Architekci marzeń - Karolina Młynarczyk - ebook + audiobook + książka

Architekci marzeń ebook i audiobook

Młynarczyk Karolina

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tu każdy kolor ma nieskończoną ilość odcieni

Zapraszamy do krainy pełnej kipiących emocji, namiętności i pasji, gdzie nic nie jest czarno-białe. Ludzie bywają tu jednocześnie dobrzy i źli, prawi i nikczemni, pewni siebie i niezdecydowani.

Współczesna Warszawa i bohaterowie współcześni aż do szpiku kości: trzydziesto- i czterdziestolatkowie już z bagażem doświadczeń, a jednak wciąż w drodze ku szczęściu. Akcja powieści rozgrywa się w środowisku artystów: architektów, muzyków, rzeźbiarzy, ludzi o wrażliwych duszach, którzy szukają swojego miejsca na ziemi, próbując się realizować za pomocą sztuki. Budują własne światy, projektują szczęście, planują przyszłość i choć nie wszystko idzie po ich myśli – nie przestają gonić za marzeniami.

Karolina Młynarczyk rozśmiesza i wzrusza. Polecam. Kasia Bulicz - Kasprzak, pisarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 42 min

Lektor: Karolina Młynarczyk

Oceny
4,0 (158 ocen)
56
57
34
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomaszamek

Z braku laku…

stracony czas
00
Gabisia81

Całkiem niezła

Przyjemna lektura
00
ankubik

Nie oderwiesz się od lektury

W skrócie: książka rewelacja!* /*małym drukiem - choć ambitniejsi czytelnicy znajdą tu o wiele więcej/ Przeczytana bez refleksji może wydać się prostą historią, ale tylko i wyłącznie dzięki lekkości pióra autorki. Widziałam już jedną opinię blogerki, która przedstawiając "prostotę" zagubiła się w przedstawianiu złożonej fabuły oraz wielowymiarowości postaci. Śmiało mogę porównać styl pisania do powieści brytyjskich - staranność, dbałość o szczegóły zarówno literackie jak i fabularne, zakończenie wszystkich wątków, wiele tematów do przemyśleń oraz ciekawostki dla zainteresowanych. Dodatkowo, podkreślone /przeze mnie/, rozbudowane psychologicznie postaci - jestem przekonana o zainteresowaniu autorki psychologią, inaczej nie udałoby się pokazać tyle różnych charakterów i decyzji przez nich podejmowanych w sposób absolutnie wiarygodny. W tej książce jest ta "wrażliwość", o której mówiła Olga Tokarczuk, nie ma zaś - na szczęście - tak już ogranych w naszej literaturze "biedy i patologii" an...
00
JoannaM1975

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka, przyjemnie się czyta. Momentami zabawna.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Karolina Młynarczyk

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Joanna Podolska

 

Projekt okładki

Iza Szewczyk

 

Skład i łamanie

Maciej Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2020

 

eISBN 978-83-66790-02-5

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

PODZIĘKOWANIA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dziękuję (w kolejności, w jakiej spotkałam Was na swojej drodze):

 

Moim Rodzicom i Siostrze za niegasnący entuzjazm w czytaniu tego, co napisałam oraz wierne kibicowanie.

 

Mojemu Mężowi i Córce za zaufanie, wiarę w moje poczynania, za cierpliwość i wyrozumiałość.

 

Jakubowi Winiarskiemu za naukę oraz za to, że dzięki Tobie zobaczyłam ocean możliwości.

 

Dorocie Cybulskiej oraz Marcinowi Grudniowi za bezinteresowną pomoc, poświęcony czas i ogrom przekazanej mi wiedzy. Bez Was Majolika nie pojechałaby do Japonii.

 

Markowi Gołębiowskiemu za wytrwałe czytanie moich tekstów, życzliwość i pierwsze korekty.

 

Wszystkim uczestnikom piątkowych spotkań w Funky za nieustającą inspirację.

 

Grupie JMTPT za długoletnie wsparcie w działaniu, za dyskusje, krytyki i pochwały.

 

Grupie Montenegro za pomoc w doskonaleniu warsztatu.

 

Kasi Bulicz-Kasprzak, Karolinie Szewczykowskiej i Michałowi Walczykiewiczowi za przyjaźń, środy i pomoc na wielu frontach.

 

Wydawnictwu Replika za daną mi szansę.

 

Pani Magdalenie Kawce za wspaniałą redakcję, współpracę i życzliwość.

 

Panu Konradowi Urbańskiemu za zaangażowanie i zrozumienie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„To wy byliście lwami – ja tylko ryczałem”.

Winston Churchill

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zograscope – popularne w XVIII wieku urządzenie optyczne, stworzone do generowania obrazów trójwymiarowych. Działanie zograscope polega na tworzeniu z płaskiego obrazu iluzji rzeczywistej przestrzeni za pomocą skośnego lustra. Na potrzeby tego urządzenia drukowano specjalne grafiki perspektywiczne zwane „vue d’optique” przeznaczone do oglądania tylko w zograscope.

 

 

 

Poniedziałek, 17 XI

 

Wiktor Strużyna, trzydziestosześcioletni architekt, miał zły dzień. Istniała jedna osoba na świecie mogąca ten dzień naprawić – przyjaciółka. Cóż, to skomplikowane.

Majolika, a właściwie Maja Tęczyna, od początku mówiła, że studia to tylko przystanek na drodze do gliny. Że niby nie po glinie do celu, ale odwrotnie. Chciała się nauczyć konstrukcji i natychmiastowego szacowania proporcji oraz skali. Po to zdała na architekturę. Przetrwała dwa lata, później się przeniosła na ASP. Zajęła się ceramiką użytkową. Dzbanki, garnki, miski, takie rzeczy. Pasjonowało ją łączenie funkcji, tworzenie przedmiotów użytecznych i jednocześnie zaspokajających poczucie estetyki.

