Trylogia Sercowska. Nie całuj się pod kapliczką - Weronika Pawlak - ebook

Trylogia Sercowska. Nie całuj się pod kapliczką ebook

Pawlak Weronika

4,8

Opis

Piękna i poruszająca opowieść o niezwykłych spotkaniach, wędrówkach na skraje łąk i kapliczkach, pod którymi skradziono pocałunki

Faustyna Świt nie należy do osób, które lubią widok swoich piegów i kasztanowych włosów w lustrze o poranku. Kocha zapisywać cytaty na drzwiach swojej szafy i nie znosi żółtych spódnic. Ceni swoje zdanie i przyjaciół, którym może ufać. Kiedy po wakacjach wraca do szkoły, poznaje Józka, nowego ucznia, którego od pierwszego wejrzenia… nie lubi. Nie opuszcza jej jednak wrażenie, że od tego momentu świat wyraźnie przyspieszył. Co wyniknie z ich przypadkowego spotkania? W jakie intrygi zostanie wciągnięta Faustyna? I co zrobić, gdy mroczne historie rodzinne zaczynają wisieć nad tobą niczym kłębowisko czarnych chmur?

Nie całuj się pod kapliczką jest pierwszą częścią Trylogii Sercowskiej autorstwa Weroniki Pawlak. Opowieść o losach uczniów „Żółtego Liceum” cieszy się ogromną popularnością wśród tysięcy użytkowników serwisu Wattpad.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (12 ocen)
10
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kar17

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie napisana. Pełna dobroci, miłości i nadziei
40
PolaBartler

Nie oderwiesz się od lektury

brak mi słów, żeby wyrazić jak dobra jest to książka. Dla mnie jest to absolutna perełka, jedyna w swoim rodzaju, w której zakochiwałam się coraz bardziej, z każdą następną stroną.
20
Julia12351

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka.
00

Popularność




Copyright © by Weronika Pawlak 2021

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2021

All rights reserved

Fotografia na okładce: © Alexander Vinogradov/ Trevillion Images

Obrazy tła: Envato Elements (liście), Małgorzata Bocian (granat i róża)

Redakcja: Angelika Ogrocka

Korekta: Monika Nowecka, Alicja Laskowska

Wydanie I, Kraków 2021

ISBN 978-83-66859-41-8

Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.

ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków

tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19

e-mail: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

śp. Tomaszowi Kowalczykowi, dyrektorowi Publicznego Liceum Ogólnokształcącego im. błogosławionego księdza Romana Archutowskiego, dzięki któremu w szkole zawsze gościły Nadzieja, Wiara i Miłość

PROLOGKLUB WORECZKÓW ŻÓŁCIOWYCH

Wrześniowe poranki w Sercowie były niesamowicie ciepłe. Słońce kryło się za drzewami, całując ich korony i rzucając cienie tych swoich całusów na polne drogi, które biegły do ciemnych korzeni. Cała intymność poranka kryła się właśnie w tym delikatnym pocałunku promieni słonecznych, które oblewały po kolei każdy skrawek mazowieckiej miejscowości. I to samo całuśne Słońce przechadzało się między śpiącymi domami i głaskało je po dachówkach, jakby mierzwiło im włosy. Domy jednak nie odpowiadały na te flirty. Niedostępne, mogłoby pomyśleć Słońce. Wiatr przebiegał za nim, spragniony widoku tych czułych gestów. Rozwiewał po całym miasteczku wieść o tej szczególnej miłości z nieba i budził nią zaspanych mieszkańców jak spragniony czułości kochanek. Targał stary młyn przy ulicy Mącznej i biegł ku Kościelnej, by rozbujać przyrdzewiałe dzwony. Wpadał do pustego sklepu na Gwiezdnej i hulał po skwerze przy głównej alei. Przechadzał się przy kamiennych Gwiazdozbiorach i rozkoszował zapachem karmelu ze starego kina. Był tu stałym bywalcem i znał każdy kąt. Można go też było nazwać wielbicielem Sercowa; słuchał go, skryty w kościelnej wieży czy też w sadzie za rzeką. Był melomanem spokojnych, nocnych oddechów i budzików uczniów, rozbrzmiewających nad ranem. Rozkoszował się szuraniem butów o chodnik i liśćmi, które zamiatał pan Abramowski. Skakał po wskazówkach zegara w ratuszu i wszędzie było go pełno, choć zewsząd też ulatywał.

Tego ranka zawitał także do pastelowego domu na ulicy Kochliwej, wpadając prosto w firanki ozdobione różowawą nitką haftu. Zakręcił się chwilę przy balkonie, po czym wtargnął wprost na środek pokoju Faustyny Świt, przynosząc jej buziaka od Słońca. Ot, takie cmoknięcie policzków. Szatynka przetarła oczy, po czym obróciła się na prawy bok, twarzą ku oknu. Długie do pasa kasztanowe włosy spływały jej po plecach i opadały czekoladową falą ku podłodze, wprost pod łapki Cezara, małego, białego króliczka. Można by wtedy pomyśleć, że Faustyna Świt była piękną dziewczyną, lecz ona nigdy tak o sobie nie myślała. Wręcz przeciwnie – swój wygląd uważała za niewart dłuższego namysłu nad nim. Poeci przecież nie rozwodzą się nad piegowatymi buziami, a nad porcelanowymi policzkami, prawda? Malarze nie uchwycą okularów na nieco zadartym nosie, a piękne, niekiedy pełne zmysłowości oczy. Mruknęła coś pod nosem, jak gdyby chciała coś dopowiedzieć do tej wietrznej myśli, po czym przeciągnęła się, prawie spadając przy tym z łóżka.

Cezar położył po sobie uszy, po czym zaczął ze stoickim spokojem (o ile króliki mogą odczuwać coś takiego jak stoicki spokój) przeżuwać końcówki jej włosów. Faustyna otworzyła jedno oko, rzuciła królikowi groźne spojrzenie i przykryła twarz poduszką. Jej delikatne piegi zniknęły w puchatej bieli materiału, jakby ktoś rzucił bursztyny w śnieżną zaspę.

Już miała z powrotem zasnąć, gdy głośny dźwięk budzika poderwał ją do góry niczym wojskowa trąbka. Dziewczyna sięgnęła dłonią ku wyświetlaczowi telefonu, jednak źle wymierzyła swoje możliwości z pozycji łóżka, co poskutkowało upadkiem na podłogę i zgnieceniem Cezara swoją twarzą. Prychnęła, czując futerko zwierzaka, które połaskotało ją w nos, i roześmiała się.

Po chwili Faustka przeturlała się na drugi koniec pokoju, zahaczając stopą o stojącą przy futerale gitarę. Westchnęła ciężko, wypluła kłaczki z futerka króliczka, po czym uniosła się na łokciach i spojrzała na niego, wpatrującego się beznamiętnym wzrokiem w dywan. Jej farbowane włosy opadły ku ziemi jak czekoladowy wodospad, co z perspektywy Cezara wyglądało dość smakowicie. Zupełnie jakby króliki znały się na czekoladzie!

– Nic nie mów, Cezar. Ja wiem. – Opadła ponownie na podłogę. – Dziś będzie wspaniały dzień. Będzie najlepszy dzień naszego życia, tfu!, mojego życia, bo przecież króliki wcale nie muszą chodzić do szkoły, nie muszą patrzeć na siostrę Jagodę, która zachwala chemię, odrabiać matematyki i dostawać jedynek z WF-u. Ale powiem ci, Cezarze, że takie króliki też wiele tracą. Chociażby widok lasu za szkołą, cienie potężnych dębów, szepty strumyka przy starym młynie i uśmiech pana woźnego. Naprawdę, nie wiem, czy bardziej chciałabym być królikiem, czy nie. Moje życie na pewno byłoby wtedy bardziej… miękkie, ale czasem są przyjemne twarde lądowania. – Potarła łokcie, którymi grzmotnęła w podłogę przy upadku z łóżka, po czym pogłaskała niemalże pluszowe zwierzątko. – Gdybyś miał powiedzieć, co cenisz w życiu najbardziej, to co by to było?

Królik chyba nie miał ochoty na głębsze dyskusje. Przestał międlić w pyszczku bliżej niezidentyfikowaną rzecz i podreptał do szafy, przy której stanęła dziewczyna, próbująca ogarnąć burzę kasztanowych włosów. Związała je w długiego kucyka, po czym otworzyła śnieżnobiały mebel. Na wewnętrznej stronie szafy znajdowała się niezliczona ilość cytatów z książek, filmów i piosenek, które trafiały w ręce, uszy i oczy Faustyny. Swoje miejsce miały tam fragmenty lektur, specjalną ramkę otrzymał Adam Mickiewicz, a fraszki Kochanowskiego opasały chmurki. Ta mała „tablica” przypominała serce i myśli sercowianki: pełne barw, wchodzących na siebie wspomnień i słów, które wydawały się wyrwane z kontekstu. Lub z życia. Wzięła więc czarny marker, napisała datę i ozdobnym, wyuczonym pismem zapisała na dole:

Początek każdego pięknego dnia zaczyna się wraz z otwarciem oczu. Inne jest piękno widziane pod sennymi powiekami, a inne światło poranka. Kto rano widzi piękno, już je ma.

Dziewczyna uśmiechnęła się sama do siebie, odłożyła marker i nuciła, przesuwając kolejne wieszaki. Stos kolorowych sukienek i spódnic w kwiaty migotał przed jej oczyma.

– Hm, jak myślisz, dzisiaj obrzydliwa żółta spódnica i za mała biała koszula, czy może za mała żółta spódnica i obrzydliwa biała koszula? – Wyjęła wieszak ze swoim szkolnym mundurkiem i popatrzyła na niego z odrazą. Tarcza z wizerunkiem Urszuli Ledóchowskiej i słonecznikiem zalśniła we wrześniowych promieniach. – Jak można wybrać kolor, do którego lecą wszystkie komary, no, powiedz mi, Cezarionie. – Ukucnęła przed królikiem i wskazała na ubranie. – Jak skończę to liceum, pozwolę ci ją zjeść. – Pomachała spódnicą, po czym pogłaskała zwierzątko. – Najpierw posypię ją zieleninką, a potem zostawię was na tej smakowitej i jakże kanibalskiej randce – dodała. – Mam nadzieję, że się nie zatrujesz i to nie będzie toksyczna miłość.

