Maskarada - Hannah Fielding - ebook + książka

Maskarada ebook

Fielding Hannah

0,0

Opis

Czy pozory zawsze mylą?

Lato 1976 roku. Luz de Rueda wraca do ukochanej Hiszpanii i zatrudnia się jako biografka słynnego artysty. Pierwszego dnia po powrocie do Kadyksu poznaje urzekającego, pełnego pasji młodego Cygana, Leandro, który w mgnieniu oka pod-bija jej serce, choć relacje z ludźmi takimi jak on stanowią dla niej tabu.

Dręczona przez zakazaną miłość, poznaje swojego nowego pracodawcę, wyrafinowanego Andrésa de Calderóna. Powściągliwy, ale i fascynujący, jest zupełnie inny niż Leandro – za to z wyglądu przypomina do złudzenia Cygana. Obaj mężczyźni wzbudzają w Luz nieznane jej dotąd, silne uczucia, choć otacza ich aura tajemnicy i niebezpieczeństwa, o czym Luz się jeszcze przekona.

Dziewczyna musi zdecydować, czego naprawdę pragnie, gdy olśniewający Kadyks, zagadkowy księżyc i szemrzące turkusowe wybrzeże znów przenikają do jej krwiobiegu. Dlaczego tak bardzo pociągają ją nieokrzesani i magiczni Cyganie znad morza? Co kryje się w przestrodze starej wróżbitki dotyczącej Bliźniąt?

Czy w labiryncie tajemnic i kłamstw Luz odnajdzie ostatecznie szczęście… a może zgubę?

Maskarada to drugi tom trylogii Noce Andaluzji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 580

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maskarada

Han­nah Fiel­ding

Wy­da­nie pierw­sze, 2022Lon­don Wall Pu­bli­shing Sp. z o.o.

Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część ni­niej­szej pu­bli­ka­cji nie może być po­wie­lana, prze­cho­wy­wana w ba­zie da­nych lub sys­te­mie wy­szu­ki­wa­nia,lub prze­ka­zy­wana, w ja­kiej­kol­wiek for­mie bądź w ja­ki­kol­wiek spo­sób, bez uprzed­niej pi­sem­nej zgody wy­dawcy, ani w inny spo­sób roz­po­wszech­niana w ja­kiej­kol­wiek opra­wie lub okładce in­nej niż ta, w któ­rej zo­stała opu­bli­ko­wana, bez po­dob­nego wa­runku, w tym ni­niej­szego wa­runku, na­ło­żo­nego na ko­lej­nego na­bywcę.

Co­py­ri­ght © Han­nah Fiel­ding 2022

Po­wo­łano się na mo­ralne prawo au­tora.

Wszyst­kie po­sta­cie i wy­da­rze­nia w tej pu­bli­ka­cji, poza tymi, które wy­raź­nie znaj­dują się w do­me­nie pu­blicz­nej, są fik­cyjne, a wszel­kie po­do­bień­stwo do ja­kiej­kol­wiek praw­dzi­wej osoby, ży­ją­cej lub zmar­łej, jest czy­sto przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone przez au­tora.

Do­ło­żono wszel­kich sta­rań, aby uzy­skać nie­zbędne ze­zwo­le­nia w od­nie­sie­niu do ma­te­ria­łów ob­ję­tych pra­wem au­tor­skim. Prze­pra­szamy za wszel­kie po­mi­nię­cia w tym wzglę­dzie i z przy­jem­no­ścią za­mie­ścimy sto­sowne po­dzię­ko­wa­nia w ko­lejnych wy­da­niach.

Tłu­ma­cze­nie: Piotr ArtRe­dak­cja: El­wira Wy­szyń­skaWersja elektroniczna: Pra­cow­nia DTP Aneta Osi­piak-Wy­piórKo­rekta: Anna Su­li­gow­ska-Pa­we­łek

ISBN 978-83-66798-21-2

Lon­don Wall Pu­bli­shing Sp. z o.o.

Hru­bie­szow­ska 2, 01-209 War­szawa

www.lon­don­wal­l­pu­bli­shing.com

www.han­nah­fiel­ding.net

pl.han­nah­fiel­ding.net

Czym w końcu jest kłam­stwo? Prawdą w ma­sce.

Lord By­ron

Roz­dział 1

Ka­dyks, 1976

Luz uj­rzała go po raz pierw­szy, kiedy na grzbie­cie Zeyny, wspa­nia­łej si­wej kla­czy arab­skiej zjeż­dżała z klifu w stronę plaży. Sie­dział na skaju wą­skiej ścieżki, non­sza­lancko oparty o pień ro­sną­cego dziko drzewa ka­ro­bo­wego i przy­glą­dał się jej, żu­jąc pęd wrzosu. Gdy pod­je­chała bli­żej, na­po­tkała jego spoj­rze­nie, ogni­ste i dzi­kie. Nie wie­działa jesz­cze, że ten męż­czy­zna od­mieni jej świat i wy­woła w jej sercu taki za­męt, że sta­nie się po tym do­świad­cze­niu inną osobą. Choć los nie zdą­żył jesz­cze wska­zać jej krę­tej ścieżki ży­cia, a echa zda­rzeń, które ją na niej cze­kały, jesz­cze nie zdą­żyły roz­brzmieć, do tlą­cego się w niej głę­boko żaru wkradł się nie­po­kój, wy­wo­łu­jąc jego in­ten­sywne mi­go­ta­nie. Od­ru­chowo ścią­gnęła lejce Zeyny, by zwol­nić.

Przez mo­ment mie­rzyli się wzro­kiem. Bez wąt­pie­nia był to gi­tano, Cy­gan. Ro­dzina Luz za­wsze ostrze­gała ją, by od jemu po­dob­nych trzy­mała się z da­leka. Miał na so­bie po­strzę­pione dżin­sowe szorty od­sła­nia­jące opa­lone na ciemno, dłu­gie, umię­śnione łydki. Był boso, jakby przed chwilą wró­cił z plaży. Zwi­chrzone kasz­ta­nowe włosy, z po­ja­śnia­łymi od słońca, zło­ci­stymi ko­smy­kami, opa­dały mu na ra­miona, a gładka skóra o mie­dzia­nym od­cie­niu była bar­dziej lśniąca niż u in­nych Ro­mów, któ­rych do­tąd wi­dy­wała. Luz rzu­ciła mu po­now­nie ukrad­kowe spoj­rze­nie, na które od­po­wie­dział z wy­ra­zem roz­ba­wie­nia i pro­wo­ku­ją­cej aro­gan­cji w błysz­czą­cych oczach, które wy­ra­żały coś jesz­cze, coś głę­bo­kiego, czego nie po­tra­fiła zde­fi­nio­wać. Prze­łknęła gło­śno ślinę. Czuła się nie­swojo, przy­tło­czona mę­sko­ścią ema­nu­jącą od gi­tana. Dum­nie unio­sła pod­bró­dek, lecz na­dal czuła jego ma­gne­tyzm, urze­ka­jący i groźny, więc pchnęła klacz, która na­tych­miast ru­szyła cwa­łem. Luz sły­szała bi­cie wła­snego serca. Wciąż czuła na so­bie jego spoj­rze­nie, tak wy­raźne, jakby do­ty­kał jej rę­kami. Jej ciało prze­stało drżeć, do­piero gdy znik­nęła z za­sięgu jego wzroku.

Czyżby Zeyna wy­czuła gwał­towne emo­cje swo­jej wła­ści­cielki? Luz ścią­gnęła wo­dze, bo klacz ner­wowo szar­pała głową i pry­chała. Za­sko­czona nie­ty­po­wym za­cho­wa­niem Zeyny, Luz opu­ściła wzrok na dło­nie i za­uwa­żyła, że ściąga wo­dze zbyt mocno, więc je po­pu­ściła.

– Wy­bacz, to moja wina – szep­nęła do Zeyny, po­chy­liła się i po­kle­pała ją po szyi, a do­rodna klacz na­tych­miast ru­szyła z ko­pyta.

Wiatr był cie­pły i słony. Pie­ścił czarne, dłu­gie włosy Luz, ku­sząco, ale i groź­nie, zwie­wa­jąc je­dwa­bi­ste ko­smyki na twarz. Prze­szyła ją fala go­rąca, ja­kiej do­tąd nie znała, choć miała na so­bie tylko ba­weł­nianą ko­szulkę i dżinsy z no­gaw­kami we­tknię­tymi w cho­lewki bu­tów jeź­dziec­kich. Wy­sta­wiła twarz na wiatr, czu­jąc, jak słona bryza opływa jej ciało, i ma­jąc na­dzieję, że wy­wieje ona dziwny nie­po­kój z jej głowy.

Wkrótce nie­po­kój wy­gasł, a jej uwaga znów sku­piła się na pięk­nie ota­cza­ją­cej ją przy­rody. Po­czuła eks­cy­ta­cję i po­wiew wol­no­ści wśród bez­kresu pu­stej plaży i mo­rza. W świe­tle po­po­łu­dnio­wego słońca woda w za­toce miała in­ten­syw­nie błę­kitny od­cień. Oko­lica wy­glą­dała tak bar­dzo zna­jomo: żad­nych drzew, krze­wów, mięk­kich barw i de­li­kat­nego piękna, same czy­ste, wy­ra­zi­ste li­nie, nie­mal prze­ra­ża­jące w swo­jej su­ro­wo­ści. Od czasu do czasu po­ja­wiały się cie­nie ogrom­nych chmur, pla­miąc bez­kres wydm roz­cią­ga­ją­cych się przed jej oczami jak ogromny go­be­lin o od­cie­niach kre­mo­wych, sza­rych i sre­brzy­stych. Ga­lo­pu­jąc na si­wej kla­czy, Luz po­czuła har­mo­nię z an­da­lu­zyj­skim kra­jo­bra­zem. Wy­pro­wa­dziła się z miesz­ka­nia w Chel­sea, za­koń­czyła zle­ce­nie w Szko­cji i wró­ciła do Hisz­pa­nii, tej no­wej, post­fran­ki­stow­skiej, którą wła­dał ener­giczny, młody król i która wkra­czała wła­śnie w epokę no­wych per­spek­tyw i moż­li­wo­ści. Znów była w uko­cha­nej oj­czyź­nie, tym raz na stałe.

Luz Ma­ría Ce­rvan­tes de Ru­eda była je­dy­nym dziec­kiem hra­biego Sa­lva­dora Ce­rvan­tesa de Ru­edy i jego pięk­nej żony Ale­xan­dry, pół An­gielki i pół Hisz­panki. Swo­jego czasu ich ro­mans nie scho­dził z pierw­szych stron bru­kow­ców i był głów­nym te­ma­tem plo­tek w sa­lo­nach hisz­pań­skiej so­cjety. Pa­mię­tano o daw­nym skan­dalu z udzia­łem hra­biego Sa­lva­dora, mło­dej Cy­ganki oraz jej braci, praw­dzi­wych nie­bie­skich pta­ków. Pi­kan­te­rii do­da­wał fakt, że Ale­xan­dra de Falla nie była czy­stej krwi Hisz­panką. Jej obco wy­glą­da­jące oczy wy­wo­ły­wały po­dejrz­li­wość i nie­chęć wśród her­me­tycz­nego, tra­dy­cjo­na­li­stycz­nego spo­łe­czeń­stwa hisz­pań­skiego. Wielu lu­dzi dzi­wiło też to, że była au­torką ro­man­sów. Kiedy za­po­wie­dziano jej ślub z Sa­lva­do­rem, nie­któ­rzy nie wró­żyli im dłu­giego po­ży­cia. A jed­nak, jak w ba­śni, ku za­sko­cze­niu wszyst­kich żyli długo i szczę­śli­wie.

Pierw­sze je­de­na­ście lat ży­cia Luz miesz­kała w Hisz­pa­nii, a li­piec i sier­pień każ­dego roku spę­dzała u cio­tecz­nej babci Ge­ral­dine. Póź­niej, gdy wy­słano ją do szkoły z in­ter­na­tem w Glo­uce­ster­shire, przy­jeż­dżała do El Pa­vón, ro­dzin­nej po­sia­dło­ści ojca le­żą­cej pod Je­rez, trzy razy w roku – na Boże Na­ro­dze­nie, Wiel­ka­noc i let­nie wa­ka­cje.

Luz przy­je­chała do Ka­dyksu rano, pro­sto z An­glii. Za­mie­rzała spę­dzić co naj­mniej ty­dzień w L’Es­trelli, let­nim domu na­le­żą­cym do jej ro­dzi­ców, a na­stęp­nie od­wie­dzić ich w El Pa­vón. Była pod­eks­cy­to­wana, pełna ener­gii i prze­czu­wała, że czeka ją wielka przy­goda.

Miała za sobą długi okres ży­cia, który roz­po­czął się w Chel­ten­ham La­dies’ Col­lege, gdy miała je­de­na­ście lat, i obej­mo­wał uzy­ska­nie dy­plo­mów z hi­sto­rii i neo­fi­lo­lo­gii na Uni­ver­sity of Cam­bridge oraz dwa lata spę­dzone w gó­rach Szko­cji, gdzie pi­sała bio­gra­fię pro­to­pla­sty jed­nego z wiel­kich bry­tyj­skich ro­dów. Te­raz, gdy książka zo­stała od­dana do druku, Luz czuła, że jej miej­scem na ziemi jest – i za­wsze była – Hisz­pa­nia. To tu od­dy­cha pełną pier­sią, czuje, jak krew szyb­ciej krąży w jej ży­łach w pro­mie­niach hisz­pań­skiego słońca, może po­zwo­lić so­bie na to, by dać upust emo­cjom tak skrzęt­nie skry­wa­nym pod­czas po­bytu w An­glii. Luz ni­gdy nie uwa­żała, że te silne uczu­cia są efek­tem se­kret­nych ma­chi­na­cji losu. Miała w so­bie ogromną dozę scep­ty­cy­zmu i roz­sądku, odzie­dzi­czoną wraz z ta­len­tem pi­sar­skim po matce, ale za­wsze wie­działa, że ogni­sta na­tura, którą miała po ojcu i która za­wsze bar­dziej jej pa­so­wała, osta­tecz­nie przy­wie­dzie ją z po­wro­tem do An­da­lu­zji.

Tyle że kiedy ob­ła­do­wana wa­liz­kami Luz do­tarła rano do L’Es­trelli, Car­mela wrę­czyła jej list, który przy­szedł wczo­raj. Od­kąd od­po­wie­działa na zna­le­zione w miej­sco­wej ga­ze­cie ogło­sze­nie o pracy dla bio­grafa, co­dzien­nie mo­dliła się, by za­pro­szono ją na roz­mowę.

I oto trzy­mała w dłoni list z za­pro­sze­niem na pierw­sze spo­tka­nie w tym ty­go­dniu. Ogar­nięta ulgą i ra­do­ścią, Luz rzu­ciła się go­spo­dyni na szyję. Za­le­żało jej na tym zle­ce­niu nie tylko dla­tego, że po­sta­cią, o któ­rej miała pi­sać, był hra­bia Edu­ardo Ra­phael Ruiz de Sa­la­zar, je­den z naj­więk­szych współ­cze­snych ma­la­rzy hisz­pań­skich, ale też dla­tego, że po­cho­dził on z tych oko­lic i znaczną część ma­te­riału po­trzeb­nego do na­pi­sa­nia bio­gra­fii można było ze­brać w Ka­dyk­sie i jego oko­li­cach. Luz zy­skała so­lidny po­wód, by zo­stać tu na stałe.

