Książę przygody. Biografia F. A. Ossendowskiego - Przemysław Słowiński - ebook

Książę przygody. Biografia F. A. Ossendowskiego ebook

Przemysław Słowiński

4,5

Opis

Ferdynand Antoni Ossendowski. Absolwent uniwersytetu w Petersburgu i paryskiej Sorbony. Znał biegle 7 języków obcych, w tym chiński i mongolski. Pisarz, podróżnik, uczony i szpieg. Wykładowca wyższych uczelni i szukający przygód awanturnik.

W młodości brał udział w wyprawach naukowych na Kaukaz, i w okolice jeziora Bajkał. Dotarł również do Chin, Japonii, na Sumatrę i do Indii. Po wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej, prowadził badania geologiczne w Mandżurii w poszukiwaniu surowców niezbędnych dla armii rosyjskiej. W czasie rewolucji 1905 r. jako przewodniczący Rewolucyjnego Komitetu Naczelnego rządził Mandżurią. Po upadku rewolucji został skazany na półtora roku twierdzy.

Do 1917 r. pisywał do kilkudziesięciu czasopism, dokonał wielu odkryć i wynalazków, rozmawiał z Rasputinem. Żył pełnią życia.

Po wybuchu rewolucji bolszewickiej został doradcą białego admirała Kołczaka. Był usilnie poszukiwany przez CzeKa. Uciekając przed oprawcami, pieszo przeszedł całą Rosję i Mongolię. W jej stolicy Urdze został doradcą "Krwawego Barona" Ungerna. Po powrocie na Zachód swoje przeżycia opisał w książce Zwierzęta, ludzie, bogowie.

W międzywojniu podróżował po świecie i napisał 77 książek, które wydano w 150 przekładach na 20 języków. Jego rekord światowych przekładów z języka polskiego pobił dopiero Dzienniczek św. Siostry Faustyny. Przez pewien czas należał do piątki najbardziej poczytnych pisarzy na świecie - łączny nakład jego książek sięgnął 80 mln egzemplarzy.

Zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach pod koniec wojny. Po zajęciu Polski przez Rosjan, enkawudziści rozkopali grób pisarza. Nigdy nie dowiemy się czy sowiecka bezpieka chciała się upewnić, czy osobisty wróg Lenina na pewno nie żyje czy też jej funkcjonariusze poszukiwali wskazówek kierujących na legendarny złoty skarb Ungerna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 495

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (13 ocen)
8
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Prawda jest dziwniejsza od fikcji,

a to dlatego, że fikcja musi być prawdopodobna

Mark Twain

Okładka

Fahrenheit 451

 

Fotoedycja

Honorata Kozon

 

Redakcja

Joanna Misztal (UKKLW)

 

Korekta

Karolina Kuć (UKKLW)

 

Dyrektor wydawniczy

Maciej Marchewicz

 

 

ISBN 9788366814509

 

 

Copyright © Przemysław Słowiński

Copyright © for Zona Zero Sp. z o.o., Warszawa 2022

 

Wydawca Zona Zero, Sp. z o.o. ul. Łopuszańska 32 02-220 Warszawa Tel. 22 836 54 44, 877 37 35 Faks 22 877 37 34

https://www.zonazero.pl/

https://www.facebook.com/zonazerobooks/

https://www.facebook.com/zonageopolityki/

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

 

Wstęp. Po szerokim świecie

Absolwent uniwersytetu w Petersburgu i paryskiej Sorbony, gdzie zetknął się z Marią Skłodowską-Curie. Pisarz, dramaturg, dziennikarz i poliglota władający biegle ośmioma językami, w tym tak egzotycznymi jak chiński i mongolski. Autor scenariuszy pierwszych polskich filmów egzotycznych, naukowiec, wynalazca, podróżnik, geograf, handlarz, fałszerz, działacz polityczny i społeczny. Do tego szpieg, hochsztapler, wykładowca akademicki, futurolog, konspirator, myśliciel, filozof, doktor nauk chemicznych, myśliwy, filantrop, żołnierz i szukający przygód awanturnik. Przede wszystkim zaś demaskator mrocznych kulis rewolucji bolszewickiej i prywatny wróg Włodzimierza Iljicza Lenina. Człowiek, który – jak nikt inny – umiał zdobywać rozgłos i pieniądze, a także walczyć i przezwyciężać przeciwności losu. W dodatku zdeklarowany antykomunista. Jego nienawiść do bolszewików stała się z czasem niemal obsesyjna, czemu zresztą trudno się dziwić, zważywszy na fakt, że na własne oczy oglądał ich zbrodnie.

Antoni Ferdynand Ossendowski to jedna z najsłynniejszych, a jednocześnie najbardziej tajemniczych osobistości polskiego świata literackiego w dwudziestoleciu międzywojennym, o której już za życia krążyło mnóstwo legend. W sumie niezwykle barwna postać – rzec można – renesansowa, tyle że przeniesiona w najbardziej burzliwy okres XX wieku i w niektóre z najbardziej zapalnych regionów ówczesnego świata. Jego biografia to mieszanina faktów, plotek, pogłosek i umiejętnie budowanej legendy.

Autor kilkudziesięciu tomów prozy obejmującej obok utworów nie najwyższego lotu również dzieła zasługujące na trwałe miejsce w skarbcu narodowej kultury – powieści, reportaże podróżnicze, utwory historyczne i opowiadania adresowane do najmłodszych czytelników. Pisarz opiewający w swojej twórczości piękno polskich krajobrazów i narodowych bohaterów oraz filantrop fundujący w Polsce pomniki. Tyleż tajemniczy, co popularny, wielki ambasador naszego kraju w świecie, chociaż większość życia spędził w Rosji i na Dalekim Wschodzie.

Łącznie ukazało się w Polsce siedemdziesiąt siedem książek jego autorstwa, które doczekały się blisko stu pięćdziesięciu przekładów na ponad dwadzieścia języków. Sam pisarz szacował liczbę napisanych przez siebie książek na sto trzydzieści, nie licząc artykułów i nowel publikowanych w prasie. W okresie międzywojennym czołowe wydawnictwa świata zabiegały, aby w pierwszej kolejności zakupić prawa wydawnicze do jego rękopisów. Zdarzało się, że niektóre książki Ossendowskiego najpierw ukazywały się po angielsku, francusku, włosku czy hiszpańsku, a dopiero później trafiały do czytelnika w Polsce. Jego książki rozchodziły się w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, na spotkaniach z nim gromadziły się tłumy, o jego pracach literackich i przedsięwziętych wojażach po najdalszych zakątkach świata pisała nie tylko prasa codzienna, lecz także branżowa. Niejeden uczeń przejawiający zainteresowanie geografią i podróżami dostawał ksywę „Ossendowski”.

„Dziennikarza pisma »Lech. Gazeta Gnieźnieńska« (numer 107/1925) relacjonującego niezmiernie interesujący wieczór wspomnień z podróży przez Półwysep Iberyjski i północne wybrzeże Afryki najbardziej uderzył występujący u prelegenta dysonans między wizją a fonią – pisze Ewa Rembikowska. – Sprawozdawca, zamiast ogorzałego globtrottera w bryczesach i mundurze, ujrzał eleganckiego lwa salonowego, który ilustrował swe obserwacje ciekawie dobranymi przeźroczami, jednocześnie ze swadą kreśląc fresk historyczny, kulturowy i etnograficzny tych ziem. To wszystko zaś było okraszone przykładami miejscowego słownictwa w języku hiszpańskim i dialektach arabskich, będących w użyciu w Algierze i Maroku.

Elegancja w każdych warunkach, nieokiełznana wyobraźnia, umiejętność konfabulacji na zawołanie, w czym pomocna mu była wszechstronna wiedza na niemal każdy temat, refleks myśliwego w połączeniu z biegłością w posługiwaniu się wieloma obcymi językami oraz naturalna charyzma czyniły z niego człowieka, który potrafił odnaleźć się w każdych okolicznościach. Jeśli dodamy do tego raczej rzadką cechę, którą jest nie tylko umiejętność zachowania tajemnicy, lecz także sumienne pomijanie mającej pozostać w cieniu tematyki nawet po pijaku, to mamy obraz człowieka, o którym tak naprawdę niewiele można powiedzieć. Tym bardziej że większość życia spędził na obszarze, gdzie archiwa płonęły jak zapałki, a ludzie znikali lub na wszelki wypadek tracili pamięć”.

Ossendowski był człowiekiem, który po prostu lubił wędrować. A jeśli taki człowiek raz obierze jakąś drogę, to iść nią musi aż do końca. Błotnista czy sucha, skalista czy gładka, równa czy stroma – nie może z niej zawrócić. Może zmienić imię, ubranie, zawód czy kapelusz, ale zawsze coś go będzie gnać przed siebie. Ludzie tej kategorii mają właściwie tylko jedno bóstwo – Fortunę. Nie umieją pójść na kompromis z życiem, lecz muszą mieć wszystko lub nic. Jak meteory podniecają naszą wyobraźnię, ale coraz rzadziej oświecają horyzont współczesnego życia. Wydaje się, że nie ma dla nich miejsca w naszym zorganizowanym i zmechanizowanym świecie. Dawni zdobywcy ustąpili miejsca zawodowym żołnierzom, odkrywcy – podróżnikom kupującym bilety w biurze turystycznym, romantyczni i zuchwali kochankowie – kawiarnianym donżuanom. Nasza organizacja społeczna wkłada takim kolorowym ludziom kaftan bezpieczeństwa i wiąże go coraz ciaśniej.

Przez pewien czas Ossendowski należał do pięciu najbardziej poczytnych pisarzy na świecie. Jego książki przetłumaczono na blisko trzydzieści języków – łącznie z urdu i japońskim – i wydano w ponad osiemdziesięciu milionach egzemplarzy. Zagraniczni recenzenci zestawiali je z dziełami Rudyarda Kiplinga, Maurycego Maeterlincka, Curzia Malapartego czy Josepha Conrada. Londyński „Times” porównywał go z Jackiem Londonem. George Bernard Shaw na łamach „Reviev of Revievs” pisał, że „Ossendowski wprowadził do literatury nowy powiew, łącząc wspaniałą fantazję pisarską z głęboką wiedzą, poczuciem artystycznej miary i humanitaryzmem”. Jednak warszawscy krytycy odnosili się do niego dużo bardziej surowo. Krytykowany i traktowany protekcjonalnie przez mniej poczytnych kolegów z Polskiej Akademii Literatury, cieszył się jednak fenomenalną popularnością i zasłużoną estymą wśród wydawców.

