Dzwonnik z Notre Dame - Victor Hugo - ebook + książka

Dzwonnik z Notre Dame ebook

Victor Hugo

4,8

Opis

Powieść historyczna francuskiego pisarza Wiktora Hugo Dzwonnik z Notre Dame należy do ścisłego kanonu dzieł literatury światowej. Powieść powstała w XIX wieku i w niezwykle nowatorski, jak na swoje czasy, sposób buduje obraz życia Paryża pod koniec Średniowiecza. Fascynująca, niemal mityczna intryga, na której oparta jest powieść, a także symbolika takich miejsc jak katedra Notre Dame czy Paryż – w ówczesnej epoce centrum światowej kultury i polityki – sprawiły, że dzieło Wiktora Hugo jest jedną z najważniejszych książek do przeczytania w życiu. Powieść miała wiele inscenizacji teatralnych, operowych i filmowych.

Lektura dla szkół średnich

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KSIĘGA PIERWSZA

Rozdział pierwszy

Wielka izba

Lat temu trzysta czterdzieści osiem, miesięcy sześć idni dziewiętnaście, paryżanie obudzili się przy huku wszystkich dzwonów szeroko rozmachanych wobrębie potrójnych murów otaczających Gród, Wszechnicę iNowe Miasto.

Szósty stycznia 1482 r. nie był przecież dniem dla historii pamiętnym. Nic szczególnego nie było wwypadku, który od samego rana poruszał dzwony imieszczan paryskich. Dwa dni zaledwie upłynęło od chwili, kiedy poselstwo flamandzkie wsprawie małżeństwa Delfina Francji zMałgorzatą księżniczką Flandrii odbyło wjazd do stolicy ku wielkiemu niezadowoleniu kardynała Burbona, który zmuszony był, dla dogodzenia królowi, sadzić się na uprzejmość dla całej tej grubomieszczańskiej ciżby burmistrzów flamandzkich iraczyć ich we własnym pałacu „srodze pięknym dialogiem zkrotochwilą imaszkarą”, gdy tymczasem, deszcz ulewny zatapiał mu udrzwi przepyszne jego kobierce.

Zdarzeniem, które 6 stycznia „dodawało tak ducha motłochowi paryskiemu”, że użyjemy wyrażeń Jehana zTroyes, było po prostu święto Trzech Króli, połączone od niepamiętnych czasów ze świętem oszustów, błaznami podówczas zwanych.

Dnia tego miały mieć miejsce ogniska na placu Greve, sadzanie gałązki zielonej przy kaplicy na Braque imisterium wPałacu Sprawiedliwości. Właściwe obwieszczenie na placach publicznych, przy odgłosie trąb dokonane zostało wwigilię przez łuczników JW Starosty Grodzkiego, bogato ubranych wopończe zmaterii fioletowej zwielkimi, białymi krzyżami na piersi.

Tłumy mieszczan imieszczek dążyły tedy ze wszech stron od samego rana, ku jednemu ztrzech wymienionych punktów. Każdy wybrał swoje: ten ognie, ów misterium, inny palmę zieloną. Na pochwałę wszakże zdrowego zmysłu gapiów paryskich powiedzieć trzeba, że większa część ludu spieszyła na zabawy przy ogniskach albo też na misterium, którego przedstawienie odbywać się miało wwielkiej komnacie trybunalskiej, szczelnie się zamykającej idoskonale osłoniętej. Co do gałązki majowej, zgadzano się niemal powszechnie, że samotnie ją zostawić wypadało, drżącą pod niebem styczniowym, na cmentarzu kaplicy Braque.

Lud zapełnił szczególniej wejścia ku Pałacowi Sprawiedliwości; wiedziano bowiem, że ambasadorowie flamandzcy zamierzali być obecni na przedstawieniu misterium ina wyborach króla błaznów, które się również dokonać miały wwielkiej komnacie.

Nie było to rzeczą łatwą docisnąć się dnia tego do owej wielkiej komnaty, mającej przecież sławę najobszerniejszego na świecie pomieszczenia. Plac Pałacu Sprawiedliwości, przepełniony ludem, przedstawiał dla gapiów wyglądających zokien widok morza, wktóre pięć czy sześć ulic, niby tyleż ujść rzecznych, wlewało co chwila nowe fale głów ludzkich. Wśrodku wysokiego, pałacowego frontu gotyckiego, wielkie schody, kipiały podwójnym prądem wstępującego ischodzącego ludu, który wylewał się na plac jak kaskada wodę wjezioro. Krzyki, śmiechy, tupania tysiączne tworzyły huk ihałas niezmierny. Huk ów ihałas wzmagały się niekiedy, acała ta masa prująca ku wielkim schodom skręcała nagle, mieszała się ipryskała. Powodem było natarcie hajduka grodzkiego lub uderzenie konnego, starościńskiego łucznika rzucającego się dla przywrócenia porządku.