Za­trzy­mała się tuż przy kra­wę­dzi wody. Po­czuła na po­licz­kach słoną bryzę pach­nącą pia­skiem. Za­mknęła oczy, by na­cie­szyć się jej na­sy­coną jo­dem wo­nią. Słońce póź­nego po­po­łu­dnia chy­liło się ku za­cho­dowi, niebo było cu­dow­nie po­ma­lo­wane od­cie­niami mo­re­lo­wego różu i fio­letu, a pro­mie­nie świa­tła od­bi­jały się od po­wierzchni wody, spra­wia­jąc, że spo­kojny ocean wy­glą­dał jak pa­leta ja­skra­wych barw.

W od­dali było wi­dać ry­bac­kie ło­dzie po­wra­ca­jące do portu. Wy­glą­dały jak za­bawki w kształ­cie owa­dów, mu­ska­jące przy­po­mi­na­ją­cymi czułki masz­tami niebo w ko­lo­rze piór fla­minga. Kłę­biły się na nimi skrze­czące mewy i ry­bi­twy, nie­cier­pli­wie cze­ka­jące na przy­by­cie wy­ła­do­wa­nych ry­bami ku­trów. Luz nie prze­pa­dała za pta­kami. Uwa­żała, że na­wet w tych pięk­nych jest coś upior­nego i nie­po­ko­ją­cego.

Przy­szedł czas na po­wrót. Plaża nie była już pu­sta. Luz mi­nęła cwa­łem kilku jog­ge­rów i parę ko­chan­ków trzy­ma­ją­cych się za ręce. Matka z dziec­kiem pusz­czała ja­skra­wo­czer­wony la­ta­wiec. Grupka Cy­ga­nów krę­ciła się bez celu po jed­nej z wydm obok wy­wró­co­nej do góry dnem, roz­trza­ska­nej łódki. Przy­zwy­cza­iła się do ich wi­doku. Uwa­żała, że sta­no­wią barwny, ta­jem­ni­czy ele­ment kra­jo­brazu, po­bu­dza­jący jej wy­obraź­nię. Jed­nak dziś po­czuła lek­kie pod­nie­ce­nie, bo przed oczami sta­nął jej ob­raz mło­dego Cy­gana, który tak ją za­in­te­re­so­wał. Ro­dzice Luz oba­wiali się Cy­ga­nów, a Luz po­dej­rze­wała, że wy­słali ją do bez­piecz­nego azylu an­giel­skiej szkoły z in­ter­na­tem po to, by ją przed czymś chro­nić. Nie­raz do­cho­dziły do niej prze­ka­zy­wane szep­tem po­gło­ski do­ty­czące związ­ków Cy­ga­nów z jej ro­dziną. Czę­sto pró­bo­wała wy­do­być z ro­dzi­ców ja­kieś in­for­ma­cje, lecz oni nie­odmien­nie zby­wali jej py­ta­nia, mó­wiąc, że to tylko wy­my­sły służby i zło­śliwe plotki. Twier­dzili, że nie wszy­scy apro­bują ich mał­żeń­stwo, bo na świe­cie nie bra­kuje lu­dzi ogra­ni­czo­nych i uprze­dzo­nych. I choć do­cie­kliwa z na­tury Luz cza­sami na­ci­skała, nie po­tra­fiła wy­do­być z nich wię­cej in­for­ma­cji, aż w końcu, znie­chę­cona, prze­stała za­da­wać py­ta­nia i na ja­kiś czas za­po­mniała o ca­łej spra­wie.

Zbli­ża­jąc się do grupki, za­uwa­żyła, że jest wśród nich też młody Cy­gan. Kiedy nie­mal zrów­nała się z nimi, od­wró­cił głowę w jej stronę i uniósł ją po­woli, aż spo­tkali się wzro­kiem. Mimo że zro­bił to bar­dzo le­ni­wie, jego zie­lone oczy spo­glą­dały ener­gicz­nie spod gę­stych, dłu­gich i ciem­nych rzęs. Luz wie­działa, że się czer­wieni pod tym hip­no­tycz­nym spoj­rze­niem. Po­czuła się zbita z tropu. A po­tem wszystko po­to­czyło się bły­ska­wicz­nie.

Ką­tem oka do­strze­gła spa­da­jący czer­wony la­ta­wiec. Zeyna spło­szyła się i mimo wy­sił­ków Luz nie była w sta­nie nad nią za­pa­no­wać. Klacz szarp­nęła w bok, więc dziew­czyna, aby nie stra­cić rów­no­wagi, mocno wsparła się na strze­mie­niu. Nie­stety, po­pręg był zbyt luźny i sio­dło prze­su­nęło się na bok. Młoda ko­bieta spa­dła z sio­dła, krzy­cząc z prze­ra­że­nia. Ude­rzyła głową o zie­mię, a świat wo­kół niej za­wi­ro­wał. Pró­bo­wała ze­brać wszyst­kie siły, by nie stra­cić przy­tom­no­ści, ale po­czuła, że wpada w ciemną ot­chłań. Przez mo­ment sły­szała tu­pot stóp i okrzyki. Od­no­to­wała jesz­cze, że unio­sły ją silne ręce. Po­czuła, że jej głowa osuwa się na czy­jeś mu­sku­larne ra­mię, po czym ogar­nęła ją ciem­ność.

* * *

– Za­bie­ram ją do ta­boru! – oświad­czył to­wa­rzy­szom Le­an­dro, ostroż­nie pod­no­sząc młodą ko­bietę z ziemi.

Po­zo­stali od­po­wie­dzieli wy­bu­chem śmie­chu.

– To na pewno po­może twoim sto­sun­kom z Rosą – za­kpił chudy, młody męż­czy­zna z ta­tu­ażami na obu rę­kach.

Le­an­dro wzru­szył ra­mio­nami i za­czął iść plażą.

– Spa­dła z ko­nia, więc mu­simy, spraw­dzić, czy nic jej nie jest – od­parł.

– Ja­sne. Wy­ko­rzy­stu­jesz sy­tu­ację. My­ślisz że je­ste­śmy ślepi, amigo? Wi­dzie­li­śmy, jak mie­rzy­li­ście się wzro­kiem. A te­raz uda­jesz bo­ha­tera, który ru­szył jej na ra­tu­nek – za­uwa­żył roz­ba­wiony mło­dzie­niec z ta­tu­ażami, mierz­wiąc włosy idą­cemu obok Le­an­drowi, po czym za­czep­nie kop­nął go w stopę. – A rio re­vu­elto, ga­nan­cia de pe­sca­do­res, ryby naj­le­piej łowi się we wzbu­rzo­nej wo­dzie!

– A ty, Ju­anie, wio­słu­jesz po nie­wła­ści­wej rzece. Ciesz się, że mam za­jęte ręce, ina­czej do­stał­byś po uszach.

– Wła­śnie wi­dzę, że masz za­jęte ręce. – Juan mru­gnął.

– Je­steś cho­ler­nym cy­ni­kiem. – Le­an­dro prze­su­nął smu­kłe ciało dziew­czyny nieco wy­żej, by było mu wy­god­niej ją nieść, i po­trząs­nął non­sza­lancko głową. – Chcę tylko spraw­dzić, czy wszystko z nią w po­rządku.

– Znasz ją? – spy­tał Juan, który wraz z kil­kor­giem in­nych Cy­ga­nów po­dą­żał za nim krok w krok.

– Wi­duję ją tu cza­sami – od­parł Le­an­dro, uda­jąc brak za­in­te­re­so­wa­nia, świa­do­mie uni­ka­jąc wzroku to­wa­rzy­sza. Tak, wi­dy­wał ją względ­nie czę­sto, co kilka mie­sięcy, kiedy przy­pły­wała do portu w Ka­dyk­sie lub wy­pły­wała z niego albo kiedy zda­rzało mu się za­wę­dro­wać na klif, w po­bliże domu w chmu­rach. Za­zwy­czaj spo­ty­kał ją, kiedy jeź­dziła konno lub upra­wiała jog­ging. Za­wsze w ru­chu. Nie umknęło jego uwa­dze, że ciało miała jędrne i wy­spor­to­wane, a przy tym zgrabne. Kiedy zo­ba­czył ją po raz pierw­szy, gdy z gra­cją scho­dziła z mo­to­rówki na na­brzeże, miał wra­że­nie, jakby uj­rzał bo­gi­nię. Serce za­trze­po­tało mu mocno i wcale nie spodo­bała mu się ta re­ak­cja. Od tego czasu czę­sto ob­ser­wo­wał ją z od­dali, za­wsze tak, by go nie za­uwa­żyła.

Dziś sprawy po­to­czyły się ina­czej. Przez zwy­kły przy­pa­dek zja­wił się w przy­stani, kiedy przy­pły­nęła mo­to­rówką. Wie­dział, że po po­łu­dniu zo­ba­czy ją na plaży. Za­wsze przy­jeż­dżała na plażę w dzień po­wrotu do Ka­dyksu. To dla­tego sie­dział przy ścieżce, cze­ka­jąc na nią. Tym ra­zem miał za­miar zwró­cić na sie­bie uwagę. Spe­cjal­nie pa­trzył na nią za­czep­nie. Zmu­sił ją, by na niego spoj­rzała. Po­tem, jak prze­wi­dy­wał, nie­spiesz­nie po­je­chała na plażę, a on w tym cza­sie szybko do­łą­czył do swo­ich, wie­dząc, że mi­nie ich w dro­dze po­wrot­nej. To jego wina, że spa­dła z ko­nia. Prze­cież była do­sko­na­łym jeźdź­cem – czę­sto wi­dy­wał, jak pę­dziła cwa­łem po plaży na pięk­nej, si­wej kla­czy o dłu­giej, czar­nej grzy­wie po­wie­wa­ją­cej na wie­trze. Od­wró­cił jej uwagę i spra­wił, że spa­dła z ko­nia, ale tak bar­dzo chciał, by spoj­rzała mu w oczy raz jesz­cze.

Ogar­nęło go po­czu­cie winy. Opie­kuń­czo przy­ci­snął dziew­czynę nieco moc­niej do mu­sku­lar­nego torsu. Miała na so­bie białą ko­szulkę w se­rek, dość ob­ci­słą, przez co wy­czu­wał dłońmi jej krą­gło­ści. Nie­chcący do­tknął pod­bród­kiem wło­sów ko­biety, a do jego noz­drzy do­tarła de­li­katna woń dzi­kiej róży, ja­śminu i drzewa san­da­ło­wego, olej­ków ete­rycz­nych w pły­nie, któ­rym umyła się pod prysz­ni­cem, nim ru­szyła na prze­jażdżkę. Po­czuł silne za­kło­po­ta­nie. Ob­li­zał su­che wargi i ru­szył w górę po stro­mym, ska­li­stym zbo­czu ze wzro­kiem skie­ro­wa­nym przed sie­bie, bo nie śmiał spoj­rzeć na nie­sioną ko­bietę, by się nie po­tknąć. Sy­tu­acja była do­sta­tecz­nie nie­zręczna. Dy­szał ciężko. Po­stron­nemu ob­ser­wa­to­rowi mo­głoby się wy­da­wać, że to od dźwi­ga­nia Luz, ale dla niego była lekka jak piórko. Nie. Dy­szał nie pod cię­ża­rem nie­przy­tom­nej ko­biety, ale z po­wodu wtu­lo­nych w niego krą­gło­ści jej ciała.

Słońce za­cho­dziło. W nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od mo­rza, na po­la­nie wy­su­szo­nej na wiór, dzi­kiej i pu­stej, roz­ło­żyło się osie­dle Cy­ga­nów. Znaj­do­wało się na niej wiele grot i była po­prze­ci­nana ka­mie­ni­stymi pa­ro­wami, ale mniej­sza niż więk­szość te­re­nów wy­ko­rzy­sty­wa­nych na cy­gań­skie obo­zo­wi­ska. Miała też nieco bar­dziej no­wo­cze­sny cha­rak­ter. Ze względu na bli­skość Ka­dyksu była tu do­pro­wa­dzona elek­trycz­ność i bie­żąca woda. Groty zo­stały wy­drą­żone w mięk­kiej skale setki lat temu, pod­czas sa­ra­ceń­skiego pod­boju Pół­wy­spu Ibe­ryj­skiego. Kiedy Ara­bów wy­gnano, Cy­gani szybko je za­jęli. Two­rzyły one pół­księ­życ w zbo­czu wzgó­rza okrą­ża­ją­cego po­lanę. Wiele z nich miało pro­sto­kątne wej­ścia, przed któ­rymi stały roz­kle­ko­tane stoły i krze­sła, a obok wi­siało pra­nie.

Gdzie­nie­gdzie wi­dać było sku­pi­ska na­mio­tów i drew­nia­nych wo­zów po­ma­lo­wa­nych ja­skra­wymi far­bami, czer­woną, ró­żową, żółtą i nie­bie­ską, bo­gato rzeź­bio­nych. Two­rzyły nie­równy pół­okrąg otwarty w stronę grot, ota­cza­jąc wraz z nimi po­lanę. A przy wej­ściu do obo­zo­wi­ska od strony ścieżki wio­dą­cej do plaży le­żały stosy wor­ków i kar­to­nów peł­nych śmieci.

Nad ogni­skami, na że­la­znych ha­kach, wi­siały wiel­kie, mie­dziane ka­dzie wy­peł­nione je­dze­niem na wie­czorny po­si­łek – pach­nącą pirriá. Dwóch Cy­ga­nów śpie­wało, wy­ku­wa­jąc pod­kowy na ko­wa­dle sto­ją­cym przy roz­pa­lo­nym ogniu, a ich silne, ochry­płe głosy sły­chać było w ca­łym obo­zo­wi­sku. Męż­czyźni sie­dzieli przed na­mio­tami w grup­kach po trzech lub czte­rech, ga­wę­dząc lub gra­jąc w karty. Wy­chu­dzone kun­dle wę­szyły wśród ko­tłów z przy­go­to­wy­wa­nym po­sił­kiem, li­cząc na to, że trafi im się kość. Dzieci o oliw­ko­wej ce­rze, w roz­ma­itym wieku, grały w klasy lub piłkę.

Uj­rzaw­szy Le­an­dra, pod­bie­gły i oto­czyły go zwar­tym szpa­le­rem. Cie­szył się wśród nich ogromną sym­pa­tią. Za­wsze znaj­do­wał czas, by po­ba­wić się z nimi lub po­żar­to­wać, a cza­sami roz­da­wał im sło­dy­cze lub gumy do żu­cia, które za­wsze miał przy so­bie. Jed­nak tym ra­zem nie zwra­cał na nie uwagi i ma­sze­ro­wał z po­sępną miną w stronę naj­więk­szej i naj­oka­zal­szej groty, nie za­trzy­mu­jąc się na­wet na chwilę.