Majoliką przezwali ją na zajęciach z rzeźby; teraz nikt już nie myślał o niej inaczej. Nie wiadomo dlaczego to przezwisko do niej przylgnęło. Wykładowca musiał coś wspomnieć o tym rodzaju ceramiki, komuś spodobało się słowo, inny połączył je z miłością Mai do gliny.

Wysoka, rudowłosa, wyglądała trochę jak ufoludek, któremu ktoś zamocował na czubku głowy miliony miedzianych sprężynek. Majolika była błyszcząca, wnosiła światłodo każdego miejsca, w jakim się znalazła.

Spragniony tego światła Wiktor pędził teraz przez Stare Miasto na złamanie karku, żeby odwiedzić ją w kawiarni „Dorzuć do pieca” przy Bednarskiej. Majolika lubiła ciepło, wszelkie piece i piekarniki. Jej chińskim żywiołem był ogień. W kawiarni, zwanej przez nią „sztukokawiarnią”, sprzedawała swoje wypieki: ceramikę i ciasta. W szklanych gablotach zajmujących całą powierzchnię ścian pyszniły się wielkie owocowe talerze i półmiski w przedziwnych, nieokreślonych kolorach, między nimi mościły się patery i miski, gdzieniegdzie przycupnął jakiś kubeczek. Wszystko to można było oczywiście kupić, ale do wypieków zaliczało się też wyśmienite ciasto drożdżowe, a na rozgrzewkę niezwykłej mocy kawa, której wspomnienie ciągnęło się smużką aromatu jeszcze długo po wyjściu.

– Czemuś taki radosny dzisiejszego dnia? Czyżby Król Ryszard? – Majolika obserwowała Wiktora od wejścia. Nigdy niczego nie przegapiła. Tym razem też – pewnie musiał mieć opuszczone ramiona albo niemrawy krok. Kto i kiedy ochrzcił jego szefa – Ryszarda Radowąsa – królem Ryszardem, nie wiadomo, ale pasowało, więc używali tego przezwiska od czasu do czasu.

– Zrobisz nam kawy? – zapytał Wiktor, rozsiadając się na wysokim stołku przy barze. – Tak, właśnie Rysio. Zwiedzałem dziś Ursus Niedźwiadek dzięki niemu. Wyobraź sobie, trzeba było dopasować blacik do kredensu u jednej starszej pani.

– Jak rozumiem, to poważne zlecenie bardzo cię ubodło?

Nigdy nie pojął, dlaczego uśmiechała się w najdziwniejszych momentach.

– I ty też przeciw mnie? Od tego to on ma techników, nie architektów. Pół dnia mi to zajęło.

– Jak ci tak źle u króla, to zostaw to w cholerę, zrób coś sam.

Majolika wyjęła z przeszklonej szafki dwa beczułkowate kubki swojej produkcji.

– Zwariowałaś, wiesz ile się trzeba nastarać o klientów?! I skąd mam ich wziąć?

– A, to jednak Rysio coś tam robi – mruknęła Majolika pod nosem, sypiąc kawę do pojemnika w ekspresie.

– No robi, głównie dobre wrażenie.

– To też trzeba umieć, a ty przestań się nad sobą użalać, tylko zacznij pracować. Rozpisali nowy konkurs urbanistyczny. Właściwie architektoniczno-urbanistyczny. Fragment miasta razem z architekturą.

Wiktor w milczeniu stukał opuszkami palców o ścianki kubka, którego zawartość rozgrzewała dłonie. Przesunął okulary na nosie, marszcząc go jak szczeniak. Niby kiedy ma znaleźć na to czas? Bez przerwy kibluje w pracy. Trzeba by zarwać noce, odwykł trochę. Na studiach nie sypiał i trzy dni z rzędu, ale teraz? Mógłby trochę podgonić w biurze, wziąć kogoś do pomocy. Przypomniał sobie o Tymoteuszu Zabierskim, narzeczonym Majoliki i jednocześnie kumplu z roku. Może by i chciał spróbować. Inaczej nigdy nie uwolni się od pracy u Radowąsa.

– Pomyślę, zapytam Tymka, czy to ze mną pociągnie. Dają jakąś nagrodę?

– A już się bałam, że o nim zapomniałeś. Nie wnikam, co ostatnio między wami nie tak. Z jakiegoś powodu sam cię nie chciał pytać o konkurs, wolał przez posły. We dwóch dacie radę. Obiecują jako nagrodę realizację zwycięskiego projektu – odparła Majolika.

Uśmiechała się przy tym tak, że słońce zdawało się przykurzone.

Więcej Wiktorowi nie było trzeba.

 

 

Piątek, 21 XI

 

– Dzień dobry, tu Bronisława Wąsik, dzwonię w sprawie blatu do kredensu. Był u mnie w poniedziałek jeden pan i zaginął bez śladu. Czy ja się dodzwoniłam do biura projektowego, kochanieńka? Tak, rozumiem, ale nic jeszcze nie wiadomo? Jak to? A czy ten pan to kawaler? Bo wie pani, kochanieńka, on chyba ze mną flirtował, tak mi się zdaje, a ja tyle lat sama… Proszę się nie oburzać, żartuję tylko. No tak, to jak długo to zajmie? Dobrze, dziękuję.