„Porywisty talent opowiadawczy i polotna wyobraźnia sprawiały, że Ossendowski nie zawsze sam rozróżniał, co było wytworem fantazji, a co ścisłością sprawozdawczą – twierdził w swych wspomnieniach zatytułowanych Długie życie Stefan Krzywoszewski. – Zawsze święcie wierzył w to, co opowiadał. Te zalety sprawiły, że Ossendowski stał się bodaj najpoczytniejszym pisarzem polskim za granicą. Gdy przekłady utworów innych pisarzy polskich, protegowanych i subwencjonowanych przez PEN Club, na ogół stawały się »cegłą« księgarską, Ossendowski samorzutnie zdobył rynki zagraniczne i czerpał z tego źródła niemałe dochody”.

„Umiejętność snucia barwnych opowieści zjednywała literatowi serca odbiorców: Ile nieścisłości kryło się w opowiadaniach Profesora? (...) – pisze Aleksandra Drozd. – Ile razy wymanewrowywał z pułapki barwnym opisem lub zręczną dygresją? To wszystko nie przeszkadzało słuchać, choćby po raz dziesiąty, »autentycznych historii«, które za każdym razem miały inną wersję.

Była to jednak również cecha otwarcie wykpiwana przez krytyków: (…) mając umysł na wskroś syntetyczny, [Ossendowski] olśniewa nas ciągle łatwością stawiania hipotezy, paradoksalnymi błyskami uogólnień! W dziedzinie myśli twórczej jakiejkolwiek nauki profesor doktor Ossendowski porusza się równie swobodnie i wdzięcznie, jak naga wschodnia tancerka wśród mieczów.

Popularny pisarz lubił otaczać się nimbem tajemniczości, przeinaczał swój życiorys w zależności od potrzeb i okoliczności, z mistrzowską wirtuozerią tworzył własną legendę. Jeśli osoby powszechnie znane i obecne w mediach nazywamy dziś celebrytami, to Ossendowski niewątpliwie był celebrytą swoich czasów. Chętnie rozmawiał z dziennikarzami, wypowiadał się w radiu, dawał odczyty przed publicznością. Cała dzisiejsza wiedza o nim opiera się na plotkach i pogłoskach, których prawdziwość jest trudna do ustalenia w świetle braku wiarygodnych dokumentów. Prawie wszystkie informacje o Ossendowskim pochodzą z jego własnych wypowiedzi i notatek. O pisarzu wiadomo więc tyle, ile sam chciał o sobie przekazać. Trudno jest zatem dziś określić, czy przywołując posiadane wiadomości o autorze Najwyższego lotu, przedstawiamy jego faktyczne dokonania, przejścia i doświadczenia, czy jedynie wzmacniamy utrwaloną w kulturze autobiograficzną legendę budującą wzorcowy portret literata-naukowca-konspiratora”.

Najgłośniejsze dzieło Ossendowskiego – Beasts, Men and God – wydane w Nowym Jorku w 1922 roku przy współpracy z amerykańskim wydawcą i tłumaczem J.L. Pallenem, stało się światowym bestsellerem. Jest to zapis niesamowitych przygód, jakie spotkały pisarza, gdy w czasie rosyjskiej wojny domowej uciekał przed bolszewikami przez Azję Centralną – Syberię i Mongolię – w kierunku brytyjskich posiadłości na południu Chin i dalej, do Japonii. Polskie wydanie książki ukazało się nieco później, pod tytułem Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów. Czasami książka występuje jako Zwierzęta, ludzie, bogowie, ponieważ różnie zapisywano jej tytuł. W ciągu paru kolejnych lat utwór doczekał się dziewiętnastu przekładów na języki obce i ponad stu czterdziestu dwóch wydań na całym świecie.To sukces, jaki przed Ossendowskim był udziałem tylko jednego rodzimego autora, noblisty Henryka Sienkiewicza.

Przedzierając się przez tajgę, góry i pustynię, pan Antoni Ferdynand dotarł do miejsc, gdzie nie stanęła jeszcze stopa białego człowieka, i doświadczył życia ludzi od stuleci bytujących w pełnej symbiozie z naturą oraz jej wielkimi mocami. Podczas tej podróży zyskał zaufanie mongolskich lamów i w niezwykłych okolicznościach zawarł znajomość z niejakim Romanem Maksymilianem von Ungernem-Sternbergiem.

Ten niemiecki szlachcic z Estonii, oficer carskiej armii, był potomkiem inflanckich piratów, mistykiem i okrutnym dowódcą. Ze względu na brutalne metody walki z bolszewikami nazywano go Krwawym Baronem. W Mongolii, którą wyzwolił na krótko z rąk bolszewików, uznany został za bohatera. Jedni czcili go niczym Boga, inni bali się jak demona. Zafascynowany buddyzmem i kulturą Wschodu Ungern pragnął stworzyć wielkie państwo mongolskie i stanąć na jego czele niczym Czyngis-chan.

Ossendowski doskonale znał geografię i miejscowe języki. Być może dlatego stał się zaufanym doradcą i powiernikiem barona. Podobno to jemu właśnie Ungern powierzył tajemniczy skarb – przekazaną mu przez admirała Aleksandra Kołczaka kasę Białej Gwardii. Były to skrzynie złotych monet wzbogacone o dobra zrabowane przez bolszewików z buddyjskich klasztorów. Po wybuchu wojny domowej w Rosji majątek cara Mikołaja II, na który składały się między innymi zasoby srebra i złota (jego wagę oceniano na tysiąc dwieście–tysiąc sześćset ton), dostał się w ręce bolszewików, a następnie jego część odzyskał admirał Kołczak, zaś znaczna część tych dóbr trafiła do Ungerna. Na dodatek Krwawy Baron zarekwirował podobno zaległą kontrybucję, ściąganą w srebrze przez Chiny z Mongolii.

Jak twierdzi podążający przez lata tropem skarbu Witold Michałowski, było tam około dwóch tysięcy bezcennych posążków lamaickich bóstw pokrytych złotem, jaspisy, skrzynie lapis-lazuli, tabakiery z nefrytu i agatu oraz brylanty. Niektóre o wielkości pięści małego dziecka.

W 1920 roku Kazimierz Grochowski, mieszkający w Mandżurii polski inżynier, oszacował wartość skarbu na około dwadzieścia milionów ówczesnych dolarów. Roman von Ungern-Sternberg miał ukryć całość w sobie tylko znanym miejscu, na bezkresnych stepach Mongolii.

Ossendowski nigdy oficjalnie nie wspomniał o schowanym przez barona jednym z największych i najcenniejszych skarbów świata, który miał posłużyć do sfinansowania kolejnej wojny z komunistami. Nie zaprzeczył również plotkom, że poznał tajemnicę jego ukrycia. Stwierdził tylko, że „w jednej z jego książek znajduje się fotografia miejsca, w którym ukryte jest złoto”. Do dziś wiele osób jest przekonanych, że między wierszami „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” pisarz ukrył klucz do jego odnalezienia. Biorąc jednak pod uwagę stałe niedobory finansowe Ossendowskiego, które pojawiły się w latach trzydziestych, całą rzecz należy raczej włożyć między bajki.

Bajki? Być może, ale prawdą jest, że w latach trzydziestych XX wieku Adolf Hitler wysłał do Azji specjalną grupę „naukowców” z zadaniem odnalezienia skarbu. Nikomu nie udało się jednak natrafić na ślad kosztowności. Od tajemniczej śmierci Ossendowskiego szukali ich także Rosjanie i Amerykanie. Znaczenie skarbu, którego wartość ocenia się dzisiaj na dwa miliardy dolarów, porównywane jest do wartości Bursztynowej Komnaty, Arki Przymierza czy Świętego Graala. Wiele osób wierzy, że nie można go odnaleźć z powodu tajemniczej klątwy.

Niektórzy uważają, że von Ungern-Sternberg, zanim zginął, swoje skarby ukrył w podziemiach barokowego pałacu w Żaganiu na Dolnym Śląsku.

Według kolejnej teorii prawdziwym skarbem Krwawego Barona było coś zupełnie innego. W lamaickich klasztorach zdobył on wiedzę z zakresu psychotroniki i być może ta wiedza była cenniejsza niż złoto. Część badaczy uważa podobnie. Istnieją domysły, że – wbrew legendzie – słynny skarb nie był zbiorem błyskotek, lecz czymś, co dużo bardziej interesowało służby specjalne kilku mocarstw. Tyle że nie psychotroniczną wiedzą, lecz tak zwanym „spisem Siemionowa”, czyli zbiorem akt obywateli ZSRS podejrzanych o szpiegostwo na rzecz wrogów młodego sowieckiego państwa.

*

„Zbierając materiały do biografii pisarza, objechałem po jego śladach prawie całą kulę ziemską, spotykając wszędzie ludzi różnych ras, którzy zachowali pamięć o jego książkach – pisze Witold Michałowski. (…) – Odnajdywałem też same książki Ossendowskiego: Można je znaleźć w bibliotece Ogdensburga, prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka nad Rzeką Świętego Wawrzyńca, w fińskiej osadzie za kołem podbiegunowym, nad Iguassu – wspaniałymi wodospadami u zbiegu granic Brazylii, Argentyny i Paragwaju, na campie budowniczych rurociągu w Kanadzie, w pokolonialnej bibliotece stolicy nigeryjskiego stanu Kaduna, w warszawskich mieszkaniach Polaków urodzonych w Mandżurii. Nie ma ich, niestety, w polskich bibliotekach”.

Występowanie nazwiska Ossendowskiego w jednej z najgłośniejszych, międzynarodowych afer wywiadowczych, otwarcie deklarowana niechęć do bolszewizmu, znajomość z wieloma politykami i przywódcami sprawiają, że sugestie, jakoby pisarz na przestrzeni lat był tajnym emisariuszem różnych rządów, nabierają cech prawdopodobieństwa. Całe życie Ossendowskiego okrywa zresztą tajemnica. Dziesiątki razy ryzykował życie. Nie dbał o nie, jakby miał pewność, że wyjdzie cało z każdej opresji. Śmierć – nieodstępna jego towarzyszka – zawsze była przy nim. Gdziekolwiek podążał, tam szła śmierć. Lecz jego omijała. Miał szczęście…

Od zawsze budził kontrowersje. Miał wielu wrogów, ale zawsze na pierwszym miejscu stawiał interes ojczystego kraju, propagowanie polskiego imienia i kultury. Po drugiej wojnie światowej został skazany na zapomnienie przez peerelowskie władze. Wszystkie jego utwory, najpierw objęte cenzurą, od 1951 roku podlegały natychmiastowemu wycofaniu z bibliotek i wywiezieniu na przemiał bądź spaleniu w kotłowniach. (Warto przypomnieć, że niszczeniem dzieł zakazanego pisarza kierował Antoni Słonimski, ówczesny prezes Związku Literatów Polskich).

Ossendowski był przecież autorem wspomnień z Rosji z lat 1917–1920, w których opisywał zbrodnie bolszewików: Cień ponurego wschodu: za kulisami życia rosyjskiego (1923) oraz Najwyższy lot (1928). A przede wszystkim był twórcą Lenina, wydanej w 1930 roku powieści biograficznej ukazującej prawdziwy obraz rewolucji październikowej i jej wodza. Zburzył nią na zawsze oblicze „wielkiego” i „szlachetnego” przywódcy czy „kryształowego idealisty”, jakim pragnął być postrzegany Włodzimierz Iljicz Lenin. Polak był jeżeli nie pierwszym, to z pewnością jednym z pierwszych, którzy ośmielili się uderzyć w mit, w symbol, w legendę, w bożyszcze, w idola milionów ogłupiałych z głodu i nędzy biedaków z całego świata. Wielu ludzi na Zachodzie dawało się wówczas nabierać na serwowany przez Kreml propagandowy przekaz, w którym Lenin jawił się jako zbawca ludzkości. Polski pisarz w swojej książce zadał kłam takiemu wizerunkowi, ale nie tylko. Zdemaskował również metody, którymi posługiwali się bolszewicy, żeby oszukiwać cudzoziemców1.

Ukazując najciemniejsze strony sowieckiej rzeczywistości, zestawił ją Ossendowski z głupotą i naiwnością ludzi Zachodu, nabierających się na spreparowaną specjalnie na ich użytek mistyfikację i niemające związku z prawdą propagandowe hasła. „Angielscy i francuscy towarzysze z zachwytem przyglądali się jedynemu placowi i trzem czystym ulicom stolicy, odrestaurowanym domom na Twerskiej i Moście Kuźnieckim, ogołoconym sklepom o wystawach przepełnionych zagranicznymi towarami, wspaniałemu Kremlowi i dekoracyjnym fabrykom, pokazywanym naiwnym gościom przez wygadanych komisarzy. Nie mogli ochłonąć ze zdumienia (…) we wspaniałych restauracjach, zajadając kawior, nigdy niewidziane ryby, jarząbki i popijając szampanem”.

Książka Ossendowskiego szeroko i szczerze, bez lukru i niezdrowej fascynacji właściwej wielu europejskim liberałom, przedstawiała piekło rosyjskiej rewolucji i wojny domowej. A nic nie jest bardziej zabójcze dla systemu zbudowanego na krwi i fałszu, jak prawda, którą Ossendowski wyraził na kilkuset stronach. Bo przecież tak naprawdę to uwielbiany przez wielu do dziś Wołodia Uljanow z Symbirska w ciągu zaledwie kilku lat swoich rządów zdołał przyczynić się do śmierci wielu milionów ludzi. To on założył sieć obozów pracy, tak zwany Archipelag GUŁag, który rozwinął w pełni nieco później Józef Wissarionowicz, kolejny niesławny bohater książki.

Ossendowski znał i rozumiał Wschód, zarówno ten daleki, azjatycki, jak i ten najbliższy, czyli Rosję. Mechanizmy i przebieg rewolucji oglądał z bliska – nie musiał więc wyobrażać sobie jej barbarzyństwa: on je po prostu widział. I nie tylko widział, lecz potrafił także zsyntezować w znakomity literacko i przerażający autentyzmem opisów tekst.

„Tak jak w książce Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów przemierzamy z narratorem wody Jeniseju, mongolskie stepy i otaczające Urgię (dzisiejszy Ułan Bator) góry, tak w Leninie prowadzi nas Ossendowski przez obszary skrajnej nędzy, zbrodni, przemocy i krzywdy fundowanej Rosjanom przez bolszewicką władzę – napisała Magdalena Merta. – Podążamy za nim w ponury świat bezdomnych dzieci, gnieżdżących się na śmietnikach, żyjących z rabunku, kradzieży i prostytucji, głodujących, chorujących na trąd, nosaciznę, syfilis i szkorbut. Ich liczba sięgała w Związku Sowieckim w latach dwudziestych ubiegłego wieku siedmiu milionów, z których zaledwie osiemdziesiąt tysięcy otoczono – skądinąd nieporadną i mocno niewystarczającą – opieką państwa. Te, które chorowały, po prostu rozstrzeliwano, zmuszając wcześniej do samodzielnego wykopania sobie rowów na zbiorowe mogiły”.

Lenin zszedł był z tego łez padołu 21 stycznia 1924 roku w Gorkach pod Moskwą. W wielu źródłach uporczywie pojawia się informacja, że tak naprawdę twórca jedynie słusznego ustroju zmarł na zaawansowaną kiłę. Niechętni Leninowi rozpuszczali również wiadomości, jakoby po otwarciu jego czaszki w celu wydobycia mózgu znaleziono zgniłą, zielonkawą masę. Przedwojenna Wielka Encyklopedia Powszechna skomentowała to w sposób następujący: „Te kilka kubków zielonej, cuchnącej ropy spowodowało najbardziej tragiczny przewrót w dziejach świata”.

Biografię prawie natychmiast przełożono na większość języków europejskich, drukowano w obszernych fragmentach na łamach najpoważniejszych czasopism, odczytywano przez radio. 21 stycznia 1932 roku, na skutek interwencji ambasady sowieckiej, Lenin został zasekwestrowany na terenie całych Włoch razem z książką Maksyma Gorkiego Lenin i chłop rosyjski. (Warto pamiętać, że były to Włochy rządzone przez Benita Mussoliniego). Natomiast papież Pius XI (Achille Ambrogio Damiano Ratti) serdecznie podziękował autorowi za otrzymany egzemplarz.

Przetłumaczona na wiele języków książka oraz tak zwane „dokumenty Sissona” (o których będzie jeszcze mowa) stały się powodem wyroku śmierci, jaki na autora wydały sowieckie władze, ze Stalinem na czele. Groźba była całkiem realna. Dosłownie w ostatniej chwili pisarz zdołał uniknąć karzącej ręki ludowej sprawiedliwości, o czym również za chwilę. Prawdopodobnie to Ossendowski przekazał wywiadowi amerykańskiemu informacje o tym, że Lenin był hojnie wspomagany przez rząd niemiecki, a rewolucja październikowa i stworzenie partii bolszewików zostały sfinansowane przez kajzera Wilhelma II.

Jeśli sam Lenin znienawidził Ossendowskiego za ujawnienie niemieckiego finansowania rewolucji, to budujący konsekwentnie kult wodza bolszewicy znienawidzili go za książkę o Leninie – uderzającą w ten kult czarnym humorem.

„Chociaż pojęcie brainwashing zrobiło karierę za naszych czasów, propagandzie komunistycznej bardzo skutecznie udało się spreparować obraz Lenina jako szlachetnego wodza rewolucji, kryształowego idealisty o czystych rękach i gołębim sercu – napisał Witold Michałowski. – Znaczna część inteligencji, młodzieży studenckiej i różnych naiwnych pięknoduchów z Zachodniej Europy i Nowego Świata uwierzyła weń. Ba, są tam nawet tacy, którzy wierzą do dziś. Gdy młode, powstałe z popiołów państwo polskie odpierało najazd bolszewicki, a pod Radzyminem i Wyszkowem toczyła się bitwa, uważana przez wielu historyków za jedną z decydujących w dziejach świata, robotnicy Francji, Anglii i Niemiec odmawiali załadunku broni, jaka miała być użyta przeciw napastniczej Armii Czerwonej. Na apel Lenina proletariusze wszystkich krajów łączyli się, wyrażając solidarność dla pierwszego w dziejach państwa proletariatu. Państwa, które oblekając w realny kształt upiorną utopię swego twórcy, kierowane przez leninowską partię nowego typu, dokonywać będzie na niespotykaną w dziejach powszechnych skalę ludobójstwa własnych obywateli i uczyni Pawkę Morozowa, nikczemnika, który zadenuncjował własnego ojca, wzorem osobowym dla młodych przyszłych pokoleń. Wzorem, który obowiązuje w Rosji do dziś.

Niezwykle sugestywny obraz geniuszu nienawiści klasowej, tytułowego bohatera książki Ossendowskiego pozostawał na długo w pamięci każdego czytelnika. Trudno więc przecenić, jak ogromną wartość miał nakreślony piórem polskiego pisarza, naocznego świadka i wnikliwego obserwatora, obraz rosyjskiej rewolucji, krwawego paroksyzmu półdzikich tłumów cuchnących brudem mużyków i rozbestwionego bezkarnością dezercji z wojennych frontów żołdactwa. Nawet Sołżenicyn na takie obrazoburstwo sobie nie pozwolił”.

Należy w tym miejscu zaznaczyć, iż Zachód wprawdzie zaczytywał się książkami Ossendowskiego, ale rewelacje na temat sowieckiej rzeczywistości przyjmowano tam z niedowierzaniem. Wielu ludzi głosiło tam, podobnie jak Jean Paul Sartre, że gułagi to wymysł imperialistycznej propagandy. Dwadzieścia lat później również nie chciano dać wiary doniesieniom Jana Karskiego o niemieckich obozach zagłady. Ossendowski ubolewał, że to, co w jego powieści miało charakter niemal reportażu, przyjmowano na Zachodzie jako wymysły Polaka, który tradycyjnie, z racji swojej narodowości, musi być niechętny Rosji.

Ofiarą cenzorskich zabiegów padły w PRL-u wszystkie utwory autora Lenina – także te całkowicie wolne od politycznych treści. Cenzura przeoczyła wszakże jedno miejsce, w którym nazwisko Ossendowskiego przetrwało. Była to obrazkowa książeczka Kornela Makuszyńskiego i Mariana Walentynowicza Awantury i wybryki małej małpki Fiki-Miki. Tytułowa bohaterka tej opowiastki i jej czarnoskóry towarzysz Goga-Goga, wędrując przez Afrykę, spotykają przysypanego piaskiem podczas pustynnej burzy białego podróżnika, którym jest właśnie profesor Ossendowski:

 

Odkopali go czym prędzej

Do murzyńskiej wiodą wioski.