Woknach, we drzwiach, na poddaszach ina dachach wiły się tysiące zacnych twarzy mieszczańskich, spokojnych idobrodusznych zzadowoleniem patrzących na pałac ina kłębiącą się ciżbę. Trzeba bowiem wiedzieć, że wielu mieszkańców Paryża kontentuje się często widokiem tych, którzy są świadkami widowiska imurów, za którymi „coś się dzieje”.

Gdyby nam dane było zespolić się ztymi paryżanami XV wieku iwejść wraz znimi do ogromnej sali Pałacu Sprawiedliwości widowisko byłoby może interesujące inie bez powabu.

Będziemy usiłowali wyobrazić sobie wrażenie, jakiego byśmy doznali, przestępując progi owej wielkiej komnaty, pośród ciżby pospólstwa wserdakach, opończach ispodniach strzępiastych.

Apoczątkowo dzwonienie wuszach, olśnienie oczu. Ponad głowami dwoiste sklepienie ostrołukowe, pokryte rzeźbami zdrzewa, pomalowane na błękitno, zdobne wlilie złotokwieciste. Pod naszymi stopami posadzka marmurowa wpłytach to białych, to czarnych. Okilka kroków od nas potężny słup, dalej drugi, dalej trzeci; razem siedem słupów wzdłuż sali, podtrzymujących wjej środku spadki podwójnego sklepienia. Wokoło pierwszych czterech słupów kramy handlarzy, całe błyszczące od szkieł ibrzękadeł; wokoło trzech ostatnich ławki dębowe, wyślizgane iwypolerowane pludrami pacjentów isutannami palestry. Dookoła sali, wzdłuż wysokich ścian, między podwojami imiędzy oknami, niekończący się szereg posągów wszystkich królów Francji: królów próżniaków zrękami pozwieszanymi, zpospuszczanymi oczami, królów dzielnych iwojowniczych, zgłowami iprawicami hardo podniesionymi ku niebu. Następnie wdługich, ostrołukowych oknach szyby otysiącznych kolorach. Awszystko to, sklepienia, słupy, ściany, framugi, stropy, pokryte od góry do dołu przepysznym malowidłem błękitnym izłotym, które, poczerniałe nieco wepoce naszej powieści, znikło potem prawie całkiem pod pyłem ipajęczymi siatkami.

Wyobraźmy sobie teraz ogromną tę komnatę, podłużną, oblaną przyćmionym światłem dnia styczniowego, wpełnym rozigraniu tłumów pstrych, krzykliwych, sunących wzdłuż ścian izataczających się wokoło siedmiu słupów, abędziemy już mieli pewne zamglone wyobrażenie ocałości obrazu, którego ciekawsze szczegóły postaramy się zaraz dokładniej obejrzeć.

Na dwóch końcach olbrzymiej sali tworzącej równoległobok stały: po jednej stronie sławny stół marmurowy zjednego kawałka, atak długi, szeroki igruby, „że nigdy jeszcze — powiadają stare papiery ziemstwa — jak świat światem nie widziano podobnej pajdy marmuru”; po stronie drugiej kaplica, gdzie Ludwik XI kazał się rzeźbić na klęczkach przed Matką Boską idokąd przenieść polecił posągi Karola Wielkiego iLudwika Świętego, dwóch świętych, którzy posiadali jego zdaniem szczególną łaskę niebios. Kaplica ta, nowa jeszcze, zbudowana przed sześciu zaledwie laty, cała nosiła na sobie zachwycający styl architektury misternej, orzeźbach cudownych, ocienkich, głębokich karbowaniach, który we Francji znamionuje koniec epoki gotyckiej ipoczątek wieku szesnastego wczarownych fantazjach Odrodzenia. Drobna rozeta wykuta nad frontonem uchodziła wszczególności za arcydzieło subtelności iwdzięku; rzekłbyś, gwiazda zkoronek.

Wśrodku sali, naprzeciw głównego wejścia, tuż pod ścianą wzniesiono estradę obitą złotogłowiem, awchodziło się na nią osobnymi podwojami prowadzącymi za pomocą okna, wychodzącego na korytarz złoconej komnaty. Podwyższenie to przeznaczone było dla posłów flamandzkich iinnych wysokich gości zaproszonych na przedstawienie misterium.