Przy wej­ściu stała ko­bieta koło pięć­dzie­siątki, wciąż piękna i za­dbana, jak na Cy­gankę, bez naj­mniej­szej zmarszczki na oliw­ko­wej, ale wy­raź­nie bla­dej skó­rze. Jej twarz o zmy­sło­wym, choć su­ro­wym wy­ra­zie oka­lały gę­ste fale czar­nych wło­sów się­ga­ją­cych ra­mion. Złote i srebrne łań­cuszki i bran­so­letki świad­czyły o jej sta­tu­sie cy­gań­skiej kró­lo­wej. Mie­szała za­war­tość ko­ciołka za­wie­szo­nego nad ogni­skiem, a u jej stóp le­ni­wie prze­cią­gał się wielki, czarny ko­cur. Po­wi­tała nad­cho­dzą­cego Le­an­dra uśmie­chem, który spra­wił, że jej twa­rzy na­brała ła­god­nego wy­razu.

– Gdzie się po­dzie­wa­łeś, mój chłop­cze, i kogo tu­taj przy­nio­słeś? – spy­tała dość ni­skim, lekko chra­pli­wym gło­sem.

Le­an­dro kiw­nął głową w stronę wydm.

– Spa­dła z ko­nia, więc przy­nio­słem ją tu, by spraw­dzić, czy nic się jej nie stało. Ude­rzyła się w głowę i stra­ciła przy­tom­ność.

Cy­ganka zer­k­nęła na Luz.

– Ależ to gajo! Do­brze wiesz, że nie wpusz­czamy tu ta­kich – za­uwa­żyła, mie­sza­jąc cho­chlą w ko­ciołku. Drugą dłoń, upier­ście­nioną, oparła o bio­dro.

– Ma­ma­cita, a co mia­łem z nią zro­bić? Nie mo­głem zo­sta­wić jej na plaży. Dziew­czyna po­trze­buje po­mocy.

Ko­bieta spoj­rzała mu pro­sto w oczy i prze­stała mie­szać.

– Mam wpu­ścić gajo do domu, bo po­sta­no­wi­łeś ba­wić się w ra­tow­nika? – Wes­tchnęła, ale w jej spoj­rze­niu nie było już har­do­ści. – Masz do­bre serce, synku, może na­wet zbyt do­bre… zu­peł­nie jak twój oj­ciec, świeć Pa­nie nad jego du­szą – po­wie­działa z za­dumą w gło­sie, ale na­tych­miast po­trzą­snęła głową i sta­now­czo ski­nęła w stronę groty. – Za­bierz tę obcą do mo­jego po­koju. Po­łóż na łóżku, a ja za­pa­rzę jej ziół. Wy­pije, gdy od­zy­ska przy­tom­ność.

Le­an­dro przy­cią­gnął Luz moc­niej do torsu, czu­jąc jej rów­no­mierny od­dech, ale sta­ran­nie uni­ka­jąc pa­trze­nia na nią. Matka była by­stra, nie mógł do­pu­ścić do tego, by zo­rien­to­wała się, że czuje miętę do tej gajo.

– W ca­łej An­da­lu­zji nikt nie po­trafi tak uzdra­wiać lu­dzi, jak ty. – Le­an­dro od­wró­cił jej uwagę po­chleb­stwem. – Tylko ty mo­żesz jej po­móc. – Uśmiech­nął się.

– To się zo­ba­czy – mruk­nęła nie­chęt­nie matka, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem syna, który wniósł nie­przy­tomną ko­bietę do groty.

Wiele grot miało tylko jedno po­miesz­cze­nie. Tylko nie­liczne, więk­sze, skła­dały się z dwóch lub trzech. Wszyst­kie były ni­skie, zbu­do­wane z ka­mieni, o pod­ło­dze z te­ra­koty. Ta była ogromna, a na jej bie­lo­nych wap­nem ścia­nach wi­siało mnó­stwo świę­tych ob­raz­ków. Do skle­pie­nia, na wy­so­ko­ści około dwóch i pół me­tra, przy­mo­co­wana była stara że­la­zna la­tar­nia wi­sząca nad po­dwój­nym, mo­sięż­nym łóż­kiem. Na pod­ło­dze wy­ło­żo­nej gu­stowną te­ra­kotą stały ele­ganc­kie me­ble, nie­pa­su­jące do oto­cze­nia na ze­wnątrz. Wśród nich był bo­gato zdo­biony, drew­niany kre­dens, sta­ro­modny fo­tel z ja­skra­wym, bro­ka­to­wym obi­ciem oraz krze­sło o sub­tel­nych kształ­tach przed wy­tworną to­a­letką z dzie­więt­na­stego stu­le­cia.

Le­an­dro de­li­kat­nie umie­ścił Luz na łóżku matki i pod­ło­żył jej po­duszki pod głowę. Spoj­rzał na jej twarz, z tru­dem pa­nu­jąc nad sobą, by nie po­gła­skać jej po dłu­gich, lśnią­cych, kru­czo­czar­nych wło­sach, które opa­dły w je­dwa­bi­stych lo­kach na po­duszkę. Miała cu­downą, ala­ba­strową cerę i piękną twarz. Le­an­dro miał wra­że­nie, że ni­gdy nie wi­dział ko­biety o po­dob­nej uro­dzie. Dłu­gie, gę­ste rzęsy nada­wały jej wy­gląd śpią­cej Ma­donny.

Na­gle Luz po­ru­szyła się lekko i nieco roz­chy­liła mięk­kie wargi. Krew za­wrzała w ży­łach mło­dego Cy­gana. Na­wet Rosa nie bu­dziła w nim ta­kiego po­żą­da­nia i ta­kiej czu­ło­ści. Przez chwilę po­my­ślał ze smut­kiem o mło­dej Cy­gance, któ­rej dzika, pro­sta uroda nie­gdyś do­pro­wa­dzała go do obłędu. Ale to było daw­niej. Te­raz już wie, że nie może kon­ty­nu­ować igra­szek z Rosą i musi się od niej zdy­stan­so­wać. Wszystko się na­gle zmie­niło.

Le­an­dro spoj­rzał na Luz. Ogar­nęła go prze­można chęć, by jej do­tknąć, po­czuć mięk­kość jej skóry. Wal­czył z nią przez chwilę, po czym gwał­tow­nie wstał i wy­szedł na ze­wnątrz. Po­trze­bo­wał za­czerp­nąć tchu. Ru­szył do drew­nia­nej szopy, która ko­niom nie­któ­rych Cy­ga­nów słu­żyła za staj­nię. Uznał, że musi osio­dłać Ven­tar­róna, swo­jego ka­rego ogiera, by móc za­wieźć Luz do jej kla­czy, gdy tylko od­zy­ska przy­tom­ność. Nie ma­rzył o ni­czym bar­dziej niż o tym, by za­trzy­mać ją nieco dłu­żej w obo­zo­wi­sku, ale wie­dział, że w ten spo­sób otwo­rzyłby puszkę Pan­dory.

Tym­cza­sem matka Le­an­dra wró­ciła do sy­pialni z fi­li­żanką na­paru zio­ło­wego, którą po­sta­wiła na to­a­letce. Po­de­szła do łóżka, po­chy­liła się nad Luz i za­marła, wi­dząc rysy jej twa­rzy, jej nie­ziem­ską urodę. Zmarsz­czyła brwi i w tym mo­men­cie jej uwagę przy­kuł złoty me­da­lion na szyi dziew­czyny. Zręcz­nymi pal­cami, które tak wspa­niale słu­żyły jej przez całe ży­cie, otwo­rzyła go i zmru­żyła oczy, w któ­rych po­ja­wił się dziwny cień. Szybko od­pięła me­da­lion od łań­cuszka i wsu­nęła go do kie­szeni. W tym mo­men­cie jej czarny kot, który le­żał na łóżku, ze­sko­czył na pod­łogę, pod­szedł do swo­jej pani i za­czął ocie­rać się o jej nogi, miau­cząc i ma­cha­jąc ogo­nem.

– Tak, mi ca­ballo ne­gro, mój czarny książę, mamy szczę­ście – szep­nęła z wy­ra­zem triumfu na twa­rzy. – Naj­wy­raź­niej bar­dzo nam się po­szczę­ściło.

Cy­ganka po­de­szła do re­gału po dzba­nek, z któ­rego wy­jęła kilka ciem­no­fio­le­to­wych strącz­ków. Roz­łu­pała je i wsy­pała na­sionka do fi­li­żanki na to­a­letce, a na­stęp­nie wró­ciła do łóżka. Tam pod­nio­sła jedną po­wiekę Luz i spoj­rzała na źre­nicę.

– Hm, wszystko w po­rządku. Wkrótce się obu­dzi – mruk­nęła pod no­sem. Wzięła kota na ręce, głasz­cząc go i ob­ser­wu­jąc z na­mys­łem Luz, która jęk­nęła ci­cho, po czym znów za­sty­gła w bez­ru­chu. – Le­piej, by nie obu­dziła się tu­taj – do­dała.

Le­an­dro wró­cił, nio­sąc koc.

– Co z nią? – spy­tał. – Ock­nęła się wresz­cie?

Twarz matki nie wy­ra­żała żad­nych emo­cji.

– Tro­chę się wier­ciła. Zba­da­łam ją, w za­sa­dzie nic jej nie do­lega. Po pro­stu jest w szoku.

– Wy­gląda blado.

– Po­trze­buje czasu, żeby dojść do sie­bie.

Cy­ganka po­zwo­liła kotu ze­sko­czyć na pod­łogę i po­de­szła do fi­li­żanki na to­a­letce.

– Na­pój ją tym na­pa­rem. Uspo­koi ją, ale przede wszyst­kim sprawi, że bę­dzie mocno spała aż do rana. Ja wra­cam do go­to­wa­nia ko­la­cji. Ma przyjść do nas Lu­cas z kil­koma in­nymi kup­cami, żeby po­mó­wić z Ju­anil­lem i two­imi braćmi o naj­bliż­szym targu koń­skim.

Le­an­dro nie miał w tym mo­men­cie naj­mniej­szej ochoty na spo­tka­nie z nimi. Poza tym cze­kała go wy­prawa na klify.

– Nie bę­dzie mnie na ko­la­cji – wy­ja­śnił.

– Jak so­bie ży­czysz – od­parła matka i za­ka­słała nie­przy­jem­nie.

Le­an­dro za­uwa­żył po­gor­sze­nie na­stroju swo­jej ro­dzi­cielki, ale jej zmienna na­tura nie była dla niego ni­czym no­wym. Miała im­pul­sywny cha­rak­ter. Cza­sami była zło­śliwą, wredną, wrza­skliwą i upartą wiedźmą. In­nym ra­zem zaś ko­cha­jącą, tro­skliwą istotą… przy­naj­mniej w sto­sunku do niego, pier­wo­rod­nego syna.

– Po­win­naś za­jąć się tym kasz­lem i prze­stać wresz­cie pa­lić fajkę – za­uwa­żył.

Matka rzu­ciła mu po­nure spoj­rze­nie.

– Zbyt­nio się za­mar­twiasz, mój chłop­cze. My, Cy­ga­nie je­ste­śmy twar­dzi – od­parła szorstko i za­ma­chała nie­cier­pli­wie ręką.

Kiedy wy­szła, Le­an­dro po­wą­chał aro­ma­tyczny na­par. Wa­le­riana, po­my­ślał. Przy­po­mniało mu się, jak kie­dyś matka dała mu taki sam na­par, gdy nie mógł za­snąć. Po­mógł do­sko­nale. Le­an­dro usiadł na skraju łóżka, a Luz otwo­rzyła na mo­ment oczy – sza­fi­rowe, o głębi i ta­jem­ni­czo­ści oce­anu, który tak bar­dzo ko­chał. Młody Cy­gan uśmiech­nął się, ale po­wieki Luz znów opa­dły. Le­an­dro pod­trzy­mał jej głowę i pod­sta­wił fi­li­żankę pod usta.

– Wy­pij to, po­czu­jesz się le­piej – szep­nął, po­chy­la­jąc się nad młodą ko­bietą.

Sły­sząc głos Le­an­dra i czu­jąc do­tyk na­paru na war­gach, Luz prze­bu­dziła się nieco. Z tru­dem unio­sła cięż­kie po­wieki i wzięła kilka ły­ków płynu, ale po chwili na jej twa­rzy po­ja­wił się wy­raz bólu. Pró­bo­wała usiąść i coś po­wie­dzieć, ale opa­dła z ję­kiem na po­duszki, za­mknęła oczy i znów za­snęła.

Le­an­dro zer­k­nął na ze­ga­rek – ro­biło się późno. Je­śli klacz wró­ciła do stajni, to pew­nie już szu­kają mło­dej ko­biety. Może po­wi­nien zba­dać ją le­karz? Na szczę­ście jej po­liczki na­brały zdro­wego ko­loru i spała spo­koj­nie. Lecz­ni­cze na­pary matki cie­szyły się w oko­licy wiel­kim uzna­niem. Le­an­dro miał na­dzieję, że po­mogą i ofie­rze upadku. Wy­cho­dząc, na­tknął się na matkę. Sie­działa na ta­bo­re­cie i pa­liła fajkę wodną.

– Za­wiozę ją do domu, do ro­dziny. Przy­pusz­czam, że już jej szu­kają. Je­śli koń sam tra­fił do stajni, pew­nie się za­mar­twiają.

Cy­ganka unio­sła aro­gancko czoło.

– A co nas to ob­cho­dzi? I skąd wiesz, gdzie mieszka?

– Do­my­ślam się.

– Wiesz, jak się na­zywa i kim jest?

Le­an­dro mil­czał przez chwilę.

– Nie, ale się do­wiem.

Cy­ganka zmie­rzyła syna wzro­kiem, po czym wzru­szyła ra­mio­nami i wró­ciła do pa­le­nia fajki.

– Cóż, mój synu, rób, co uwa­żasz za sto­sowne, ale kiedy wró­cisz, przyjdź do mnie. Dziś jest peł­nia, czyli mamy noc do­brych ome­nów, na którą cze­ka­łam od dawna. – Ob­rzu­ciła go nie­od­gad­nio­nym spoj­rze­niem. – Nie za­snę, je­śli nie przyj­dziesz ży­czyć mi do­brej nocy.

Le­an­dro uśmiech­nął się i cmok­nął matkę w po­li­czek.

– Za­wsze ta­jem­ni­cza, za­wsze mó­wiąca za­gad­kami. Po­wiedz, mamo, czy kie­dy­kol­wiek zda­rzyło mi się nie ży­czyć ci do­brej nocy?

Spoj­rze­nie ko­biety zła­god­niało.

– Nie, za­wsze to ro­bisz. Oj­ciec byłby z cie­bie dumny. Je­stem szczę­ściarą.

Jej wy­raz twa­rzy zmie­nił się, gdy usły­szała ra­do­sne wo­ła­nia mło­dych męż­czyzn ba­wią­cych się w po­bliżu. Po­da­wali so­bie bu­kłaki z wi­nem, a kilku z nich strze­lało z procy do pu­szek usta­wio­nych na becz­kach.

– Ale twój brat to inna hi­sto­ria – mruk­nęła pod no­sem, ob­ser­wu­jąc jed­nego z mło­dzień­ców, który od­dzie­lił się od grupy i ru­szył w ich kie­runku.

– Ma­ma­cita, wi­dzia­łaś? Dwa­dzie­ścia trzy z rzędu! Ze­strze­li­łem aż tyle, mimo że wy­pi­łem cały bu­kłak. Le­an­dro, może ty spró­bu­jesz? – spy­tał, za­trzy­mu­jąc się przed nimi chwiej­nie.

– Nie, dzięki, To­ñito. Mam waż­niej­sze sprawy na gło­wie.