Chwilę po tym była już ubrana. Białą koszulę wyprasowała już kilka dni temu, by nie chwytać za żelazko, będąc półprzytomną. W jej przypadku mogłoby to się skończyć pożarem pastelowego domu albo dziurą wypaloną w spódnicy, co przyprawiłoby o zawał dyrektorkę. Owa żółta spódnica przez wakacje stała się nieco krótsza, niż myślała, więc zapisała sobie na samoprzylepnej karteczce, by zamówić nową u samorządu szkolnego. No, tak, szkoła. Chodzenie do Prywatnego Katolickiego Liceum Ogólnokształcącego imienia Świętej Urszuli Ledóchowskiej wiązało się z różnymi dziwnymi rzeczami, a w tym z samorządem, nazywanym przez uczniów Radą Dwunastu Apostołów (klasy były bowiem cztery na trzech poziomach, przez co liczba przewodniczących odpowiadała uczniom Jezusa). I tak była to jedna z normalniejszych rzeczy w szkole, gdzie nauczyciel od matematyki uważał się za kolejnego papieża, na religii omawiało się krok po kroku przebieg śmierci Jezusa, a przed kapliczką obowiązywał absolutny zakaz całowania się po incydencie z pewnej studniówki, kiedy to uczniowie wnieśli alkohol i prawie doszło do konsumpcji związków pod okiem drewnianej Maryi. Dodatkowo prowadzące szkołę siostry urszulanki uznały, że żółte mundurki będą fantastycznie wyróżniać uczniów. Owszem, wyróżniały. Byli widoczni jak fluorescencyjne gwiazdki na suficie albo jak środkowe światło w sygnalizacji świetlnej.

Faustka przeczesała włosy i popatrzyła na swoją twarz. Odkąd udało się jej przefarbować włosy na ciemniejszy kolor, czuła się o niebo lepiej. Poprzedni, ciemnorudy sprawiał, że najchętniej chodziłaby w berecie całymi dniami, doprowadzając głowę do parowania. Po co ludziom rude włosy? Czy Bóg miał w tym jakiś szczególny zamysł? A może Jezus lubił pomarańcze lub marchewki? Paranoja! Przypudrowała nadmierną ilość piegów koło nosa i przetarła okulary z kurzu, po czym ponownie przejrzała się w lustrze.

– Co myślisz, Cezarze? – Spojrzała na królika, lecz ten tylko ruszał co raz uszami. Uznała to za aprobatę, więc sięgnęła po worek na plecy i wrzuciła do niego telefon, notes i kilka cienkopisów. Pierwszy dzień szkoły zawsze wiązał się z ogromną liczbą notatek, a druga klasa dokładała do nich straszne słowo „matura” co drugie zdanie, bo przecież trzeba było biednych uczniów na tę rzeźnię przygotować. Tak przynajmniej mówili. Wszyscy.

Zbiegła na dół, porywając z kuchni jeszcze ciepłą bułeczkę, którą musiał zostawić spieszący się do pracy tata. Szymon Świt codziennie rano jeździł do Warszawy, znajdującej się ponad godzinę drogi od miasteczka, by zarządzać terenami pod budowę. Każdego ranka zostawiał też ciepłe bułki z piekarni przy Chlebowej lub coś słodkiego od pani Kasi z cukierni na Anielskiej. Jego córka przejechała więc po bułce odrobiną masła i spojrzała na zegarek – dochodziła godzina ósma dwanaście, a to oznaczało, że za osiem minut powinna pojawić się pod domem na ulicy Tulipanowej.

Wypiła łyk swojej nocnej herbaty rumiankowej, krzywiąc się od jej zbyt gorzkiego smaku, i sięgnęła po słomiany kapelusik z żółtą wstążką, po czym wybiegła do ogrodu. Przywitała się ze starą wierzbą, która rosła przy ogrodzeniu, i przeskoczyła przez małe oczko wodne (mocząc przy tym spódnicę), którym opiekowała się jej mama. Gdy dobiegła do bramy, odpięła swój zielony rower, pamiętający jeszcze jej babcię, i wyjechała Kochliwą w kierunku głównej drogi, Alei Sercowej, będącej nawiązaniem do nazwy miasteczka. Starsze sercowianki mówiły, że założyciel miasteczka, gdy tylko wszedł na te tereny, stracił serce dla mazowieckich widoków i stąd imię dla małej miejscowości. W głowie Faustyny urastało to jednak do rangi tak wielkiej Miłości, że nie była w stanie wyrazić tego słowami. Bo czy są dobre słowa dla Miłości? Może wiedzą to poeci, malarze i ci, którzy mieli okazję ją poznać. Choć przecież samo jej imię jest wszystkim, co w sobie nosi. Miłość.

Wiatr przyjemnie rozwiewał jej włosy, gdy jechała polną, prawie że wiejską dróżką w kierunku domu swojej przyjaciółki, Wioli. Wiola Ritaś, smukła blondynka o wiecznie pokręconych włosach, mieszkała niedaleko małej, zielonej podstawówki, do której kiedyś razem chodziły. Jako że nie wychowała się w miasteczku, a jedynie przyjeżdżała tu na wakacje jako dziecko, uwielbiała wyjeżdżać z Sercowa do oddalonej o ponad godzinę drogi Warszawy, więc często rankiem widywało się samochód jej rodziny dopiero parkujący przed okazałym, jasnofioletowym domkiem. Rodzina Ritasiów była znana w Sercowie ze swojej działalności adwokackiej poza miasteczkiem. Ojciec Wioli był jednym z najbardziej szanowanych przez burmistrza ludzi i z jego portfela powstało wiele inicjatyw na tej mazowieckiej ziemi.

– Wiola! – Faustyna zatrzymała rower i krzyknęła w kierunku domu. – Masz trzy minuty, by tu zejść, inaczej idę po ciebie! – Oparła rower o ogrodzenie domu Ritasiów, po czym wystawiła twarz do Słońca, łapiąc jego ostatnie letnie promienie. Przez myśl przemknęło jej, że Wiola mogła wyjść z domu wcześniej z Piotrkiem Wilkiem, swoim chłopakiem, jednak zaraz odrzuciła tę hipotezę, przypominając sobie, jak bardzo przyjaciółka uwielbiała spać. I jak często Piotrek spóźniał się na szkolne uroczystości. Rozkoszowała się więc wrześniowymi promieniami, które obcałowywały jej skórę. Cóż, pomyślała, nawet za takie pocałunki jestem wdzięczna.

W oczekiwaniu na Wiolę Tynka bębniła palcami w siodełko, rozmyślając o tym, jak potoczy się pierwszy dzień klasy przedmaturalnej. Starsze roczniki zawsze mówiły, że jest to najgorszy okres, bo taki pomiędzy, więc Świt nieco się go obawiała, jednak przeczuwała, że odnajdzie w tym czasie i coś radosnego. Może ktoś nowy dołączy do klasy? Albo zmieni się jakiś nauczyciel? A może siostry w końcu zniosą ten okropny nakaz noszenia mundurków trzy razy w tygodniu? Naprawdę, było to okropnym utrapieniem, szczególnie zimą, gdy wszyscy trzęśli się przez cienkie koszule i w klasach słychać było szczękanie zębami. Jeśli myślały, że ten żółty kolor kogoś ogrzeje, cóż – były w błędzie.

– Jestem! – Usłyszała przed sobą głos przyjaciółki. Wiola podbiegła do furtki, po czym zerknęła na zamek i jak gdyby nigdy nic, przeszła górą, zeskakując na ziemię po stronie piaszczystego chodnika. – Musiałam wyprostować te cholerstwa. – Wskazała na włosy, po czym zajęła się odpinaniem roweru. Długie, jasne fale spływały jej po plecach jak łany ściętego zboża.

– Przecież mówiłam ci, że lepiej, jak masz te swoje naturalne sprężynki – powiedziała z żalem Świt, wsiadając na rower i przyglądając się przyjaciółce. W tej fryzurze Ritaś przypominała jej jakąś angielską damę: uwydatniły się jej kości policzkowe i twarz nabrała jakiejś szlachetności, może też cienia dorosłości.

– Wielkie mecyje, tobie też lepiej było w rudym, to się farbnęłaś jak Shirley. Cud, że ci zielone nie wyszły. Żeby z miedzi iść na kasztan, to naprawdę trzeba mieć fioła! – Uśmiechnęła się. – Poza tym Piotrek lubi, jak mam proste włosy. – Związała blond pasma w kitkę, by nie wpadały jej do oczu. – Jedziemy? Chcę zobaczyć, czy Siostra Dyrektorka przytyła po wakacjach.

– Siostra Jagoda? Sama przecież mówi, że ma figurę adekwatną do imienia! – Faustyna roześmiała się na wspomnienie krągłej dyrektorki. Co jak co, ale figurę siostra Jagoda miała pokaźną, tak, że gdy pewnego dnia weszła do internatu, by sprawdzić stan pokoju chłopców z klasy matematycznej, to utknęła w drzwiach. Była jednak tak dobra i pocieszna, że maturzyści mawiali, iż to więcej ciałka i więcej siostry Jagody do kochania. – Myślisz, że przyjdzie do nas ktoś nowy? – zagadnęła, gdy wyjechały na główną aleję. Tak bardzo pragnęła nowej duszy w Sercowie! Te, które znała, były jak dzieła sztuki, które ogląda się setki razy i choć można doszukiwać się w nich czegoś nowego, serce tęskni do nowego piękna, które mogłoby w sobie zatrzymać.

– Do tej dziury? – Machnęła ręką Wiola, po czym chwyciła mocniej za kierownicę, dziękując samej sobie, że zrezygnowała ze szpilek. – Faustka, do naszego Klubu Woreczków Żółciowych, ewentualnie Jajecznic, chyba nikt z własnej woli by nie dołączył – rzuciła prześmiewczą nazwą społeczności szkolnej. Nadana ona została przez dzieciaki z Zielonej Podstawówki, które niezmiernie bawił „słoneczny” wygląd licealistów.

– Och, tak bardzo bym chciała! Może znajdzie się jakiś żółciutki kandydat. – Roześmiała się dziewczyna, czując lekki wiatr pomiędzy kosmykami włosów. Dobrze było tak żyć. Dobrze było mieszkać w Sercowie.

ROZDZIAŁ 1CHŁOPAK Z FARBĄ NA DŁONIACH

Gdy zajechały pod szkołę, Wiola odstawiła rower i popędziła do Piotrka, by się z nim przywitać. Faustka zsiadła powoli na ziemię, otrzepała spódniczkę, po czym zarzuciła worek na prawe ramię. Wodziła wzrokiem po ludziach zgromadzonych na dziedzińcu szkoły – dużo nowych twarzy z klas pierwszych, bladzi ze strachu przyszli maturzyści i niezmienna kadra pedagogiczna, jak zwykle z uśmiechami, które zajmowały trzy czwarte ich twarzy. Ci ludzie przypominali jej postacie z bajek – za każdym razem tak niezmienni, pełni uśmiechu, „narysowani” bożą radością.

Spojrzała na duży, biało-żółty budynek z żółtymi dachówkami i odrzuciła włosy do tyłu. Ogromne okna, jakby wyjęte ze szklarni, aż lśniły, pan Wiesio musiał się mocno przywiązać do szczotki w te wakacje, bo nie było widać ani jednej smugi. Może chodził korytarzami w deszczu, śpiewając Szybę? Kto wie! (O ile pan Wiesio czuł się na siłach wziąć repertuar musicalu i zmierzyć się z Edytą Górniak!). Siostry urszulanki prowadzące liceum przemykały pomiędzy uczniami, słychać było szum lasu, który znajdował się tuż za budynkiem. Zdawało się, że natura także wie o rozpoczęciu roku i szepcze Bogu najświeższe plotki ze szkolnego dziedzińca. Może jej sięgające nieba listki z drzew były swego rodzaju gazetką z wiadomościami o uczniach? Anioły mogłyby trącać je lekko, jakby przewracały stronice.

Faustyna poprawiła worek na plecach i skierowała się na wąską dróżkę tuż przy rabatce z bratkami. Ta, wydeptana głównie przez nią, ścieżka prowadziła do małego zagajnika, który stanowił zaledwie początek wielkiego i ciemnego lasu, jaki otaczał północną część Sercowa. Szumne i skrywające przepiękne widoki zakątki nie raz ściągały w swe strony spragnioną piękna i spokoju Tysię. Świt potrafiła spędzać w nich całe godziny, szukając nowych kamyczków do swojej Drogi. Gdy pojawiała się w jakimś pięknym miejscu, starała się zabrać z niego choć mały kamyczek, który potem dokładała do mozaiki na tyłach swojego domu. Jej kolekcja zajmowała dość pokaźną część ogrodu, a każdy z tych kamyczków miał swój numer, pod którym w specjalnym zeszycie zapisywała miejsce i myśl, jaka jej wtedy przyszła do głowy. Uważała, że skoro każdy ma przed sobą jakąś drogę do przejścia, to ona swoją wyłoży wspomnieniami. Więc tak powoli szła. I wspominała.

Bo trzeba wiedzieć, że myśli i wspomnień Faustyna Świt miała w swojej głowie pełno. Potrafiła zachwycać się największą głupotą i przejmować najmniej znaczącą sprawą. Każda pszczoła z kwiatów w jej ogrodzie miała imię, a każda chmura przypominała coś innego. Droga do szkoły mogła obfitować w naprawdę wspaniałe przeżycia, jeśli tylko zamknęło się oczy i w wyobraźni przeniosło na tysiące innych dróg. Bo przecież mogła spacerować perskimi ogrodami, suchą pustynią czy też ulicami Manhattanu i to zawsze wtedy, gdy tego chciała. Na prawdziwe wycieczki nie mogła sobie pozwolić. Rodzina Świtów nie była zamożna, już samo utrzymanie domu i szkoły Faustyny wiele ich kosztowało. Dlatego też dziewczyna tak często oddawała się swojej wyobraźni, zupełnie tak jak Ania Shirley, którą tak ukochała. Choć przez większość swojego życia miała także Aniny kolor włosów, przed nowym rokiem szkolnym udało jej się je w końcu pofarbować na ciemniejszy odcień, by nie ściągać spojrzeń nowych uczniów. Doprawdy nie znosiła, gdy się na nią patrzono, czuła się wtedy tak, jakby ktoś porzucał jej duszę dla opakowania, w jakim tkwiła. Niestandardowy kolor włosów ściągał nie tylko spojrzenia, lecz – szczególnie w szkole podstawowej – docinki kolegów i koleżanek. Poza tym Faustyna czuła się skrępowana, gdy ktoś zawieszał na niej spojrzenie.

Od tego była Wiola, szkolna piękność, do której wzdychali wszyscy na czele z Piotrkiem Wilkiem, jej chłopakiem. Wiola uwielbiała, gdy skupiano na niej wzrok, jednak nie afiszowała się swoją urodą. Ona po prostu przyciągała ludzi swoim uśmiechem, uroczymi blond lokami i opowieściami o zwiedzonych miastach. Każdy chciał wysłuchać, jak pachną rogaliki z paryskich piekarni, jaki kolor ma piasek w Dubaju i jak wielki hałas jest na ulicach Nowego Jorku. Nastolatkowie z Żółtego Liceum spragnieni byli szumu Atlantyku czy gwaru brazylijskich dróg. Dla sercowian opowieści Wioli były jak zniszczone klisze filmów, z których pozostał tylko głos narratora (nieco skrzekliwy, gdyż Wiola mówiła raczej w wysokich rejestrach). Wsłuchiwali się więc, a ich serca były projektorami coraz piękniejszych obrazów.

Faustyna uśmiechnęła się na myśl o przyjaciółce i oparła się o stare, obdarte nieco z kory drzewo. Pogładziła je po wyszczerbionym pniu i przytuliła do niego twarz. Chłodna kora przylgnęła do jej policzka. Kontakt z przyrodą był dla dziewczyny ukojeniem, zaś wiekowy las – azylem. Wielokrotnie uciekała tam, gdy była młodsza, kiedy nie potrafiła znaleźć sobie miejsca wśród rówieśników, gubiąc łzy jak Małgosia i Jaś okruszki. Pomiędzy zielonymi liśćmi czuła się jak w bazie pani Wiosny, którą ta budowała na spółkę z pełnym werwy Latem i senną Jesienią. Faustyna, dzięki swej wyobraźni i delikatności, była ich nieodłączną towarzyszką. Zupełnie tak, jakby sama stała się jedną z pór roku.

– Dzień dobry, panie Dębosławie. – Rozbawiło ją imię, jakie nadała temu drzewu, gdy miała kilka lat. Wtedy nadawała imiona wszystkiemu, co mogło zostać potencjalnym przyjacielem. Lecz czy naprawdę nim zostawało? Wtedy o tym marzyła, ta mała dziewczynka spragniona rozmowy. – Często pan tu bywa? Niech pan da mi trochę swojego spokoju… – Odgarnęła do tyłu włosy i zamknęła oczy, wsłuchując się w śpiew Wiatru. Brzmiał o wiele piękniej niż szkolny dzwonek, którego dźwięk przeciął ciszę lasu. Dziewczyna podskoczyła, przybijając piątkę z gałęzią, po czym pobiegła czym prędzej w kierunku szkoły, przed którą zebrali się już wszyscy uczniowie.

Siostra Jagoda, dyrektorka liceum, wyszła na środek do ukwieconej ambonki i zadzwoniła małym dzwoneczkiem, by uciszyć gadających. Wszystkie oczy skupiły się na niej, a wtedy zakonnica uśmiechnęła się promiennie, poprawiając pasek od szarego habitu. Nieco siwe włosy wydostały się spod zakonnego czepka, a zmarszczki od uśmiechu zaokrągliły się nieco pod błękitnymi oczyma.

– Moja słodka młodzieży, witam was po wakacjach! – Jej ciepły głos rozległ się na dziedzińcu. Wiola przesunęła się bliżej Świt, ciągnąc za rękę Piotrka. Wilk zmierzwił swoje płowe włosy i wypuścił powoli powietrze, szepcząc coś o upale nie do zniesienia. Jak większość chłopców ze szkolnej drużyny koszykarskiej, zrezygnował tego dnia z żółtej koszuli na rzecz koszuli polo w tym samym kolorze. Umówili się bowiem na szybki mecz po rozpoczęciu, czego Wilk nie mógł sobie odmówić. – Bardzo się cieszę, że znów was widzę, a i mam nadzieję, że wy z radością wróciliście do naszego małego – zaśmiała się – ula, moje pszczółki. – Siostrę rozbawiła własna metafora, więc złapała się za brzuch i roześmiała. Młodzież od razu podchwyciła jej dobry humor i dziedziniec szkoły zagrzmiał od radości. – No, pszczółeczki, musicie się trochę napracować w tym roku! Za chwilę rozejdziecie się do klas, ale zanim to nastąpi, rozejrzyjcie się, poszukacie nowej twarzy i uśmiechnijcie się do jej właściciela. Niech poczuje się w Żółtym Liceum jak w domu! Szukajcie przyjaciół, jak mówiła siostra Urszula… „Ile słodyczy zawiera się w słowie przyjaźń”, pamiętacie?

Szatynka powiodła spojrzeniem po znajomych twarzach, obdarzając uśmiechem kolejnych znajomych. Uwielbiała tych ludzi i znała historię każdego z nich. Tak kończyło się mieszkanie w małym miasteczku. Wiedziała o nauczycielskiej rodzinie Piotrka, o Madzi – córce piekarza, która pomyliła puder z mąką i o Tymku – grajku z Siedlec, który był czasem większą plotkarą niż połowa „żółtych” dziewczyn (co nie zmienia faktu, że i one chodziły do niego na ploty). Jej wiosenne oczy wędrowały od człowieka do człowieka, aż zatrzymały się na chłopaku o czarnych włosach i ciemnych, niemalże granatowych oczach. Stał, wpatrzony w las, zupełnie tak, jakby nie obchodziło go to, co mówiła siostra Jagoda. Jego biała koszula (niepasująca do żółtych, jakie nosili uczniowie) była lekko rozpięta, a włosy zdawały się nosić na sobie kropelki wody, jak gdyby nie wyschły od deszczu (bo prysznic dla Faustyny brzmiał tak mało wyszukanie). Dłonie nieco nonszalancko oparł na biodrach, wodząc oczyma po pniach wielkich drzew, a jego blade policzki smagał sercowski Wiatr. Z daleka wyglądał nieco jak postać z Wędrowca nad morzem mgły i zdawał się faktycznie w tej porannej, sercowskiej mgle rozmywać. Stał niedaleko klasy matematycznej, więc dziewczyna automatycznie przypisała go do społeczności żywych kalkulatorów i pasjonatów wzorów fizycznych. Dodatkowo nie wyglądał jak pierwszak, więc zgadła, że musiał przenieść się do matfizów lub być zagubionym maturzystą. Twarz miał poważną, pełną skupienia, lecz też jakiejś zaciętości, jakby od dłuta antycznego rzeźbiarza.

Już miała przyjrzeć mu się uważniej, gdy tłum uczniów ruszył do poszczególnych klas, by spotkać się z wychowawcami. Pchnięta przez kilku chłopców z klasy matematycznej, wpadła na Wiolę, prawie ją wywracając.

– Och, wybacz. – Faustyna założyła włosy za ucho i stanęła obok przyjaciółki. – Widziałaś? – Skinęła głową w kierunku miejsca, gdzie stał brunet o ciętych rysach. Teraz jednak zniknął z pola widzenia sercowianki. Może faktycznie był tylko imaginacją po zbyt długim zachwycie nad romantycznym obrazem?