 

***

 

– O, to ty, Wiktor – powitała go z właściwym sobie zdziwieniem sekretarka Radowąsa, Katarzyna. Wierny giermek, przebrany dla niepoznaki za oszałamiającą brunetkę, dokładnie w typie Wiktora. Dlaczego to nie on ma taką sekretarkę tylko Ryszard? Drobna, chuda, że aż kanciasta. Wspaniała. Mówiła cicho, ale wyraźnie. Zawsze się dziwiła, kiedy przychodził do pracy, a przecież był tu codziennie. Nie zawsze na czas, ale jednak codziennie. – Dzwoniła twoja nowa narzeczona – dodała z półuśmiechem.

– Jaka znowu narzeczona? – zdziwił się Wiktor szczerze. Nie przypominał sobie bowiem żadnej grubo zakrapianej imprezy, po której znalazłby się w jakże niewygodnej sytuacji posiadania nowej narzeczonej. Zdarzało mu się to wcześniej, jedna z tych „narzeczonych” była tak odstręczająca, że nie pił chyba pół roku, żeby się nie narazić na nowe przygody. Ale ostatnio… nie, to niemożliwe. Chyba że Emilia? Ale powiedziała mu przecież, że jest dupkiem i pracoholikiem, i że ciągle o niej zapomina, a o pracy nigdy. No i poszła sobie przedwczoraj w siną dal. A może to było tydzień temu? Cholera, mogło być, że i dwa. Naprawdę nie pamiętał.

– Starsza pani, Ursus Niedźwiadek, blat do kredensu, pamiętasz? Spodobałeś się jej.

– Raczej niech się wypcha – wymamrotał Wiktor i ruszył do swojego pokoju, rozplątując z szyi przesiąknięty wilgocią i zimnem szalik.

– Kto niech się wypcha, proszę pana? – Usłyszał za swoimi plecami tubalny głos Rysia, podejrzanie ociekający słodyczą. – To jest moja ciocia, panie Wiktorze, i życzyłbym sobie, aby traktował ją pan z należnym szacunkiem. Proszę ustalić to zlecenie jako priorytetowe i włożyć w nie serce i tę niewielką ilość talentu, którą pan posiada. Małżonka moja twierdzi, że kiedyś, być może już niedługo, olśni nas pan czymś niezwykłym, ale na razie z braku tego olśnienia musi pan się zająć tym, co mamy, nieprawdaż?

– Tak jest – wysapał Wiktor i uciekł do swojego pokoju, zanim zdążył wpaść w szał.

Ciocia? Co jest grane? Czyżby królowi przekrzywiła się korona i sam nie mógł pojechać do własnej ciotki? Ech, pewnie chodziło o to, co zawsze. O pokazanie władzy. Ze złości zaczął sprzątać na biurku, drąc na strzępy niepotrzebne już koncepcje.

Wiktor Strużyna doskonale pamiętał miniony poniedziałek, kiedy odwiedził Majolikę i dowiedział się o konkursie. Wtedy też pojechał do Ursusa, choć wcale tego nie chciał. W przegrzanym pociągu unosił się zapach mokrych kurtek i płaszczy. Za oknem przesuwały się brudno-żółte pola i nieużytki. Zaczął się bawić liczeniem słupów elektrycznych. Od dziecka miał nadzieję, że kiedyś uda mu się nadążyć i w końcu je policzy, ale migały zbyt szybko za szybą, poza tym to i tak nic ciekawego. Na to, co miał zrobić, też nie miał ochoty. Nie o tym marzył, kiedy zaczynał studia. Ale trudno, każdy kiedyś pastuje cudze buty.

Zamyślony prawie przegapił właściwy przystanek. Wyskoczył z pociągu na nierówną nawierzchnię peronu. Wyjście do miasta prowadziło przez budynek dworca. Wszystkie cztery okienka kas zasunięto brązowymi żaluzjami, do których przylepiono grubą warstwę miejscowych ogłoszeń. Łuszczyły się jak stara farba. Czy tu zawsze jest zamknięte? Ruszył niespiesznie w kierunku widocznej z dala wiaty, żeby złapać autobus.

Co za miejsce, jak z cyklu Opuszczone miasta. Na ulicy głucho, zamiast chodnika pod stopami przesuwa się z chrzęstem mokry piach, którego barwa ukryła się pod warstwami kurzu i pyłu. Nie musiałby oglądać tego wszystkiego z bliska, gdyby nie zepsuł mu się samochód. Akurat dzisiaj. Stary rupieć! Wiktor próbował schronić się przed wiatrem za dziurawą ścianką wiaty. Powstrzymał się od siadania na rozchybotanej ławce. Chociaż autobus nowy – pomyślał, spodziewając się po tym dniu wszystkiego najgorszego.

Wysiadł na pętli i bez trudu znalazł dom opisany wcześniej przez Ryszarda. Wszystko się zgadzało: stare ogrodzenie ze skrzypiącą furtką, poszarzałe deski parkanu, chodnik z betonowych płyt i kamienne schodki.

Drzwi otworzyła mu maleńka, czarnowłosa starsza kobieta w nieokreślonym wieku, tak między siedemdziesiątym a osiemdziesiątym rokiem życia. Misternie ułożony kok balansował jej na czubku głowy, koronkowy kołnierzyk spinał zmarszczki na szyi ciasną obręczą.

– Dzień dobry, kochanieńki, pewnie w sprawie tej okropnej komody? Wejdź szybciutko, cały przemokłeś, upiekłam ciasto ze śliwkami, takie samo piekę zwykle dla wnuka. Wyjechał, czasami przyjeżdża, ale to bardzo daleko, więc nieczęsto, sam rozumiesz, może herbatki?

Wiktor stał w ciasnym przedpokoju. Wieszak znajdował się tuż za jego plecami; żeby zdjąć kurtkę musiał gdzieś odłożyć teczkę. Ale nie było gdzie.

– Dziękuję, nie trzeba. Tak, przyszedłem w sprawie mebla – powiedział, rzucając teczkę na podłogę.