– Waż­niej­sze, mó­wisz… – To­ñito, ubrany w sprane dżinsy i za­pla­mioną ben­zyną ko­szulkę, wy­dął iro­nicz­nie wargi. – Tak, za­wsze coś waż­niej­szego – wy­ce­dził, się­gnął do kie­szeni po procę i na­cią­gnął jej gumę. Miał oczy matki, smo­li­ście czarne i nie­spo­kojne. Zmie­rzył nimi Le­an­dra, który stał z za­ło­żo­nymi rę­kami i ob­ser­wo­wał go spo­koj­nie.

– Prawda, że mam ra­cję, ma­ma­cita? Twój anio­łek, twoja duma i ra­dość, ma lep­sze rze­czy do ro­boty niż wy­pi­cie bu­telki brandy z wła­snym bra­tem i po­strze­la­nie do pu­szek. Można by po­my­śleć, że masz tylko jed­nego syna. Cóż, mnie też na­leży się sza­cu­nek – po­wie­dział, ude­rzył się ręką w pierś i lekko za­chwiał.

Le­an­dro zmru­żył oczy.

– Spójrz cza­sami na sie­bie w lu­strze. Na sza­cu­nek trzeba so­bie za­pra­co­wać, bra­ciszku – po­wie­dział.

– Za­pra­co­wać? A na co ty za­pra­co­wa­łeś w ca­łym swoim ży­ciu? Wy­daje ci się, że je­steś lep­szy ode mnie? Mam ra­cję, aniołku?

Le­an­dro zro­bił krok w jego kie­runku i spoj­rzał mu pro­sto w oczy.

– Na­zwij mnie tak jesz­cze raz, a zo­ba­czysz, kto bę­dzie anioł­kiem.

To­ñito był zbyt pi­jany, by do­strzec groźny wy­raz twa­rzy Le­an­dra.

– Ty za­pluty dra­niu! – za­wo­łał.

– To­ñito, uwa­żaj, co mó­wisz, bo któ­re­goś dnia stracę cier­pli­wość i utnę ci ję­zyk. – Cy­ganka zgro­miła go wzro­kiem, lecz on tylko rzu­cił jej wy­zy­wa­jące spoj­rze­nie. Pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, ale naj­wy­raź­niej zre­zy­gno­wał z kon­fron­ta­cji, pod­niósł ręce, jakby się pod­da­wał, i wy­krzy­wił iro­nicz­nie usta.

– Okay, okay, już mnie nie ma. – Wsu­nął procę do kie­szeni.

W tym sa­mym mo­men­cie uczest­nicy za­bawy znów wy­bu­chli śmie­chem. Wcze­śniej do­łą­czył do nich star­szy męż­czy­zna, który ba­wił się no­żem. Dwóch mło­dzień­ców na­le­wało mu brandy do fi­li­żanki.

– Hej, To­ñito! – za­wo­łał je­den z nich. – Wu­jek Ju­anillo twier­dzi, że po­bije twój re­kord z no­żem. Zwy­cięzca do­sta­nie bu­telkę.

To­ñito spoj­rzał za­czer­wie­nio­nymi oczami na Le­an­dra.

– Zaj­muj się swo­imi waż­niej­szymi spra­wami bra­cie – rzekł, po czym splu­nął na zie­mię i od­wró­cił się na pię­cie. – Diego, po­wiedz mu, że przyj­muję wy­zwa­nie – za­wo­łał do ko­le­gów, nie­mal tra­cąc rów­no­wagę, i od­szedł w ich kie­runku.

Star­sza Cy­ganka za­cią­gnęła się dy­mem z fajki.

– Co za głu­pek! Wy­da­łam go na ten świat, ale uwa­żam, że nie na­daje się do ni­czego – po­wie­działa.

– To prawda, że jest młody i głupi, ale wy­ro­śnie z tego – rzekł Le­an­dro i wes­tchnął głę­boko. Pod­niósł pa­tyk z ziemi i wrzu­cił go do ogni­ska. – Pró­buje ci się przy­po­do­bać, nic wię­cej.

– Przy­po­do­bać? Za­nim ty się po­ja­wi­łeś, je­dyną osobą, na któ­rej mo­głam po­le­gać, był mój młod­szy bra­ci­szek Pa­blo. Od­kąd nas opu­ścił, po­zo­sta­łeś mi tylko ty. Nie­ważne. Ucie­kaj. Od­wieź dziew­czynę i szybko wra­caj.

– Po­jadę z nią na Ven­tar­ró­nie – rzekł Le­an­dro, ale matka już nie słu­chała. Za­cią­gała się po­woli dy­mem i spo­glą­dała nie­ru­chomo przed sie­bie z ta­jem­ni­czym uśmie­chem na twa­rzy.

W ci­szy wie­czoru, pod ak­sa­mit­nym nie­bem usia­nym gwiaz­dami jak bry­lanty i z ja­snym, zło­ci­stym księ­ży­cem wi­szą­cym nad zie­mią jak wielki, por­ce­la­nowy ta­lerz, Le­an­dro od­wo­ził Luz do L’Es­trelli na swoim kru­czo­czar­nym ru­maku. Mo­rze było spo­kojne, po­wie­trze bal­sa­miczne, na­sy­cone jo­dem i wo­nią wo­do­ro­stów. Je­chali pu­stymi, bru­ko­wa­nymi ulicz­kami Ka­dyksu, wi­ją­cymi się w górę, na szczyty kli­fów. To tam, w urze­ka­ją­cym ogro­dzie, znaj­do­wała się L’Es­trella, nie­wielki, okrą­gły i uro­kliwy bu­dy­nek, który był po­łą­cze­niem fa­scy­nu­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści z mi­ra­żem. Jego bie­lone wap­nem ściany lśniły w pro­mie­niach księ­życa w pełni, a lekka bryza po­ru­szała li­śćmi mig­da­łow­ców ro­sną­cych przed wej­ściem.

W domu pa­no­wała ciem­ność. Luz na­dal spała – pew­nie matka spo­rzą­dziła zbyt mocny na­par. Le­an­dro był za­sko­czony. Naj­wy­raź­niej nikt nie cze­kał na młodą ko­bietę. La­tar­nie były wy­łą­czone, ale brama wej­ściowa otwarta na oścież. Le­an­dro pod­je­chał pod ogromny dąb ostro­listny ro­snący na dzie­dzińcu. Ostroż­nie oparł Luz o szyję ko­nia i, trzy­ma­jąc ją jedną ręką, ze­śli­zgnął się na zie­mię. Drugą ręką przy­wią­zał ru­maka do drzewa, a na­stęp­nie wniósł młodą ko­bietę do ha­cjendy.

Po­sia­dłość skła­dała się z mnó­stwa scho­dów, mu­rów, łu­ków i ką­tów, po­łą­czo­nych we­wnętrz­nymi dzie­dziń­cami z ro­sną­cymi tu i ów­dzie krze­wami i drze­wami owo­co­wymi o słod­kiej woni. Le­an­dro przy­ci­snął Luz moc­niej do sie­bie i prze­szu­kał jej kie­sze­nie, ale nie zna­lazł klu­czy. Pew­nie zgu­biła je, kiedy spa­dła z ko­nia. Za­czął już roz­wa­żać moż­li­wość, że za­bie­rze ją z po­wro­tem do obo­zo­wi­ska, kiedy na­gle, w świe­tle księ­życa, uj­rzał Zeynę pa­sącą się w od­dali. Klacz pod­nio­sła głowę, spoj­rzała na Le­an­dra, po czym znów ją opu­ściła.

– Przy­naj­mniej koń wró­cił sam do domu – mruk­nął pod no­sem.

Kiedy ob­ró­cił się z Luz na rę­kach, jego wzrok przy­kuła we­randa ople­ciona gli­cy­nią, do któ­rej pro­wa­dziły ka­mienne schodki. Wspiął się po nich i od­krył lekko uchy­lone drzwi bal­ko­nowe. Po­pchnął je stopą i zaj­rzał do środka. Oka­zało się, że to sy­pial­nia, a są­dząc po wy­stroju, sy­pial­nia Luz. Wszedł do środka.

Luz wciąż spała oparta o jego ra­mię. Uło­żył ją ostroż­nie na łóżku i de­li­kat­nie ścią­gnął jej buty jeź­dziec­kie. Na ko­mo­dzie obok za­uwa­żył zło­żony w kostkę koc, któ­rym okrył dziew­czynę. Przez chwilę stał, pró­bu­jąc na­sy­cić wzrok jej urodą Śpią­cej Kró­lewny. Miała za­mknięte oczy, ró­żowe wargi i gę­ste, ciemne rzęsy kon­tra­stu­jące z ja­sną cerą. Była prze­piękna, ale nie­przy­tomna i obca. Co po­wie­dzia­łaby ta bo­gata dziew­czyna, gdyby prze­bu­dziła się i od­kryła, że przy­niósł ją do domu i są te­raz sami w jej sy­pialni? Cie­kawe, co po­my­ślała o nim, kiedy spoj­rzała na niego nad mo­rzem? Le­an­dro po­czuł, że jest nią za­fa­scy­no­wany. De­li­kat­nie wy­cią­gnął rękę i dot­knął jej je­dwa­bi­stych, czar­nych wło­sów. Wi­dząc, że lekko zmarsz­czyła brwi, za­wa­hał się, ale po chwili po­chy­lił się i bar­dzo de­li­kat­nie, nie­malże z uwiel­bie­niem, po­ca­ło­wał jej roz­chy­lone wargi.

* * *

Nieco póź­niej Le­an­dro wy­ru­szył w drogę po­wrotną. Nie śpie­szył się, bo nie miał ochoty spo­tkać ani Lu­casa, han­dla­rza końmi, który miał ich od­wie­dzić, ani reszty ro­dziny. Dla­tego sie­dział na plaży pod kli­fem, na któ­rym stał dom Luz, wpa­tru­jąc się w lśniące, ko­bal­towe wody oce­anu.

Te­raz, idąc przez osie­dle Cy­ga­nów, spo­glą­dał na ciemne chmury su­nące w stronę ogrom­nego księ­życa, tak jak gdyby chciały go po­łknąć w ca­ło­ści. Obo­zo­wi­sko, ro­ze­dr­gane bar­wami w ciągu dnia, te­raz było po­zba­wione ko­lo­rów. Ogni­ska do­ga­sały, wo­kół nich le­żały w nie­ła­dzie mie­dziane ron­dle, a w nie­któ­rych wo­zach i sza­ła­sach włą­czone były lampy. Wszę­dzie roz­no­sił się za­pach spa­lo­nego drewna i ben­zyny. Przy le­d­wie tlą­cym się ogni­sku sie­działo kilka osób roz­ma­wia­ją­cych szep­tem, a kilka in­nych spało na ziemi, w to­wa­rzy­stwie psów. W od­dali sły­chać było po­ry­ki­wa­nia osła i głoś­ne miau­cze­nie wal­czą­cych ko­tów. Le­an­dro za­trzy­mał Ven­tar­róna, a dzwonki przy wo­dzach ru­maka za­dźwię­czały lekko. Wes­tchnął ciężko. Po raz pierw­szy w ży­ciu po­my­ślał, że obo­zo­wi­sko jest ostat­nim miej­scem, w któ­rym ma ochotę być.

Matka cze­kała na niego przed wej­ściem do groty, w to­wa­rzy­stwie wy­so­kiego Cy­gana o dłu­gich, si­wie­ją­cych, krę­co­nych wło­sach i z grubą bli­zną na po­ora­nym zmarszcz­kami po­liczku. Męż­czy­zna od­sta­wił bu­kłak na zie­mię i wziął do ust dłu­gie cy­garo.

– Cześć, Ju­anillo. – Le­an­dro za­trzy­mał ko­nia i ski­nął głową. Ni­gdy nie lu­bił wuja, dla­tego był po­iry­to­wany, że ten jesz­cze tu jest.

– Cześć Le­an­dro – od­parł star­szy męż­czy­zna za­chryp­nię­tym gło­sem i rów­nież ski­nął głową. – Bra­ko­wało nam cie­bie – do­dał, skrzy­wił się i wy­dmuch­nął dym no­sem. Jego ja­strzę­bie oczy były czarne jak wę­gle, a spo­glą­dał nimi tak za­czep­nie, że kiedy szedł ulicą, lu­dzie ustę­po­wali mu z drogi. Wbił wzrok w sio­strzeńca.

Le­an­dro nie spu­ścił oczu.

– By­łem za­jęty. Mam na­dzieję, że do­bi­li­ście z Lu­ca­sem targu i sprze­da­łeś mu swoje dwa ko­nie i te wszyst­kie muły, któ­rych chcia­łeś się po­zbyć – od­parł.

– Ow­szem. Lu­cas to zło­dzie­ja­szek i drań, ale mnie za­wsze udaje się skie­ro­wać go na wła­ściwe tory.

– Ja­sne. – Le­an­dro za­jął się od­pi­na­niem sio­dła.

– Mia­łeś pew­nie ważne rze­czy na gło­wie, skoro tak długo cię nie było, mój drogi – po­wie­dział wuj.

– Cał­kiem ważne.

– Cóż, pa­mię­taj, by nie zo­sta­wiać matki sa­mej zbyt długo. Nie ma nic waż­niej­szego niż ro­dzina, a Ma­ru­jita dla swo­jej już wiele wy­cier­piała. – Ju­anillo wy­jął ka­myk z kie­szeni i za­czął się nim ba­wić z iro­niczną miną.

– Ow­szem, wiele wy­cier­piała. – Le­an­dro ścią­gnął sio­dło z ru­maka, nie spo­glą­da­jąc na wuja.

– Czas na cie­bie, Ju­anillo. – Ma­ru­jita po­kle­pała brata po ra­mie­niu. – Wy­pi­łeś już tyle brandy, że mo­głaby za­bić dia­bła, który mieszka w to­bie, a ja mu­szę jesz­cze po­roz­ma­wiać z sy­nem – po­wie­działa. Oczy błysz­czały jej mocno. Wi­dać było, że jest czymś bar­dzo po­ru­szona.

Ju­anillo jesz­cze przez chwilę mie­rzył Le­an­dra wzro­kiem, po czym wstał i pod­niósł bu­kłak z ziemi.

– Tak, po­roz­ma­wiaj z sy­nem. A je­śli dia­beł doj­dzie w naj­bliż­szych dniach do wnio­sku, że chce mnie do­paść, to wie, gdzie mnie szu­kać. – Chrząk­nął do­no­śnie i znik­nął w ciem­no­ściach.

Kiedy Le­an­dro od­pro­wa­dził ko­nia do stajni i wró­cił do groty, stara Cy­ganka wy­rzu­ciła za­war­tość fajki na zie­mię i wstała.

– Chodź, mu­simy po­roz­ma­wiać – ob­wie­ściła to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

W po­koju na­lała man­za­nilli do dwóch kie­lisz­ków i usia­dła na krze­śle sto­ją­cym przy ni­skim, okrą­głym sto­liku w no­gach łóżka. Łyk­nęła wina, a kiedy Le­an­dro usiadł na­prze­ciwko niej, po­ma­chała mu przed no­sem zło­tym me­da­lio­nem zwi­sa­ją­cym z łań­cuszka.

– Spójrz, co zna­la­złam. – Za­chi­cho­tała.

Le­an­dro na­tych­miast go roz­po­znał.

– Ma­ma­cita! Po co go jej za­bra­łaś? – spy­tał z na­ganą w gło­sie. – Ku­pię ci sto po­dob­nych me­da­lio­nów. Wiesz, że nie mu­sisz już ro­bić ta­kich rze­czy.

– Ale to co in­nego. Nie ro­zu­miesz. Święty Cy­prian, król czar­no­księż­ni­ków i pa­tron wró­żek, wresz­cie od­po­wie­dział na moje mo­dli­twy.

Roz­ba­wiony Le­an­dro łyk­nął sherry.

– Ma­ma­cita, święty Cy­prian może i jest pa­tro­nem wróż­bi­tów, ale, z tego co pa­mię­tam, zrzekł się ty­tułu króla czar­no­księż­ni­ków, kiedy wy­rzekł się Sza­tana. Przy­jął chrze­ści­jań­stwo i zmarł śmier­cią mę­czeń­ską. Z pew­no­ścią nie po­chwa­liłby kra­dzieży. Ju­tro za­wiozę ten me­da­lion wła­ści­cielce.

Matka prze­wró­ciła oczami.

– Nie. – Za­mknęła me­da­lion w dłoni. – Cza­sami mam wąt­pli­wo­ści, czy je­steś moim sy­nem – ob­wie­ściła zi­ry­to­wana. – Słu­chaj mnie uważ­nie. Cho­roba zżera mnie jak sam dia­beł. Długo nie po­żyję.

– Gdy­byś po­zwo­liła za­wieźć się znów do le­ka­rza, by­łoby ina­czej. – Le­an­dro wstał i za­czął krą­żyć po sy­pialni. – Gdy­byś tylko…

– Nie po­trze­buję już le­ka­rzy! – prze­rwała mu matka. – Ża­den z nich nie da mi wię­cej ży­cia, niż za­pla­no­wał to Bóg. Wi­dzia­łam to w pło­mie­niach… w snach… w ru­nach. Znam swój los. – Spoj­rzała na niego prze­ni­kli­wie. – Ale moje ży­cze­nie zo­stało speł­nione i tylko ty, ko­chany synku, mo­żesz do­pro­wa­dzić plan do końca, bym umarła w spo­koju.

Le­an­dra prze­szył nie­zna­jomy, lo­do­waty dreszcz. Ogar­nęło go złe prze­czu­cie.

– O czym my wła­ści­wie roz­ma­wiamy? – spy­tał.

Ma­ru­jita otwo­rzyła me­da­lion. W środku znaj­do­wały się mi­nia­tu­rowe por­trety męż­czy­zny i ko­biety.

– Don Sa­lva­dor oraz wiel­można doña Ale­xan­dra de Ru­eda – ob­wie­ściła trium­fal­nie. – Wciąż nie ro­zu­miesz? To ro­dzice tej dzier­latki. – Prych­nęła. – Moi od­wieczni wro­go­wie – dziwka, która ukra­dła mi dona Sa­lva­dora, oraz on sam, ten, który od­rzu­cił moją mi­łość, wtrą­cił mnie do wię­zie­nia i przy­czy­nił się do śmierci mo­jego naj­star­szego brata.

Le­an­dro mil­czał przez chwilę, bo do­tarła do niego waga słów matki. Znów po­czuł lo­do­waty dreszcz.

– Mamo, to stało się dawno temu. Nie po­tra­fisz wy­ba­czyć i za­po­mnieć?

Cy­ganka po­czer­wie­niała ze zło­ści. Sko­czyła na równe nogi i za­częła ma­chać dłońmi z pal­cami za­krzy­wio­nymi tak, jakby chciała ko­muś wy­dra­pać oczy. Bran­so­letki na jej nad­garst­kach brzę­czały zło­wrogo.

– Nie waż się mó­wić do mnie jak gajo i za­po­mi­nać, że je­steś Cy­ga­nem, sy­nem Ma­ru­jity! – Twarz ko­biety zmie­niała ko­lor jak ka­me­leon. Jej oczy błysz­czały dziko, a na­pięte mię­śnie twa­rzy nada­wały jej wy­gląd, któ­remu za­wdzię­czała to, że nie­któ­rzy na­zy­wali ją Il Dia­bó­lica. – Wiesz do­sko­nale, że Cy­ga­nie ni­gdy nie za­po­mi­nają. Za złe uczynki na­szych wro­gów na­leży ze­mścić się na nich lub na ich dzie­ciach. Tak sta­nowi na­sze prawo – syk­nęła, pod­sta­wia­jąc mu me­da­lion pod twarz, jakby wid­nie­jące w jego wnę­trzu dwie twa­rze już były jej tro­fe­ami. – La ven­ganza de Ca­lés to nic, z czym można po­le­mi­zo­wać. Nie bez po­wodu los po­sta­wił tę dziew­czynę na two­jej dro­dze.

– Może masz ra­cję. – Le­an­dro wbił wzrok w matkę. Choć czę­sto miał oka­zję do­świad­czać ciem­nej strony jej du­szy, tym ra­zem jej nie po­zna­wał. Nie przy­szłoby mu do głowy, że przy­wo­żąc tu Luz, mógłby na­ra­zić ją na nie­bez­pie­czeń­stwo. Do­sko­nale znał opo­wieść o do­nie Sa­lva­do­rze i jego żo­nie z An­glii. Matka do­sta­tecz­nie czę­sto przy­po­mi­nała im o niej i o tym, jak wpły­nęła na ich losy. A on nie­roz­sąd­nie przy­wiózł córkę do­zgon­nych wro­gów Ma­ru­jity pod jej dach. Spoj­rze­nie matki mó­wiło wszystko i spra­wiało, że Le­an­dro po­czuł ciarki na ple­cach. Miał się stać na­rzę­dziem jej ze­msty.

– Dla­czego ja? – spy­tał.

Cy­ganka za­śmiała się iro­nicz­nie.

– Ma czel­ność py­tać, dla­czego on! Za­pa­mię­taj so­bie: bo pierw­szy pro­mień słońca uj­rza­łeś w celi wię­zien­nej, bo z tego po­wodu mi cie­bie ode­brano, wy­rwano mi z ra­mion mo­jego sy­neczka. Choć mia­łeś tylko kilka dni, przy­war­łeś do mnie mocno i gło­śno pła­ka­łeś. Wciąż pa­mię­tam twój krzyk, kiedy przez kraty celi pa­trzy­łam, jak zni­kasz na końcu ciem­nego ko­ry­ta­rza wię­zien­nego.

W ciem­nych oczach Cy­ganki błysz­czał te­raz ból i gniew, a Le­an­dro nie mógł po­zo­stać obo­jętny na jej cier­pie­nie.

– Co chcesz, że­bym zro­bił? – spy­tał ci­cho, choć do­sko­nale znał prze­ra­ża­jącą od­po­wiedź.

Cy­ganka zbli­żyła się do niego i uśmiech­nęła chłodno.

– Je­steś przy­stoj­nym, mło­dym męż­czy­zną – wy­szep­tała i do­tknęła jego po­liczka dłu­gimi pa­znok­ciami. – Po­wszech­nie wia­domo, że ko­biety gajo sza­leją za rom­skimi męż­czy­znami. Nie bę­dziesz miał pro­blemu z tym, by ją w so­bie roz­ko­chać. A je­śli jesz­cze zmaj­stru­jesz jej ba­chora, to tym le­piej. Zo­ba­czymy, jak to spodoba się jej na­dę­tym ro­dzi­com! – Prze­rwała, by na­brać po­wie­trza do płuc, co wy­wo­łało atak kaszlu. Le­an­dro chciał od­wró­cić się na pię­cie i odejść, ale chwy­ciła go za rękę. – A po­tem… po­tem rzu­cisz ją, tak jak jej oj­ciec rzu­cił mnie.

Ma­ru­jita zro­biła krok do tyłu i strze­liła pal­cami, a bran­so­letki za­dźwię­czały zło­wrogo.

– Wtedy nie bę­dzie już nic warta. Ża­den ho­no­rowy Hisz­pan nie ożeni się z nią po czymś ta­kim. Dla ary­sto­kra­tów ho­nor jest rów­nie ważny, co dla nas. To zruj­nuje ży­cie dziew­czy­nie, a jej ro­dzice będą pła­kać tak, jak ja pła­ka­łam. A, uwierz mi, bę­dzie to mało zna­cząca kara w po­rów­na­niu z tym, co oni zro­bili mnie, two­jej matce!

Le­an­dro cof­nął się przed nią.

– To, czego ode mnie żą­dasz, jest złe. Na­prawdę chcesz, by twój syn w tym uczest­ni­czył? – spy­tał wzbu­rzony.

Cy­ganka spoj­rzała na niego wy­nio­śle.

– Dla­czego nie? Czy to, co zro­bili mnie i two­jemu wu­jowi, nie było złe? – Prze­cze­sała zwi­chrzone włosy pal­cami i od­wró­ciła się, jakby pró­bu­jąc ukryć wła­sną re­ak­cję na te bo­le­sne wspo­mnie­nia. – Niech Bóg i wszy­scy święci uchro­nią cię przed wię­zie­niem. La­tem umie­ra­li­śmy z go­rąca i zże­rało nas ro­bac­two. Zimą spa­li­śmy bez po­ścieli na zim­nej, ka­mien­nej pod­ło­dze. Raz dzien­nie da­wali nam obrzy­dliwy po­si­łek, który nie za­spo­ka­jał głodu. W ce­lach były ma­leń­kie okienka, a ka­na­li­za­cja kiep­sko dzia­łała, więc odór był nie­wy­obra­żalny. Ale prze­cież Cy­ga­nie nie czują ani bólu, ani smrodu – za­kpiła i od­wró­ciła twarz w stronę syna. – Chcesz, że­bym da­lej wy­li­czała? Przez tych obrzy­dli­wych lu­dzi mój brat umarł w za­tę­chłej dziu­rze.

Le­an­dro wbił w nią wzrok.

– Twój brat rzu­cił się z no­żem na dona Sa­lva­dora, który pew­nie zo­sta­wiłby cię w spo­koju, gdyby nie zo­stał zra­niony. Wy­lą­do­wał w szpi­talu, więc nie było in­nego wyj­ścia. Trzeba było to zgło­sić na po­li­cję.

– Czyżby? – syk­nęła Ma­ru­jita. – Mo­gli we­zwać le­ka­rza ro­dzin­nego i po­zwo­lić nam odejść. W końcu to dzięki mnie don Sa­lva­dor od­zy­skał nor­malne ży­cie. Gdyby nie moje zręczne palce, wciąż le­żałby w łóżku jak nie­po­trzebny ni­komu cień czło­wieka.

Po­de­szła do sto­lika i wy­piła ostatni łyk wina, a na­stęp­nie po­krę­ciła głową, ze wście­kłym wzro­kiem wbi­tym w ja­kiś od­le­gły punkt. – Jest ta­kie stare mau­re­tań­skie po­wie­dze­nie: Ten, kto zje dak­tyle, rzuca pest­kami. Ci lu­dzie mają nas za nic. Izo­lują nas od sie­bie, a po­tem oplu­wają przy każ­dej oka­zji. – Matka za­częła pod­no­sić głos. – I nie opo­wia­daj mi tu­taj, czym jest zło. Kto sieje wiatr, zbiera bu­rzę. A oni zbiorą tylko po­łowę bu­rzy, którą za­siali – do­dała z na­ci­skiem, cała drżąc z nie­na­wi­ści.

Każda inna ko­bieta w tym mo­men­cie wy­bu­chłaby pła­czem. Ale nie Ma­ru­jita, cy­gań­ska kró­lowa. Trzy­mała ból na wi­doku, jak tar­czę pod­czas bi­twy. Na­gle Le­an­drowi zro­biło się żal wciąż ro­ze­dr­ga­nej matki, więc ob­jął ją, przy­tu­lił mocno i po­gła­skał po gło­wie, a na­stęp­nie czule po­ca­ło­wał w czoło.

– Pro­szę cię, ma­ma­cita, nie każ mi tego ro­bić – szep­nął jej do ucha.

Ale Ma­ru­jita ode­pchnęła syna i rzu­ciła mu po­gar­dliwe spoj­rze­nie.

– Je­steś słaby jak oj­ciec! Wy­da­łam na świat tchó­rza. – Za­śmiała się gorzko. – Praw­dziwy męż­czy­zna byłby dumny z tego, że może się ze­mścić. A ty ję­czysz jak baba. Nim za­bije mnie cho­roba, umrę, bo pęk­nie mi serce. Co gor­sza, zejdę z tego świata, wsty­dząc się tego, że je­stem twoją matką, i prze­kli­na­jąc cię do końca mo­ich dni.

Le­an­dro cof­nął się, jakby do­stał obu­chem w głowę. Za­sko­czyło go, że matka oka­zała się aż taką ję­dzą. Nie miał po­ję­cia, że do tego stop­nia po­żera ją chęć ze­msty na ro­dzi­cach Luz. W swoim gnie­wie była rów­nie że­nu­jąca, co prze­ra­ża­jąca. Jed­nak naj­bar­dziej nie­po­ko­iła go myśl, że być może odzie­dzi­czył część jej mrocz­nej na­tury. Że jest sy­nem tej mści­wej, umie­ra­ją­cej cy­gań­skiej kró­lo­wej, która do­maga się, by kon­ty­nu­ował jej wen­detę.

Le­an­dro od­wró­cił się i bez słowa wy­szedł z groty, po­zo­sta­wia­jąc ci­ska­jącą gromy wzro­kiem matkę sam na sam z me­da­lio­nem.

* * *

Luz obu­dziła się wcze­snym ran­kiem. Po­cząt­kowo nie wie­działa, gdzie się znaj­duje, lecz wkrótce, wciąż w pół­śnie, zdała so­bie sprawę, że jest we wła­snym po­koju. Po­woli za­częły do niej wra­cać wspo­mnie­nia z po­przed­niego dnia – upa­dek z ko­nia na plaży i po­byt w cy­gań­skim obo­zo­wi­sku. Z mgły nie­pa­mięci za­częły się wy­ła­niać szcze­góły, któ­rych po­cząt­kowo nie do­strze­gała, ta­kie jak silna woń pa­lą­cego się drewna i go­to­wa­nej strawy, gło­śne ude­rze­nia mło­tem w że­lazo, które od­bi­jały się echem w jej gło­wie i wzma­gały ból w skro­niach, szcze­biot dzieci i wra­że­nie, że po­chyla się nad nią ko­bieca po­stać o błysz­czą­cych oczach. Ale przede wszyst­kim przed jej oczami sta­nęła twarz mło­dego Cy­gana. Te­raz wi­działa ją już do­kład­nie – wy­sta­jące ko­ści po­licz­kowe w po­cią­głej twa­rzy o lśnią­cej ce­rze, krótki nos i wy­datne usta. Jed­nak naj­le­piej za­pa­mię­tała oczy. Wą­skie, zie­lone, wy­zie­ra­jące spod ide­al­nych brwi, przy­ku­wały jej uwagę i roz­pa­lały w niej zmy­sły.

Przez chwilę le­żała nie­ru­chomo, świa­doma, że czuje się do­sko­nale, jak rzadko kiedy. Była wy­po­częta, co dziwne, bio­rąc pod uwagę wy­da­rze­nia po­przed­niego dnia. Ale na­gle prze­ra­ziło ją od­kry­cie, że leży wciąż ubrana, a przy oka­zji otu­lona ko­cem. Jak się tu do­stała? Kto ją przy­wiózł? To na pewno on. Ale kto wpu­ścił ich do domu? Car­meli i Pe­dra nie było tu nocą i mieli wró­cić do­piero w ciągu dnia, więc to nie oni. Przy­po­mniała so­bie jed­nak, że zo­sta­wiła drzwi bal­ko­nowe i bramę otwarte, spo­dzie­wa­jąc się, że wkrótce wróci. Ale skąd Cy­gan wie­dział, gdzie ona mieszka? Prze­cież nie jest znana w mie­ście. Do tej pory by­wała w L’Es­trelli tylko pod­czas wa­ka­cji. A Zeyna? Czy klacz wró­ciła do domu?

Luz wy­sko­czyła z łóżka. Za drzwiami bal­ko­no­wymi wi­dać było mo­rze i bez­chmurne, błę­kitne niebo ja­śnie­jące na ho­ry­zon­cie. Pro­mie­nie słońca draż­niły jej oczy. Za­to­piona w my­ślach po­ma­sze­ro­wała do ła­zienki i wzięła szybką ką­piel. Na­stęp­nie za­ło­żyła dżinsy i luźną białą ko­szulę, którą spięła w ta­lii bia­łym skó­rza­nym pa­skiem. W jej gło­wie wciąż po­ja­wiały się i ble­dły co­raz to nowe ob­razy, od­głosy, strzępki roz­mów. Nie zni­kało tylko nie­po­ko­jące wspo­mnie­nie oczu Cy­gana, jego prze­szy­wa­ją­cego wzroku.

Kiedy spoj­rzała w lu­stro, za­uwa­żyła brak me­da­lionu. Miał dla niej więk­szą war­tość emo­cjo­nalną niż któ­ry­kol­wiek inny klej­not, po­nie­waż w środku znaj­do­wały się mi­nia­tu­rowe por­trety jej matki i ojca. Ni­gdy go nie zdej­mo­wała. Na­le­żał do jej pra­babki, Ma­rii Do­lo­res, od któ­rej do­stała go na swoje dzie­siąte uro­dziny, rok przed śmier­cią star­szej pani. Na pewno miała go na szyi, kiedy wy­ru­szyła na prze­jażdżkę.

Przy­po­mniała so­bie prze­strogi ro­dzi­ców i na­szła ją nie­po­ko­jąca myśl, że młody Cy­gan skradł jej me­da­lion. Ale od­go­niła ją na­tych­miast. Ow­szem, nie mo­gła rę­czyć za wszyst­kich in­nych Cy­ga­nów, ale coś jej mó­wiło, że ten ni­gdy w ży­ciu nie zro­biłby nic po­dob­nego.

Pew­nie łań­cu­szek się ze­rwał, kiedy spa­dała z ko­nia. Luz zro­biło się przy­kro, kiedy zro­zu­miała, że od­na­le­zie­nie go na plaży gra­ni­czy z cu­dem, choć z pew­no­ścią warto spró­bo­wać. Po­mysł, by zgło­sić utratę klej­notu na po­li­cję, uznała za bez­ce­lowy tu, w Hisz­pa­nii. Do po­łu­dnia musi za­jąć się waż­nymi spra­wami, ta­kimi jak wy­syłka reszty jej rze­czy z An­glii. Ale kiedy to za­ła­twi, po­je­dzie na plażę, by po­szu­kać me­da­lionu. Być może na­tknie się na swo­jego zbawcę i oso­bi­ście po­dzię­kuje mu za po­moc. Ale przede wszyst­kim musi spraw­dzić, czy Zeyna wró­ciła cała i zdrowa.

W domku pa­no­wała ci­sza. Pe­dro i Car­mela jesz­cze nie wró­cili. Luz po­szła do stajni. Klacz stała w swoim bok­sie i prze­żu­wała siano. Gdy tylko Zeyna po­czuła woń swo­jej pani, za­rżała ra­do­śnie i za­częła grze­bać ko­py­tem w ziemi.

– Już do­brze, już do­brze, moja śliczna – po­wie­działa Luz ła­god­nym gło­sem. – Dzi­siaj ni­g­dzie się nie wy­bie­ramy. Cie­kawa je­stem tylko, jak tu wró­ci­łaś i kto za­pro­wa­dził cię do boksu.

Pew­nie ten młody Cy­gan, po­my­ślała. Dzi­siaj po­stara się go zna­leźć. Per­spek­tywa spo­tka­nia z nim wy­wo­łała u niej na­głe pod­nie­ce­nie – w tym męż­czyź­nie było coś, co przy­pra­wiało ją o za­wrót głowy.

Luz po­szła do kuchni i za­pa­rzyła so­bie kawę, którą za­brała do po­koju wraz z kil­koma owo­cami. Uwiel­biała hisz­pań­skie owoce – brzo­skwi­nie i po­ma­rań­cze mają de­li­katny aro­mat i sma­kują słoń­cem. Przede wszyst­kim jed­nak są znacz­nie bar­dziej so­czy­ste niż ich ża­ło­śnie blade od­po­wied­niki sprze­da­wane w An­glii, po­my­ślała, wbi­ja­jąc zęby w słodki miąższ mo­reli.

Słońce nie świe­ciło tego dnia zbyt mocno, więc Luz usia­dła na we­ran­dzie. Z jed­nej jej strony, na tle bie­lo­nej ściany willi, ro­sły drzewa po­ma­rań­czowe i cy­try­nowe, któ­rych ga­łę­zie ugi­nały się pod cię­ża­rem owo­ców przy­po­mi­na­ją­cych świe­cące lam­piony.

Dwa pię­tra willi ota­czała we­randa, a ze wszyst­kich ścian zwi­sały roz­ma­ite pną­cza, ta­kie jak fio­le­towa gli­cy­nia, wi­lec i ró­żowa bu­gen­willa. Chłodne wnę­trza willi, z bia­łymi ścia­nami, od­kry­tymi bel­kami su­fi­to­wymi, wy­so­kimi, wy­kła­da­nymi drew­nem łu­kami i ka­mien­nymi pod­ło­gami, miały ty­powo an­da­lu­zyj­ski cha­rak­ter.

Hra­bia Sa­lva­dor Ce­rvan­tes de Ru­eda na­był letni dom w Ka­dyk­sie z oka­zji rocz­nicy ślubu i dwu­dzie­stych pierw­szych uro­dzin je­dy­nej córki. Willa stała nad sa­mym oce­anem, a z jej okien wi­dać było po dru­giej stro­nie za­toki Pu­erto de Santa Ma­ría i ko­ściół, w któ­rym hra­bia po raz pierw­szy uj­rzał Ale­xan­drę. Córkę po­częli w Ka­dyk­sie, „mie­ście świa­tła”, ostat­niej, eu­fo­rycz­nej nocy ich mie­siąca mio­do­wego, a kiedy dzie­więć mie­sięcy póź­niej przy­szła na świat, krzy­cząc wnie­bo­głosy, Sa­lva­dor i Ale­xan­dra na­tych­miast po­sta­no­wili nadać jej imię Luz, co po hisz­pań­sku zna­czy „świa­tło”. Z cza­sem wy­ro­sła z niej cha­ry­zma­tycz­nie piękna i pełna tem­pe­ra­mentu ko­bieta.

Luz uwiel­biała willę na kli­fie – La Casa So­bre las Nu­bes, czyli „dom w chmu­rach”. Oko­liczni miesz­kańcy nadali jej tę na­zwę, po­nie­waż w nie­które bez­k­się­ży­cowe noce, z roz­świe­tlo­nymi oknami, spra­wiała z da­leka wra­że­nie, jakby była za­wie­szona w ciem­no­ściach, nad chmu­rami. Na­to­miast Sa­lva­dor i Ale­xan­dra nadali jej na­zwę L’Es­trella, czyli „gwiazda”.

Od czasu za­kupu L’Es­trelli Luz spę­dzała tam dużo czasu. Uwiel­biała po­czu­cie wol­no­ści, które jej za­pew­niała willa usy­tu­owana wy­soko nad mo­rzem, jak ma­giczna wieża, od­da­lona od oko­licz­nych do­mostw sto­ją­cych w niż­szych par­tiach wzgórz. Nie­ważne, czy aku­rat byli tam też jej ro­dzice. W ciągu trzech kwa­dran­sów mo­gła do­pły­nąć pro­mem do Pu­erto de Santa Ma­ría, a stam­tąd udać się w do­wolne miej­sce świata. Ale i tak naj­czę­ściej ko­rzy­stała z mo­to­rówki ojca lub ło­dzi wio­sło­wej, by do­stać się na drugą stronę za­toki. Tak było znacz­nie szyb­ciej. Cza­sami zo­sta­wała w L’Es­trelli kilka dni. Go­spo­dyni Car­mela i jej mąż Pe­dro za­wsze pil­no­wali, by ni­czego jej nie bra­ko­wało. Miesz­kali w osob­nym domku na te­re­nie po­sia­dło­ści. Car­mela sprzą­tała, prała i go­to­wała, na­to­miast Pe­dro zaj­mo­wał się końmi i ogro­dem.

Pe­łen świa­tła dom letni róż­nił się zna­cząco od ogrom­nej ha­cjendy El Pa­vón, a ci, któ­rzy znali Luz do­brze, nie byli za­sko­czeni, że wy­naj­dy­wała pre­tek­sty, by uciec na klify, gdzie czuła ożyw­czą woń oce­anu.

Pa­no­rama wi­doczna z ta­rasu na ty­łach willi była cu­downa i bez­u­stan­nie się zmie­niała. Zu­peł­nie jakby na­tura za­cho­wy­wała się jak ma­gik z różdżką, to od­sła­nia­jąc, to ukry­wa­jąc wi­doki o urze­ka­ją­cym pięk­nie. Pod ogrom­nym łu­kiem nieba, po któ­rym ści­gały się chmury jak z waty, roz­cią­gał się bez­miar ko­bal­to­wego oce­anu. Roz­tań­czone fale wy­le­wały się na lśniący, biały pia­sek. Po dru­giej stro­nie za­toki wi­dać było Pu­erto de Santa Ma­ría, roz­cią­ga­jące się za nim sol­ni­ska i ba­gna Las Sa­li­nas oraz rząd so­sen i masz­tów ża­glow­ców. W por­cie ko­ły­sały się ło­dzie i jachty po­ma­lo­wane w ja­skrawe barwy, jak z ob­ra­zów van Go­gha.

Luz po­wę­dro­wała my­ślami do po­przed­niego dnia i mło­dego Cy­gana. Kiedy obu­dziła się rano, miała bar­dzo nie­ja­sne po­czu­cie tego, co zda­rzyło się wcze­śniej. Uświa­do­miła so­bie, że przez więk­szość czasu nie spała, ale znaj­do­wała się w le­targu, nie bę­dąc w sta­nie otwo­rzyć cią­żą­cych po­wiek. Pa­mię­tała, że serce wa­liło jej jak młot, kiedy męż­czy­zna ob­jął ją, by po­móc jej się na­pić, i że ogar­nęła ją wtedy fala cie­pła. Choć wy­glą­dał groź­nie, bo żu­chwę miał wy­datną, a spoj­rze­nie zie­lo­nych oczu prze­ni­kliwe, w jego nis­kim gło­sie było coś ła­god­nego, ko­ją­cego.

Choć miała już dwa­dzie­ścia cztery lata i spę­dziła więk­szość ży­cia w no­wo­cze­snym, li­be­ral­nym spo­łe­czeń­stwie, szcze­gól­nie je­śli po­rów­nać je z hisz­pań­skim, Luz od­zna­czała się wy­jąt­kowo kon­ser­wa­tyw­nymi po­glą­dami. Swoją osobą pre­zen­to­wała mie­szankę pa­sji i za­sad, a jej go­rący tem­pe­ra­ment i nie­wy­czer­pana ener­gia wcale nie prze­kła­dały się na li­be­ralne po­dej­ście do seksu. Więk­szość jej an­giel­skich ró­wie­śni­czek zdą­żyła już stra­cić dzie­wic­two. Luz nie miała wą­skich ho­ry­zon­tów, ale po­strze­gała ten mo­ment jako coś wy­jąt­ko­wego, co ni­gdy się nie po­wtó­rzy. Bez względu na to, czy po ślu­bie, czy nie, chciała go za­cho­wać dla ko­goś wy­jąt­ko­wego, wła­ści­wego. A nikt taki nie po­ja­wił się do tej pory na jej dro­dze. An­giel­scy zna­jomi żar­to­wali so­bie z niej, twier­dząc, że to skutki hisz­pań­skiego, sta­ro­świec­kiego wy­cho­wa­nia, i na­zy­wali ją głu­piutką, sen­ty­men­talną dziew­czynką. Śmiała się z tego, po­zo­sta­jąc wierną swoim prze­ko­na­niom.

A jed­nak rzą­dziły nią sprzecz­no­ści. Po­łu­dniowa, ogni­sta krew skła­niała ją do tego, by kie­ro­wać się na­mięt­no­ściami, tak jak na­ma­wiali ją zna­jomi, ale, pa­ra­dok­sal­nie, po­wstrzy­my­wały ją przed tym tra­dy­cyjne aspekty jej an­da­lu­zyj­skiego wy­cho­wa­nia. Hisz­pań­ska na­tura Luz za­równo wzbu­dzała w niej na­mięt­no­ści, jak i chro­niła ją przed nimi.

Miała licz­nych wiel­bi­cieli, a ro­dzina, za­równo an­giel­ska, jak i hisz­pań­ska, na­ma­wiała ją do za­mąż­pój­ścia. Na­do­pie­kuń­czy ro­dzice je­dy­naczki ocze­ki­wali, że, po­dob­nie jak oni, Luz znaj­dzie szczę­ście w mał­żeń­stwie. Nie­liczne przy­ja­ciółki w Hisz­pa­nii, a przede wszyst­kim ta naj­lep­sza, Alba, wciąż wy­szu­ki­wały dla niej od­po­wied­nich ka­wa­le­rów. Sama Luz uwa­żała, że nie było jej jesz­cze dane na­prawdę się za­ko­chać. Ow­szem, kilka razy ser­duszko za­biło jej moc­niej i spo­ty­kała się z kil­koma chło­pa­kami, ale były to tylko prze­lotne zna­jo­mo­ści. Na­wet Ca­me­ron Hunt, wiel­biony w An­glii te­ni­si­sta, z któ­rym miała krótki ro­mans po ukoń­cze­niu Cam­bridge i któ­rego bio­gra­fię za­częła pi­sać, nie wy­wo­ły­wał u niej tak sil­nej re­ak­cji. Na szczę­ście szybko zo­rien­to­wała się, że jest czło­wie­kiem płyt­kim i roz­ka­pry­szo­nym. To prze­ko­nało ją, że nie na­leży mie­szać ży­cia za­wo­do­wego z oso­bi­stym, na­wet je­śli ma się do czy­nie­nia z kimś tak przy­stoj­nym jak Ca­me­ron. Dla­tego te­raz nie mo­gła prze­stać za­sta­na­wiać się nad pio­ru­nu­ją­cym wra­że­niem, ja­kie wy­warł na niej młody Cy­gan. Ni­gdy wcze­śniej nie do­świad­czyła ta­kiej re­ak­cji i bar­dzo ją to nie­po­ko­iło.

– Bu­enos días, mam na­dzieję, że się wy­spa­łaś! – za­wo­łała we­soło Car­mela, wbie­ga­jąc na we­randę i za­wią­zu­jąc so­bie far­tuch. Była pulchną, trzy­dzie­sto­pa­ro­let­nią bru­netką o błysz­czą­cych oczach i gę­stych, krę­co­nych wło­sach. Choć wy­glą­dała na ko­bietę stwo­rzoną do ro­dze­nia po­tom­stwa, na­dal była bez­dzietna. Nad­ra­biała to, wy­cho­wu­jąc po­łowę dzieci w po­bli­skiej wio­sce. Jej ro­dzice, pro­ści lu­dzie, całe ży­cie spę­dzili w Ka­dyk­sie. Oj­ciec był ro­bot­ni­kiem, a matka kel­nerką w jed­nej z licz­nych lo­dziarni na Sta­rym Mie­ście.

Car­mela bu­dziła sym­pa­tię całą sobą, od ra­do­snej, nie­skom­pli­ko­wa­nej oso­bo­wo­ści po ab­so­lutny brak punk­tu­al­no­ści, a także sła­bość do cze­ko­la­dek i cho­rizo. Była mie­szanką prze­bie­gło­ści, kal­ku­la­cji, od­da­nia i życz­li­wo­ści, bez­tro­skiego po­dej­ścia do wszyst­kiego, co po­ma­gało jej ra­dzić so­bie z co­dzien­nymi pro­ble­mami i nie­wąt­pli­wie gwa­ran­to­wało dłu­gie ży­cie. Per­li­sty śmiech go­spo­dyni był za­raź­liwy i roz­no­sił się po ca­łym domu o każ­dej po­rze dnia. Spę­dzała w pracy dłu­gie go­dziny i wy­peł­niała obo­wiązki nie­zwy­kle su­mien­nie, ale nie wa­hała się wy­ra­żać kry­tycz­nych uwag, je­śli była prze­ko­nana o ich słusz­no­ści. Z pew­no­ścią nie za­grza­łaby miej­sca w mrocz­nych, ci­chych ko­ry­ta­rzach El Pa­vón, na­to­miast tu, w L’Es­trelli, nikt nie zwra­cał uwagi na to, że po­trafi być iry­tu­jąca. Była też jak star­sza sio­stra dla Luz, która w głębi du­szy uwiel­biała po­ła­janki go­spo­dyni i uwa­żała ją za ko­goś, kto wnosi do domu po­wiew świe­żego po­wie­trza.

– Spało mi się do­sko­nale, dzię­kuję.

Było to prawdą, lecz Luz nie miała naj­mniej­szej ochoty, by opo­wia­dać o wy­da­rze­niach po­przed­niego wie­czora. Car­mela znała tu każ­dego i każdy znał Car­melę. Ce­cho­wało ją za­mi­ło­wa­nie do plo­tek. Kiedy po­ja­wiała się na ulicy w Ka­dyk­sie, ze­wsząd wi­tały ją ra­do­sne po­zdro­wie­nia. Co wię­cej, nie róż­niła się od więk­szo­ści tu­tej­szych lu­dzi po­dej­ściem do Cy­ga­nów. Dla niej byli oni pa­ria­sami, więc pew­nie zro­bi­łaby z wczo­raj­szego in­cy­dentu aferę na całe mia­sto. Za mo­ment do­stawcy ryb, mięsa i wa­rzyw usły­sze­liby całą tę hi­sto­rię, rzecz ja­sna, od­po­wied­nio pod­ko­lo­ry­zo­waną. Luz nie miała wąt­pli­wo­ści, że po­winna ją za­cho­wać dla sie­bie.

Luz i Car­mela spę­dziły nie­mal go­dzinę, ga­wę­dząc w kuchni. Kiedy przy­cho­dziło do plo­tek, dla go­spo­dyni czas prze­sta­wał się li­czyć. W końcu Luz spoj­rzała na ze­gar.

– Już tak późno? – Ze­rwała się na równe nogi. – Mam dziś mnó­stwo spraw do za­ła­twie­nia.

Car­mela wstała po­woli i wy­gła­dziła far­tuch, cmo­ka­jąc z dez­apro­batą.

– Po co się tak spie­szyć? Nie zja­dłaś na­wet przy­zwo­itego śnia­da­nia. Trzeba się do­brze od­ży­wiać. Już ja cię od­kar­mię. Twoje po­liczki mu­szą się wresz­cie za­okrą­glić. Co oni da­wali ci do je­dze­nia w tej An­glii? Sa­łatę i pestki? Co mam przy­go­to­wać? Tor­tillę? Pa­ellę? Prze­cież uwiel­biasz moją pa­ellę. Już ja do­pil­nuję, że­byś do­brze wy­glą­dała. – Za­chi­cho­tała, pusz­cza­jąc oko.

– Przez cie­bie będę gruba. Zjem tylko lekki lunch. Na przy­kład sa­łatkę z odro­biną wę­dliny. – Luz uśmiech­nęła się kpiąco. – A po­tem po­jadę na plażę. Mu­szę… mu­szę za­żyć tro­chę ru­chu – do­dała szybko i za­ru­mie­niła się lekko. Nie­wiele bra­ko­wało. In­for­mo­wa­nie Car­meli, w jaki spo­sób zgu­biła me­da­lion, nie do­pro­wa­dzi­łoby do ni­czego do­brego.

Car­mela naj­wy­raź­niej nie do­strze­gła za­kło­po­ta­nia Luz i prze­wró­ciła oczami.

– Cią­gle w po­śpie­chu. Ale skoro tak so­bie ży­czysz… Czy Pe­dro ma osio­dłać Zeynę?

– Nie, dzię­kuję. Dziś się przejdę – po­wie­działa i zro­biła nie­winną minkę. – Obie­cuję, że przed wyj­ściem zjem lunch.

Car­mela za­chi­cho­tała i wy­go­niła Luz z kuchni.

Do po­łu­dnia Luz te­le­fo­no­wała, pi­sała li­sty i po­rząd­ko­wała roz­ma­ite pa­piery. Po­tem usia­dła do lun­chu z Car­melą, po­pra­wia­jąc jej na­strój tym, że zja­dła na de­ser je­den z jej spe­cja­łów, le­che frita, a na­stęp­nie wró­ciła do tego, co za­pla­no­wała. Kiedy do­tarła na plażę, było już po czwar­tej. Czuła miłe pod­nie­ce­nie na myśl o po­now­nym spo­tka­niu z mło­dym Cy­ga­nem.

Na miej­scu oka­zało się, że na wy­brzeżu mnó­stwo się dzieje. Nie­dawno przy­pły­nęły ku­try, więc ry­bacy krzą­tali się wo­kół sieci, a w po­bliżu zgro­ma­dzili się już kupcy. Wpa­tru­jąc się uważ­nie w pia­sek, Luz po­szła tą samą drogą, którą prze­je­chała wczo­raj, aż do wy­wró­co­nej ło­dzi, gdzie na­po­tkała Cy­ga­nów. Pia­sek był tu su­chy i miękki, na­je­żony musz­lami mię­cza­ków brzy­two­wych i kę­pami ro­sną­cej na wy­dmach trawy. Ani śladu zło­tego łań­cuszka i me­da­lionu. Luz wes­tchnęła z re­zy­gna­cją, bo do­szła do wnio­sku, że to jak szu­ka­nie igły w stogu siana. Pew­nie już ni­gdy nie zo­ba­czy uko­cha­nego klej­notu.

Za­trzy­mała się, osło­niła oczy dło­nią przed słoń­cem i ro­zej­rzała po plaży. Grupka lu­dzi urzą­dziła so­bie pik­nik pod ja­skra­wym pa­ra­so­lem. Dzieci o ciem­nej kar­na­cji ba­wiły się wśród fal, śmie­jąc się i roz­chla­pu­jąc wodę. Chło­piec z czer­wo­nym la­taw­cem, który wczo­raj prze­stra­szył Zeynę, znów był na plaży z mamą.

I wtedy ich zo­ba­czyła – mło­dych męż­czyzn w sa­mych szor­tach, ze szkar­łat­nymi chust­kami ob­wią­za­nymi wo­kół szyi, ga­lo­pu­ją­cych na ko­niach wzdłuż brzegu oce­anu. Naj­wy­raź­niej się ści­gali, po­ga­nia­jąc dziko wy­glą­da­jące ru­maki o dłu­gich ogo­nach. Prze­jeż­dża­jąc obok Luz, ko­nie wzbiły tu­man pia­sku, któ­rym się nie­mal za­dła­wiła. Ale wśród jeźdź­ców nie było jej gi­tana. Od­pro­wa­dziła ich wzro­kiem, aż zni­kli w od­dali. Do­szła do wnio­sku, że ich obo­zo­wi­sko pew­nie nie jest zbyt da­leko. Nie miała jed­nak po­ję­cia, w którą stronę na­leży pójść. W końcu jed­nak ru­szyła przed sie­bie, wie­dziona in­stynk­tem.

Brnąc w pia­sku przez wy­dmy, do­szła do bar­dziej pła­skiego i za­zie­le­nio­nego miej­sca. Mi­nęła do­mek oto­czony kwit­ną­cymi drze­wami owo­co­wymi i pło­tem, a na­stęp­nie do­tarła do roz­le­głego pust­ko­wia. Po dro­dze za­uwa­żyła, że su­ro­wość kra­jo­brazu prze­plata się cały czas z bujną ro­ślin­no­ścią. W zło­ci­stych pro­mie­niach chy­lą­cego się po­woli ku za­cho­dowi słońca prze­szła około pół­tora ki­lo­me­tra, po czym zna­la­zła się na roz­le­głym pła­sko­wyżu. Na jego krańcu te­ren gwał­tow­nie opa­dał ku oce­anowi. Wzięła głę­boki od­dech, bo po­czuła, że serce bije jej szyb­ciej. Po­ni­żej roz­cią­gało się obo­zo­wi­sko Cy­ga­nów.

W za­klę­tym kręgu grot, na­mio­tów i wo­zów pło­nęły ogni­ska, w któ­rych świe­tle wi­dać było twa­rze Cy­ga­nów sie­dzą­cych przed swo­imi do­mo­stwami. Zmierzch spra­wiał, że ta scena miała w so­bie coś nie­ziem­skiego. Luz po­de­szła do obo­zo­wi­ska od tyłu, w miej­scu, gdzie strome zbo­cze pro­wa­dziło do grot. Zej­ście nim gro­ziło skrę­ce­niem karku, więc Luz, pod­eks­cy­to­wana tym, że zna­la­zła osie­dle Cy­ga­nów, po­sta­no­wiła zna­leźć ju­tro ła­twiej­sze doj­ście.

W dro­dze po­wrot­nej uświa­do­miła so­bie, że ogar­nia ją dziwne, ra­do­sne pod­nie­ce­nie.

* * *

Tej nocy Luz miała sen. Nie do końca kosz­marny, ale tak dzi­waczny, że czuła się nie­swojo. Rzadko o czymś śniła, a na­wet je­śli, to na­tych­miast za­po­mi­nała. Na­to­miast tego ranka wspo­mnie­nie snu trwało, jego szcze­góły były kło­po­tli­wie wy­ra­zi­ste, ob­raz wszech­obec­nego ognia wciąż stał jej przed oczami. Za­wsze uwa­żała sny za coś nie­istot­nego i non­sen­sow­nego, ale w tym miej­scu na ziemi prze­sądy były czymś co­dzien­nym i każdy uwa­żano za zły lub do­bry omen.

Jej kraj miał bo­gatą spu­ści­znę sta­ro­daw­nych mi­tów i cy­gań­skich le­gend, a także skom­pli­ko­wa­nej mie­szanki prze­są­dów re­li­gij­nych, za­równo chrze­ści­jań­skich, jak i po­zo­sta­wio­nych przez Mau­rów. Efek­tem były wie­rze­nia, z któ­rymi Luz trudno było się iden­ty­fi­ko­wać, choć za­wsze ją cie­ka­wiły. Jej sen wy­da­wał się bar­dzo rze­czy­wi­sty. Czy mógł mieć ukryte zna­cze­nie? Luz po­czuła się lekko za­że­no­wana tym, że w ogóle do­pusz­cza do sie­bie taką moż­li­wość. Car­mela za­wsze opo­wia­dała swoje sny i wi­dać było, że mają one wpływ na jej za­cho­wa­nia. Może znaj­dzie cie­kawą in­ter­pre­ta­cję jej snu?

Luz wzięła prysz­nic i szybko się ubrała. Po­przed­niego wie­czora czuła się tak pod­eks­cy­to­wana od­kry­ciem cy­gań­skiego obo­zo­wi­ska, że le­d­wie tknęła ko­la­cję. Te­raz była głodna jak wilk. Car­mela, która śpie­wała w kuchni, na wi­dok Luz uśmiech­nęła się ra­do­śnie.

– Bu­enos días, jak się spało, moja droga? – spy­tała. – Usma­ży­łam ci chur­ros, są jesz­cze cie­płe. Wo­lisz kawę z mle­kiem czy go­rącą cze­ko­ladę na śnia­da­nie?

– Po­pro­szę cze­ko­ladę. Je­stem dziś okrop­nie głodna – od­parła en­tu­zja­stycz­nie Luz.

Car­mela ro­ze­śmiała się, od­sła­nia­jąc lśniąco białe zęby.

– Jak ma­wiają, nie ma lep­szej przy­prawy niż głód.

Luz usia­dła przy stole ku­chen­nym i za­brała się za chur­ros. Car­mela krzą­tała się wo­kół niej, szcze­bio­cząc we­soło.

– Py­cha! – za­wo­łała Luz, po­gry­za­jąc zło­ci­ste cia­steczka i po­pi­ja­jąc je gę­stą cze­ko­ladą.

Do kuchni wpa­dły pro­mie­nie słońca. Za otwar­tym oknem roz­cią­gał się ma­giczny wi­dok ogrodu. Drzewa oliwne ro­sły tu w zgo­dzie z drze­wami po­ma­rań­czo­wymi, cy­try­no­wymi i fi­go­wymi, a także ole­an­drami, hi­bi­sku­sami, wi­no­ro­ślą oraz kak­tu­sami i pal­mami. W od­dali, za tym eklek­tycz­nym świa­tem stwo­rzo­nym wspól­nie przez czło­wieka i na­turę, na tle nieba krą­żyły mewy, a ich białe skrzy­dła po­ły­ski­wały w słońcu. Na­wet tu sły­chać było ich stłu­mione krzyki, któ­rym to­wa­rzy­szyły dźwięki cy­kad z ogrodu. Luz wes­tchnęła z lu­bo­ścią. Praw­dziwy raj.

– Car­melo! – za­wo­łała na­gle do go­spo­dyni, która aku­rat za­mia­tała ta­ras.

– Chcesz kawy? Czy drugą fi­li­żankę cze­ko­lady? – spy­tała Car­mela, wcho­dząc do kuchni.

Luz się­gnęła do sto­ją­cej na środku stołu mi­ski na owoce i chwy­ciła kiść wi­no­gron. Wło­żyła jedno do ust i się uśmiech­nęła.

– Nie, dzię­kuję. I tak za dużo zja­dłam. Je­steś cu­downą ku­charką.

Go­spo­dyni roz­pro­mie­niła się.

– Wciąż gdzieś bie­gasz, po­trze­bu­jesz źró­dła ener­gii – od­parła i spoj­rzała uważ­nie na Luz. – Znam to spoj­rze­nie. O co cho­dzi?

– Chcę cię o coś spy­tać. Mia­łam w nocy sen. Pew­nie mie­wam je re­gu­lar­nie, jak inni lu­dzie, ale za­wsze je za­po­mi­nam. Jed­nak tym ra­zem za­pa­mię­ta­łam. Wie­rzysz w sny, prawda? Może po­wiesz mi, co mój ozna­cza?

– Cu­én­tame, cu­én­tame, opo­wia­daj! – Oczy Car­meli roz­błys­ły. Od­sta­wiła mio­tłę i za­mie­niła się w słuch. Oparła się o szafkę ku­chenną i nie od­ry­wała wzroku od Luz, która z roz­ba­wie­niem wy­obra­ziła so­bie, że w ocze­ki­wa­niu tego, co usły­szy, go­spo­dyni strzyże uszami.

– Śniło mi się, że sta­łam na otwar­tej prze­strzeni, po­środku któ­rej pło­nęło ogni­sko. Po­de­szłam do niego za­chwy­cona, ale i nieco prze­stra­szona. Im bar­dziej się zbli­ża­łam, tym ja­śniej­szy sta­wał się ogień. I choć ba­łam się go, we­szłam w jego śro­dek bez wa­ha­nia. Oto­czyły mnie pło­mie­nie. Li­zały moje ciało, ale go nie pa­rzyły. Prze­sta­łam się bać. Kiedy wy­szłam z ognia, uj­rza­łam czyjś cień, syl­wetkę ja­kiejś osoby. Nie wiem, czy ko­biety, czy męż­czy­zny. Po­stać była w za­sa­dzie bez­kształtna. Chwy­ciła mnie za obie ręce i ra­zem unie­śli­śmy się do góry, w stronę in­nego ognia, który, kiedy do niego do­tar­li­śmy, na­gle za­mie­nił się w słońce.

Car­mela była wnie­bo­wzięta.

– Co za prze­piękny sen. Cu­downy! – za­wo­łała. – Ogień we śnie to bar­dzo szczę­śliwy omen!

– My­ślisz, że mój sen coś ozna­cza? – spy­tała Luz.

– Bez wąt­pie­nia! – ob­wie­ściła Car­mela z nie­za­chwianą pew­no­ścią, którą pod­kre­śliła, uno­sząc ręce do góry. Oczy błysz­czały jej z eks­cy­ta­cji. – Każdy sen ma zna­cze­nie. Ten mówi, że wkrótce twoje serce roz­pali wielki ogień. Znaj­dziesz un gran amor y pa­sión, wielką mi­łość i na­mięt­ność!

Luz spoj­rzała na nią nie­pew­nie, po czym wy­buch­nęła śmie­chem.

– Moja Car­melo, jaka z cie­bie ro­man­tyczka! – Po­de­rwała się z krze­sła i ob­jęła go­spo­dy­nię.

Mina Car­meli nie po­zo­sta­wiała wąt­pli­wo­ści, że scep­ty­cyzm Luz do­tknął ją do ży­wego. Spoj­rzała na chle­bo­daw­czy­nię z na­ganą.

– Nie wie­rzysz mi? My­ślisz, że po­wie­dzia­łam to, by cię po­cie­szyć, ale do­sko­nale umiem od­czy­ty­wać sny. Jesz­cze się prze­ko­nasz, że Car­mela za­wsze ma ra­cję. I to wkrótce. Może cho­dzi o ko­goś, kogo już znasz, a może nie. Być może na­wet już za­czy­nasz czuć ten ogień. Ale uwierz mi: tak się sta­nie. I to bar­dzo szybko.

– Wcale nie twier­dzę, że nie masz ra­cji – po­wie­działa Luz, nie prze­sta­jąc się śmiać. – Ni­gdy do­tąd nie by­łam za­ko­chana, więc nie wiem, ja­kie są ob­jawy mi­ło­ści, nie mó­wiąc już o wiel­kiej na­mięt­no­ści. To bę­dzie nowe do­świad­cze­nie.

– Nie po­win­naś so­bie żar­to­wać ze snów. To przy­nosi pe­cha – od­parła Car­mela z za­tro­skaną miną.

Luz ni­gdy nie wi­działa Car­meli tak po­waż­nej i tak prze­ko­na­nej o swo­jej ra­cji. Być może nie trzeba było opo­wia­dać jej o śnie. Słowa go­spo­dyni brzmiały dość nie­sa­mo­wi­cie, bio­rąc pod uwagę wy­da­rze­nia po­przed­niego dnia, ale nie miała ochoty, by Car­mela za­głę­biła się w ten pro­blem. To bo­wiem gro­ziło plot­kami. Luz chwy­ciła wi­no­grono, cmok­nęła go­spo­dy­nię w po­li­czek i po­szła do swo­jego po­koju, by skoń­czyć roz­pa­ko­wy­wa­nie ksią­żek.

Dzień mi­nął szybko. Wcze­snym po­po­łu­dniem Luz, z pla­nem Ka­dyksu pod pa­chą, znów ru­szyła w stronę cy­gań­skiego osie­dla, li­cząc, że tym ra­zem znaj­dzie do niego wy­godne doj­ście.

Szczę­ście jej sprzy­jało. Ze­szła na plażę tą samą ścieżką co zwy­kle. Zbli­ża­jąc się do drzewa ka­ro­bo­wego, przy któ­rym pierw­szego dnia po po­wro­cie z An­glii zo­ba­czyła Cy­gana, zna­la­zła wą­ską dróżkę. Skrę­ciła w nią in­stynk­tow­nie. Ścieżka wiła się w górę, mię­dzy dzi­kimi drze­wami fi­go­wymi i ka­ro­bo­wymi oraz wy­dmami po­ro­śnię­tymi je­ży­nami. Zbli­ża­jąc się do szczytu jed­nej z nich, do­strze­gła czarny dym uno­szący się w od­dali.

Na­gle z bocz­nej dróżki, za­sło­nię­tej usy­pi­skiem gruzu i śmieci, wy­bie­gła grupka pół­na­gich dzieci o ciem­nej skó­rze. Mi­nęły ją, pę­dząc w stronę plaży, wzbi­ja­jąc za sobą tu­many pia­sku.

Luz po­sta­no­wiła skrę­cić w ukrytą ścieżkę. Zie­mia pod jej no­gami była czer­wona i ubita, jed­nak trudno było uwie­rzyć, że cięż­kie wozy cy­gań­skie mo­głyby tędy prze­je­chać. Ścieżka opa­dała w dół w stronę obo­zo­wi­ska, jak do­my­ślała się Luz, choć jesz­cze go nie wi­działa. Pa­no­wała ab­so­lutna ci­sza, a kra­jo­braz sta­wał się co­raz bar­dziej goły i ska­li­sty. Nie sły­chać było na­wet szumu oce­anu. Do obozu musi pro­wa­dzić ja­kaś inna droga. Na­gle Luz po­czuła zmę­cze­nie, ale do­szła do wnio­sku, że skoro do­szła tak da­leko, nie bę­dzie za­wra­cać. Ru­szyła więc da­lej, wspięła się na ko­lejną wy­dmę, ze­szła w dół nie­mal pio­no­wym zbo­czem i na­gle zo­ba­czyła obo­zo­wi­sko.

Na­mioty Cy­ga­nów były roz­bite w po­bliżu wejść do kilku miesz­kal­nych grot, wśród gruzu, ka­mieni, kak­tu­sów, owo­ców opun­cji i wa­la­ją­cych się wszę­dzie wor­ków ze śmie­ciami. Gdzie­nie­gdzie stały wozy o du­żych ko­łach, które za­uwa­żyła już wcze­śniej, ale i mo­to­cy­kle, dzi­waczne wozy za­ła­do­wane drew­nem oraz kilka zde­ze­lo­wa­nych sa­mo­cho­dów.

Wszę­dzie krzą­tało się mnó­stwo Cy­ga­nów, wię­cej niż wczo­raj. Pło­mie­nie ognisk uno­siły się pio­nowo do góry, w stronę nieba, które szybko zmie­niało ko­lor z la­zu­ro­wego na fio­le­towy. Wo­kół ognisk, w nie­wiel­kich grup­kach, zgro­ma­dzili się męż­czyźni, ko­biety i dzieci. Sły­chać było ci­che głosy i śmie­chy, ale więk­szość z nich sie­działa w ci­szy. W po­wie­trzu uno­siło się na­pię­cie, jak gdyby wszy­scy na coś cze­kali.

Luz stała za kak­tu­sem na­je­żo­nym kol­cami, wy­pa­tru­jąc swo­jego Cy­gana. Po chwili z jed­nej z grot wy­szło dwóch mło­dzień­ców nio­są­cych duże tace ze szkla­necz­kami man­za­nilli. Roz­dali je wszyst­kim, da­jąc w ten spo­sób sy­gnał do roz­po­czę­cia bie­siady.

Na śro­dek po­lany, z gi­tarą w rę­kach, wy­szedł wy­soki, groź­nie wy­glą­da­jący męż­czy­zna o czar­nych, zmierz­wio­nych wło­sach i gę­stych bo­ko­bro­dach. Do­łą­czyli do niego inni mu­zycy z tam­bu­ry­nem, cym­ba­łami i skrzyp­cami. Kiedy za­częli grać, zgro­ma­dzeni Cy­ga­nie prze­jęli rolę chóru, ryt­micz­nie klasz­cząc i tu­piąc. Nie­któ­rzy ude­rzali ka­mie­niami o sie­bie. Na śro­dek wy­bie­gło kilka ko­biet w barw­nych spód­ni­cach, ko­ły­sząc bio­drami i wi­ru­jąc w rytm cha­otycz­nej me­lo­dii. Był to im­po­nu­jący spek­takl, a dźwięki mu­zyki roz­no­siły się echem po ca­łej oko­licy.

Tym­cza­sem słońce za­szło, a zmierzch prze­ro­dził się w noc. Księ­życ świe­cił na bez­gwiezd­nym nie­bie, dzięki czemu wi­docz­ność była do­sko­nała. Za­fa­scy­no­wana Luz stra­ciła po­czu­cie czasu. Mu­zycy prze­stali wresz­cie grać, więc do­szła do wnio­sku, że czas wra­cać do domu. W tym mo­men­cie spo­śród zgro­ma­dzo­nych wy­ło­nił się inny męż­czy­zna z gi­tarą za­wie­szoną na szyi. Tace z man­za­nillą znów za­częły krą­żyć. Kiedy ogień oświe­tlił twarz mło­dzieńca, serce Luz za­biło szyb­ciej. To był czło­wiek, któ­rego szu­kała.

Młody Cy­gan za­jął miej­sce po po­przed­nich mu­zy­kach. Za­czął prze­bie­gać dłu­gimi pla­cami po stru­nach. Klasz­cząc i tu­piąc, pu­blicz­ność wpra­wiła się w stan unie­sie­nia. Na­gle na twa­rzy męż­czy­zny po­ja­wił się wy­raz bólu. Za­mknął oczy, do­tknął ręką czoła i za­czął śpie­wać gło­sem prze­peł­nio­nym roz­pa­czą: Aj… Aj… Aj… Aja­aaaaa! Po­wtó­rzył ten la­ment kilka razy przy akom­pa­nia­men­cie dźwię­ków gi­tary wy­gry­wa­nych jedną ręką. Po chwili roz­po­czął śpie­waną hi­sto­rię, jakby chciał opo­wie­dzieć ca­łemu światu o swych nie­szczę­ściach i smut­kach. Śpie­wał w ję­zyku caló, mo­wie Cy­ga­nów, któ­rej Luz nie ro­zu­miała. Mimo emo­cji śpie­wał z god­no­ścią, któ­rej wcze­śniej nie znała, choć wie­lo­krot­nie słu­chała pie­śni fla­menco w klu­bach Ka­dyksu.

Po­dob­nie jak reszta wi­downi, Luz stała za­hip­no­ty­zo­wana, czu­jąc mu­zykę każ­dym ner­wem. Z oczu pły­nęły jej łzy, a serce biło jak osza­lałe. Męż­czy­zna po­dej­mo­wał ko­lejne pie­śni, nie zwra­ca­jąc uwagi na pu­blicz­ność. Luz miała wra­że­nie, jakby nuty łą­czyły się ze sobą w po­wie­trzu gdzieś poza cia­łem gi­ta­rzy­sty. Jego gra ak­tor­ska była tak do­sko­nała, że można było się do­my­ślić, które z pie­śni mó­wią o utra­co­nej mi­ło­ści i zdra­dzie, które o nie­skoń­czo­nej tę­sk­no­cie, a które o śmierci, wię­zie­niu i ze­mście. Słowa ostat­niej, za­śpie­wa­nej po hisz­pań­sku, Luz zro­zu­miała bez trudu, choć brzmiały za­ska­ku­jąco. Męż­czy­zna śpie­wał w tran­sie, jakby się­gał w głąb włas­nej du­szy, by wy­rwać z niej ból, mo­du­lu­jąc ostat­nie dźwięki tak długo, jakby nie chciał ni­gdy skoń­czyć. Luz miała ochotę pod­biec do niego i mocno go przy­tu­lić. Czyżby śpie­wał o ja­kimś trau­ma­tycz­nym do­świad­cze­niu z wła­snego ży­cia?

Od uro­dze­nia by­łem od­rzu­cany

Od uro­dze­nia by­łem ru­go­wany

Gdzie była moja matka?

Gdzie był mój oj­ciec?

Po­zo­sta­wili mnie bez po­że­gna­nia,

Wy­rzu­cili z bło­giego raju

Ży­cie było nędzne, a ja sa­motny

Trudno uwie­rzyć, że moje serce

Nie za­mie­niło się w ka­mień

Te­raz chce się roz­pły­nąć w szczę­ściu

Czy mi­łość od­wróci mój okrutny los?

Kiedy uniósł po­wieki, spoj­rzał w stronę Luz. Jego zie­lone oczy, wy­ra­ża­jące ból, po­ły­ski­wały w pół­mroku. Luz skur­czyła się za kak­tu­sem. Czyżby ją za­uwa­żył? Okrzyki Olé!, burz­liwe okla­ski i gło­śne tu­pa­nie ro­ze­szły się echem po oko­licy. Męż­czyźni kle­pali śpie­waka po ple­cach, a młode dziew­czyny krzy­czały Le­an­dro! Le­an­dro! Oto­czył go wi­wa­tu­jący tłum.

Luz po­czuła się tak, jakby ktoś za­ci­snął palce na jej sercu. Ro­biło się chłodno, a wiatr od oce­anu wiał co­raz sil­niej, uno­sząc tu­many ku­rzu. Sa­motna, prze­peł­niona smut­kiem i pustką, Luz zro­zu­miała, że nie na­leży do tych ob­cych, roz­e­mo­cjo­no­wa­nych lu­dzi. Jest tylko in­tru­zem i nie po­winno jej tu być. Na­gle prze­stra­szyła się, że ktoś może ją przy­ła­pać, więc od­wró­ciła się i ru­szyła w drogę po­wrotną.