– Tego przeuroczego chłopaka w niewyprasowanej koszuli? Absolutnie tak! Widziałaś jego dłonie? Nie żebym była fetyszystką, ale ma cudowne ręce. – Złote włosy Ritaś spłynęły na jej plecy. Piotrek tylko przewrócił oczyma, obejmując ją od tyłu. – Wygląda uroczo, ale jest, ups, matfizem! – Cmoknęła swojego chłopaka w policzek, uśmiechając się przy tym. – A tacy to są najgorsi, mam rację? Chociaż miłość z nimi może być nieskończona jak liczba pi. – Zaśmiała się, drocząc się przy tym z Piotrkiem. Faustyna poprawiła sznurek od worka na ramieniu i uśmiechnęła się lekko.

Wiola imponowała jej swoim luźnym podejściem do wszystkiego i prostym patrzeniem na świat, które nie przysparzało jej tylu problemów. Faustka zatrzymywała swoje myśli nad wszystkim i uwielbiała mówić, jednak w towarzystwie przyjaciółki często cichła, nie wiedząc, co ze sobą począć. Gdy były młodsze, Wiola stanowiła dla niej swego rodzaju wzór: córka bogatych ludzi z szafą pełną ślicznych sukienek i wianuszkiem adoratorów. Faustyna zaś jedyne wianuszki, jakie miała obok siebie, to te uplecione z kwiatów znad sercowskiej rzeki. Do tego nie wiedziała, czy kwiaty te były tym szczególnie zachwycone. Może jedynie stokrotki – znaczyły przecież „zrozumienie”, musiały więc ją poniekąd rozumieć.

– Chodźmy, bo Smoczyca zaraz będzie się pieklić, że się spóźniamy już na rozpoczęcie. – Wiola weszła na pierwszy schodek w kierunku głównego wejścia, wspominając wychowawczynię. – Gotowi na półmetek naszego życia w Catholic High School? – Sparodiowała akcent angielski. Faustyna i Piotrek pokiwali głowami i podążyli za nią do środka.

W środku liceum nie było już tak żółte jak mundurki jego uczniów. Ściany pokrywała beżowa farba, zaś u sufitów przyczepione były wielkie panele lamp. Na korytarzu stały ogromne donice z kwiatami i różnymi dziwnymi, bliżej niezidentyfikowanymi roślinkami, których woźny nie pozwalał tknąć i traktował jak swoje dzieci. Pomiędzy salami wisiały obrazy, przedstawiające najczęściej słoneczniki w różnych kombinacjach tła. A to młoda para wśród słoneczników, a to Jezus przechadzający się ich polem czy dziewczynka obrywająca żółte płatki. Siostra Jagoda tłumaczyła, że patronka liceum uwielbiała te kwiaty i poświęciła im jeden ze swoich wierszy, a siostry postanowiły to uczcić, oblewając ich wizerunkami ściany swojej placówki. Przez to szkoła była jakaś cieplejsza i milsza, gdy się wchodziło na jej korytarze. No i sama Urszula Ledóchowska była przez to bliższa, jakby chciała pogłaskać ich wszystkich po głowie i dać radę na resztę dni. Jakby wyznaczała kierunek.

Dlaczego zwiesz ziemię padołem cierpienia?Bo szukasz tu szczęścia, co prędko przeminie.Patrz, słońce twe w niebo ci ziemię przemienia,Jeżeli na słońce się patrzysz jedynie.(Urszula Ledóchowska)

Świt uwielbiała te roślinki na obrazach, bo z każdym z nich wiązała się jakaś wymyślona przez nią historia. Bo przecież ta młoda para mogła poznać się w świetle słońca i skojarzyć to z tymi kwiatami, dziewczynka mogła czekać na swego wybranka, a Jezus na pewno lubił takie piękne, ziemskie cudeńka. W sumie – jakie były ulubione kwiaty Jezusa? Może gwiazdy betlejemskie? Nie zastanawiała się nigdy nad tym, co rozbawiło ją z cicha.

Zatopiona w swoich myślach, zatrzymała się przed jednym z owych obrazów i pozwoliła oczom zakochać się na chwilę w musztardowej żółci, o wiele ładniejszej od tej, jaką ubarwiono jej mundurek. Obraz był piękny i dla Faustyny stanowił modlitwę jego twórcy. Bo czy można namalować Boga bez choćby myśli o tym, by z Nim porozmawiać? To tak, jakby milczało się przy wyznaniu miłości, a obrazy były swoistym „kocham cię” ich autorów. Otulona imaginacją zapachu słoneczników, przybliżyła się nieco do ściany, nie zauważając, że wpadła prosto na Bartka Ritasia.

– Ja pierdolę, to znowu ty, Piegusko? – Starszy brat Wioli, tegoroczny maturzysta, spojrzał na nią swymi jasnymi oczyma. Barczysty chłopak wygładził koszulę i prychnął cicho z pogardą, po czym odepchnął dziewczynę, chcąc przejść w stronę swojej klasy. Jego blond włosy podskoczyły przy tym jak sprężynki, po czym zaraz opadły mu na czoło.

I w tamtym momencie Faustyna najpewniej upadłaby na podłogę, zdzierając przy tym łokcie, jednak czyjeś silne ręce, mające na sobie ślady zielonkawej i błękitnej farby, przytrzymały ją mocno. Zaskoczona dziewczyna zastygła ze wzrokiem wlepionym w oniemiałą twarz Bartka, który wodził oczyma w górę i w dół, jakby próbował zrozumieć, co zatrzymało Świt przed zderzeniem z podłogą. Czuła woń farby unoszącą się wokół kogoś, kto trzymał ją mocno, tuż nad ziemią, a ten uścisk był dziwnie łagodny.

– Myślę, że, jak ją nazwałeś, „Pieguska” nie miała na celu wpaść na ciebie, a jedynie pooglądać te piękne obrazy. Sztuka czyni nas ludźmi, no nie? – Usłyszała nad sobą. – Więc nie masz powodu, by na nią krzyczeć, a tym bardziej, by ją popychać. Trochę kultury, chłopie. – Ostatnie zdanie wypowiedział z lekką kpiną.

Faustka poczuła, że została postawiona do pionu, lecz owe ręce jeszcze jej nie puściły. Ciarki przebiegły jej po karku i gula stanęła w gardle.

– Kim, kurwa, jesteś, żeby mi to mówić? – Wycedził Bartek. Faustyna starała się na niego nie patrzeć, jednak intrygowało ją to, w jaki sposób starszy chłopak unikał wzroku kogoś, kto stał za nią. Wyglądał na wyjątkowo zmieszanego. Któż mógłby zawstydzić Bartka Ritasia? Było to dla niej niespotykane zjawisko. Brat Wioli był pewny siebie i zwykle uczniowie Żółtego Liceum raczej schodzili mu z drogi, niż na niej stawali.

– Jej… przyjacielem. Szmat czasu, dopiero się tu przeniosłem, ale dobrze, że jest ktoś znajomy. Więc proszę cię, żebyś nie gniewał się na moją przyjaciółkę, ona już tak ma, lubi się czasem zamyślić i przez to kompletnie traci głowę. – Ten ktoś mówił tak pewnie, jakby faktycznie znali się całe lata. – Marzycielka, musisz jej to wybaczyć. – Była pewna, że właściciel umazanych farbą rąk uśmiechnął się przy wypowiadaniu ostatniego zdania. Jego głos był dziwnie kojący i łagodny, jakby stworzony do czytania bajek dzieciom czy kontemplacji poezji. Faustyna lubiła klasyfikować ludzkie głosy i ten przypisała do szufladki z napisem „mogłabym go słuchać przed snem”. Zaraz jednak otrząsnęła się z tej myśli, próbując wytrącić ją z głowy, jak dmucha się w dmuchawca, by uleciał na wiatr.

– Siebie warci wariaci. – Ritaś machnął ręką, oddalając się w stronę swojej klasy. Zaskoczona całym zajściem Faustyna odprowadziła go wzrokiem i otworzyła lekko buzię. Starszy brat Wioli jej nie znosił i uważał za świruskę (tak przynajmniej myślała), odkąd w wieku ośmiu lat zabawiły się z Wiolką w kuchnię z błota, co było oczywiście pomysłem Faustynki, i blondynka najadła się dziwnych oraz niekoniecznie jadalnych rzeczy. Dodatkowo był gburem i dupkiem, który w wieku dwunastu lat szczycił się tym, że zrobił ranking biustów nauczycielek. Latał za, jak mówiły sercowskie plotkarki, „najgorszymi pannami” i od rozpoczęcia liceum trzymał z Joanną Jackowską, o której Faustyna wolała nie myśleć w tym dziwnym momencie. Myśli jednak mają to do siebie, że nikogo się nie słuchają i jak zbuntowane nastolatki – chodzą, gdzie chcą i kiedy chcą.

– Wszystko w porządku? – Gdy się otrząsnęła, musiała przyznać, że głos właściciela trzymających ją rąk był wyjątkowo ładny, kiedy słyszało się go głośniej. Łagodny i płynny, jak gdyby przygotowany do śpiewu. Albo do sprzedawania ludziom garnków za dziesięć tysięcy. Ją by przekonał, nawet jeśli nie potrzebowałaby garnków. Uścisk jego ręki sprawił jednak, że poczuła się niekomfortowo.

– Będzie w porządku, jak pozwolisz krwi dopływać do moich nadgarstków i palców – powiedziała, a wtedy uścisk się zluźnił i mogła odwrócić się i zobaczyć swojego wybawiciela. Stał przed nią chłopak o czarnych jak heban włosach i oczach podobnych do nocnego, zachmurzonego nieba. Wyglądał jak żywy Nokturn z Muzeum Narodowego, pomyślała. Tęczówki, którym zdążyła się przyjrzeć, a które były częścią jego łagodnego spojrzenia, ubarwiły się ciemnym błękitem i szarością, sprawiając wrażenie, jakby ich właściciel zamknął w swym spojrzeniu kawałek nieboskłonu i mgły. Jego koszula była lekko wymięta, jednak to dodawało mu swego rodzaju uroku. Zauważyła na mankiecie ślad złotej farby, a na nadgarstku smugi po odcieniach szarości.

– O, jest takie słowo jak „dziękuję”, wiesz? Mam jeszcze uratować jakieś smoki i pokonać księżniczki? – Uśmiechnął się lekko, kładąc ręce na biodrach. W jednej chwili poczuła wielki spokój. Jego wzrok nie był natarczywy, a wręcz przeciwnie – chłopak miał oczy pełne cierpliwości i spokoju. Ta nagła dobroć była jednak dla niej dziwna i niepokojąca.