– Bo widzisz, chłopaczku, tu mi się kawałek odłupał. Bardzo dobre meble, kochanieńki, przyzwoite, ale już mają swoje lata, no i takie nieszczęście, trzeba blat wymienić, a nie wiadomo jak.

Rany Boskie! – pomyślał Wiktor. Ciekawe jak długo da radę trajkotać? Nie może być taka strasznie stara, a zachowuje się, jakby miała dwieście lat. Może czymś się denerwuje? Ludzie w nerwach dziwaczeją. Albo może jest samotna? Staruszkom często się to zdarza, a później jak dopadną rozmówcy, to zagadają na śmierć. A może przebieranie się za własną prababkę to jakiś sposób na wzbudzenie litości? Powinienem przestać – pomyślał. Zaraz zrobię z niej hochsztaplerkę.

– Na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie. – Uśmiechnął się pierwszy raz tego dnia. Ostatecznie ta drobna kobieta, energiczna i uśmiechnięta, bardziej go rozbawiła, niż zirytowała.

Robota dla głupiego; jeden mały blat i taki kawał drogi, czort wie po co? Pół dnia zmarnował. Odsiedział swoje w pociągu, a jeszcze czeka go droga powrotna. Z drugiej strony kto by jej naprawił taki duperel? Niech już będzie. Rysio pewnie dobrze wiedział, że to takie nic, nie zlecenie, specjalnie go tu przysłał, żeby mu pokazać miejsce w szeregu. Żeby upokorzyć.

Zawsze w myślach nazywał szefa Rysiem, jakby chciał go trochę pomniejszyć, spuścić mu powietrze z rozdętego ego. Co prawda potem zawsze czuł się z tym gorzej, ale nie potrafił się powstrzymać. Od kiedy pamiętał, Ryszard Radowąs starał się być imponujący. Pomagał mu w tym wysoki wzrost, zawsze wyprostowana sylwetka, szorstki sposób bycia. Dążył do tego, żeby odbierano go jak Bardzo Ważną Osobę. Majolika się śmiała, że Ryszard wygląda jak knur z wystawy, taki wypasiony, że aż świeci. Kiedy oboje kończyli pierwszy rok, Ryszard bronił pracy dyplomowej. Oczywiście załatwił sobie reklamę; cały wydział wiedział, że to obrona otwarta, przyszło mnóstwo osób. Jakby mogło być inaczej? Rysio zadbał nawet o szampana i tartinki; wydarzenie roku, można powiedzieć. Czekało już na niego miejsce pracy w firmie ojca, którą miał później przejąć. Nie zawiódł starego Radowąsa, sprawdził się i właśnie kierował zespołem projektantów, którego on, Wiktor, był nieszczęśliwie częścią, jakąś tam, niezbyt ważną. Jeździł więc mierzyć blaty zamiast szlifować bruki Londynu i oszałamiać Fostera swoimi wizjami. Cholera, nie tak miało być!

Cała praca nie zajęła mu dłużej niż kwadrans. Dwa machnięcia miarką i prosty szkic. Więcej czasu spędził przy herbacie, zagryzając ten gorzki dzień ciastem i słuchając rodzinnej historii czarnowłosej staruszki. Dziwnie wyglądały tak mocno pofarbowane włosy, jak peruka. Ale też trochę po japońsku. Tak, to była czerń raczej azjatycka niż cygańska. Bronisława Wąsik, bo tak nazywała się ciotka Ryszarda, bardziej przypominała delikatną figurkę gejszy niż zakolczykowaną na złoto handlarkę patelniami.

Mimo całej sympatii, jaką w nim wzbudziła, Wiktor nie mógł się pozbyć drążącego uczucia przykrości. Ryszard uznał go za takie nic, że wolał zostawić w biurze techników, jako tych bardziej przydatnych, a architekta wysłał na ciasto do cioci.

Majolika, to co innego. Nikt jej nie upokarzał, nie podcinał skrzydeł. Piekła ciasta, jakie chciała, i za nic miała Ryszarda, jego ojca, firmę i blat od kredensu.

Dlaczego on sam tak bardzo się przejmował szefem?

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Resolute – biurko prezydenta Stanów Zjednoczonych znajdujące się w Gabinecie Owalnym Białego Domu w Waszyngtonie. Darowizna królowej Wielkiej Brytanii, Wiktorii, dla prezydenta Stanów Zjednoczonych, Rutherforda Hayesa. Resolute jest jednym z czterech biurek wykonanych z dębowego drewna XIX-wiecznego brytyjskiego żaglowca „Resolute”. Waży 160 kilogramów. Prawdopodobnie posiada tajną skrytkę.

 

 

 

Poniedziałek, 24 XI

 

Po nerwowym zachowaniu Wiktora w temacie ciotki i blatu, Ryszard zaczął bacznie mu się przyglądać. Jak to nie wiadomo, z kim dzielimy biuro – pomyślał. Widział, że Strużyna jest ambitny i nie lubi odpuszczać. Jako pierwszy zgłaszał się do nadgodzin i konkursów. Przypuszczalnie dlatego, że był kawalerem bez rodziny, chociaż tego Ryszard nie wiedział na pewno; Wiktor mu się nie spowiadał. Prawdopodobnie jego podwładny nie miał życia prywatnego; nawet kochanka nie byłaby tak wyrozumiała, a co dopiero jakaś żona z gromadką dzieci.

Chociaż niektórym żonom da się wytłumaczyć, że mężczyzna musi zarabiać. Na przykład jego własna, Nina, lubiła i pieniądze, i pracę, i prestiż. Mógłby zniknąć z domu i raczej by jej to nie obeszło, aczkolwiek lubił się łudzić, że w końcu by za nim zatęskniła. Na wszelki wypadek wolał nie sprawdzać.