Samo przedstawienie miało się odbyć na stole marmurowym. Od rana przygotowano ten stół odpowiednio; bogata jego powierzchnia, cała porysowana obcasami palestry iwoźnych trybunalskich, nosiła teraz na sobie rodzaj dość wysokiej klatki drewnianej, tworzącej posadzkę sceny teatralnej, widocznej ze wszech stron komnaty. Wnętrze klatki przeznaczone było na szatnię dla aktorów. Drabina otwarcie umocowana na zewnątrz utrzymywała związek sceny zszatnią zakulisową.

Czterech wyprostowanych pachołków jurysdykcji trybunalskiej (obowiązkowi to stróże wszelkich zabaw ludowych, tak wdniach uroczystych jak iwdniach egzekucji) stało po czterech rogach stołu marmurowego.

Sztuka zacząć się miała dopiero za dwunastym uderzeniem południa na wielkim zegarze Pałacu. Było to bez wątpienia późno jak na przedstawienie teatralne, ale się zporą zastosować wypadało do ambasadorów.

Tymczasem cały ten tłum czekał już od rana. Spora liczba zacnych gapiów trzęsła się na zimnie od samego świtu przy wielkich stopniach Pałacu; niektórzy utrzymywali nawet, że noc całą przestali wzagłębieniu wielkiej bramy wtym właśnie celu, żeby być pierwsi przy wejściu. Tłum gęstniał co chwila ijako woda poziom swój wypierająca wznosiła się na mury, na wszystkie wypukłości, gzymsy iwystające ze ścian rzeźby. Toteż niewygoda, zniecierpliwienie, nuda, jednodniowy szał icynizm tłumu wdniu szczególnego święta, kiedy dozwolone są wszelkie szyderstwa, kłótnie wybuchające przy lada okoliczności ożwawsze szturchnięcie łokciem lub butem podkutym, znużenie długim oczekiwaniem, nadawały ton cierpki igorzki wrzawie tego ludu zamkniętego, ściśniętego, duszącego się. Słyszeć się dawały żale inarzekania na Flamandów, na starostę kupieckiego, na kardynała Burbona, na marszałka pałacu, na Jejmość Małgorzatę austriacką, na kopijników starościńskich, na chłód, na gorąco, na niepogodę, na biskupa paryskiego, na króla błaznów, na słupy, na posągi, na owe podwoje zamknięte, na tamto okno otwarte; awszystko to ku wielkiemu zadowoleniu żaków ihajduków, rozsianych wtłumie, którzy całe to nieukontentowanie podniecali kpinką iżartem.

Jedna szczególnie grupa tych wesołych kpiarzy, która wydusiwszy szybę wielkiego okna rozsiadła się na jego podstawie, najbardziej dawała się pospólstwu we znaki, ciskając raz po raz spojrzenia iżartkie słówka to tu, to tam. Zprzedrzeźniających ruchów, zwybuchów śmiechu, zdrwinek iuwag rzucanych towarzyszom zjednego końca komnaty na drugi, nie trudno było osądzić, że ci młodzi żacy bynajmniej nie podzielali nudów izmęczenia reszty zgromadzenia iże ztego, co mieli przed oczami, wybornie potrafili urządzić dla własnej uciechy widowisko, pozwalające im bezpiecznie imiło oczekiwać na inne.

— Na moją duszę, to ty Joannes Frollo de Molendino! — wrzeszczał jeden ze zgrai do jasnowłosego łobuza opięknej choć złośliwej twarzy, siedzącego na akantowych liściach kapitelu jednej zkolumn. — Nie bez racji zwą cię Jehanem du Moulin1, bo twoje ręce inogi wyglądają jak rozpostarte skrzydła wiatraka… Od dawnaś tu?

— Aoto, na miłość szatana od czterech już blisko godzin — odparł Joannes Frollo — isądzę, że mi to policzone będzie wrachunku czyśćcowym. Byłem już tu, gdy ośmiu kantorów króla sycylijskiego zaczynało mszę osiódmej wKrólewskiej Kaplicy, proszę cię!

— Tęgie śpiewaki! — podchwycił tamten — nie ma co: głos mają ostrzejszy od brzytwy. Król Jegomość pierwej, nim mszę świętą na cześć świętego Jana fundował, powinien był zapytać, czy święty lubi, by mu łacinę na sposób prowansalski wywodzono.

— Król zrobił to tylko dlatego, żeby dać zajęcie przeklętym tym śpiewakom sycylijskim! — ostro zapiszczała wtłumie jedna zbab. — Iproszę, tysiąc złotówek paryskich za jedną mszę!

— Oj, oj, stara! — podchwycił poważny iopasły jegomość. — Trzebaż przecie było zafundować mszę. Chciałabyś, aby król na nowo zachorował?

— Tęgo gadasz, sławetny panie Gilles Lecornu2, majstrze kuśnierzu szat królewskich! — krzyknął żaczek uczepiony ukolumny.

Cała gromada jego towarzyszów śmiechem głośnym przyjęła niefortunne nazwisko biednego kuśnierza.

— Lecornu! Gilles Lecornu! — wołali jedni.

— Cornutus et hirsutus!3 — krzyczeli inni.

Podwoiła się wesołość. Gruby kuśnierz, nie pisnąwszy już ani słowa, usiłował umknąć przed spojrzeniami ciskanymi ze wszystkich stron, ale się pocił isapał na próżno. Jako klin zagłębiający się wdrzewo, starania jego ten tylko odnosiły skutek, że mocniej jeszcze ugrzązł wtłumie.

Nareszcie jeden zsąsiadów mały, krępy, poważny jak isam pan kuśnierz, przyszedł mu zpomocą.

— Obrzydliwość! Iwten sposób śmią żaki przemawiać do czcigodnego człowieka! Atożby za moich czasów osmagano ich łozami ina tych łozach następnie spalono.

Gromada cała wybuchnęła śmiechem.

— Hejże ha! Któż tak gada? Cóż to za puchacz nieszczęść?

— Aha, mam go, poznaję — rzekł jeden — to mistrz Jędrzej Musnier.

— Jest jednym zczterech przysięgłych księgarzy Wszechnicy! — zauważył drugi.

— Wszystko tam idzie czwórkami wtym kramie! — wrzasnął trzeci. — Cztery narody4, cztery fakultety cztery święta, czterech prokuratorów, czterech elektorów, czterech ksiegarzy…

— Awięc — pochwycił Jehan Frollo — damy mu się we znaki cztery razy!

— Musnier, zdymem puścimy twoje wszystkie książki!

— Musnier, na kwaśne jabłko zbijemy ci sługę!

— Musnier, na miazgę zetrzemy ci żonkę…

— Zacną, tłuściutką paniusieczkę Oudarde…

— Która jest równie świeża iwesoła, jak gdyby była wdówką.

— Aniechże was piorun trzaśnie — mruknął mistrz Jędrzej Musnier.

— Mistrzu Jędrzeju — odparł Jehan zawieszony na kapitelu — zamilknij, proszę, albo ci się zwalę na łeb.

Mistrz Jędrzej podniósł wzrok, zdawał się chwilę mierzyć wysokość słupa, ciężar swawolnika, pomnożył ten ciężar przez kwadrat zodległości ijęzyk mu przylgnął do podniebienia.

Zkolei wzięto na języki innych dygnitarzy Wszechnicy.

— Precz zpedelami! Precz zpałkowódcami!

— Słyszysz, Robku Poussepain, aten tam oto, kto to jest?

— To Gilbert de Suilly, kanclerz kolegium!

— Łapaj, to mój trzewik… Masz lepsze miejsce, walże go wgębę!

— Precz zsześcioma teologami iich białymi komżami!

— Więc to teologowie? Myślałbym, że to są raczej trzy pary gęsi, dane miastu przez Świętą Genowefę.

— Precz zlekarzami!

Tymczasem przysięgły księgarz Wszechnicy, mistrz Jędrzej Musnier, nachylony ku kuśnierzowi, mistrzowi Lecornu, szeptał mu na ucho:

— Powiadam waszmości, to koniec świata. Podobnej rozwiązłości nigdy jeszcze nie widziano po szkołach; przeklęte wynalazki wieku gubią wszystko… Działobitnie, śmigłownice, muszkiety, azwłaszcza ten druk, nowa ona zaraza niemiecka! Nie masz już manuskryptów, nie masz ksiąg. Druk zabija księgarnie. Zbliża się koniec świata.

— Alboż tego nie widzę po wzrastającej mnogości materii aksamitnych! — odrzekł handlarz wyrobów kuśnierskich.

Zegar akurat wydzwonił południe.

— Aa! — odetchnął tłum zgodnie.