– Obejdzie się bez tego, Panie Nie-Umiem-Domyć-Farby-Z-Dłoni. – Gdy tylko to powiedziała, prychnął pod nosem, jak gdyby urażony tym, jak go nazwała. Poprawiła włosy i zerknęła w stronę sali, z której właśnie wychodziła wzburzona Wiola. Czarnowłosy również skierował ku niej swe spojrzenie, co dało Faustynie chwilę, by wziąć głębszy wdech. Czuła się dziwnie, szczególnie w momencie, gdy tak nagle ją chwycił, a jej serce uderzyło gwałtowniej, jak gdyby na wspomnienie chwil z podstawówki, gdy szarpano ją wielokrotnie. Chciała pomyśleć coś jeszcze, jednak jej myśli zakrzyczał głos przyjaciółki.

– Dziecko moje, co ty robisz, pani Smokowska już się piekli, że jesteś przewodniczącą, a nie ma cię w klasie na modlitwie, bo… Och! – Zlustrowała wzrokiem stojącego obok chłopaka. – No, dobrze, masz bardzo… przystojny argument, by nie przyjść. – Gdy tylko to powiedziała, Faustyna wymierzyła jej solidnego kuksańca w bok, a wspomniany „argument” tylko się uśmiechnął. – Aua! Chodź już! Żegnam przystojnego wybawcę mojej sierotki! – Pociągnęła ją za rękę w kierunku klasy. Chłopak-Nokturn posłał Świt uśmiech, po czym spojrzał na obraz ze słonecznikami. Było w nim coś dobrego.

Wiola pchnęła drzwi i usiadła w ostatniej ławce pod oknem, zerkając na mówiącą panią Smokowską, nauczycielkę polskiego, wychowawczynię klasy drugiej „ach” (nazywała ich tak przez ilość westchnień nad wybrykami swoich podopiecznych). Lekko siwa kobieta z wiecznie związanymi w koczek włosami omawiała właśnie nowy plan lekcji, gestykulując przy tym tak żywo, że część uczniów zaczęła obawiać się o jej kończyny. Spojrzenie posyłane uczniom zza okularów było surowe, lecz miało w sobie też coś z matczynej troski, szczególnie gdy mówiła im o tym, że mają się przynajmniej postarać, by zdać z matematyki.

Faustyna usiadła obok Wioli i zapatrzyła się w okno, próbując skupić się na liczbie godzin historii i polskiego na poziomie rozszerzonym. Nie mogła jednak odgonić myśli od sytuacji na korytarzu. Ach, jak piekielnie wściekła była na Bartka! Ten idiota wytrącił ją z uwagi już kolejny raz, jednak teraz przeszedł samego siebie! Co też mu zrobiła, by pchnął ją na tego, tego… Brakowało jej słów! Nie mogła w żaden sposób opisać tego chłopaka o pobrudzonych farbą dłoniach. Czuła się zupełnie rozkojarzona zaistniałą sytuacją. Jak on mógł tak skłamać?! Że niby byli przyjaciółmi? W żadnym wypadku! Przyjaciółmi nie zostaje się ot tak! Jeśli zamierzał odstawiać sceny ze słabych opowiadań i niszowych filmów, Faustyna Świt się na to nie pisała. Dopiero gdy opadło z niej zdziwienie i szok, i gdy perspektywa upadku na podłogę była tak daleka jak droga do Warszawy, kasztanowłosa wydęła gniewnie policzki i splotła ręce na piersi, zerkając w stronę okna.

Po chwili zaś już miała wyjąć notes, by przepisać plan lekcji z tablicy, gdy pani Smokowska powiedziała, że musi na moment wyjść. Gdy tylko jej wysokie, niebieskie obcasy zaczęły stukać poza klasą, Wiola odwróciła się gwałtownie w stronę przyjaciółki, przerywając szepty z Piotrkiem, który siedział przed nimi wraz ze swym przyjacielem, Witkiem. Blondyn przewrócił oczyma, widząc, jak jego dziewczyna prawie doprowadza zaskoczoną Faustynę do zawału.

– Jaki on jest, Faustka? – zapytała z iskrami w oczach. Lubiła plotki, a jeśli dotyczyły one jej przyjaciół, interesowała się nimi podwójnie.

– Kto? – odparła bez emocji Świt, kreśląc na zielono napis „poniedziałek”. Zielony kojarzył się jej z nadzieją i skrycie wierzyła, że wniesie więcej radości w poniedziałki. Gdyby dni miały kolory, może jakoś łatwiej byłoby je przeżywać i nie narzekać na szarość codzienności.

– Ten chłopak, który z tobą stał! Gadałaś z nim? – Ritaś odgarnęła do tylu swoje blond włosy i przygryzła usta obleczone wiśniową barwą szminki, za którą wyklinały ją wszystkie nauczycielki, a także pan Kowalski, nauczyciel matematyki, który ciągle gadał coś o „dziewczęcej cnocie” jak nawiedzony.

– Jeśli rozmową można nazwać bodajże cztery zdania, to tak, absolutnie i na pewno z nim rozmawiałam. – Kiwnęła głową, zastanawiając się, jaki kolor powinien mieć napis „wtorek”. Do wtorku pasował jej fioletowy, bo był taką żałobą po nieudanie zielonych poniedziałkach. Wiola przewróciła oczyma, widząc, że jej przyjaciółkę coś gryzie.

– Faustka, jaki z ciebie głupol. Trzeba było do niego zagadać, cokolwiek. Chociażby nazwać idiotą mojego brata, który nadużywa białeczka z siłowni i trzyma się z ćpunami. – Popukała się w głowę. – Jeśli jakimś cudem zda maturę, ojciec powiedział, że zapuści włosy i odda na fundację. Nieważne! – Machnęła ręką. – Faustyno Weroniko Świt, chcę, żebyś zagadała do tego chłopaka, zanim moje włosy znów się skręcą. I nie przyjmuję odmowy. Jest zdecydowanie za gorący, by ogrzewać inne serce. – Odwróciła się w stronę Piotrka, a Faustka tylko oparła głowę na dłoni. Już nawet nie wspomniała przyjaciółce o tym, by nie mówiła do niej pełnym imieniem, a co dopiero drugim, którego szczerze nienawidziła.

Choć wydawało się to dziecinne, nie mogła spełnić prośby Wioli. Czarnowłosy chłopak, którego imienia nawet nie znała, był jej zupełnie obojętny (a przynajmniej tak postanowiła sobie wmówić, czując wciąż jego uścisk na skórze). Przypomniała sobie jednak, że nie podziękowała mu, co uznała za stosowne zrobić przy najbliższej okazji i na tym zakończyć swoje „zagadywanie”. Nie lubiła wchodzenia w znajomości z nowymi ludźmi, a wręcz się tego obawiała. Wolała czuć się pewniej i pozostać w gronie zaufanych przyjaciół po kilku nieprzyjemnych sytuacjach z dawnych lat. Dawniej była zbyt ufna i łatwowierna, uparcie szukała dobra nawet w tych, którzy ciągnęli ją za włosy, popychali w drodze do domu czy rzucali w nią piłką podczas WF-u. Z czasem stała się przerażona, a może i obojętna na głębsze relacje, chowając swoje serce pod kołdrą strachu, jak gdyby w oczekiwaniu na „potwory spod łóżka”. Jednak mimo to kochała ludzi i chciała mieć kogoś, komu mogła ufać, a to nastoletnie zaufanie budowało się tak mozolnie, tak trudno! Musiała jednak przyznać, że jego dłonie z drobinkami farby wydały się jej szalenie oszałamiające. Tak, słowo „oszałamiające” w pełni wyrażało choć część myśli Faustynki. Dlatego też zabrakło jej lepszych słów, gdy chwilę potem profesor Smokowska wróciła do sali z kimś jeszcze.

– Moja kochana „ach” klaso! – Zachęciła ich do zwrócenia na nią uwagi i wskazała na osobę stojącą obok niej. – Przedstawiam wam Józefa Irysowskiego, naszego nowego ucznia. Przyjmijcie go ciepło, tylko nie uduście miłością, szczególnie dziewczęta. Chociaż, co ja wam będę mówić… Quis fallere possit amantem?

Faustka mogła przysiąc, że gdyby jej serce mogło, uderzyłoby się którąś tętnicą w swoją górną część. Takie rzeczy zdarzały się w dennych romansach, jakie czytała, jednak nie sądziła, że sama stanie się bohaterką takowego. Tfu! Czyżby pomyślała o romansie? Nie! Więc może… o dennej historii! Tak! Przewróciła oczyma i powstrzymała się od otworzenia buzi, gdyż stał właśnie przed nią czarnowłosy Chłopak z Farbą na Dłoniach.

ROZDZIAŁ 2SIÓDEMKA, BRUTUS I LODY Z ANIELSKIEJ

Józek uśmiechnął się lekko i podwinął rękawy do łokci, po czym rzucił przelotne spojrzenie zaskoczonej Faustynie. Wiola zachichotała, opierając brodę na dłoniach i przyglądając mu się z zaciekawieniem, ku niezadowoleniu Piotrka. Brunet zerknął ku pani Smokowskiej, czekając na jej dalsze słowa. Denerwował się tą chwilą już od wielu dni, kiedy to brat uznał, że pośle go do sercowskiego liceum. Po tym jak zrobił mu awanturę, zakończoną kilkugodzinną ciszą, postarał się jednak przyswoić nową sytuację, oswoić ją w swoim wzburzonym sercu.

Jeśli jednak ktoś powiedziałby, że Józek był z tego powodu zaskoczony, skłamałby. Irysowskiemu nie uśmiechało się wchodzić w nową społeczność, w dodatku tak specyficzną (bo trzeba sobie szczerze powiedzieć, że szkoły katolickie są „specyficzne”). Na domiar złego Michał wymyślił, żeby ulokować brata w internacie i ściągać do siebie tylko w święta i w ważnych sprawach, tak więc Józek pojawił się w liceum z bagażem nie tylko materialnym, ale i duchowym, o wiele cięższym. Jednakże był na to przygotowany. Tak miało być, to nie była pierwsza szokująca sytuacja w jego życiu. Ustalili to i nie było dla niego niespodzianką, że we wrześniowy poranek znalazł się w takim, a nie innym miejscu. Cóż, podobno Przypadek to imię Ducha Świętego. No, może ta szkoła – wydała mu się niecodzienna. Co za szaleniec pomalował wszystko na żółto? Irysowski czuł się tak, jakby zamknięto go w wybiegu dla kurczaków, jednak nie powiedział tego głośno, gdy szedł korytarzem. Starał się podziwiać powieszone tam obrazy, gdyż sztuka była mu o wiele bliższa niż Bóg, który także miał swoje honorowe miejsce w Żółtym Liceum. Jak gdyby zapomniał, że cały świat był wyrazem sztuki właśnie tego Boga. Zmiana szkoły z liceum ogólnego na katolickie wiązała się jednak z zaakceptowaniem nie tylko siostry Jagody, lecz Dyrektora, który czuwał nad tym wszystkim z nieco innego „gabinetu”.

Kłamstwem byłoby też jednak stwierdzenie, że Józef Irysowski nie widział pozytywów w zaistniałej sytuacji. Wręcz przeciwnie – cieszył się pięknym otoczeniem, lubił obserwować ludzi i uważał za wyjątkowo ciekawe zdarzenie na korytarzu. Gdy więc zauważył pod oknem ową długowłosą szatynkę, której nadgarstki ścisnął nieco za mocno i która ofuknęła go z poirytowaniem, poczuł dziwne ciepło w sercu. Może to będzie ta jedna znajoma osoba? Siostra Jagoda powiedziała mu, że zawsze lepiej mieć gdzieś jedną bratnią duszę, by czuć się choć trochę mniej samotnym. Choć uznał to za czcze gadanie i wyświechtane ładne słówka, miało to w sobie jakiś, może sercowski, sens.

– Józek uczył się wcześniej w klasie o profilu biologiczno-chemicznym w Batorym, na pewno znacie to liceum w Warszawie… Jednak postanowił po części zmienić rozszerzenia i dołączyć do nas. – Polonistka uśmiechnęła się, składając dłonie jak do pacierza, po czym posłała chłopakowi spojrzenie pełne troski, jakby chciała powiedzieć: „wszystko będzie dobrze”. – Siadaj, mój drogi, a wy, proszę, skupcie się, wybierzemy nowy samorząd. Proponuję skład z pierwszej klasy…

Chłopak odsunął krzesło przy ławce pod ścianą i usiadł powoli, patrząc na tablicę. Przez myśl mu przemknęło, że mógł znaleźć miejsce bliżej dziewczyny z korytarza, jednak zaraz uznał, że to nie byłoby tak dobre jak ławka pod ścianą. Wtedy uważał, że odległość od danego człowieka daje większe pole do wyobraźni i myśli o nim. Że to bezpieczniejsze: oglądać dzieło z daleka. Dotknięcie obrazu odbiera mu jego wyjątkową aurę. Gdy jest się daleko, można przecież tak wiele rzeczy dopowiedzieć. Na tym polega sztuka, pomyślał, na dopowiadaniu. Sam przecież trochę dopowiedział do swojej rzekomej relacji z Dziewczyną Sprzed Słoneczników.

Faustyna skończyła ozdabiać balonikami napis „piątek”, choć nigdy na żadnej piątkowej zabawie nie była. Odłożyła cienkopis i zerknęła za okno, witając się z małym wróbelkiem promiennym uśmiechem. Ptaszek przeskakiwał z ramy okna na parapet, zupełnie tak, jakby to była największa odległość na świecie. Popukała palcem w szybę, na co ten przekrzywił główkę, zdziwiony tym nagłym hałasem. Dziewczyna zmrużyła oczy, widząc wzrok Wioli pełen wyrzutu. Przyjaciółka była absolutnie i okropnie zawiedziona postawą swojej towarzyszki, co zamierzała okazywać przez najbliższe dni. Nie rozumiała (a może też nie chciała zrozumieć?) tego, co było w Faustynie. Tego lęku i obawy przed tym, że ktoś może być bezinteresownie dobry. Bo przecież mógł czegoś oczekiwać, prawda? A może chciał ją wyśmiać, tak samo jak dzieci w podstawówce – te myśli przewróciły się w głowie sercowianki jak strona ze szkolnego pamiętnika.

Gdy tylko pani Smokowska zakończyła czytanie regulaminu szkoły i zaznaczyła, że nie chce widzieć żadnych, jak to nazwała, „ekscesów miłosnych” na terenie placówki, uczniowie momentalnie wybiegli z klasy. Najbardziej ociągali się jak zwykle Wiola, Faustyna i Piotrek, a także Joasia Jackowska, która uważnie przypatrywała się nowemu uczniowi.

Asia chciała zdawać na Akademię Sztuk Pięknych, a za największe dzieło sztuki uważała samą siebie. W tym celu pofarbowała blond włosy na biały kolor i nazywała je Sztalugą Swojego Życia. Jeśli jakiś chłopak w klasie „ach” nie podkochiwał się w Wioli, skupiał swą uwagę na Joasi, co niestety nie spotykało się z wzajemnością. Była ona osobą dość wysoką i szczupłą, z wiecznymi sińcami pod oczyma, skutkami niewyspania, jakim obdarowywały ją wszelkiej maści narkotyki. Mimo że nie miała dobrej sławy, Asia Jackowska była jedną z tych osób, której uwagi się chciało. Pragnął tego szczególnie Bartek Ritaś, pałętający się z nią, gdzie dusza zapragnie. Był jedną z niewielu osób, których towarzystwo Asia tolerowała. Inni, na czele z Faustyną, wydawali jej się niedojrzali i, szczerze mówiąc, głupi, więc ograniczała przebywanie z nimi do minimum. Teraz zaś skierowała swe uważne spojrzenie na Józka, idąc za nim swymi oczyma.

Czarnowłosy uśmiechnął się do niej, po czym wstał, kierując się do wyjścia. Wiola pchnęła lekko Faustkę, po czym pospieszyła za nim, mamrocząc coś o przeznaczeniu i sile przyciągania (a przecież Wiola była noga z fizyki!). Faustyna tylko przewróciła oczyma i podążyła za nią, biorąc pod ramię zostawionego przez dziewczynę Piotrka. Sercowiak lubił jej towarzystwo, więc uśmiechnął się tylko i spróbował nadążyć za swoją gadatliwą dziewczyną. Byli przyjaciółmi od lat i nie wyobrażał sobie, że mógłby nie spędzić tego dnia z dwoma dziewczynami, które wnosiły dużo śmiechu w jego życie. Wiola była jak ogień – jej energia rozprzestrzeniała się szybko, a nieco wybuchowy charakter i sposób bycia potrafiły być iskrą zapalną wielu sytuacji. Faustyna zaś przypominała mu wodę – ochładzała jak wiosenny deszcz i potrafiła zatopić w sobie każdego spragnionego spokoju. Bywała jednak narwana jak sercowska rzeka i Faustkowych powodzi uczuć wypadało się obawiać.

– No, ja kompletnie – Wiola silnie zaakcentowała to słowo – nie rozumiem twojej postawy, Fau – powiedziała, zakładając okulary przeciwsłoneczne tak, by były opaską na włosy. – Przecież to chodzące ciasteczko. Jak bohaterowie z tych książek, którymi się zaczytujesz, a potem narzekasz, że musisz nosić okulary. Masz tu wersję żywą, bardziej eko niż papier! – Wyrzuciła ręce w górę, emocjonując się własnym wywodem. – Takich słodkości się nie odmawia! No i masz, Józefa-Cholerną-Perfekcję-Irysowskiego, i to pod nosem, a wyglądasz, jakbyś była na niego uczulona. Cholera, jeśli typ jest chorobą, chcę być chora! Bez urazy, Piotruś. – Zwróciła się czule do chłopaka, który chrząknął znacząco. – Jeżeli to zmarnujesz, to cię chyba znajdę i zakopię. Twój ojciec jeszcze mi pomoże i wykopiemy ci zajebisty padół łez, by opłakiwać twój zły wybór.

– Mieszkam na Kochliwej, nie będziesz musiała się trudzić – podpowiedziała jej Świt. – Poza tym, Wiolka, wyobrażasz sobie za wiele. To nie tanie romansidło! Jest pierwszy dzień szkoły, Słońce świeci tak mocniutko, chyba ci szkodzi! – Przyłożyła rękę do czoła przyjaciółki, próbując opanować lekkie drżenie głosu. – Och, absolutnie i definitywnie! A jak dla ciebie to takie ciasteczko, to go zjedz. – Piotrek szturchnął ją w bok, na co się roześmiała. – Albo bądź fit, bo twoja osobista Cholerna Perfekcja będzie zazdrosna, więc musisz sobie odmówić tych słodkości. – Spojrzała przepraszająco na Wilka, a ten tylko potargał jej lekko włosy. – Idziemy na lody na Anielską? – zagadnęła, by zmienić temat, bo Irysowski właśnie przeszedł obok nich. Wiola odprowadziła go wzrokiem, gdy dołączył do grupki chłopaków z ich klasy odpinających rowery. Przez chwilę rozmawiali o czymś żywo, po czym jeden z nich poklepał czarnowłosego chłopaka po plecach i skinął na paru innych. Ufają mu, pomyślała blondynka, po czym zerknęła przelotnie na Faustynę, odwracającą spojrzenie ku drewnianej kapliczce. Och, Fau, co z tobą?, zapytała ją w myślach.

– Idziemy!

– Och, uwielbiam lody z Anielskiej. Czy to w ogóle nie jest najpiękniejsza nazwa na świecie? Pani Kasia jest jak wyrwana z nieba! A jej przysmaki… Dawno nie jadłam czarnej wanilii i tych o zapachu lawendy – rozmarzyła się Faustynka. – Kiedy o nich myślę, wyobrażam sobie takie lawendowe pole, które otaczają drzewa, lecz zamiast pni są laski wanilii. Matko sercowska, jak to by cudownie pachniało! – Westchnęła i kichnęła, jakby ta imaginacja zakręciła jej w nosie.

– Tyśka, przecież poszliśmy na nie wczoraj! – zdziwił się Piotrek, który z ich trojga miał najlepszą pamięć. Nie odkrył jeszcze, jak się to miało do jego pasji związanej z koszykówką, ale od roku pracował nad tym. No, może w byciu kapitanem szkolnej drużyny jakoś mu to pomagało, pamiętał swoich zawodników i wszystkie ustalane z nimi taktyki, co nie zawsze skutkowało zwycięstwem, jednak przynosiło mu satysfakcję.

– Widzisz, mój drogi, „wczoraj” może być czymś bardzo dawnym, jeśli wydarzyło się w nim coś pięknego, za czym tęsknisz i co chcesz powtórzyć. – Uśmiechnęła się Świt, wsiadając na rower. Blondyn przewrócił oczyma, szykując się na Faustkowy wywód, a uśmiech uwydatnił dołeczki na jego policzkach. Wiola oparła się na jego ramieniu i popatrzyła w kierunku szkoły, po czym przeniosła wzrok na przyjaciółkę. Czasami była lekko zazdrosna o to, jak łagodnie oczy Piotrka spoczywały na twarzy Faustyny, jednak nie wspominała o tym. Była pewna siebie i uczuć do niej kierowanych, więc wiedziała, że w tym aspekcie przyjaciółka jej nie zagraża. Piotrek kochał ją jak siostrę i ta świadomość uspokajała Wiolę. – Bo serce bardzo lubi tęsknić za tym, co dawne. To je szalenie pociąga. Myślę, że serca w ogóle lubią być takie niedzisiejsze, budujące przyszłość na przeszłości…

– To ja cię pociągnę na Anielską, chodź! – Wiola chwyciła ją za rękę i wskazała na Aleję Sercową, od której odchodziła wspomniana przez nią ulica. – Bierzcie rowery i jedziemy, zanim dzieciarnia z podstawówki nas wyprzedzi i wykupi wszystkie gałki o smaku gumy balonowej! Przecież to najlepsze lody! – pisnęła.

Wilk odpiął swój rower i oparł się o kierownicę, czekając na dziewczęta. Przyzwyczaił się poniekąd do ich szkolnej opieszałości, choć to on miał przydomek Spóźnialskiego. One jednak często zatrzymywały się, rozmawiając, i przez to zapominały o Bożym świecie, co przyjmował z przelotnym uśmiechem i, niekiedy tylko, ziewnięciem.

Faustyna wsiadła na rower i odwróciła się w stronę internatu, który znajdował się po lewej stronie liceum, tuż przy dróżce do lasu. Zauważyła Józka idącego w grupie chłopaków z ich klasy w tym kierunku. Dwóch z nich wskazało na internat i coś powiedziało, na co Irysowski skinął głową w kierunku lasu i uśmiechnął się promiennie. Świt odwróciła wzrok, czując, że się rumieni. A więc będzie mieszkał w internacie, pomyślała. Myśl ta wprawiła jej serce w lekkie drżenie. A może to po prostu były dreszcze od pierwszego jesiennego chłodu? Tak, zdecydowanie wolała to wytłumaczenie.

Jej myśli pobiegły jednak wraz z ciałem za Wiolą i Piotrkiem, którzy już kierowali się w stronę Anielskiej, gdzie mieściła się lodziarnia. Był to stary, murowany budynek z eleganckim wejściem podpartym kolumnami. Wyglądał jak miniatura dworku szlacheckiego i nikt nie wiedział, czemu ktoś wybudował coś takiego na środku skweru. Jednak pan Jacek, burmistrz, szczególnie ukochał sobie to miejsce i nie pozwalał go tknąć. Być może przez fakt, że kochał szarlotkę pani Kasi, a może przez sentyment do założyciela miasteczka, który, jak mówiły legendy, spotkał tu anioła. Szatynka uśmiechnęła się lekko i założyła za ucho pasmo włosów. Dostrzegła, że z końcówek schodziła już farba, którą przed kilkoma miesiącami nieudolnie nałożyła, więc dopisała do listy z przedłużeniem spódnicy także punkt o ponownym farbowaniu. Rudy kolor ją denerwował i wydawał jej się dziecinny. Pamiętała, że w podstawówce wiele nocy przepłakała przez nazywanie jej „rudą ścierką” czy „zgniłą marchewą”. Dlatego wolała być „kasztanem”. Nie znała osoby, która nie lubiłaby kasztanów. Poza tym one niknęły pod złotawymi i rdzawymi liśćmi, i to było dobre. Tak jej się wtedy wydawało.

Gdy zatrzymali się przed lodziarnią i Wiola zajęła się wybieraniem najlepszych smaków lodów, Tysia zapatrzyła się na skwer, gdzie kiedyś znajdowała się mała fontanna, a teraz stał pomnik małego aniołka nad miniaturową sadzawką. Dzieci biegały naokoło niego, chlapiąc się wodą i wystawiając pobrudzone lodami buzie do wrześniowego Słońca, jakby chciały dać mu skosztować tej słodyczy. Świt wodziła za nimi wzrokiem, marząc, by zanurzyć się w chłodnej bryzie i nie musieć tkwić w tym żółtym mundurku. O wiele piękniej byłoby być w białej sukience, na której krople wody osiadłyby jak sznur pereł, przyozdabiając materiał i skórę. Na włosach utworzyłyby przepiękne wzory, niczym delikatne spineczki, poukrywane pomiędzy pasmami. A na dłoniach? Pierścienie, najpewniej rodowe, przekazywane od rzeki do morza, od oceanu do kałuży. I wszystko to byłoby takie wylewne w swym pięknie i skraplałoby się wspomnieniami na jej sercu! Zanurzałaby się w tych wspomnieniach, ilekroć byłaby spragniona piękna. Ich chłodna bryza koiłaby ją i przepędzała łzy, jeśli takowe wkradłyby się na brzeg jej policzków jak fale przy przypływie.

Zamknęła oczy, wyobrażając sobie to wszystko, i oparła się o ścianę lodziarni, w której Piotrek dokonywał wyboru życia pomiędzy miętową czekoladą a sorbetem malinowym. Słońce sięgało ku niej, próbując przebić się przez cień, jaki dach lodziarni rzucał na chodnik. Groteska, czyżby i Słońce chciało iść na lody? Niezwykłe, pomyślała.

Bo cały ten dzień był „niezwykły”. Nie dlatego, że Bartek Ritaś odpuścił sobie dalsze kpienie z niej. Nie dlatego, że szyby w liceum były wyjątkowo czyste, a siostra Jagoda nie wygłosiła długiego monologu, jak to miała w zwyczaju. Nie dlatego, że żółte spódnice przestały być żółte i stały się w końcu ładne, bo to było „niemożliwe”, a nie „niezwykłe”. Nawet nie dlatego, że do klasy dołączył chłopak o czarnych włosach i dłoniach obleczonych farbą.

Ten dzień był niezwykły, bo był kolejnym pięknym dniem. Po prostu trwał. Bo obudziła się rano, widząc Cezara przy swoim łóżku. Bo tata zostawił świeży chleb na stole. Bo w lesie pachniało żywicą, a jej rower nie skrzypiał, gdy jechała Aleją Sercową. Bo na Anielskiej były lody marcepanowe i truskawkowe, które w połączeniu z waniliowymi smakowały jak sernik. A Piotrek nabrał się, że lody kawowe działają tak silnie jak kawa, i jakieś dzieci pokruszyły wafelki na bitą śmietanę, przez co chrupała na małych, kolorowych łyżeczkach. Samo bytowanie tych wszystkich rzeczy wprowadzało je w kategorię piękna tego dnia i wydawało się, że nie może zdarzyć się nic, co będzie ich antonimem. A nawet jeśli, Faustyna znalazłaby w sobie słowa, by te Smutki upięknić.

– Lawenda i dzika róża dla ciebie, kwiatożerco. – Wiola wyszła z lodziarni z dwoma wafelkami, sprawdzając, czy Piotrek podjął w końcu męską decyzję. Usiadła na siodełku opartego o ścianę roweru i popatrzyła uważnie na przyjaciółkę. – Ten rok się jeszcze nie zaczął, a ja już nie chcę. – Westchnęła, a to westchnienie było tak ciężkie, że gdyby można je było zobaczyć, najpewniej zrobiłoby dziurę w chodniku.

– Ale on chce. Patrz, macie motywację, by rok się szybciej skończył, a ty byś była szczęśliwa. Jesteście jak bratnie dusze! – Faustka zachwyciła się połączeniem smaku dzikiej róży z silnym zapachem lawendy, który łaskotał ją w nozdrza. Jeśli tak smakowałaby łąka, anioły najpewniej parzyłyby z niej herbatki dla Maryi. A może te różano-lawendowe rabatki tworzyły zachód słońca, który widziano z ziemi wieczorami? Takie ukwiecenie kończącego się dnia wywołało uśmiech na twarzy niegdyś-rudowłosej.

– Przez te bratnie dusze to ja się uduszę w tym czymś. – Ritaś poluźniła kołnierzyk. – Dobija mnie twój optymizm, Fau. Bardziej niż mój brat, który ślini się do Jackowskiej. Ja naprawdę nie rozumiem, jak ty mogłaś się z nią przyjaźnić. – Gdy to powiedziała, Faustyna jedynie uśmiechnęła się smutno. Wiola tylko poprawiła włosy i skinęła na Piotrka, który wyszedł z papierową miseczką. – Ile ty tego wziąłeś?

– W końcu wybrałem sorbet, miętową czekoladę, nugatowe, cytrynowe i gumę balonową, bo nie mogłem się zdecydować. – Chłopak popatrzył z miłością na trzymane jedzenie. – To jak pokemony. Muszę zebrać i zjeść je wszystkie.

– Po pokemonach nie wymiotujesz. Myślę, że porównanie ich do okienek w kalendarzu adwentowym byłoby tysiąc razy piękniejsze – powiedziała Świt. – Też zjadasz je wszystkie, ale na końcu jest coś niezwykłego. Lody o zapachu choinki, wyobrażacie sobie coś piękniejszego? Jeszcze z takimi jadalnymi perełkami, które przypominałyby bombki, i ze śmietaną jak ze śniegiem!

– Dokładnie – potaknął Wilk, wypełniając usta mieszaniną wszystkich smaków. – Faustyno Świt, nawet rozbabrane lody, od których będę za godzinę wymiotował, umiesz opisać pięknie. Jak ty to robisz, co?

W tym czasie Józek stanął przed drzwiami pokoju z numerem siedem i patrzył na pozłacaną zawieszkę z cyferką. W internacie pachniało zupą pomidorową, co skutkowało tym, że większość lokatorów siedziała już przy stołówce, czekając na obiad, a kucharki podśpiewywały wesoło, mieszając ryż i kluski w wielkich garnkach. Irysowski podsunął plecak górski pod ścianę i położył dłoń na drzwiach, zamykając oczy. Spokojnie, powtarzał sobie. To tylko nowa szkoła, dasz radę.Spokojnie.

Jakkolwiek płasko to brzmi, wraz z tymi drzwiami miał się otworzyć nowy rozdział w jego życiu, a on wciąż nie wiedział, co ma być w nim napisane i jak to zapisać. I jak odczytać. Czy się bał? Nie, to nie była rzecz, której się obawiał. Nie pierwszy raz stawał przed drzwiami, nie pierwszy raz musiał je otworzyć. Jednak pierwszy raz w tym wszystkim był sam. I ta wrześniowa samotność sprawiła, że z trudem przełknął ślinę. Wypuścił powoli powietrze. Jego oddech zakręcił się po pustym korytarzu i uleciał przez otwarte okno, wprost w ramiona drzew.

Zwykle miał obok Michała. Starszy brat nie zostawiał go na krok i wspierał we wszystkim, co Józek robił. Nawet w jego największych głupotach, jak kupienie czarno-białego kota i nazwanie go Pingwinem albo przekarmienie psa o imieniu Kursor. To Michał był świadkiem wszystkich jego wybryków, adresatem większości uśmiechów i wiernym słuchaczem. A teraz? Józek Irysowski mógł go sobie co najwyżej wyobrazić. Nie było to dla niego szczególnie trudne, bo twarz brata miał wrytą w pamięć jak jedną z rzeźb w galerii swojego umysłu, jednak tym razem to kamienne wspomnienie było jakieś zimne i odległe. Może też częściowo zniszczone przez Lęk i Czas, jak Nike z Samotraki wyciągająca drżące-nieistniejące ramiona.

Zdjął rękę z drzwi i chrząknął cicho. Cenił w sobie to, że ludzie go lubili i lgnęli do niego, więc nie musiał zbytnio zabiegać o znajomych. Był po prostu typem, któremu się ufało od pierwszego wejrzenia i miało się ochotę powiedzieć wszystko, a on tego wszystkiego umiał wysłuchać. Spokojne oczy, melodyjny głos i niezmywalny uśmiech stanowiły mieszankę, po którą sięgało wiele osób, zaś on sam śmiał się nieraz, że jest to zdrowsze od tej wedlowskiej. Józek też każdemu oddawał, ile tylko mógł, choć nieraz wydawało się to bolesne. Bo niejeden raz po jego dłoń sięgały dłonie pełne szkła i ran. A on nie zauważał krwi, która spływała pomiędzy śladami farb. Mogła być przecież żelazową czerwienią, bordo lub też pigmentem, jaki nosiły na sobie maki. On jednak miał w sobie jakąś zaciekłość, by takich ran nie odtrącać, a opatrywać, choć bywał w tym czasami amatorem jakich mało. Trudno jest bowiem poczuć dokładnie taki sam ból jak inny człowiek. Można go tylko rozpoznać i dotknąć, jednak to nie to samo co chwila, gdy i ciebie zaboli. A Józka w ostatnim czasie wiele bolało – być może dlatego to dziwne żółte liceum było dla niego swego rodzaju plastrem. I to plastrem ze słonecznikiem.

Odrzucił smutne myśli i uśmiechnął się. No, Józek, nie ma tego złego. Zarzucił plecak na jedno ramię i pchnął drzwi, stając na progu jasnego pokoju z dużym oknem naprzeciw wejścia. Po prawej stronie znajdowało się małe biurko, szafa, łóżko i komódka przy nim. Lewa strona pokoju mogłaby być lustrzanym odbiciem prawej, gdyby nie obecność chłopaka o kasztanowych włosach w słuchawkach na uszach i z laptopem na kolanach. Szatyn bujał się do niesłyszalnej dla Józka muzyki, co raz stukając w klawisze. Na jego komódce przy łóżku stał mały głośnik i kilka podręczników, zaś przy szafie leżała – pozostawiona sama sobie i samotna – walizka oraz futerał od gitary. Chłopak ściągnął słuchawki, zawiesił je na karku i otrzepał dłońmi koszulkę z emblematem szkoły, choć wcale nie była brudna. Poprawił też okulary, mrużąc nieco oczy, jakby próbował się upewnić, że ktoś przed nim stoi. Józef zauważył nutki narysowane długopisem na jego przegubie i uśmiechnął się przelotnie.

– Siemka! – Chłopak wyciągnął rękę do Józka, odkładając laptopa i wstając. Był wzrostu czarnowłosego, co jakoś wzbudziło jego sympatię. Czytał kiedyś, że nazywa się to „efektem halo” – gdy ktoś jest ciutkę podobny do ciebie, wzbudza twoje zaufanie. Do tego te nuty… Chłopakowi z Farbą na Dłoniach przyniosło to dziwne poczucie bezpieczeństwa. – Ty jesteś Ikarowski, no nie?

– Irysowski – poprawił go z lekkim zmieszaniem, po czym uścisnął mu dłoń, uśmiechając się przy tym. – Józek Irysowski.

– No tak, Ikar toby mi spadł z nieba… – zaczął muzyk, podsuwając okulary na włosy.

– A ja wszedłem drzwiami – dokończył Irysowski, śmiejąc się cicho.

– Już cię lubię – odparł tamten. – Sorry, że nie witam cię chlebem i solą, tylko leżę jak ten menel, ale dopiero przyjechałem i nawet nie zdążyłem wszystkiego rozpakować. Do tego moja siostra, cholera z nią, narysowała mi to w pociągu i nie mogę domyć. – Skinął na swoją skórę przy dłoni. – Tymek Piasek. Chyba właśnie zostaliśmy współlokatorami, czy coś w tym guście. – Przedstawił się po tym szybkim potoku słów.

– To prostsze, niż myślałem – odpowiedział brunet, przyglądając się nowemu towarzyszowi.

– A tu wystarczy ci ciepła woda i szczoteczka do zębów, byle nie ta, której używasz, bo posmakujesz pisma w czystej postaci. – Zaśmiali się obaj, gdy to powiedział.

Tymek miał bladą skórę i szarawe oczy, jak gdyby wyblakłe z błękitnego i przysłonięte okularami, na których widać było odciski palców. Twarz miał nieco zaokrągloną na wzór renesansowych postaci na obrazach, jednak gdy się uśmiechał, uwydatniały się lekkie dołeczki. Na ekranie jego laptopa migotały fale dźwięku w jakimś programie do jego obróbki, zaś ich słyszalna forma musiała pobrzmiewać w słuchawkach, bo Józek wyłapał delikatne szmery, gdy w pokoju zapadła cisza. Piasek wyglądał na człowieka zatopionego w swoim świecie i rzadko wychodzącego na zewnątrz, jednak miłego, więc Irysowski ze spokojnym sercem usiadł na łóżku, patrząc na wierzch swojego plecaka. Czyżby udało mi się spakować spokój? Szczerze na to liczył, by oszczędzić swojemu sercu niepotrzebnego tłuczenia się w klatce piersiowej.

– Pierwszy dzień, co? – zagadnął tamten, zamykając laptopa. Józek tylko skinął głową. – Też tak miałem rok temu, jak się wprowadzałem. Ale ty chyba jesteś tu nowy, no nie? Stary, przed tobą był tu ziomek, który przyćpał podczas studniówki. Z maturzystką poszedł i potem go siostrzyczki wywaliły, jak się wydało, że wciągali. Ploty to tu były potem przez semestr! Ma-sa-kra! – Przesylabował ostatnie słowo i oparł się o ścianę. – Ćpasz?

– Nie, coś ty! – Irysowski uniósł ręce, a dołeczki w jego policzkach pogłębiły się od uśmiechu z zaskoczenia. Faktycznie, może od zapachu farby czasem kręciło mu się w głowie, ale nie nazwałby tego narkotykiem. Wręcz przeciwnie. Malowanie było dla niego odwykiem od codzienności. To codzienność uzależniała i sprawiała, że się jej chciało więcej i więcej. On więc brał ją garściami, choć nie zawsze działała na niego dobrze. Nieraz była euforią, by po tym stać się dołkiem, z którego patrzył na zachodzące Słońce, licząc, że jego wschodzące promienie wyciągną go następnego dnia.

– No, to się dogadamy! – Przybił z nim piątkę. – Rozszerzasz WOS czy angielski? A może historię sztuki? Babka od historii sztuki zatrzymała się w latach dwudziestych, mówię ci, kiedyś urządziła nam tu dancing, czy jak to się tam mówi. Liczyłem na Piłsudskiego czy coś, ale się nie pojawił.

– Może „nie podlegał” ochocie na zabawę – zażartował. – Chyba WOS, nie jestem najlepszy z anglika – przyznał chłopak, opierając się o ścianę i czując jej chłód na karku. – Chociaż dużo się uczyłem przez wakacje, mój akcent brzmi jak u Joasi Krupy. – Zaśmiał się. Tymek popatrzył na niego z sympatią.

– To jesteśmy w tym razem. Tylko uważaj, facet od WOS-u boi się dziewczyn i zawsze prowadzi lekcje z zamkniętymi oczyma, bo mówi, że, przepraszam… – Przerwał i zaczął się śmiać. – Że grzeszy spojrzeniem. Ja tam nie grzeszę urodą, ale kto co tam woli! – Przewrócił się na łóżko, śmiejąc się z własnej opowieści. Irysowski także się roześmiał, gdyż perspektywa lekcji z takim nauczycielem zaskoczyła go mocno. „Jaką ma wiedzę o społeczeństwie, skoro go nie widzi?” – zapytał, na co Tymek parsknął jak koń. Gdy skończyli obśmiewać się z tej historii, Józek uśmiechnął się lekko i otworzył plecak, by wyciągnąć rzeczy; bluza Batorego o dziwo została w Warszawie. Ledwie podszedł do szafki i wysłuchał wytłumaczenia Tymka na temat bałaganu na jego półce, gdy telefon mu zawibrował.

MICHAŁ: Jak tam rozpoczęcie?

– Dziewczyna? – Piasek przestał się już śmiać, jednak nie podniósł się i popatrzył na Józka bokiem, kładąc sobie laptopa na brzuchu. Brunet odwrócił wzrok, unosząc kąciki ust.

– Ładna chociaż?

– Brat. Nie wiem, czy jest ładny, chyba nie w moim typie – odparł, odpisując Michałowi, że wszystko w porządku. – Ale dziewczynę dziś też poznałem, choć, szczerze mówiąc, nie spodziewałem się u was w szkole takich ciętych osób. Pokrzywka – dodał po chwili, przygryzając wargi, na co laptop Tymka podniósł się od nagłego wdechu, a chłopak usiadł zaciekawiony na łóżku.

***

Faustyna podzieliła pasternak na małe kawałeczki i położyła sobie jeden z nich na ręku, po czym usiadła na podłodze. Cezar wygramolił się powolutku z klatki, prawie upadając na pyszczek, po czym podbiegł do jej dłoni, by zjeść podany obiad. Szatynka pogłaskała go od uszu w dół grzbietu i westchnęła cicho, patrząc na powieszony na krześle mundurek. Biały zwierzak popatrzył na nią z nadzieją, że dostanie kolejny kawałek, więc podała mu jedzenie i uśmiechnęła się, widząc, z jakim apetytem królik je. Lubiła patrzeć na to pocieszne stworzenie, które żyło, jak chciało, i traktowało ją jak matkę karmicielkę. Był bardziej łakomy od jej poprzedniego królika, Diany, jednak nie żałowała mu przysmaków. Cezar musiał mieć coś od życia! W końcu mógł mieć w sobie coś z rzymskiej, walecznej krwi. Kto wie, może w innym życiu zostałby gladiatorem, a nawet i samym Cezarem, od którego nadała mu imię, zachłyśnięta Quo Vadis