Podejrzewał, że w przypadku Wiktora w grę wchodzi jednak samotność. Która kobieta chciałaby wyjść za mężczyznę z tak rozbuchanym ego? Specjalnie wysłał go do Ursusa, żeby sobie nie wyobrażał, że jest ważniejszy od innych. Jednak Ryszard nie myślał, że Strużyna poczuje się aż tak dotknięty.

Sam nie radził sobie ze zleceniem ciotki. Nie wiedział jak ugryźć tę sprawę. Właściwie od lat ze sobą nie rozmawiali, mogła ten blat załatwić gdziekolwiek indziej, to nie, z jakiegoś powodu przysłała zlecenie do jego pracowni. Listem poleconym na jego nazwisko, żeby broń Boże nie przeoczył. Jeśli chciała skłonić go do odwiedzin, to z pewnością nie w ten sposób.

Ryszard wyciągnął jeden z czterdziestu czarnych ołówków, ustawionych na sztorc w kubku. Wyjął mapę, ułożył na białym blacie. Przymocował do niej kalkę i zaczął mazać po wierzchu, jednocześnie myśląc, że w zawód architekta wpisana jest spora dawka samotności. Jeśli kobiety wychodzą za policjantów, wiedzą, co może je spotkać. Mariaż z architektem gwarantuje rzadkie spotkania z mężem.

Męczył się z rysunkiem. Powinien znaleźć jakiś zamysł, myśl przewodnią dla nowego projektu. Trafił się nawet miły temat – plomba w starym budownictwie. A tu nic, zero. Prawie całą kalkę zasmarował na czarno, a jeszcze nie znalazł właściwych linii. Niczego. Ani kawałka pomysłu. Koncepcje lubił robić ręcznie, w ten sposób przynajmniej mógł coś uzyskać, ponieważ projektować komputerowo ani nie lubił, ani, wstyd się przyznać, nie potrafił.

Wiedział natomiast, że Wiktor to potrafi, choć zazwyczaj bardzo odwlekał pracę. Chodził, właściwie snuł się po biurze, korzystał z licznych przerw na papierosa, z mozołem zjadał drugie śniadanie, popadając w stany zamyślenia przy kuchennym oknie. Aż nagle coś zaskakiwało mu w głowie i wtedy rysował jak opętany, zostawał w pracowni długo po godzinach, czasem spał na karimacie przy biurku.

Ryszard za każdym razem konsultował portfolio nowych pracowników z Niną. Zanim zatrudnił Wiktora, też tak uczynił. Mimo pozytywnego wrażenia jakie ten zrobił na jego żonie, chciał się go pozbyć z pracowni już po paru tygodniach, uznawszy, że to leń i pasożyt. Później docenił jakość jego projektów i przyzwyczaił się do jego pracy zrywami. Może Nina miała rację? – pomyślał wtedy. Możliwe, że ten facet, to nie jest kompletna strata czasu i kasy.

Nigdy go jednak nie polubił.

 

 

Piątek, 28 XI

 

Wiktor czekał na gościa. Kumpel z roku, Tymoteusz Zabierski, narzeczony Majoliki, tak samo zorientowany na projektowanie jak on sam. W całym roczniku nie było dwóch większych pasjonatów. Jasne, że chodzili na popijawy i na panienki, ale kiedy w grę wchodziła praca – nic innego nie istniało.

Ależ ta Majolika dziwna – zdumiewał się Wiktor. Jak to, co jest nie tak między nim a Tymoteuszem? Taka przenikliwa, a nie widzi tego, co ma pod nosem.

Po pierwsze praca. Przyjaźnią się z Tymkiem, ale też trochę rywalizują, więc to przyjaźń nieco skażona i nieczysta. Można by powiedzieć, że lubią się na dziewięćdziesiąt procent. Nie tak, jak w amerykańskich filmach, gdzie poświęcenie po grób, całkowite zaufanie, no i zawsze można na sobie polegać. O nie! Jeśli chodzi o pracę, Wiktor nawet paznokcia nie dałby sobie obciąć za lojalność Tymka. Niejeden raz się zdarzyło, jeszcze na studiach, że kumpel krytykował projekt Wiktora, chciał wymusić na nim zmiany, tłumaczył, trzeba przyznać wiarygodnie, dlaczego koncept jest do niczego. Strużyna kiwał głową, nie chciało mu się kłócić, po czym nie zmieniając niczego, oddawał wersję bez poprawek. Niestety bywało również, że Wiktor dostał ocenę albo i dwie wyżej niż Tymek. Wtedy kumpel kwitował swoją postawę jednym zdaniem: „No, ja to widzę inaczej”.

Jasne, wolno mu, ale takie podchody nie wpływały dobrze na przyjaźń. Reasumując: z jednej strony pomocny, dobry kumpel, przynoszący notatki, nieraz kryjący Wiktora; można było się z nim i uczyć, i wypić. A z drugiej jakieś dziwne ukłucia zazdrości; gruba kromka przyjaźni posmarowana cienkim fałszem. Jakby nie patrzeć, ciężko przełknąć.

Po drugie sama Majolika. Tymek źle znosił fakt, że Majolika i Wiktor się przyjaźnią, ale nic nie mógł na to poradzić. To dzięki Wiktorowi ją poznał, więc nic nie mówił, chociaż nie lubił spotkań we trójkę; jakby wolał mieć osobno przyjaciela i osobno dziewczynę. Strużyna niespecjalnie mu się dziwił.