A tam krzyczą – niech nam żyje

Pan profesor Ossendowski.

*

Kim więc naprawdę był Antoni Ferdynand Ossendowski? – pyta Witold Michałowski, jego wybitny biograf. – Chemikiem, naukowcem, dziennikarzem, doktorem, profesorem, fałszerzem, politykiem, tajnym emisariuszem, hochsztaplerem, białym partyzantem, współpracownikiem japońskiego wywiadu, podróżnikiem, myślicielem, filozofem, literatem zarabiającym krocie, działaczem społecznym, myśliwym, geografem, autorem światowych bestsellerów, ekspertem, filantropem, scenarzystą, redaktorem, konspiratorem czy handlarzem?

Oszustem czy człowiekiem o nieposzlakowanej uczciwości?

Wychodzi na to, że wszystkim po trochu. Wydaje się, że sporo wiemy o tej pełnej sprzeczności postaci, a jednak nie jest to wiedza do końca wiarygodna i pewna.

I chociaż od 1989 roku jego prace mogą być w Polsce oficjalnie wydawane (wcześniej zdarzały się jedynie bezdebitowe samizdaty), nazwisko Antoni Ferdynand Ossendowski, przed wojną znane i popularne na całym świecie, nie mówi prawie nic przeciętnemu czytelnikowi zarówno młodego pokolenia, jak i temu w wieku średnim. Wydawanie jego książek nie oznacza jednak przywrócenia pisarzowi należnego mu miejsca w panteonie polskich twórców. Wznowienia nie zdołały przywrócić mu dawnej popularności. Styl autora okazał się podobno zbyt anachroniczny i nieprzystający do oczekiwań i przyzwyczajeń współczesnego czytelnika. Ale są chyba jeszcze inne przyczyny małej popularności Ossendowskiego w wolnej Polsce…

Ten wielki Polak, który w międzywojniu z własnych środków ufundował na warszawskich Powązkach pomnik Orląt Lwowskich (niestety, monument ten nie przetrwał do naszych czasów), nie ma nawet w Warszawie ulicy swojego imienia! W 2004 roku wielbiciele twórczości Ossendowskiego, a wśród nich jego biograf Witold Michałowski, postanowili upamiętnić stałe miejsce zamieszkania wybitnego pisarza w Warszawie i na budynku przy ulicy Grójeckiej 27 umieścić napis następującej treści:

„W tym domu w latach drugiej wojny światowej mieszkał Antoni Ferdynand Ossendowski, pisarz, podróżnik, antykomunista 1876–1945”.

Kiedy tablica była już gotowa i szykowano się do jej uroczystego wmurowania z okazji sześćdziesiątej rocznicy śmierci pisarza (3 stycznia 2005 roku), nieoczekiwanie zaprotestowali mieszkańcy domu przy ulicy Grójeckiej 27. Nie spodobało im się umieszczone na tablicy słowo: antykomunista.

Protesty i trwający przez wiele miesięcy spór spowodowały, że tablicę wykonano ponownie bez wspomnianego słowa. Usunięcia słowa „antykomunista” nie uzgodniono jednak z rzeźbiarzem Ryszardem Kozłowskim, autorem projektu, którego nawet nie zaproszono na uroczystość.

– Treść była uzgodniona z władzami dzielnicy, a ja w piśmie przesłanym do urzędu wyraźnie nie zgodziłem się na wykastrowanie tablicy i powieszenie jej w takiej formie – oświadczył artysta. – To naruszenie integralności mojego dzieła.

Przeciwko usunięciu zaprotestował też w piśmie do władz dzielnicy Witold Michałowski, który – oceniając tego rodzaju postępowanie – stwierdził: „To bezczelna manipulacja i fałszowanie prawdy historycznej”.

Z biografem Ossendowskiego zgodził się Andrzej Pisalnik, tłumacz pierwszego rosyjskiego wydania Lenina:

„Stalin wydał na Ossendowskiego wyrok śmierci za napisanie Lenina. (…) On był antykomunistą w równej mierze co pisarzem i podróżnikiem. A w Rosji jest znany przede wszystkim ze swoich poglądów politycznych”.

Pisząc o sporze wokół Ossendowskiego, „Rzeczpospolita” z 8 czerwca 2006 roku w artykule Cenzorzy z Ochoty zacytowała słowa wiceburmistrza tej dzielnicy, Magdaleny Pietrzak-Merty: „Wspólnota mieszkaniowa postawiła nam ultimatum: albo wymażemy słowo, albo nie będziemy mogli jej powiesić. Trudno było mi się z tym zgodzić, ale po kilkunastu miesiącach ustąpiłam. Uznałam, że taka postać jak Ossendowski powinna być upamiętniona na Ochocie. Nawet za cenę takiego kompromisu”2.

Członkowie wspólnoty nie chcieli rozmawiać o sprawie z dziennikarzem „Rzepy”:

– Są u mnie elektrycy, nie mam teraz czasu – rzucił Zygmunt J. i odłożył słuchawkę domofonu.

Na krótką rozmowę dała się namówić inna mieszkanka domu spotkana na klatce:

– Takie słowa jak „antykomunista” nie powinny być umieszczane w publicznych miejscach – stwierdziła. – Dlaczego? A czy to ważne, kto jakie ma poglądy polityczne?

Komu „przydzielano” mieszkania w ekskluzywnych międzywojennych kamienicach, które cudem ocalały po wojnie lub zostały w pierwszej kolejności odbudowane? Tego chyba nie trzeba nikomu wyjaśniać. Po wojnie budynek zajmowali czekiści z NKWD. Potem przekazali go chłopakom z Urzędu Bezpieczeństwa. Jak widać, potomkowie tych zbirów mieszkają tam nadal, a niedaleko pada jabłko od jabłoni. „Szczególnie pewna pani profesor z UW – pisze jeden z internautów. – Dziwi mnie tylko, że władze gminy nie wpadły na pomysł postawienia tablicy na chodniku, który już nie należy do tej pieprzonej UB-eckiej wspólnoty”.

Jak widać, jeźdźcy czerwonej apokalipsy nienawidzili wybitnego antykomunisty na równi z ich stajennymi znad Wisły.

Niedaleko wspomnianego domu na Ochocie znajdują się Pole Mokotowskie i piękny park imienia Józefa Piłsudskiego. W czerwcu 2010 roku władze Warszawy otworzyły tam „ścieżkę edukacyjną Ryszarda Kapuścińskiego”, który codziennie spacerował rano po parku. „Był najbardziej znanym polskim pisarzem, podróżnikiem i reportażystą za granicą” – możemy przeczytać w wielu opracowaniach. Jak dowodzi niniejsza praca, niezupełnie jest to prawda. Kapuściński to także polski podróżnik i pisarz, tyle że o dużo mniejszym od Ossendowskiego dorobku. I – w przeciwieństwie do autora Lenina – haniebnie zaangażowany w komunizm.

„Może stało się tak dlatego, że ci, co nieśli w sobie wpojone lekturą książek Ossendowskiego wartości, polegli w Powstaniu Warszawskim lub innych walkach Polskiego Państwa Podziemnego albo zginęli męczeńską śmiercią w katowniach NKWD i UB. Śmiercią, której sam pisarz uniknął jedynie za sprawą wcześniejszego zgonu” – zastanawia się Magdalena Merta.

Po 1989 roku cały dorobek literacki przedwojennej Polski, a także emigracji, powinien wrócić do świadomości Polaków. Wróciło bardzo niewiele, dokładniej mówiąc tylko tyle, ile pozwolił przywrócić Adam Michnik, a raczej prawdziwi autorzy koncepcji o stworzeniu PRL-bis, Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak. Do dziś, gdy tylko w III RP ten dorobek zaczyna być przywracany, natychmiast pojawiają się różne przeszkody. Wspomnieć należy tu chociażby o tym, jaką walkę trzeba było stoczyć o przywrócenie powieści i publicystyki Józefa Mackiewicza czy konflikt „Gazety Wyborczej” z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim.

Dlaczego tak się dzieje? Wyjaśnienie przedstawił Antoni Macierewicz w rozmowie z Piotrem Lisickim („Gazeta Polska” z 22 grudnia 2020 roku):

„Koncepcja PRL-bis polegała na tym, żeby wziąć z tradycji obozu niepodległościowego pewne obrazki, ale nie przekazać jego istoty. Dlaczego? Bo istotą byłaby konieczność przywrócenia ciągłości II Rzeczypospolitej. Budowa nowej Polski w oparciu o kontynuację Polski niepodległej. Gdy chodzi o instytucję państwa, tego domagał się Rząd Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie podczas rozmów w grudniu 1990 roku, po wyborze Lecha Wałęsy na prezydenta. To miał być warunek przekazania insygniów władzy. Nie zgodzono się, bo trzeba by przyjąć nie tylko konstytucję kwietniową, lecz także ciągłość dorobku II Rzeczypospolitej. A z tą ciągłością przyszłaby literatura, sztuka, ale także cała tradycja wojskowa, wroga Jaruzelskiemu i Kiszczakowi, którą reprezentowali wybitni generałowie polscy, jak generał [Władysław] Anders, generał [Kazimierz] Sosnkowski, generał [Tadeusz] Bór-Komorowski, generał [Stanisław] Maczek, generał [Klemens] Rudnicki.

(…) Zastanówmy się, czy można powiedzieć w jednym zdaniu, na czym polegała ta koncepcja polskiej myśli, która budzi taki opór, gdy powraca. Otóż było w niej głębokie przekonanie, fundowane na chrześcijaństwie, o wartości misji i roli narodu polskiego. Ale także siły, która w nim tkwi, dzięki trwaniu przy chrześcijaństwie. Z kolei tradycja PRL to słabość, niewolnictwo, brak odwagi, determinacji, podporządkowanie się siłom zewnętrznym i gotowość do służalstwa. Brak wiary w polskość jako nasz wkład do ładu międzynarodowego. Każdy naród ma swoją misję i swoją rolę. Nasza związana jest z naszym miejscem między Rosją a Niemcami. Póki nie zatrzymamy imperializmu rosyjskiego i odradzających się w myśli niemieckiej chęci związania się z Rosją, póty nie będzie bezpiecznej Europy”.

Przy ulicy Grójeckiej 27 nadal wisi ocenzurowana wersja tablicy.

Jakże niepokojąco brzmi w przedstawionym kontekście cytowane przez Witolda Michałowskiego zdanie pochodzące z opracowania tajnej broszury zatytułowanej Organizacja Bolszewickiej Propagandy Czerwonej Pentagramy:

„Propaganda ma być skierowana na zdyskredytowanie patriotyzmu, nacjonalizmu, religii i kultu przez zdemoralizowaną lub przekupioną prasę, która zatem zdemoralizuje armię i partie (klasy społeczne) i obali rządy”.

Na szczęście po latach – idąc w ślad za inicjatywą doktor Heleny Krajewskiej, wielkiej miłośniczki twórczości Ossendowskiego – władze samorządowe Milanówka postanowiły – jako pierwsze w Polsce – utrwalić pamięć o tym znakomitym pisarzu przez nadanie jego imienia nowemu skwerowi w centrum miasta i umieszczenie na nim okolicznościowej tablicy. Grobem pisarza na milanowskim cmentarzu od lat opiekują się miejscowe urszulanki ze Zgromadzenia Serca Jezusa Konającego.

W 2011 roku Narodowy Bank Polski uczcił literata, emitując dziewięćset tysięcy dwuzłotowych monet z jego podobizną, projektu Karoliny Karpińskiej-Kopiec, w serii „Polscy podróżnicy i badacze”.

„Podobnie jak Jan Kucharzewski, autor wielotomowego dzieła o Rosji Od białego do czerwonego caratu, także Ossendowski miał świadomość niezmienności mentalnej kondycji rosyjskiego narodu i uznawania przez każdego kolejnego tamtejszego dyktatora, wszystko jedno, czy nazwiemy go carem, pierwszym sekretarzem, czy prezydentem, zbrodni i terroru za uprawniony środek osiągania politycznych celów – pisze Magdalena Merta. – I to właśnie ta oparta na szerokim doświadczeniu świadomość sprawia, że o ile pozostałe utwory pisarza czytać warto ku szlachetnej rozrywce, o tyle Lenin winien stać się lekturą obowiązkową każdego myślącego Polaka”.

Życie Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego było jedną wielką podróżą, która nie miała czasami ani początku, ani końca. Podróże zazębiały się ze sobą, nie tylko w powieściach. Stąd może trudności w jednoznacznym przedstawieniu tej postaci. Tym bardziej że wiele kart jego życiorysu zapewne na zawsze pozostanie tajemnicą.

Prolog. Pięć minut po północy

Był styczeń 1945 roku. Wiejący od wschodu wiatr przynosił coraz bliższy odgłos armat, zdradzając, że jeszcze trwają ostatnie podrygi czarnej bestii, która przed pięcioma laty wypełzła na podbój Europy. Życie ludzkie znaczyło w tych dniach mniej niż guzik od spodni. Moskiewskie radio obwieszczało, że marszałek Gieorgij Żukow przystąpił do rozstrzygającej ofensywy na froncie północnym. Po kilku miesiącach ciszy kolejna wielka sowiecka ofensywa, nazywana w historiografii zimową lub styczniową, ruszyła 12 stycznia znad Wisły. Swoim rozmachem błyskawicznie ogarnęła nie tylko Warszawę, Kraków czy Łódź, lecz także mniejsze ośrodki, takie jak Milanówek, Grodzisk Mazowiecki i Żółwin.

17 stycznia mieszkańcy Milanówka poczuli nagłe drgania powietrza. Przechodnie rozpierzchli się po bramach, z niepokojem spoglądając w górę. Szyby brzęczały coraz głośniej, chociaż na gładkim niebie nie było widać żadnego samolotu. Wtem w ulice wjechały motocykle żandarmerii. Dało się rozróżnić ryk motorów, jazgot i szczęk żelaza. Od wschodu nadjechała kolumna wozów pancernych, dział samochodowych i zmotoryzowanej piechoty. Huk przenikał ciała, zmuszał je do poddania się ogłuszającemu rytmowi łoskotu. Ludzie z przerażeniem patrzyli na ten przepływ żelaza i stali z czerwonymi gwiazdami oraz na żołnierzy, jakby z tej samej materii co sprzęt, nieludzko nieruchomych. Jeden okupant zmieniał drugiego. Boże, zlituj się nad Rzeczypospolitą!

„W nocy z 16 na 17 stycznia nie było już w Milanówku Niemców – zapamiętał jeden z żołnierzy miejscowej placówki AK, kryptonim »Mielizna«. – Porządku pilnowały patrole Armii Krajowej. Była to ostatnia publiczna akcja Armii Krajowej na naszym terenie. Nazajutrz obserwowano pośpiesznie wycofujące się frontowe jednostki niemieckie, którym po piętach deptała już Armia Czerwona. W wyniku krótkiego, acz bardzo gwałtownego starcia na obrzeżach Milanówka pozostały rozbite pojazdy i kilka niemieckich trupów.

Wkrótce potem rozpoczął się na ulicach triumfalny pochód zwycięzców, na który składały się dziesiątki, a nawet setki czołgów, wozów bojowych i zwykłych furmanek. Podobnie jak wszędzie indziej, tak i w Milanówku w ludzkich umysłach mieszały się mocno ambiwalentne myśli. Z jednej strony manifestowano bowiem autentyczną radość z powodu zakończenia długiej i ciężkiej okupacji niemieckiej, z drugiej zaś rodziła się żywa obawa przed wielce niepewną przyszłością, bo przecież Armia Czerwona wcale nie miała zamiaru nieść Polakom wyzwolenia. Ten stan ducha uwidaczniał się również na ulicach, które – nolens volens – witały wkraczające wojska sowieckie: Ktoś wyciągnął butelkę wódki. Ktoś wzniósł toast: »Zdrowie Armii Czerwonej«. Ktoś inny dodał: »Niech ją szlag trafi«”.

„Czekamy ciebie, czerwona zarazo – pisał powstaniec warszawski, żołnierz „Parasola” i poeta Józef Szczepański „Ziutek” – byś wybawiła nas od czarnej śmierci, byś nam kraj przedtem rozdarłszy na ćwierci, była zbawieniem witanym z odrazą”.

„Godzina trzecia po południu – wspominał Adam Bień, polityk ruchu ludowego, adwokat, sędzia i członek władz Polskiego Państwa Podziemnego. – Patrzę, jak pierwsze czołgi rosyjskie, stare, zdezelowane, nędzne – lukami zwycięsko otwarte – oblepione przez liczną gawiedź miejscową, pędzą ulicą Piłsudskiego w pogoni za Niemcami… Nieliczni obywatele Milanówka z niemym zdumieniem patrzą na zasmoloną, obszarpaną armię ową, która pokonała Niemców...”.

„Jego [Bienia] rodzina, wyeksmitowana przez Niemców na blisko miesiąc z własnego mieszkania w środku mroźnej zimy, krótko cieszyła się intymnością własnych czterech kątów – pisze Artur Zybrant. – Jeszcze tego samego dnia, 17 stycznia 1945 roku, zakwaterowali się tu »wyzwoliciele«, którzy w przeciwieństwie do Niemców pozostawili jednak domownikom do dyspozycji jedno z pomieszczeń. Nowi lokatorzy nie zabawili długo, bo już następnego ranka ruszyli na zachód – na Berlin – jak powtarzali z emfazą. Mimo to wspomnienie Bieniów o tej krótkiej wizycie okazało się tak samo trwałe, co pejoratywne. Czerwonoarmiści pozostawili po sobie w ciągu niecałej doby wprost nieopisany brud, zaś zabrali cenną srebrną zastawę stołową”.

Podobną opinię jak Adam Bień na temat wchodzącej Armii Czerwonej miał Kazimierz Bagiński, jego partyjny kolega, razem z nim sądzony później w słynnym procesie szesnastu przywódców Polskiego Państwa Podziemnego, przeprowadzonym w Moskwie w dniach 18–21 czerwca 1945 roku przed Kolegium Wojskowym Sądu Najwyższego ZSRS:

„Przez Milanówek przepływała masa wojska sowieckiego. Żołnierz zmęczony, wielki procent młodych chłopaków, wszystko nędznie wyekwipowane, wyróżnia się tylko sprzęt amerykański i angielski. W Milanówku na ulicy przyglądają się przechodzącym wojskom ponure tłumy, nie okazując żadnych objawów przyjaźni”.

„Była armia sowiecka – wspominał jeden z mieszkańców – byli żołnierze, którzy kradli wszystko, a szczególnie zegarki (dobrze pamiętam to słynne dawaj czasy!), armia maruderów, którzy wszystko sprzedawali. Rowery i zegarki należały tradycyjnie do najbardziej trofiejnych towarów – nieraz dochodziło w Milanówku do sytuacji, gdy żołnierz zadawał z pozoru prozaiczne pytanie: »która godzina«, na skutek którego ten pytany, w jednym z wielu takich przypadków lekarz z pobliskiego Grudowa, do domu wrócił bez zegarka!”.

Nie ma dokładnych danych dotyczących wartości majątku wywiezionego do ZSRS zarówno z ziem dawnych, jak i odzyskanych. Prawdę mówiąc, nie ma prawie żadnych danych. Na ziemiach dawnych Sowieci przyznali sobie prawo do wszystkich obiektów wybudowanych przez Niemców po 1 września 1939 roku. Setki tysięcy ton węgla. Dziesiątki tysięcy ton gotowych wyrobów. Całe fabryki rozebrane i wywiezione na wschód… „Wyzwoliciele” Polski zagarniali wszystko, co tylko wpadło im w ręce…Wille i mieszkania prywatne nachodziły regularnie sowieckie trofiejne otriady, jak na przykład rodzinę zamieszkałego w Milanówku znanego rzeźbiarza Jana Szczepkowskiego:

„ (…) siedzieliśmy w stołowym u rodziców i piliśmy herbatę – wspominała jego córka Hanna Szczepkowska-Mickiewiczowa. – Nagle (...) weszło trzech bolszewików: kapitan i dwóch żołnierzy. Rozejrzeli się po mieszkaniu. W stołowym, w cukierniczce tkwiła złota łyżeczka, pięknej jubilerskiej włoskiej roboty. Był to jedyny przedmiot drogocenny, jaki babcia Róża zabrała z domu, idąc na zesłanie na Sybir. (...) Kacap spojrzał na łyżeczkę – zdębiał, jednym ruchem złapał łyżeczkę i wsadził sobie w cholewę buta – oniemieliśmy. Powiódł po nas jarzącym wzrokiem, zabrał żołnierzy i wyszedł”.

Niebezpieczeństwo, jakie nieśli ze sobą „żołnierze wolności”, nierzadko przejawiało się w brutalnych zabójstwach, napady rabunkowe zdarzały się nie tylko na ulicach. Bogdan Lewandowski, popowstaniowy uchodźca, wspominał o groźnym incydencie, który rozegrał się w czasie jego drogi powrotnej do Warszawy: 

„Piechotą dotarliśmy zaledwie za Milanówek, gdy nagle rozpętała się gwałtowna strzelanina. Leżeliśmy w śniegu, ukryci w rowie przydrożnym. Okazało się, że to żołnierze sowieccy walczyli między sobą o łupy znalezione przy [martwych] Niemcach”.

Postępowanie żołnierzy zostało zgłoszone podczas posiedzenia milanowskiej Gminnej Rady Narodowej we wrześniu 1945 roku. Uczestniczący w nim z ramienia rządu minister spraw zagranicznych Wincenty Rzymowski odpowiedział na skargi mieszkańców w taki oto sposób:

„Powinniście się cieszyć i być wdzięczni swym oswobodzicielom za to, że chcą po trudach wojny w Polsce odpocząć. Jeżeli o mnie chodzi, to z największą radością przyjąłbym wiadomość o pozostaniu ich na zawsze”.

W taki oto sposób rozpoczęła się w Polsce trwająca prawie pół wieku sowiecka okupacja. Jeszcze w połowie 1945 roku, a więc już po zakończeniu działań wojennych, na ziemiach polskich stacjonowało trzydzieści pięć tysięcy żołnierzy z Wojsk Wewnętrznych NKWD, zgrupowanych w piętnastu pułkach. W owym czasie stanowiło to czterdzieści trzy procent wszystkich tego typu formacji na ziemiach zajętych przez Armię Czerwoną w Europie Środkowej. (Dla przykładu wojska NKWD znajdujące się w sowieckiej strefie okupacyjnej w Niemczech stanowiły tylko około dwadzieścia dziewięć procent). A przecież był to tylko jeden z wielu dowodów sowieckiej supremacji nad Wisłą.

*

Zgodnie z sięgającą roku 1522 i utrzymywaną do dziś tradycją środa jest w Grodzisku Mazowieckim dniem targowym. W tym właśnie roku król Polski Zygmunt I Stary, na prośbę braci Hieronima i Wojciecha Okuniów, będących kanonikami płockimi i właścicielami wsi Grodzisko, nadał jej prawa miejskie oparte na prawie magdeburskim, ustanawiając tygodniowy targ i dwa jarmarki. Lokalizacja na skraju Puszczy Jaktorowskiej oraz na skrzyżowaniu lokalnych ciągów komunikacyjnych z Błoniem, Sochaczewem i Warszawą sprawiły, że Grodzisk stał się lokalnym centrum handlowym i produkcyjnym.

Dzień 16 stycznia 1945 roku wypadł wprawdzie we wtorek, w przeddzień targu, ale straganiarze już od południa zaczęli zajmować swoje miejsca i wykładać towary. W mieście nie było już wojsk niemieckich, jedynie przed południem przejechały kierujące się na zachód dwa czołgi PzKpfw VI Tiger z czarnymi krzyżami na wieżyczkach. Tego dnia groźne Tygrysy wydawały się jednak wyjątkowo bezzębne. Na targu (obecnie na tym terenie jest deptak) i przyległych uliczkach kręciło się sporo ludzi: kupujących, sprzedających i zwykłych gapiów. Ilu ich było? Może dwa, może trzy tysiące…

Po południu, około godziny piętnastej nad miasto nadleciały sowieckie bombowce. Nie niepokojone przez niemiecką obronę przeciwlotniczą spokojnie wzięły na cel bezbronny tłum. Posypały się bomby i pociski z broni pokładowej. Bombardowano centrum miasta – z najniższego pułapu i przy dobrej widoczności. Rosyjscy lotnicy bardzo dobrze widzieli, co robią i kogo atakują. Nie był to bynajmniej pierwszy sowiecki nalot na Grodzisk. Miasto zostało również zbombardowane tuż przed Bożym Narodzeniem w 1944 roku. Nalot styczniowy był jednak wyjątkowo tragiczny w skutkach – bomby spadły przecież na wypełniony ludźmi plac targowy. Wszędzie leżało mnóstwo trupów i rannych. Wielu zabitych nigdy nie zdołano rozpoznać.

Liczba ofiar jest trudna do oszacowania, ponieważ – oprócz mieszkańców miasta – w Grodzisku przebywało wtedy ponad sto pięćdziesiąt tysięcy uchodźców z Warszawy, przesiedleńców z Poznańskiego i dzieci z Zamojszczyzny wykupionych od Niemców przez mieszkańców Grodziska oraz bardzo wielu mieszkańców okolicznych wsi. Najostrożniejsze źródła mówią o dwustu–trzystu ofiarach, które zginęły na miejscu. Ale pojawiają się również wypowiedzi o tysiącu. Najczęściej podawana liczba to trzysta–sześćset zabitych w trakcie bombardowania lub zmarłych później w wyniku odniesionych ran w prowizorycznie urządzanych szpitalach. Bogdan Lewandowski, który był świadkiem tamtych wydarzeń, opowiadał:

„Rosjanie strzelali i bombardowali wypełnione tysiącami warszawiaków centrum miasta. Ludzie padali pokotem. Na rynku rozszarpane ciała ludzkie pomieszane były ze szczątkami straganów. Przez wiele godzin umierali na ulicach ranni, pozbawieni pomocy. Następnego dnia, ponad pięćdziesiąt nierozpoznanych zwłok ułożono na chodniku obok cmentarza, a tłum przechodził, aby znaleźć swoich bliskich lub znajomych”.

Ossendówka,willa w której pisarz zamieszkiwał do wybuchu II wojny światowej

Dzień później „wyzwoliciele” z Armii Czerwonej wkroczyli do Grodziska Mazowieckiego. Po kapitulacji Powstania Warszawskiego publiczną tajemnicą była wiadomość, że w mieście, wśród uchodźców, znajdują się ewakuowane z Warszawy dowództwo Armii Krajowej i Delegatura Rządu na Kraj. Zapewne to ten właśnie fakt wywołał decyzję o przeprowadzeniu tego – niezrozumiałego z militarnego punktu widzenia – zbrodniczego nalotu.

Czasy, które wówczas nastały, przez kilkadziesiąt lat uniemożliwiały upamiętnienie i wyjaśnienie tej zbrodni. Podobnie jak do niedawna skrzętnie ukrywano chociażby wszelkie informacje dotyczące tak zwanej obławy augustowskiej.

 

Obława augustowska była największą zbrodnią dokonaną przez Sowietów na obywatelach polskich po zakończeniu drugiej wojny światowej. Stanowiła część sowieckiego planu zaprowadzenia na ziemiach Polski stalinowskiego, komunistycznego systemu władzy oraz unicestwienia resztek przeciwstawiającej się temu Armii Krajowej. Do dzisiaj konsekwentnie pomijają ją szkolne podręczniki, milczą encyklopedie. Nazywana jest powszechnie „małym Katyniem”.

W dniach od 10 do 25 lipca 1945 roku regularne oddziały Armii Czerwonej należące do 3. Frontu Białoruskiego oraz jednostki 62. Dywizji Wojsk Wewnętrznych NKWD, wspomagane przez studziesięcioosobowy pododdział 1. Praskiego Pułku Piechoty, Milicję Obywatelską i Urząd Bezpieczeństwa przeprowadziły szeroko zakrojoną akcję pacyfikacyjną obejmującą tereny Puszczy Augustowskiej i jej okolic. Biorące udział w obławie siły komunistyczne liczyły w sumie kilkanaście tysięcy osób. Wśród żołnierzy polskich wspomagających Rosjan szczególną aktywnością wyróżnił się późniejszy minister spraw wewnętrznych Mirosław Milewski. Niebagatelną rolę odegrali miejscowi konfidenci. Wskazywali osoby kwalifikujące się do aresztowania, pełnili rolę przewodników i tłumaczy oraz asystowali przy brutalnych przesłuchaniach. Kierownictwo operacji spoczywało w rękach dowództwa sowieckiego kontrwywiadu wojskowego Smiersz, ulokowanego w Białymstoku.

Oddziały radzieckie otoczyły okoliczne wsie, aresztując mieszkańców podejrzanych o kontakty z niepodległościową partyzantką. Zatrzymano ponad dwa tysiące osób. Zatrzymani zostali uwięzieni w pięćdziesięciu różnych punktach, gdzie poddawano ich najczęściej okrutnemu śledztwu. Część z nich po przesłuchaniach wróciła do domu. Około sześćset osób zostało wywiezionych w nieznanym kierunku i wszelki ślad po nich zaginął. Były wśród nich kobiety oraz kilkunastoletni chłopcy. Dziś jedno jest już pewne – wszyscy zostali zamordowani, a ich szczątki znajdują się najpewniej gdzieś na terenie byłego ZSRS. Podejrzewa się, że zostali wywiezieni w okolice Grodna i zamordowani na terenie tak zwanych Fortów Grodzieńskich, gdzie NKWD już wcześniej przeprowadzało inne masowe egzekucje.

W roku 2011 rosyjski historyk Nikita Pietrow, wiceprzewodniczący Stowarzyszenia Memoriał, opublikował szyfrowaną depeszę wysłaną w lipcu 1945 roku przez generała Wiktora Abakumowa – dowódcę wojskowego kontrwywiadu Smiersz – do szefa NKWD Ławrentija Berii, odnalezioną w 1990 roku w archiwach KGB. Z depeszy wynikało, że 20 lipca 1945 roku z Moskwy do Olecka przyjechała specjalna ekipa funkcjonariuszy Smierszu, kierowana przez generała Iwana Gorgonowa. Jej zadaniem było „przeprowadzenie likwidacji zatrzymanych w lasach augustowskich bandytów”. Likwidacją mieli dowodzić: wspomniany generał Gorgonow oraz szef kontrwywiadu Smiersz 3. Frontu Białoruskiego, generał Paweł Zielenin. W sierpniu 1945 roku podobną operację antypartyzancką z udziałem Armii Czerwonej i NKWD przeprowadzono po drugiej stronie granicy, w okręgu mariampolskim na Litwie. 

Ofiary obławy augustowskiej nigdy nie weszły do narodowego panteonu, a ich rodziny nie doczekały się moralnej satysfakcji. Władze PRL nigdy oficjalnie nie potwierdziły faktu obławy. Rzecznik rządu Jerzy Urban wielokrotnie negował nawet sam fakt jej zorganizowania. Poczynając od 1992 roku, Polska wielokrotnie kierowała do Rosji wnioski o pomoc prawną w tej sprawie. W 2003 roku strona rosyjska stwierdziła, że nie ma żadnych dokumentów potwierdzających rozstrzeliwanie cywilów na Suwalszczyźnie w 1945 roku. Potwierdziła wprawdzie fakt działania na tym terenie 62. Dywizji Wojsk Wewnętrznych NKWD, lecz prośby o kserokopie dzienników bojowych tej formacji pozostały bez echa. W połowie lipca 2006 roku Rosjanie odmówili ostatecznie jakichkolwiek odpowiedzi dotyczących tej sprawy, argumentując to przedawnieniem karalności. Tymczasem rodziny ofiar wciąż czekają na wieści o losach swoich mężów, żon, sióstr i braci… A ci wołają za Hiobem: „Ziemio, nie kryj naszej krwi, iżby nasz krzyk nie ustawał...”.

 

Żółwin to mała wieś mazowiecka na skraju Lasów Młochowskich, położona w odległości sześciu kilometrów na wschód od Milanówka i ośmiu kilometrów od Grodziska Mazowieckiego. Na zachodnim skraju wsi wznosi się do dzisiaj biało tynkowany, późno-klasycystyczny dwór polski z połowy XIX stulecia z dużym, wspartym na kolumnach gankiem. Otoczony jest siedmiohektarowym parkiem, wśród bujnej roślinności ze stuletnimi drzewami i licznymi stawami. Jego budowę rozpoczęto w 1853 roku na polecenie trzydziestopięcioletniej wówczas pięknej hrabiny Michaliny Rzyszczewskiej z rodu Radziwiłłów, żony Leona Rzyszczewskiego – blisko związanego z kręgiem politycznym Hotelu Lambert, i córki księcia Michała Gedeona Radziwiłła, generała wojsk polskich, uczestnika insurekcji kościuszkowskiej i wojen napoleońskich, naczelnego wodza powstania listopadowego.

Właścicielka Żółwina była niezwykle towarzyska. W wynajmowanym apartamencie w Warszawie, który zajmował całe piętro kamienicy Grodzickiego przy Krakowskim Przedmieściu (nad obecną Księgarnią Naukową imienia Bolesława Prusa), urządzała trwające do rana bale z muzyką i tańcami. Opisujące je gazety podkreślały „radziwiłłowską gościnność” hrabiny oraz jej wyjątkowo dobry gust.

Projekt budowy dworu w Żółwinie hrabina powierzyła znanemu warszawskiemu architektowi Józefowi Bobińskiemu. Dwa miesiące później – w pierwszych dniach sierpnia – w obecności licznie zgromadzonych gości wmurowano kamień węgielny. Budowę poświęcił ksiądz kanonik Antoni Pawłowski, proboszcz parafii Brwinów.

Na początku XX wieku Żółwin liczył dwustu czterdziestu siedmiu mieszkańców. Wcześniej, bo w roku 1827, było tu szesnaście domostw zasiedlonych przez stu sześćdziesięciu sześciu mieszkańców. W 1878 roku do folwarku Żółwin należały grunty orne i ogrody, łąki, las, wody, nieużytki oraz cztery budynki murowane i osiem drewnianych.

W późniejszych latach dwór często zmieniał właścicieli. W 1940 roku jego właścicielem został związany z Centralną Doświadczalną Stacją Jedwabniczą w Milanówku Henryk Witaczek. W majątku zaczęto uprawiać morwę, a w końcu powstała duża plantacja, służąca przez wiele lat celom badawczym i doświadczalnym. Dwór w Żółwinie stał się zaś schronieniem dla wielu wygnańców z Kresów Wschodnich, a po upadku powstania warszawskiego – dla warszawiaków.

Według wspomnień córki pana Henryka, Beaty Witaczek-Nehring: „Żółwin natychmiast stał się przytuliskiem dla wygnańców z Poznańskiego i Kresów Wschodnich i w końcu dla warszawiaków (1944). (…) W Żółwinie prowadzono w dalszym ciągu doświadczalne wychowy jedwabników i kursy instruktorskie. Wielokrotnie przebywały tam osoby zaangażowane w konspirację, którym potrzebna była okresowa zmiana miejsca pobytu. Często znajdowały się też tam osoby pochodzenia żydowskiego”.

Organizowana i finansowana w całości z funduszy Henryka i jego siostry Stanisławy Witaczków akcja koncentrowała się na terenie zakładów w Milanówku i majątku Żółwin. Na terenie stacji przyjęto Zakład Matki i Dziecka imienia księdza Baudouina, liczący wraz z personelem ponad pięćset osób. Dla uchodźców z Warszawy przeznaczono budynek starej szkoły i zaadaptowano budynek nowej, wykańczając go jeszcze przed nadejściem mrozów. Znalazło się w ten sposób pomieszczenie dla stu osiemdziesięciu osób. Zapewniono im ciepło, czystą słomę do spania, a później sienniki, opiekę lekarską i pełnowartościowe pożywienie. Dwór w Żółwinie zajęli uchodźcy ze wschodniej Polski, ale w różnych okresach korzystali tam z gościny państwa Witaczków: Maria Dąbrowska, Anna Kowalska, Ewa Szelburg-Zarembina, Stefan Krzywoszewski i Ferdynand Ossendowski.

„14 i 15 stycznia kanonada trwała bez przerwy coraz bliższa i coraz potężniejsza – opisywał zamieszkały w tym czasie we dworze w Żółwinie Stefan Krzywoszewski – pisarz, dziennikarz i dramaturg, klasyk tak zwanej »komedii mieszczańskiej«. – We dworze żółwińskim podniecenie, gorączkowe narady. Nasz teren mógł lada chwila stać się polem walki. Wszędzie dookoła, w lasach i w polu, czekały świeżo wykopane rowy strzeleckie. We wtorek, 16 stycznia, z samego rana pobiegłem do marszałka [Stanisława] Osieckiego, by zasięgnąć języka. W willi, którą zamieszkiwał, rejwach. Żołnierze rosyjscy w służbie niemieckiej, tak zwani własowcy, którzy kwaterowali na parterze, zgiełkliwie i pośpiesznie zbierali manatki. Wszystkimi leśnymi drogami w kierunku Grodziska pędziły ciężarówki niemieckie naładowane wojskiem, przemykały zamknięte limuzyny z oficerami. Pogoda była chmurna, bez słońca. Spod rozmokłego śniegu wyzierały czarne plamy błota.

W Żółwinie sądny dzień. Do dworu wciąż wpadali oficerowie niemieccy, zdrożeni i zgłodniali. Domagali się posiłku, spożywali w milczeniu, co im podano, i już ich nie było. Na folwarku bezustanne, krótkie postoje liczniejszych bezładnych gromad żołnierzy. Ci żarli jeszcze łapczywiej i co prędzej gnali dalej. Tak przeminął dzień. Mieszkańcy dworu »na wszelki wypadek« pakowali swój szczupły dobytek. Tyle, ile można było unieść w plecaku. Panie były bardzo strwożone, mężczyźni posępni. W istocie rzeczy nikt nie wiedział, co należało czynić. Uciekać? Ale gdzie? Wszędzie groziły te same niebezpieczeństwa. W stajni pozostało zaledwie parę chabetów. Więc na piechotę, przez pola i łąki?… Ktoś radził szukać kryjówki w stertach słomy na polach. Łatwy pożar…

Nastał wczesny zmierzch. Zajaśniały światła elektryczne. Ale cieszyliśmy się nimi niedługo. Nagle przeciągły huk! I wstrząs tak silny, że szyby w oknach gwałtownie zabrzęczały. Wszystkie światła zgasły. Niemcy wysadzili w powietrze elektrownię w Pruszkowie. Zamigotały liche wojenne świece osadzone w butelkach, jedna czy dwie naftowe lampki kuchenne. Nastrój robił się upiorny. Za parkanem ogrodu, na trakcie wiodącym z Nadarzyna do Grodziska, ruch i gwar niesamowity. Nieprzerwany łańcuch skrzypiących wozów i bryczek, wszystkie wypełnione bez miary wojskiem. Niekiedy liczniejsze hurmy rozgadanego, niespokojnego żołdactwa, które zapomniało o wszelkim ordynku. Parł je paniczny strach. Zapomnieliśmy o kolacji, nikt nie myślał o śnie. Armaty grzmiały bez przerwy, niebo było czerwone od łun. Panie, przyodziane do drogi, siedziały w milczeniu przy swych tobołkach i zawiniątkach. Mężczyźni nie rozstawali się z plecakami. Rozmawiano mało i półgłosem. Ja postanowiłem nie ruszać się z miejsca. Bez sensu wydawały mi się rozpaczne wysiłki celem ratowania życia. Przedstawiało tak małą wartość! Najchętniej byłbym poszedł do mej kamery spać – zatrzymywała ciekawość, co będzie dalej.

O północy przed gankiem rumor. Do drzwi frontowych walą kolbami żołnierze niemieccy, którym na folwarku zabrakło wolnego miejsca pod dachem. Byli nieludzko zmordowani, chcieli za wszelką cenę wytchnąć. Dawna buta opuściła ich zupełnie. Jeden przez drugiego tłumaczył. – Wir sind kaput. Alles kaput!. Zjawiło się kilku oficerów, równie wyczerpanych, lecz milkliwszych. Nie chcieli jeść, pragnęli jedynie paru godzin snu. Upadali ze znużenia. Żołnierze układali się pokotem w hallu i w dużej jadalni na posadzce, oficerom podłożono w salonie materace i poduszki.

Odpoczynek był niedługi. O trzeciej nad ranem – jeszcze była czarna noc – oficerowie porwali się na nogi. Bliski huk armat i warkot samolotów nie ustawał na chwilę. Żołnierze, zamroczeni snem, ociągali się ze wstawaniem. Oficerowie molestowali, lecz bez zwykłej, pruskiej ciętości. Wysyłali żołnierzy drobnymi grupami przez pola w kierunku na Grodzisk. O piątej z rana w Żółwinie nie było jednego Niemca. Ani na folwarku, ani na dworze. Armaty ucichły. Zapadłem w moim pokoju w twardy sen. Obudził mnie ciężki za oknem łoskot i chrzęst. Pewno niemieckie czołgi! Był biały dzień. Wyjrzałem przez okno. Poprzez bezlistne gałęzie drzew parkowych widać było potworne sylwety olbrzymich czołgów, które jeden za drugim toczyły się traktem w stronę Grodziska. Uczucie ulgi! Niemcy cofają się w dalszym ciągu… Wybiegłem na ganek. Skupiła się tam już większość mieszkańców dworu. Wszyscy wpatrywali się w rozwartą bramę parku, którą mijały czołgi. – Bolszewicy!

Nie wierzyłem oczom ani uszom. Skoczyłem do bramy. Rzeczywiście. Bolszewicy! Załogi czołgów składały się przeważnie z żołnierzy i oficerów o wybitnym typie mongolskim. Wszyscy byli odziani w grube szare kożuchy, na głowach – wielkie czapy baranie. W ręku karabiny. Przy bramie parkowej skupiła się cała służba folwarczna. Jedna z potężnych machin przystanęła, wyskoczył młody oficer. Wołał: – Towarzysze! Jesteście wolni! Przegnaliśmy germańców!. Dookoła czołgów luzem krążyła piechota. Od strony Grodziska, oddalonego od Żółwina zaledwie o osiem kilometrów, grzmiały gwałtownie armaty. W podniebiu warczały samoloty radzieckie. Prażyły uciekających polami Niemców bombami i gradem kul z maszynek – całkiem bezkarnie, bo niemieckie samoloty i niemiecka artyleria przeciwlotnicza znikły bez śladu. Przez cały dzień, aż do wieczora, przez Żółwin ciągnęły oddziały radzieckie, oficerowie jawili się we dworze. Wszyscy byli zgłodniali, oczy śmiały się im do wódki. Ale jej nie nadużywali, śpieszyli dalej.

Strudzonym wojakom skromny dwór żółwiński wydawał się pałacem zaczarowanym. Obmacywali wyściełane meble i portiery, przypatrywali się z podziwem wielkiemu kredensowi w jadalni, szafom bibliotecznym w gabinecie, obrazom. Sensację budziły klatki z zielonymi papużkami, tak zwanymi inseparables. Podziwiali je prawie z rozrzewnieniem.

Przed zmierzchem przybył ze swym sztabem pułkownik, wcale jeszcze młody. Gdy się posilili, przeszli do salonu. Pułkownik dojrzał fortepian, ucieszył się. Zasiadł, jął przesuwać palcami po klawiszach… Dzień zamierał. W kątach salonu tłoczyły się panie. Pułkownik uśmiechał się do nich, próbował przedawnionego już foxtrota. Spojrzał figlarnie na oficerów, którzy zgrupowali się przy fortepianie. Panie były ledwie żywe. Każda nosiła w duszy żałobę, wszystkie były bezdomne, wymęczone tragicznymi przeżyciami, niepewnością o najbliższą przyszłość! Noc nieprzespana, tyle trwogi, wrażeń!…

Młodzi oficerowie natomiast byli podnieceni zwycięstwem, parła ich ochota do wyładowania radości. Mniemali może przy tym, iż tańcem zrobią polskim damom przyjemność… Zbliżyli się do pań… Te wymawiały się grzecznie… Oficerowie obstawali. Jeden przemawiał z takim stanowczym zapałem, że onieśmielona pani bezradnie dała się pociągnąć. Noc ogarniała salę. Pułkownik, rozochocony, wołał o światło. Przyniesiono świeczkę w butelce, postawiono na fortepianie. Pułkownik skinął na stojącego opodal młodziutkiego adiutanta i wstał. Adiutant zajął jego miejsce na taborecie. Pułkownik podszedł dziarsko do panienki, która kryła się we framudze okna za firanką. Daremnie tłumaczyła się, że w ogóle nie tańczy… Pięć czy sześć par kręciło się w mroku tak już gęstym, że poszczególne postacie sprawiały wrażenie cieni. Przypominał się taniec chochołów z Wesela...”.

Rychło „wyzwoliciele” zainstalowali w willi Janotka w Milanówku, przy zbiegu ulic Zacisznej i Wspólnej, placówkę NKWD. Niebawem rozpoczęły się coraz ściślejsza inwigilacja przywódców Podziemia, następnie organizacja kotłów, aresztowania żołnierzy AK, działaczy politycznych i wreszcie słynne porwanie szesnastu przywódców Polski Podziemnej, sądzonych w czerwcu 1945 roku w Moskwie za rzekome organizowanie sabotażu i dywersji na tyłach Armii Czerwonej. Wcześniej pułkownik Konstanty Pimienow, reprezentant generała Iwanowa (w rzeczywistości Iwana Sierowa, szefa GRU3), zagwarantował im bezpieczeństwo oficerskim słowem honoru. Nigdy już nie powrócili stamtąd: delegat rządu na kraj Jan Stanisław Jankowski, ostatni komendant główny Armii Krajowej generał Leopold Okulicki i minister Stanisław Jasiukowicz.

*

Następnego dnia w żółwińskim dworku pojawili się kolejni goście, których nikt tam bynajmniej nie zapraszał. Również w mundurach, tylko te były w dużo lepszym gatunku. Na głowach mieli charakterystyczne czapki z granatowym denkiem i czerwonym otokiem. Takie okrycia głowy nosili funkcjonariusze NKWD Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych (Narodnyj Komissariat Wnutriennych Dieł), centralnego organu władz bezpieczeństwa w sowieckiej Rosji. Głośnym waleniem w drzwi obudzili i postawili na równe nogi wszystkich mieszkańców.

Dowódca, w stopniu majora, miał stalowoszare włosy i twarz o ostrych rysach, przywodzącą na myśl maskę wyciosaną tępą siekierą z pniaka sękatego drzewa.

– Ossendowski! – warknął krótko w stronę właściciela dworu, pana Henryka Witaczka, za którym w świetle kilku pospiesznie zapalonych w salonie świec zgromadzili się pozostali lokatorzy.

– Co Ossendowski? – zapytał, siląc się na spokój Witaczek.

– Gdzie jest?

– W grobie. Po waszemu w mogile.

– Jak to w mogile? – syknął enkawudzista. – Żartujesz?

– Ani mi w głowie żarty – zapewnił pan Henryk. – Po prostu umarł, i już.

– Kiedy?

– No… Będzie już tydzień albo nawet dwa.

– To w końcu ile? – zdenerwował się enkawudzista. –Tydzień czy dwa? Nie umiesz liczyć?

– Dokładnie to 3 stycznia umarł – wtrąciła się stojąca za właścicielem jego siostra, pani Stanisława Witaczkowa. – Spóźniliście się – dodała, nie kryjąc satysfakcji.

Rosjanin wbił w nią spojrzenie jak sztylet i podszedł do kobiety blisko, bardzo blisko… Poczuła kwaśną woń alkoholu zmieszaną z tanim tytoniem.

– Jeśli go tu znajdę, spędzisz następną noc w pociągu na Sybir – zagroził. – Przeszukać dom! – krzyknął w kierunku tłoczących się na ganku kilku zmarzniętych żołnierzy z zawieszonymi na szyjach pepeszami.

Kwadrans później przed enkawudzistą wyprężył się jak struna przysadzisty kapral. Spod nasadzonej głęboko na oczy czapki uszatki z czerwoną gwiazdą wyzierała twarz o mongoloidalnych rysach i inteligencji łopaty.

– Nikogo więcej nie ma – zameldował.

– Mówiłem, że… – odezwał się Henryk Witaczek.

– Milcz – przerwał mu gwałtownie Rosjanin. – Nie ciebie pytam, tylko tej kobiety – wskazał na panią Stanisławę. – Gdzie jest pochowany ten sukinsyn? – dodał po chwili zastanowienia.

– A co, chcecie mu znicz zapalić? – zapytała słodkim głosem Witaczkowa.

Major spojrzał jej uważnie w oczy i przez chwilę kobieta odniosła wrażenie, jakby wpadła do studni. Oficer NKWD nie przywykł, aby ludzie odzywali się do niego w ten sposób. A co dopiero te bezczelne Polaczki. Ostatnim, który próbował mu się stawiać, był w 1939 roku ten podły zdrajca Babel. Ale szybko zmiękł, kiedy rozpoczęło się przesłuchanie4. W pierwszym odruchu funkcjonariusz budzącego trwogę urzędu złapał za przytroczoną do pasa kaburę pistoletu. Po chwili jednak ochłonął.

– Ubierać się! – wycedził przez zęby. – Pójdziesz z nami i pokażesz, gdzie leży ta tusza. – Jego głos był dostatecznie lodowaty, by zmrozić nawet polarnego niedźwiedzia. – Po waszemu: ścierwo – dodał.

Niecałą godzinę później, w Milanówku, brutalne łomotanie wyrwało ze snu miejscowego grabarza nazwiskiem Paśko. Starszy mężczyzna otworzył drzwi i z przerażeniem zobaczył stojących za progiem oficerów NKWD.

– Weź swoje narzędzia – usłyszał komendę. – Pójdziesz z nami.

*

Przypisy

1 Ossendowski jest autorem książki zatytułowanej Rudy zbój.

2 Kopię oryginału można zobaczyć w falenickim Muzeum Podróżnika.

3 Iwan Sierow ponosi współodpowiedzialność za mord polskich oficerów w Katyniu, a w październiku 1956 r. osobiście kierował pacyfikacją powstania węgierskiego.

4 Izaak Babel – literat rosyjski żydowskiego pochodzenia, autor dramatów i opowiadań, którymi zachwycali się najsłynniejsi pisarze świata. Znany jest przede wszystkim z cyklu prozy Opowiadania odeskie i zbioru Armia konna opisującego pochód Armii Czerwonej w głąb Polski w 1920 r. 16 maja 1939 r. w okresie tzw. wielkiej czystki został aresztowany przez NKWD i oskarżony o spisek trockistowski, szpiegostwo na rzecz Francji i Austrii oraz przygotowywanie zamachu na Stalina i Woroszyłowa. Podczas śledztwa (pierwsze przesłuchanie trwało trzy doby bez przerwy) przyznał się do wszystkiego i obciążył swymi zeznaniami cały szereg niewinnych ludzi. Mimo że ostatecznie odwołał te zeznania, 26 stycznia 1940 r., po trwającej 20 minut rozprawie bez obrońcy, skazano Izaaka Babla na karę śmierci. Wyrok wykonano nad ranem następnego dnia w podziemiach więzienia Butyrki.