Zamilkli żacy. Wszczął się wraz rumor wielki, szelest, suwanie nogami, podjął się szmer ogólny chustek iodchrząkań. Każdy się starał wswojej gromadce umieścić jak najwygodniej, najzwinniej, najzręczniej. Wnet zaległo milczenie; wszystkie się karki wyprężyły, wszystkie się usta rozwarły, wszystkie spojrzenia zwróciły ku marmurowemu stołowi… Nikt inic się na nim nie pokazało. Czterej hajducy marszałkowscy jak stanęli byli, tak istali po rogach, nieruchomi ichłodni, niby cztery malowane posągi. Od samego rana pospólstwo na trzy rzeczy oczekiwało: na południe, na ambasadę Flandrii, na misterium. Południe samo jedno przybyło wporę. Czekano minutę, dwie, trzy, pięć, dziesięć, kwadrans: nikt nie przybywał. Na podwyższeniu honorowym ani żywej duszy, ani cienia na scenie. Niebawem też niecierpliwość gniewem zakipiała. Rozdrażnione wyrazy biegały dokoła, lubo co prawda tym razem hamowane jeszcze.

— Misterium! Misterium! — szemrano głosem przytłumionym.

Wrzało pod czuprynami. Burza zaledwo tymczasem pomrukująca, rozhuśtywała się po powierzchni tłumów. Pierwszy alarmowy sygnał wisiał wpowietrzu. Dał go Jehan du Moulin.

— Misterium! Do kroćset zFlamandami! — ryknął całą potęgą piersi. Pospólstwo odpowiedziało oklaskiem.

— Misterium! — powtórzyło. — Iniech tam diabli Flandrię porwą!

— Żądamy misterium, natychmiast — zaczął żak — ajeśli nie, to powiesimy marszałka pałacu, wzastępstwie krotochwili iobroku duchowego.

— Gada jak zambony — zawołał lud — panowie hajducy nie pożałują pierwsi dać gardła, mniemamy!

Nastąpił krzyk powszechny. Biedni hajducy zbledli ipoglądali na siebie. Tłum ruszył ku nim; nieboracy ujrzeli naraz, że cienkie ogrodzenie zdrzewa, oddzielające ich od ciżby, wygięło się łukiem do środka, ohydnie ustępując pod naciskiem tłoczących się.

Chwila była krytyczna.

— Na szubienicę! Na szubienicę! — odzywano się ze wszech stron.

Lecz wtejże chwili zasłona szatni, opisanej powyżej, podniosła się ispoza niej ukazał się człowiek, na którego widok pospólstwo zatrzymało się nagle, wpadając, jakby olśnione urokiem jakim, zgniewu wzaciekawienie.

— Cicho! Cicho!

Osobistość nowa, niepewna siebie, drżąca od stóp do głowy, postąpiła aż pod sam kraniec stołu marmurowego, kłaniając się bez ustanku zuniżonością, która wmiarę zbliżania się ku tłumom, coraz bardziej ibardziej stawała się podobną do czołobitnego klękania.

Przez czas ten wszystko już prawie wróciło zwolna do porządku.

— Sławetni obywatele — odezwał się przybyły — czcigodne obywatelki! Mamy zaszczyt wygłoszenia, wobec jego przewielebności księdza kardynała, wielce pouczającego ipowabnego dialogu: „Sądzenie Sprawiedliwe Świętej Marii Dziewicy”. Przeznaczon jestem odgrywać Jupitera. Jego przewielebność towarzyszy wtym momencie poselstwu jego miłości książęcia rakuskiego, które to poselstwo zatrzymane jest przez moment słuchaniem dyskursu rektora podle bramy Baudets. Skoro tylko najprzewielebniejszy kardynał raczy przybyć, rozpoczniemy tym razem bez uchybienia.

Ubiór mości Jupitera wydał się prześliczny idużo się przyczynił do ukojenia tłumów, pochłaniając całą ich uwagę. Jupiter ubrany był wzbroję pociągniętą aksamitem czarnym, ozłoconych guzach; na głowie miał kołpak zguzikami srebrnymi, pozłacanymi; igdyby nie potężne, ryże baki, zakrywające mu połowę twarzy; gdyby nie zwój tektury, wyzłacany kręgielkami, upstrzony izewsząd strzępiący się blaszkami, co wyobrażać miało pęk piorunów niebieskich, gdyby nareszcie nie pludry cielistego koloru, wstążkami na sposób grecki przewiązywane, Jowisz nasz zdołałby zapewne wytrzymać porównanie zjakimkolwiek bretońskim łucznikiem.

1Le moulin (franc.) — młyn.

2Le corne (franc.) — róg.

3Cornutus et hirsutus (łac.) — rogaty ikudłaty.

4 Dawna Wszechnica Paryska dzieliła się na cztery wydziały wedle przyznawanego obywatelstwa akademickiego czterem tak zwanym narodom: Francji, Pikardii, Normanii iAnglii; tę ostatnią zastąpiły później Niemcy. (Przyp. tłum.)