Po trzecie spóźnialstwo. Wiktor wziął wolne na dziś i dodatkowo na poniedziałek, żeby podczas przedłużonego weekendu mogli z Tymkiem pracować nad konkursem. Na ten czas Tymek miał się do niego przenieść. Wiktor wstał o szóstej, zjadł śniadanie i od siódmej czekał na kumpla. Minęła dziewiąta, a Tymka ani śladu. Strużyna nie znosił spóźnialstwa, uważał je za brak szacunku, zaś na punkcie szacunku miał fioła. Dlaczego Tymek pytał o konkurs okrężną drogą, przez Majolikę? – zastanawiał się Wiktor, coraz bardziej zniecierpliwiony nieobecnością kolegi.

Kiedy kilka minut przed dziesiątą rozległ się dźwięk domofonu, był już nieźle wkurzony.

– Sorka, korki były.

– Z Krakowa byś szybciej dojechał – zauważył Wiktor. – Nie po to brałem urlop, żebyś się wysypiał. Dobra, koniec pierniczenia, do roboty.

– No co, nawet herbaty nie zrobisz? Zmarzłem po drodze. – Tymek rozcierał dłonie.

– Mogłeś się napić w domu. – Wiktor naprawdę nie lubił marnowania czasu. – Wiesz, gdzie stoją kubki – powiedział, rozkładając kserokopie map na dużym stole.

– Jakiś ty urokliwy – mruknął Tymek, idąc do kuchni.

Godzinę później Wiktorowi przeszła prawie cała złość. Rzeczywiście, praca jest najlepszym lekarstwem na wszystko. W procesie projektowania obaj szczególnie lubili fazę koncepcyjną. Pochylali się nad mapą, żeby dobrze zrozumieć ukształtowanie terenu, zobaczyć, którędy będzie naturalnie spływała woda deszczowa i czy trzeba coś z tym zrobić, czy może da się ten fakt sprytnie wykorzystać. Sprawdzali nasłonecznienie, sposób, w jaki zacieniają teren sąsiednie budynki i drzewa. Nie bez znaczenia była jakość gruntu. W Warszawie aż nazbyt często takie skarpy składały się z wojennych gruzów.

Wciągnęli się, zapomnieli o niesnaskach. Temat był ciekawy i prestiżowy, budził zainteresowanie. Tytuł konkursu brzmiał: „Pawilon regionów – odczuwanie kultury Polski przez zmysły”. Na pewno wiele osób zechce spróbować swoich sił. Zacnych rozmiarów skarpa miała w założeniu pomieścić rzeczony pawilon oraz teren parkowy spajający klamrą dwa istniejące tu po przeciwnych stronach skrzyżowania parki – Łazienki i Morskie Oko. Sam budynek przewidziano jako miejsce, gdzie będzie można odkryć historię, muzykę, kuchnię czy sztukę regionalną; nauczyć się gwary kaszubskiej albo śląskiej, spróbować mazurskich kartaczy lub poznać wielkopolskie pyry z gzikiem. No i zająć czymś dzieci. Projekt musiał więc uwzględnić miejsca na restauracje, kawiarnie, ale też powierzchnie wystawiennicze czy ścieżki edukacyjne. Trzeba było zawrzeć w koncepcji wszystkie funkcje i rozdzielić je tak, żeby ze sobą nie kolidowały. I przede wszystkim znaleźć myśl przewodnią, na której oprą swój pomysł. Nitkę do nawleczenia koralików wszystkich funkcji. Takie rozważania lubili najbardziej.

Buczały włączone komputery – stacjonarny Wiktora i laptop Tymka. Duży stół kreślarski, wytaszczony spod okna na środek, zawalała hałda papierów i kalki. Na mapach pojawiły się brązowe kółka od kubków z kawą. Żeby zrobić właściwy projekt, potrzebowali mapy elektronicznej, ale do myślenia papier był najlepszy.

– Która godzina? – Wiktor przetarł oczy pod szkłami okularów. – Coś mi chyba burczy w brzuchu.

– Prawie siódma. Psiakość, nie jedliśmy nic cały dzień. Mnie to już brzuch boli, nie tylko burczy.

– Powinniśmy jakoś rozsądniej rozplanować pracę – skonstatował Wiktor. – Lepiej nie zdechnąć z głodu przed finałem konkursu. Będziemy ustawiali budzik na obiad. Zadzwonię po pizzę.

Odłożył telefon i spojrzał na Tymka. Ten zastygł nad mapą, przyciskając kubek do brzucha i wpatrując się w jeden punkt.

– Tak cię boli? – zapytał Wiktor. Zmartwił się, że to może oznaczać koniec projektowania na dziś.

– Nie zawracaj tyłka, tylko chodź. – Tymek wskazał palcem na kółka po kawie. – Widzisz jak się układają? Czerwone korale, pawie oczka z Łazienek i Krakowa, czy co tam sobie chcesz, ale dobrze wyglądają. Jak nasze koraliki z funkcji. Dzikie bąble.

– Bredzisz z głodu?

– Nie. Myślę twórczo i tobie też radzę.

Milczeli pochyleni nad stołem. Wiktor jeszcze raz przyjrzał się kółkom.

– Wiesz, że nie jesteś taki głupi… – zaczął.

– Zawsze ten ton zaskoczenia. – Tymek najwyraźniej poczuł się urażony.

– Mam! – krzyknął Wiktor. – Mam tytuł naszego projektu. – Pochylił się i grubym ołówkiem, zwanym „kubusiem”, napisał na pierwszej kartce z wierzchu: OKO-LICA. – Kumasz? „Oko” jak park Morskie Oko tuż obok, i jak pawie oka tych ptaszydeł z Łazienek. „Lica” to oblicza. Różne twarze naszego kraju. Wszystko się łączy, widzisz? Składa się w oko – licę, którą warto poznać.

Rzucił „kubusia” na stół i poszedł otworzyć rozwozicielowi pizzy. Nie zdążył zauważyć miny Tymka, która nic a nic nie wyrażała radości.

 

 

Sobota, 13 XII

 

Ryszard znowu spędzał sobotni poranek w biurze. Przychodził do pracowni zawsze, kiedy musiał zebrać myśli. Lubił przebywać sam; nie był zupełnym odludkiem, ale bardziej niż inni potrzebował ciszy.

Usiadł przy wspartej na koziołkach desce, do której dwa tygodnie temu przykleił mapę i wstępne szkice do projektu plomby. Przekazał projekt Wiktorowi w momencie, w którym uznał, że plomby to nie jego specjalność. Czyli jakoś tydzień, może dziesięć dni temu. W każdym razie niedługo po tym, jak Wiktor przestał brać wolne piątki i poniedziałki, żeby przedłużyć weekend.

Zamyślił się. Możliwe, że jego projektowanie potrzebuje rozmachu. Możliwe, że jest facetem, który nie będzie się nigdzie wciskał, tak jak ta plomba między dwie kamienice. Możliwe, że powinien projektować wielkie obiekty na wielkich przestrzeniach. Możliwe.

Wysypał czterdzieści czarnych ołówków na blat i zaczął po kolei je temperować. Dobrze mu się myślało przy prozaicznych czynnościach; podobny spokój i skupienie odnajdował przy układaniu domino, trzymał nawet w biurze sporą aktówkę wypełnioną kremowymi kostkami. Miękki trzask odcinanych metodycznie wiórków drewna towarzyszył Ryszardowi w myśleniu. Dlaczego nieustannie dawał się wpychać w jakieś role? Dlaczego uważał, że powinien to czy tamto? Tak naprawdę wcale nie lubił projektować, wolałby robić coś innego. Dał się wcisnąć na architekturę; może był za młody, żeby protestować? Ale inni też byli młodzi, a nie każdy dał sobą sterować.

Zacisnął zęby, wdychając zapach rozgrzanego tarciem drewna. Ułożył wszystkie ołówki w pudełku, równo, ostrymi szpicami do góry. Zrobił obchód pracowni, otwierając wszystkie okna i blokując drzwi. Przewietrzy pomieszczenia i własną głowę. Nie lubił chwil, w których zaczynał się nad sobą użalać. Każdy ma jakiegoś mola, który go gryzie. On swojemu ukręci łeb.

Nagły podmuch wiatru zaszeleścił rysunkami na jednym z biurek. Ryszard pomyślał, że we własnej pracowni ma prawo przeglądać wszystkie papiery. Świetnie. Zacznie od tych na biurku Wiktora. Po pierwsze sprawdzi, jak mu idzie plomba i dlaczego wyśmienicie. Po drugie może znajdzie wreszcie jakiś powód, żeby wyrzucić tego palanta. Wiktor irytował go niezależnie od tego, jak bardzo Ryszard się starał tłumaczyć sobie, że w pracy nie musi nikogo lubić. W końcu to pracownik jak każdy inny; może nieco bardziej fanaberyjny, za to bardziej zdolny. Nic z tego. Nie potrafił zdobyć się chociażby na obojętność.

Przeglądał rysunki ze stosu na brzegu biurka Wiktora. Faktycznie, ta wciśnięta kamienica zaczynała przypominać budynek. Pod spodem znalazł jakieś bazgroły, szkice. O, i jeszcze coś. Podpisane „Oko-lica”. Ciekawe. Sięgnął po telefon.

– Tato? Czy jest jakiś konkurs SARP-u, o którym zapomniałeś mi wspomnieć?

 

 

Wtorek, 23 XII

 

Wiktor potarł spuchnięte powieki. Czuł, że nie powinien wstawać. Budzik okropnie zawodził, ale nie wiadomo, gdzie się podział; zaginął w papierach zawalających stół i podłogę. Strużyna zaczął macać dookoła łóżka, ale tylko strącił ze stolika butelkę po coli. Pomacał ręką i natrafił na okulary. Jakbym w okularach lepiej słyszał – pomyślał. Budzik nie przestawał dzwonić. Ciekawe kiedy skończy się bateria?

– Czy ty kompletnie ogłuchłeś?! – Tymek zerwał się z dmuchanego materaca na równe nogi. – Gdzie jest to dziadostwo? – zapytał, depcząc szkice leżące koło materaca. – Auuu! – krzyknął, łapiąc się za stopę i wyciągając spod niej budzik. Podszedł do drzwi balkonowych, otworzył je, zamachnął się i cisnął budzikiem w kosmos. Usłyszeli szczęk metalu.

– Czy ty kompletnie zdurniałeś?! – Wiktor siedział w pomiętej pościeli i drapał się po głowie. – Dlaczego wyrzuciłeś mój budzik? – zapytał, trzęsąc się z zimna.

Śnieg jeszcze nie spadł, ale od tygodni dręczyły ludzi marznące deszcze na zmianę z wiatrem dującym przez podwórka. Teraz też słychać było pobrzękiwanie rynien smaganych lodowymi kroplami i szum targanych wiatrem gałęzi. Na dobrą sprawę przez cały dzień nie robiło się prawdziwie jasno, co najwyżej szaro. Ciężko się wstawało, łatwo kładło spać. Jeśli się miało czas na spanie.

– Słucham jego jęczenia co rano i dzisiaj miarka się przebrała. Nie umiem go wyłączyć, więc go zamordowałem – odparł Tymek.

– Kupisz mi nowy.

– Jasne, kupię. Może być złoty ze śpiewem syren? – Tymek rozmasowywał stopę. – Bardzo się cieszę, że dzisiaj śpię w domu. Więcej niż dwie godziny.

Wiktor wyczuł w jego głosie pretensję. Znowu mieszkali u Wiktora, ponieważ kończyli projekt; w ciągu ostatniego miesiąca spędzali w ten sposób każdy weekend. Dzisiaj też wzięli przedświąteczny urlop – kilka dni, a dużo dawały. Termin wysłania prac mijał o północy. Skoro dobrnęli tak daleko, Wiktor nie pozwoli im się poddać. Spali dwie godziny? Wystarczy, a teraz do roboty. Wyśpią się po śmierci.

– Dawaj, przekąsimy cokolwiek i kończymy. – Nie zamierzał litować się ani nad sobą, ani nad Tymkiem.

„Cokolwiek” oznaczało pieczywo Wasa popite czarną herbatą bez cukru i po pół banana z brązowymi plamami. Zakupy też przeszkadzały w pracy.

– Jak dzisiaj wrócę do domu, zamówię pizzę i wypierniczę, nie otwierając pudełka, jak Boga kocham – żalił się Tymek, przewidując menu na dzisiejszy obiad.

– W domu rób co chcesz, a teraz siadamy do komputerów. Tak jak się umawialiśmy, sprawdzamy każdy swoją połowę i właściwe rysunki lądują w folderze „Oko-lica” – powiedział Wiktor. Zauważył, że Tymek się skrzywił. Nie podobała mu się nazwa „Oko-lica”, ale ani nie zaprotestował, ani nie zaproponował innej. Wiktor wzruszył ramionami, uznając, że nie warto się martwić duperelami. Ważne, żeby zdążyli wysłać projekt.

Na mniejszym stoliku w głębi pokoju czekały przygotowane dwie plansze poglądowe o wymiarach siedemdziesiąt na sto centymetrów, zbindowany w książeczkę opis w dwóch egzemplarzach oraz zapakowany w kopertę z numerem wniosek zgłoszeniowy do konkursu. Brakowało płyty CD z kompletnym projektem, ale to już był drobiazg. Wiktor był zachwycony pendrivem, który kupił, kiedy wysiadła mu nagrywarka. Rzadko się przydawała, więc nie zmartwił się, kiedy się zepsuła. Co miał wydrukować albo nagrać, zgrywał na pendrive’a i zanosił do punktu poligraficznego przy uczelni.

Zostawili sobie ostatni dzień na zgranie plików. Trochę to mało, ale prawie do rana wykańczali plansze. Skończyli, kiedy Tymek łamiącym się ze zmęczenia głosem oznajmił, że perfekcjonizm kiedyś Wiktora zabije, ale on, Tymoteusz, nie zamierza dać się zabić dla sławy.

Siedzieli, każdy przy swoim komputerze, w niebieskiej poświacie rzucającej niezdrowy blask na ich i tak niewyspane twarze, i z zaciętymi minami sprawdzali rysunki ostatni raz przed wysłaniem.

– Jesteś pewien, że ksero czynne? Nie wszyscy pracują dzień przed Wigilią.

– Jestem prawie pewien – odpowiedział z irytacją Wiktor. – Nawet w niedzielę mają czynne, a bo co?

– A bo jest siedemnasta, dwudziesty trzeci grudnia. Tak sobie myślę, że jeśli nie zatłucze mnie wściekła Majolika, to dobije mnie własna matka. Nawet choinki nie przyniosłem w tym roku, a zawsze to robię.

– Kończ projekt, nie baw się w sentymenty. Jeszcze obie będą z ciebie dumne i zapomną o choinkach – powiedział Wiktor, nie odrywając wzroku od ekranu ani dłoni od myszki.

 

***

 

W projektowaniu wszystko zawsze trwało dwa razy dłużej, niż zakładano na początku. Powinien o tym pamiętać. Tymek teraz pewnie podżera pierniczki i śledzie, ewentualnie nosi choinki, a on sterczy jak kołek przed zamkniętym ksero. Przylepiona taśmą kartka informowała, że z powodu choroby punkt jest nieczynny. Znał jeszcze jedno miejsce, w którym nagrywali płyty, ale tam również natknął się na informację o tajemniczej chorobie. Wiktor podejrzewał, że ta choroba nazywa się „święta rodzinne”, ale i tak nie mógł nic poradzić.

Tymek ulotnił się, jak tylko skończyli zgrywać pliki.

– Teraz już do niczego nie jestem potrzebny, to będę leciał – zakomunikował i już go nie było.

Wiktor pewnie też by się spieszył, gdyby miał dokąd, do kogo. Narzeczona, przyjaciele, matka. No właśnie, matka. Będzie musiał kiedyś rozwikłać tę sprawę, ale jeszcze nie teraz. Teraz musi nagrać projekt na płytę i nie ma jak tego zrobić, a zostały już tylko trzy godziny. Minie północ i będzie po zabawie. Jak w bajce. Poczta na Świętokrzyskiej jest czynna całą dobę, decyduje data stempla, ale niech ktoś, do czorta, nagra to na płytę! Jeśli natychmiast nie znajdzie rozwiązania, cała praca wydarta z gardła czasowi pójdzie na marne. Po to zarywali noce, harowali we własnych domach i biurach? Wszystko gotowe, i co? Nie da się wysłać? Szlag by to trafił!

Tupał nerwowo na chodniku przed punktem ksero. Kątem oka zauważył mijającą go brunetkę. Katarzyna? Nie, niestety nie ona. Nagle do niego dotarło: jak mógł być taki durny i zapomnieć o Katarzynie, o pracowni?! Mógł spokojnie nagrać płytę w biurze! Zmęczenie chyba wypaliło mu mózg.

Jechał szybko, licząc na fuksa, bo na nic innego już nie mógł liczyć.

Pół godziny przed północą uzyskał upragniony stempel pocztowy.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej