Ogień w Kościele - Ks. Robert Skrzypczak - ebook

Ogień w Kościele ebook

ks. Robert Skrzypczak

4,9

Opis

Nadzieja w czasach kryzysu

„Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę, ażeby już zapłonął”. Łk 12, 49

Jaka jest przyszłość Kościoła?

Czy z wiary pozostaną tylko zgliszcza i nostalgiczne wspomnienia?

Czy ogień, który jest w Kościele, może jeszcze rozpalić serca wierzących?

Ksiądz Robert Skrzypczak, ceniony kapłan i rekolekcjonista, w rozmowie z Pawłem Chmielewskim odkrywa korzenie kryzysu wiary, który osłabia misję i powołanie Kościoła w świecie. Wielu wiernych ma wrażenie, że jest w płonącym domu, i pragnie go jak najszybciej opuścić.

Przyglądając się najtrudniejszym momentom w najnowszej historii Kościoła, pokazując jego słabości i skłonność do unikania konfrontacji, autorzy starają się wskazać i na nowo odkryć, że jedynym ratunkiem dla ocalenia wspólnoty wierzących jest świętość. Przypominają, że Boży ogień rzucony przez Jezusa na ziemię ma moc nie tylko spopielić to, co nie jest święte, ale na nowo rozpalić serca i sumienia wierzących.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (9 ocen)
8
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Robert Skrzypczak & Paweł Chmielewski 2021

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2021

All rights reserved

Na okładce: © Sandra Cunningham / Trevillion Images

© Marti Bug Catcher / Shutterstock

Redakcja: Agnieszka Zielińska

Korekta: Krystyna Stobierska, Monika Nowecka

ISBN 978-83-66859-60-9

Wydanie I, Kraków 2021

Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.

ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków

tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19

e-mail: [email protected]

[email protected]; [email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

WstępKsiądz profesor Robert Skrzypczak

Są takie pytania, które pozostają w nas na długo, nieraz na całe życie. Pewnego razu zadał mi takie pytanie pewien zakonnik, z którym ewangelizowałem na Śląsku. Czekaliśmy na spotkanie z jakimś proboszczem. Siedziałem na murku, o. Stefan przechadzał się tam i z powrotem. W pewnej chwili zatrzymał się przede mną, spojrzał mi uważnie w oczy i zapytał: „Jest w tobie miłość Boża?”. Omal nie spadłem z murku. Takich pytań nie zadaje się na co dzień. Na takie pytanie trzeba sobie zasłużyć. Ono miażdży jak pięść giganta, a zarazem uskrzydla jak świetlisty anioł, gotowy wzbić się do nieba. Noszę je w sobie od tamtego popołudnia. I nie powiem, bym po nim stał się mądrzejszy – ale z całą pewnością stałem się bardziej uważny. Może kiedyś znajdę odpowiedź. A może zarezerwowana jest ona tylko dla Bożych atletów. Kiedyś ks. Dolindo usłyszał od o. Pio: „W twej duszy jest niebo”. Brzmiało to jak zapewnienie ze strony świętego: znalazłeś właściwą drogę.

Dziś wiele dróg jest do siebie podobnych, choć prowadzą w odmiennych kierunkach. W moim biednym Kościele dużo dziś niepewności i zabłąkania. Postępujemy, jakbyśmy zapomnieli, którędy do nieba. Jakbyśmy stracili pewność. Dużo brudnych i posępnych chmur spowija niebo; niemal go spoza nich nie widać. Jedni twierdzą, że się przejaśnia; inni wręcz przeciwnie – że zanosi się na długotrwałe zachmurzenie. Podjąłem wraz z redaktorem Pawłem Chmielewskim próbę określenia prognozy pogody na dziś i jutro.

Z pewnością na długo pozostanie nam przed oczami obraz katedry Notre Dame w Paryżu pogrążonej w płomieniach. Ten widok rzucał ludzi na kolana: jedni płakali, inni rozpaczali. Byli też tacy, którzy przechodzili obojętnie albo wiwatowali z radości. Bóg mówi do nas przez fakty. Płonące kościoły stały się symbolem sytuacji Kościoła w świecie, ale i obrazem naszej duchowej kondycji. Ileż tych symboli? Prawdziwa apokalipsa: kościół św. Szymona w Glasgow, kościół Jana Chrzciciela w kanadyjskim Morinville, a także w Saskatchewan, kopuła i dzwonnica kościoła La Asunción oraz kościół św. Franciszka Borgiasza w Santiago, kościół św. Marcina w hiszpańskiej Plasencji, kościół Świętych Piotra i Pawła w centrum Lille, katedra w Nantes, kościół św. Brygidy w Plappeville, kolegiata św. Jakuba w Grenoble. W samym 2018 roku we Francji dewastacji uległo pięćdziesiąt dziewięć cmentarzy i osiemset siedemdziesiąt pięć katolickich świątyń. W tym samym roku francuskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odnotowało tysiąc sześćdziesiąt trzy „akty wrogości względem chrześcijan”: średnio trzy przypadki na dzień.

Tymczasem w naszym kraju wciąż powracają grafiki strajku kobiet przedstawiające kościół stojący w płomieniach. Zniszczyć wiarę w Jezusa, wypalić ją aż do dna? Jak Wielki Inkwizytor z powieści Dostojewskiego Bracia Karamazow, który mówił do Jezusa: „Piętnaście wieków męczyliśmy się z tą wolnością, którą nam przyniosłeś, ale teraz to się skończyło, i skończyło się na zawsze. Nikt tak sobie nie zasłużył na nasz stos jak Ty. Jutro cię spalę. […] Idź i nie przychodź więcej, nigdy nie przychodź, nigdy, nigdy!”1. Tego chciał podpalacz kościoła Świętego Krzyża w Lublinie albo zabytkowego kościółka na Woli Justowskiej w Krakowie? Czy jest to znak czasów dla naszego pokolenia? Obraz niechęci do Chrystusa, manifestacja chrystofobii? A może to zwiastun duchowego wypalenia dzisiejszych katolików, pokazujący, że z wiary chrześcijańskiej pozostają tylko zgliszcza i nostalgia?

W książce tej czytelnik znajdzie sporo refleksji na temat wiary i ateizmu, chłodnych wiatrów rewolucji seksualnej i narastającej złości po pandemii koronawirusa. Niemało uwagi poświęciliśmy fizjonomii dzisiejszego Kościoła, jego miejscu w świecie, jego denerwującej słabości i skłonności do dezercji z pola walki duchowej współczesnych mieszkańców globalnej wioski. Wytężaliśmy wzrok, by doszukiwać się w nim zalążków odradzającej się świętości i Bożego szaleństwa. Złości nas i irytuje obecny stan, bo nam na Kościele zależy. Nikt nie będzie wylewał łez nad sprawami o nikłym znaczeniu. Tymczasem bolą nas i niepokoją ci, za których gotowi jesteśmy oddać życie. Włoski mistyk Carlo Carretto napisał słowa, które szczególnie przypadły mi do gustu:

Jakżeż wywołujesz sprzeciw, Kościele, a jednak, jakże Cię kocham! Ileż sprawiłeś mi cierpienia, a jednak ileż Tobie zawdzięczam! Chciałbym widzieć Cię zburzonym, a jednak potrzebuję Twojej obecności. Tyle jest w Tobie zgorszenia, a jednak z Ciebie rodzą się święci! Nie widziałem na świecie nic bardziej obskuranckiego, bardziej skompromitowanego, bardziej fałszywego i nie dotknąłem nic bardziej czystego, bardziej szlachetnego, bardziej pięknego. Ileż razy miałem ochotę wyrzucić Cię za drzwi mojej duszy i ileż razy się modliłem, abym umarł w Twoim bezpiecznym objęciu… Nie, nie mogę być wolny od Ciebie, bo jestem jednym z Tobą. A także – dokąd pójdę? Aby zbudować kolejny kościół? Ale nie mogę zbudować drugiego bez tych samych wad, ponieważ są to moje własne porażki, które noszę w sobie. I znowu, jeśli go zbuduję, będzie to mój kościół, a nie Chrystusa. Nie, jestem na tyle dorosły, aby wiedzieć, że nie jestem lepszy od innych. Nie opuszczę tego Kościoła, założonego na tak kruchej skale, ponieważ założyłbym jeszcze jeden na równie kruchej skale – mojego ja. A zatem, jakie są kamienie? Liczy się obietnica Chrystusa, liczy się cement łączący kamienie w jedno – Duch Święty. Jedynie Duch Święty może budować Kościół z kamieni równie nieczytelnych jak my2.

„Kościół próbował przystosować się do świata, gdy ten zaczął brzydnąć – zauważył niedawno francuski pisarz Michel Houellebecq. – Jest to wystarczający powód, by sformułować pod adresem Kościoła konkretny zarzut: mamy prawo oczekiwać, że Kościół będzie nam wskazywał drogę niezależnie od wstrząsów epoki, że potrafi trwać”3. Po cichu przegnano z kościołów świętość, zastępując ją tym, co cool, co się ludziom podoba i co można uznać za zabawne – jest to wspaniałe, ale rozpaczliwie ludzkie. Trzeba być w świecie, lecz nie być częścią świata, powiedział Jezus uczniom. Kościół powinien poważniej potraktować Jego słowa. Być może odzyskałby część swego splendoru, gdyby zrezygnował z chęci bycia „na czasie” i znowu zaczął nauczać bojaźni Bożej, bez której nie ma miłości. Gdyby ograniczył się do swojej misji, czyli głoszenia Boga i prowadzenia ludzi do życia wiecznego, pozostałby absolutnie niezbędny.

Ogień w świątyni może być wyrazem wrogości wobec Zmartwychwstałego, a jednocześnie ekspresją płomieni miłości Boga w chrześcijaninie, o które modlił się Jezus: „Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże pragnę, aby już zapłonął”4 (Łk 12, 49). Drogi czytelniku, w rozmowie z redaktorem Chmielewskim nie starałem się szczególnie zaskarbić sobie twojego uznania. Usiłowałem być szczery. Nie zastanawiałem się nad tym, czy moje słowa wzbudzą twoją aprobatę, czy polemikę. Na jednym mi zależało i nad tym się zastanawiam: czy zdołam wzbudzić w tobie tamto pytanie, które postawił mi przed laty pauliński mnich: „Jest w tobie miłość Boża?”. Reszta jest dywagacjami i zawracaniem głowy.

Wyrażam ogromną wdzięczność panu Pawłowi Chmielewskiemu, że zechciał być moim rozmówcą i wzbogacił tę książkę ciekawymi pytaniami. Dziękuję przyjaciołom z krakowskiego Wydawnictwa Esprit za pomysł i zachętę do powstania tej książki. Dziękuję wreszcie wszystkim wymienionym w tej książce, jak i tym, którzy pozostali w cieniu spraw i zdarzeń, a którzy uczyli mnie chrześcijaństwa i człowieczeństwa, kapłaństwa i dojrzewania do niego – wszystkim, którzy wzmacniają mnie w moim powołaniu poświęceniem i modlitwą, krytyką i wymaganiami. Kochający Bóg niech ich wynagrodzi w swej niezrównanej pomysłowości. „W każdym razie: dokąd doszliśmy, w tę samą stronę zgodnie postępujmy!” (Flp 3, 16)

WprowadzeniePaweł Chmielewski

Kościół katolicki jest pogrążony w poważnym kryzysie – z tak postawioną tezą zgadzają się chyba wszyscy. Jego przejawy widoczne są gołym okiem; wystarczy w niedzielę wejść do dowolnego niemal kościoła, by zauważyć, jak wiele rzędów ławek pozostaje pustych. Efekt COVID-19? Bynajmniej; zarówno w Polsce, jak i w innych krajach chrześcijańskiego świata świątynie pustoszały przecież na długo przed pandemią. Gdzie leży zatem sedno problemu?

Na to pytanie można dziś usłyszeć różne odpowiedzi. Często mówi się o nadużyciach wobec nieletnich, tuszowaniu przestępstw, skandalach finansowych, uzależnieniu Kościoła od władzy czy niedostosowaniu metod przekazu Ewangelii do współczesności… To bez wątpienia prawdziwe bolączki, ale przecież nie one są źródłem kryzysu; są raczej jego przejawem. W Kościele, Mistycznym Ciele Chrystusa, kryzys rodzi się zawsze w przestrzeni wiary. Tak jest i teraz: znaleźliśmy się w niezwykle trudnym punkcie, bo brakuje nam autentycznego przekonania, że zbawienie znaleźć można tylko w Panu Jezusie i Kościele katolickim. Niestety, mało jest osób, które mówią o tym wprost. Większość chciałaby reformować kościelne struktury, próbując osiągnąć czysto doczesną skuteczność. W ten sposób nie uda się jednak dojść do niczego trwałego; od wielu lat papieże przestrzegają przed podobną pokusą.

Na prawdziwe źródła kryzysu zwraca uwagę ks. prof. Robert Skrzypczak. Nie mam cienia wątpliwości, że to jeden z kapłanów, którzy w Polsce najtrafniej analizują aktualną sytuację Kościoła. Co więcej, ksiądz profesor nie zatrzymuje się przy analizie, ale proponuje też rozwiązania; rozwiązania odważne nie śmiałością postulowanych zmian, ale wiernością Ewangelii i przekorą wobec kanonów politycznej poprawności, tak często nękającej dziś także duchownych i świeckich ludzi Kościoła.

Dlatego z dużą radością przyjąłem propozycję przeprowadzania z ks. Robertem Skrzypczakiem szeregu rozmów na potrzeby tej książki. Miałem nadzieję, że – o ile tylko sam nie wpadnę w rewolucyjne sidła i nie dam się uśpić mentalności naszej epoki – efektem będzie ważna publikacja; że refleksje mojego rozmówcy pomogą wielu ludziom dostrzec źródła kryzysu i wskażą im możliwe drogi wyjścia. Wierzę, że ten cel w dużej mierze został osiągnięty; ostateczna ocena należy wszakże do czytelnika.

W 2021 roku ks. Robert Skrzypczak świętował dwudziestopięciolecie otrzymania święceń kapłańskich. To piękny jubileusz, a zarazem okazja do pewnego podsumowania. Dlatego nasza rozmowa zaczyna się od prezentacji samej postaci ks. Roberta. Droga jego życia, jak zobaczy czytelnik, okazuje się niebanalna, pełna pozornych zbiegów okoliczności, w których każdy wierzący, jak sądzę, rozpozna Boże działanie, znajdując tym samym dla siebie duchowy pokarm, nadzieję utwierdzającą w przekonaniu, że Pan czuwa nad naszymi losami. Dalsza część książki skupia się na refleksji o kondycji współczesnego Kościoła i świata. Układ pracy nie jest tu ściśle chronologiczny. Po rozmowie o kryzysie w Kościele w czasach Soboru Watykańskiego II nie przechodzimy od razu do najnowszych dziejów kościelnych; zatrzymujemy się w kilku kolejnych rozdziałach nad różnymi przejawami działania antychrześcijańskiej rewolucji, by dopiero na tym tle spojrzeć na współczesny Kościół. Następnie podejmujemy temat koronawirusa; nie po to jednak, by rozważać ekonomiczne skutki lockdownu, ale by odpowiedzieć na pytanie, co odsłoniła pandemia w kwestiach związanych z naszą wiarą. Część książki poświęconą największym wyzwaniom i problemom, przed jakimi stoją dziś katolicy, zamyka rozmowa o islamie, coraz ważniejszym elemencie kulturowego i religijnego krajobrazu Europy.

Wreszcie przechodzimy do swoistego rdzenia propozycji ks. Roberta Skrzypczaka na wyjście z dzisiejszego głębokiego kryzysu Kościoła. Chodzi o świętość. Święty Jan Paweł II uczył, że w najtrudniejszych sytuacjach w historii Kościoła ratunek przychodził zawsze przez świętych. To oni byli źródłem i początkiem odnowy; świętość jest bowiem, wskazywał polski papież, „tajemniczym źródłem i nieomylną miarą” apostolskiego zaangażowania Kościoła i jego misyjnego zapału5. Na tę prawdę ks. Robert Skrzypczak wskazuje niezwykle często, z niezachwianą pewnością przypominając nam, że inaczej nie uda nam się uzdrowić ani świata, ani Kościoła. Dlatego właśnie książka ta kończy się trzema rozdziałami poświęconymi świętości wyrażonej w konkretnych osobach. To ks. Dolindo Ruotolo, św. Jan Paweł II i Matka Boża – święci, którzy w szczególny sposób rozświetlają mrok współczesności. Oczywiście kapłan z Neapolu nie został jeszcze oficjalnie kanonizowany, ale jego świętość była i jest głęboko przeczuwana przez wszystkich, którzy go znali lub – tak jak ks. Robert Skrzypczak – zajmują się jego spuścizną.

Nie ma innej drogi, mówi mój rozmówca, nie ma innej szansy: Kościół potrzebuje dziś całkowicie zaufać Panu, radykalnie żyć Jezusem Chrystusem, wejść na drogę, na którą wchodzą od zarania istnienia Kościoła jego święci.

Twierdzi się niekiedy, że każdy mierzy własną miarą. Mnie zapisane tu słowa ks. Roberta Skrzypczaka pomogły na nowo odetchnąć nadzieją; znaleźć punkt odniesienia, który daje namacalną szansę przezwyciężenia zła i zwątpienia. Ufam, że podobnie będzie w przypadku wielu czytelników. Gdyby choć jeden z nich dzięki lekturze tej książki zyskał na nowo lub choćby wzmocnił wewnętrzną zdolność do otwarcia się na spotkanie ze zmartwychwstałym Panem, byłoby to dla mnie – a wierzę, że również dla ks. Roberta Skrzypczaka – piękną i wystarczającą nagrodą za trud włożony w powstanie tej pracy.

Życzę zatem owocnej lektury; niech – na ile to tylko możliwe – książka ta będzie nośnikiem prawdziwie ewangelicznej nadziei.

Rozdział IŻycie i powołanie

Jest ksiądz od wielu lat związany z Warszawą. Urodził się ksiądz jednak na Opolszczyźnie, w Głuchołazach. Jak ksiądz wspomina to miejsce?

Urodziłem się 25 sierpnia 1964 roku. Głuchołazy to małe miasteczko zasiedlone przez ludność przybyłą tam po II wojnie światowej. Wcześniej nosiło nazwę Ziegenhals, jeszcze wcześniej – Golden Ekstein. Leży u podnóża Gór Opawskich, końcowego wschodniego pasma Sudetów. Dawniej znajdowały się tam kopalnie złota, więc o to miejsce toczono też wojny. Wzrastałem w środowisku ludzi, którzy przyjechali z różnych stron, ludzi wykorzenionych.

A zatem księdza sąsiadami byli wyłącznie Polacy?

Tak, wyłącznie. Są na Opolszczyźnie tereny, gdzie mieszkają rdzenni Ślązacy, autochtoni. Zachowali Mszę Świętą w swoim języku, swoją kulturę. W Głuchołazach ich nie było.

Jak wyglądała księdza edukacja, przede wszystkim w aspekcie religijnym?

W Głuchołazach chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 2, potem do Liceum Ogólnokształcącego im. króla Bolesława Chrobrego. Piękne środowisko. Liceum miało ambicje przygotować jak największą liczbę uczniów do studiów wyższych i do dobrego startu w życie. Mieliśmy wspaniałych nauczycieli. Wspomnę choćby prof. Elżbietę Kojder, prof. Bolesława Zabłockiego czy prof. Ewę Gabel. To byli ambitni i dobrze przygotowani pedagodzy. Do dzisiaj korzystam z wiedzy dotyczącej rozwoju myśli ludzkiej, epok literackich, historii sztuki, jaką przekazała nam pani Kojder. Rozczytywaliśmy się w tamtym okresie w Kafce, Dostojewskim, Joysie, Prouście, Sallingerze czy Dürrenmatcie. Działał dyskusyjny klub filmowy, teatr etiud poetyckich oraz klub sportowy. Byliśmy przygotowywani do udziału w różnego typu olimpiadach, konkursach, występach; osiągaliśmy sukcesy nawet na arenie ogólnopolskiej. Wystartowałem w olimpiadzie polonistycznej z moją propozycją interpretacji Gombrowicza i Schulza. Parafię w Głuchołazach prowadzili wówczas księża marianie. To był zakon, który dostarczał dobrych duszpasterzy. Często się wymieniali. Dzięki temu poznałem ich wielu.

Kim byli księdza rodzice?

Mama zawsze była bardzo blisko Kościoła, wprowadzała nas w atmosferę liturgii, w obręb działania parafii, w sakramenty. Mój ojciec był wtedy kierownikiem przejścia granicznego; pochodzę zatem z „domu celnika”. Można powiedzieć, że mój tata należał do elity miasteczka. Płacił za to wysoką cenę, musiał służyć systemowi władzy ludowej. To był dla niego trudny czas. Zmieniło się to, kiedy pewien ksiądz poprosił go o przerzut powielacza do ówczesnej Czechosłowacji. Ojciec się zgodził. Był stan wojenny, więc ryzykował wszystkim, nie tylko karierą zawodową, ale także utratą wolności. Pamiętam ten moment, kiedy wrócił do domu, bardzo zmęczony. Rzecz jasna, nie wiedzieliśmy, co się stało. Nie chciał nawet jeść, tylko poszedł spać. Pan Bóg dał tacie możliwość zrobienia czegoś bardzo szlachetnego dla Kościoła – Kościoła, od którego trzymał się wtedy na odległość. To doprowadziło do przełomu. Dołączyła do tego cała ścieżka rozczarowania komunizmem, w który tata chyba nigdy tak naprawdę nie wierzył. Trwał przy systemie ze względu na pracę.

Jak księdza rodzina trafiła do Głuchołaz?

Tata przywędrował wraz ze swoim ojcem, ekspertem od gazownictwa. Byli poznaniakami. Mama natomiast przyjechała na Opolszczyznę, by dołączyć do swych dwóch mieszkających tam starszych sióstr. Jej rodzina pochodzi z górzystych terenów Przyszowej, malowniczej wsi spod Starego Sącza. Miała dwanaścioro rodzeństwa. Jej ojciec, Jan Hybel, urodził się w tym samym roku co ks. Dolindo Ruotolo, czyli w 1882. Służył przez wiele lat w armii austro-węgierskiej. Przekazał swoim dzieciom dużo wartości takich jak dyscyplina, religijność, ofiarność i patriotyzm.

A zatem można powiedzieć, że księdza życie przebiegało między wiarą a ateistycznym komunizmem.

Rzeczywiście, wychowywaliśmy się z bratem na styku dwóch światów. Z jednej strony Kościół, religia, wartości chrześcijańskie, z drugiej – kompromis z polityką, czerwoną komuną i koniunkturalną niewiarą. Mojemu ojcu początkowo nie podobało się, że poszedłem do seminarium. Chciał, bym został prawnikiem. Wspierała go w tym jego mama, moja babcia, która niejednokrotnie mi powtarzała: „Jako ksiądz będziesz nikim, będzie ci ciężko w życiu. Lepiej by było, gdybyś został lekarzem albo adwokatem”. Oczywiście, dzięki Bogu, to wszystko się potem zmieniło. Ojciec coraz bardziej zbliżał się do Kościoła. Kiedy 25 maja 1996 roku po święceniach kapłańskich wyszedłem z warszawskiej katedry, tata, zazwyczaj bardzo powściągliwy w okazywaniu uczuć, objął mnie i wyszeptał mi do ucha: „Dziękuję ci, synu”. Nigdy do tematu nie powrócił. Wiem, że to wystarczyło. Przekazał mi wtedy swe ojcowskie błogosławieństwo.

Wspomniał ksiądz o bracie. Pomagał księdzu wchodzić w świat religijny?

Zdecydowanie tak. Mam tylko jednego brata, Mariusza. Jest cztery lata starszy ode mnie. Wszędzie za nim łaziłem. Także na lekcje religii czy do kościoła, gdzie był ministrantem. W tamtych czasach ministranci uczyli się jeszcze na pamięć ministrantury po łacinie. Pamiętam, jak to wkuwał i zdawał przed księdzem, by zasłużyć na promocję. Wszyscy w rodzinie typowali, że to on będzie księdzem. Był spokojniejszy, bardziej odpowiedzialny, zrównoważony. Ja byłem bardziej problematyczny, żywiołowy, nieposłuszny. Poza tym kobiety, znajome naszej mamy, zauważyły, że włosy na jego dziecięcej główce układają się w kształt tradycyjnej tonsury. To on miał być księdzem. To dowód, jak nieprzewidywalny potrafi być Pan Bóg.

A jak wyglądały księdza doświadczenia z Kościołem?

W Głuchołazach byłem związany z duszpasterstwem młodzieżowym. Graliśmy, śpiewaliśmy, organizowaliśmy różne wydarzenia w stopniu, w jakim pozwalały na to ówczesne czasy. W naszym środowisku powstał nawet śpiewnik z różnymi pieśniami, które do dzisiaj są popularne w całej Polsce: Wiele jest serc, które czekają na Ewangelię i temu podobne utwory.

Jest ksiądz związany z Drogą Neokatechumenalną. Trafił na nią ksiądz w Głuchołazach?

Tak. Katechezy Drogi Neokatechumenalnej rozpoczęły się jeszcze w stanie wojennym, w 1982 roku. Świeccy katechiści wraz z kapłanem przybyli do nas po wielu staraniach młodego marianina, ks. Bogumiła Gacki, dziś profesora teologii dogmatycznej pracującego dla Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Muszę powiedzieć, że wniósł on w nasze licealne środowisko ogromny powiew świeżości. Pozwolił nam zakosztować wiary dającej poczucie wolności i otwartość na nowy sposób myślenia, wiary biblijnej i egzystencjalnej. Nie było to chrześcijaństwo drobnomieszczańskie, wygodne, zapyziałe, ale bardzo misyjne, kerygmatyczne, całkowicie skupione na żywej osobie Chrystusa. Silnie nas inspirował, mocno intrygował. Czasem irytował i złościł, bo burzył nasze wyobrażenia o świecie i Kościele. To dzięki niemu po raz pierwszy zetknąłem się z formą ewangelizacji, jaką jest Droga Neokatechumenalna. Na katechezy pociągami lub stopem przyjeżdżał do nas paulin, o. Adam Piecuch. Robił na mnie ogromne wrażenie. Dwa razy w tygodniu po zajęciach w klasztorze na Jasnej Górze przyjeżdżał wyposażony w termos i kanapki, a po spotkaniu wracał nocą, by zdążyć na poranne powinności duszpasterskie w Częstochowie. Dla Chrystusa i Ewangelii akceptował kruchość i niewygodę. Miał słowo mocne jak trotyl.

Nawet dzisiaj, przy lepszych drogach, to ponad dwie godziny jazdy.

To było radykalne poświęcenie, zwłaszcza że nie używał samochodu i nie był już młodym człowiekiem. Mówił z ogniem, przekazywał nam niesamowitą dawkę miłości do Chrystusa połączonej z radykalnym opowiedzeniem się po Jego stronie. To w moim środowisku było czymś nowym: jesteś za albo przeciw, mówisz swoje „tak” albo wracaj do domu. Poza nim katechizowały nas też dwa małżeństwa z Krakowa. Jedno z dziesięciorgiem dzieci, drugie czekające na pierwsze dzieciątko. Ich świadectwo odzierało mnie ze złudzeń co do mojej wiary. To właśnie oni prowadzili cykl spotkań, które składają się na katechezy Drogi Neokatechumenalnej. Potem narodziła się wspólnota. Duża, prawie siedemdziesięcioosobowa. Znalazły się w niej też osoby z oddali, zagubione i zbłąkane. Odczuwaliśmy niewypowiedzianą radość zbliżenia się do żywego słowa Boga, do paschalnego spojrzenia na Eucharystię, na Kościół, na sakramenty. Przeżywaliśmy entuzjazm wynikający z możliwości połączenia słowa Bożego i liturgii z życiem. Uskrzydlała nas propozycja przeżywania chrześcijaństwa w konkretnej wspólnocie, w której są kobiety i mężczyźni, małżonkowie i samotni, młodzi i starzy.

Czy tam właśnie Bóg powołał księdza do kapłaństwa?

Tak, w tym środowisku, z kerygmatem, z echem, które wywoływało we mnie słowo – tam pojawiło się powołanie. Zgłosiłem się do księży marianów, bo byli mi najbliżsi, przy ich parafii spędziłem przecież całe nastoletnie życie. Przeszedłem postulat, nowicjat, potem rok studiowałem w Lublinie. Zostałem jednak usunięty razem z ośmioma innymi osobami z seminarium ojców marianów. Uznali, że nie mam do nich powołania.

Dlaczego podjęto taką decyzję?

Nie wiem. Było to dla mnie bardzo zaskakujące, bo usunięcie nie wiązało się z żadnym wybrykiem. Nagle znalazłem się za burtą. Był 1985 rok. W Polsce powrócił wtedy komunizm w wydaniu Jaruzelskiego. Chciałem kontynuować studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, bo tam właśnie było podłączone lubelskie seminarium. Nie otrzymałem zgody. Takich jak my, usuniętych z seminarium, nazywano spadochroniarzami. Powiedziano mi, że żebym mógł pozostać na KUL-u, potrzebuję zgody prymasa, którym był wtedy kard. Józef Glemp. Spróbowałem więc zakotwiczyć się w sąsiednim, konkurencyjnym Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej – ale uczelnia ta była wtedy czerwona, komunistyczna. Powiedzieli mi, że oni takich z KUL-u nie przyjmują. Udałem się więc na Miodową do Warszawy, żeby spotkać się z księdzem prymasem.

Miał ksiądz nadzieję, że to się uda?

Bardzo tego chciałem. Zostałem przyjęty przez jego ówczesnego sekretarza. Spotkanie było, można powiedzieć, dość chłodne, dla mnie bardzo trudne. Usłyszałem, że ksiądz prymas nie zajmuje się takimi sprawami. Zrozumiałem, że nie zostanę przyjęty. Zapytałem wówczas, czy mogę zostawić prośbę na piśmie. Sekretarz się zgodził. Zostawiłem więc list i pojechałem. Działałem contra spem, wbrew nadziei. W międzyczasie zetknąłem się jeszcze z pewną propozycją. Jeden ksiądz, Amerykanin, dowiedział się, że w Polsce jest dużo powołań i że te powołania są kategoryzowane na lepsze i gorsze. Wnet, za jego pośrednictwem, dostałem zaproszenie od jego biskupa, by pojechać do Dallas nad Zatoką Meksykańską. Mogłem tam wejść do seminarium. Warunki były wręcz idealne, bo proponowano mi wolność decyzji aż do diakonatu, z możliwością corocznego powrotu do Polski na wakacje. Mógłbym też zrezygnować bez żadnych pretensji finansowych z ich strony. Ostatecznie jednak odmówiłem.

Dlaczego? To nawet po latach wygląda na atrakcyjną propozycję dla młodego człowieka, a wówczas, w PRL-u, mogło jawić się jako wprost gigantyczna szansa na wyrwanie się z dusznego komunistycznego klimatu.

Byłem wtedy już w innym miejscu. Nie miałem na to wewnętrznej zgody. Pojechałem do Wrocławia – to było najbliższe moich stron rodzinnych wielkie miasto. Tam szukałem możliwości zakotwiczenia się na Uniwersytecie im. Bolesława Bieruta. Postępowałem jak biedak, który nie ma za dużo orientacji. Pokazałem mój indeks, pytając, co mogę zrobić z tym, co osiągnąłem. Powiedziano mi: „Idź na wydział filozoficzno-historyczny, przy czym filozofia może ci się nie spodobać, bo u nas obowiązuje myśl marksistowska”. Złożyłem podanie z prośbą o przyjęcie na psychologię bądź na jakikolwiek inny kierunek w ramach wydziału.

I trafił ksiądz na psychologię. Jak rozumiem, nie był to żaden świadomy wybór, podyktowany zainteresowaniami.

Nie. Wydawało mi się, że z tego zestawu dań, które proponują, psychologia będzie mi po prostu najbliższa. Zostałem przyjęty.

Który to był rok?

Nadal 1985.

Nie myślał już ksiądz o kapłaństwie?

Oczywiście myślałem. W międzyczasie otrzymałem odpowiedź z Warszawy od księdza prymasa. Dokument napisany na maszynie, mam go gdzieś do dzisiaj. Było tam napisane krótko, że w związku z decyzją podjętą na zebraniu Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski nie wyraża się zgody na moje studiowanie ani Uniwersytecie Katolickim w Lublinie, ani na jakiejkolwiek innej uczelni katolickiej w Polsce. Radzono mi podjąć studia świeckie.

Surowe słowa.

To był dla mnie trudny moment, uderzenie gromem. Rozgoryczony pomyślałem: „Kościół nie jest matką, jest macochą”. Podjąłem studia we Wrocławiu. To były ponure czasy, Polska po stanie wojennym, Polacy przygaszeni. Nie ciągnęło mnie do duszpasterstwa, nie było mi po drodze do kościoła. Wrocław poznałem dobrze od strony akademickiej czy kulturalnej, ale nie mam zbytniej orientacji, jeśli chodzi o kościoły czy duszpasterstwa młodzieżowe.

Czyli był ksiądz trochę obrażony na Kościół.

Trochę obrażony, trochę rażony. Wtedy wydawało mi się, że zostałem odepchnięty. Refleksja przyszła później. Dzisiaj jestem przekonany, że to wszystko miało ogromny sens. Byłem wtedy bardzo niedojrzały, emocjonalny, nie miałem odpowiedniego doświadczenia wiary, by zostać kapłanem.

Całkowicie odsunął się wtedy ksiądz od Kościoła?

Nie, chociaż wszedłem w okres antyklerykalny, nie lubiłem księży. Z pomocą przychodziła mi ta kotwica zarzucona jeszcze w Głuchołazach. Utrzymywałem kontakt z Kościołem poprzez wspólnotę neokatechumenalną i poprzez ludzi, którzy mi bardzo pomagali swoją wiarą, gościnnością, świadectwem.

To była wspólnota we Wrocławiu?

Tak. Trzymałem się parafii św. Elżbiety przy ulicy Grabiszyńskiej, gdzie była wspólnota. Poznałem tam wspaniałych ludzi, którzy też przechodzili swoje exodusy, swoje powroty z daleka. To mi bardzo pomagało. Poddawałem się formacji. Nigdy nie zapomnę pięknego etapu na Drodze Neokatechumenalnej, zwanego wprowadzeniem w modlitwę. Także dzisiaj, po latach, pomaga mi on trzymać się oburącz słowa Bożego, liturgii godzin, modlitwy medytacyjnej, myślnej. Odkrywałem wtedy siłę modlitwy Jezusowej, praktykowanej w tradycji wschodniej, polegającej na przywoływaniu w myślach i sercu świętego Imienia Jezus: „Jezu, Synu Boga Żywego, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem”. Wkrótce zaczęło się też dla mnie doświadczenie ewangelizacji wędrownej. Znalazłem się w ekipie razem z paulinem o. Stefanem Rożejem. To postać nietuzinkowa, człowiek wielkiej pokory i autentyzmu, bardzo kochający Boga. Było z nami również małżeństwo Wojciech i Teresa Kaczmarkowie z Lublina, którzy poświęcili swoją karierę akademicką, by móc głosić Ewangelię. Działaliśmy na Górnym Śląsku. Znajdowałem się gdzieś między entuzjazmem a depresją, między radością, którą mi dawało przebywanie w słowie Boga, a smutkiem, który nosiłem w sobie. Byłem rozpięty między swoją wewnętrzną śmiercią a Jezusowym zmartwychwstaniem. Towarzyszyło mi to przez kilka lat.

Skończył ksiądz studia we Wrocławiu?

Tak, ukończyłem studia z psychologii klinicznej. Zacząłem pracować w II Klinice Psychiatrycznej Śląskiej Akademii Medycznej w Lublińcu. Myślałem, że tam się zakotwiczę.

Z dzisiejszej perspektywy te studia i późniejsza praktyka były wartościowe?

To mnie kształtowało. Spotykaliśmy się w zespole psychoterapeutów z różnymi pacjentami. Jednego nie zapomnę. To był chłopak związany ze świadkami Jehowy. Jego przełożeni bardzo nas kontrolowali, żebyśmy nie stosowali metod psychoanalitycznych. Próbowaliśmy mu pomóc, bo bardzo somatyzował swoje stany wewnętrzne, swoją nerwicę. Wyrażało się to w niepokoju rąk i nóg. Doszliśmy po jakimś czasie do wniosku, że jego problemem jest nienawiść do własnego ojca i najbliższych. Niektórzy psychoterapeuci uznali, że aby mu pomóc, trzeba w nim najpierw rozbić sztywny gorset religijnych nakazów. Sprzeciwiałem się temu: uważałem, że nie mamy żadnego prawa pozbawiać go jego – choć fałszywego – rusztowania religijnego, nie dając mu w zamian niczego o wartości absolutnej. Można człowieka rozebrać z jego nerwicogennej struktury, ale potrzeba wyposażyć go w coś lepszego, życiodajnego. Nie wolno zostawić go bezbronnego z jego własnym problemem, wewnętrzną i duchową śmiercią, bo „kto nie kocha, trwa w śmierci” (1 J 3, 14). Zrozumiałem, że najlepszym antybiotykiem jest głoszenie kerygmatu – podawanie ludziom darmowej miłości Boga, która pokazała się w Chrystusie. W trakcie studiów, a potem przy okazji pisania pracy magisterskiej o zniechęceniu do życia na podstawie doświadczeń niedoszłych samobójców, dochodziłem do poznawania granic szaleństwa i autodestrukcji, śmierci duchowej, którą człowiek może nosić w sobie na skutek braku witaminy M: deficytów miłości albo złego jej zastosowania. Odkrywałem, że my, chrześcijanie, mamy odpowiedź: znamy Kogoś, kto jest potężniejszy od śmierci, kto wrócił z cmentarza. Tak wtedy czułem. Byłoby czymś okrutnym wiedzieć o tym i mieć do tego dostęp, a nie dawać tego innym ludziom.

I właśnie wtedy wróciło w księdzu z nową siłą powołanie do kapłaństwa?

Ta droga doprowadziła mnie do Światowych Dni Młodzieży. Nie mogłem pojechać na spotkanie do Buenos Aires w 1986 roku, natomiast wybrałem się na kolejne, w 1989 roku w Santiago de Compostela, gdzie znajduje się słynne sanktuarium św. Jakuba. Dowiedziałem się o starej tradycji sporządzania testamentu przed wyruszeniem na pielgrzymkę do Santiago, bowiem nie było wiadomo, czy się z tak długiej podróży wróci. Pomyślałem, że być może jest to podróż o wyjątkowym znaczeniu dla mego życia. To podejście bardzo mi pomogło. Intuicyjnie czułem, że zbliża się coś rozstrzygającego. Wyjazd do Santiago był dla mnie jakby rekolekcjami w drodze. Pojechałem tam z dziewczyną, z którą byłem we wspólnocie neokatechumenalnej. Umówiliśmy się, że na czas pielgrzymowania nie będziemy się ze sobą kontaktować, żeby zapewnić sobie przestrzeń wolności przed Bogiem. Decyzje miały zapaść po powrocie, gdy przekonamy się, jaka jest Jego wola.

Odczytał ksiądz tę wolę?

Tak. Wcześniej jeszcze zdarzyło się coś, co w jakiś sposób przekonało mnie o istnieniu aniołów. Takiego anioła spotkałem, choć nie miał skrzydeł. Jeden z mych kolegów poprosił mnie, bym zaopiekował się jego gościem, księdzem z Francji. Uczyłem się wówczas francuskiego w Alliance Française, więc się zgodziłem. Gdy już nasyciłem go informacjami o historii Polski i tysiącletniej obecności katolickiej wiary na naszych ziemiach, przeszliśmy na tematy osobiste. Opowiedziałem mu o swoim dylemacie: miałem dziewczynę, która bardzo mnie kochała, lecz z drugiej strony cały czas powracała do mnie myśl o kapłaństwie, a była to myśl dręcząca i uporczywa, zwłaszcza w momentach, kiedy przeżywałem przypływ łaski i bliskość z Chrystusem. Wówczas tamten ksiądz bardzo mi pomógł, bo w pewnej chwili powiedział: „Robert, to, czy ty będziesz ojcem rodziny, czy będziesz kapłanem w Kościele, jest drugorzędne, bo ty masz inne powołanie”. Bardzo mnie to zaintrygowało. Mówił dalej: „Bóg woła cię do tego, byś stał się uczniem Jego Syna, uczniem Chrystusa”. To była dla mnie eureka. Powiedział mi rzecz oczywistą, która zabrzmiała jak dobra nowina, wydarzenie dnia. Nigdy w ten sposób na siebie nie patrzyłem. Dotąd wydawało mi się, że skoro pochodzę z rodziny katolickiej, byłem ministrantem, uczestniczyłem w sakramentach, chodziłem na lekcje religii, nauczyłem się śpiewać Barkę, Czarną Madonnę i inne pieśni, to moje bycie w Kościele jest rzeczą naturalną. A tu nagle taka perspektywa: Bóg mnie woła, żebym stał się Jego uczniem. To mi wtedy bardzo pomogło i pomaga do dzisiaj, zobaczyłem bowiem, że małżeństwo czy kapłaństwo będą tylko i wyłącznie indywidualną konkretyzacją tamtego powołania, jego specyficzną, chcianą przez Boga formą. Przyznałem temu księdzu głęboko w sercu rację i pomyślałem: co mi z tego, że założę rodzinę albo zostanę księdzem, skoro nie będę czuł się wewnętrznie wezwany do postępowania za moim mistrzem Jezusem. Uwolniło mnie to od pewnej nerwicy, przymusu wypisania sobie recepty na życie. Ten „anioł” otwarł przede mną perspektywę autentycznego szukania woli Boga.

Nie wydaje się to szczególnie pomocne… nie rozwiązuje podstawowego ówczesnego dylematu księdza: kapłaństwo czy małżeństwo!

A jednak pomogło. Słyszałem niejednokrotnie: „chcesz być szczęśliwy, pełnij wolę Boga”. Lecz odbierałem to jako ładnie powiedziany aforyzm. Potem dopiero zaczęło mnie to intrygować. Aż doszedłem do wniosku, że jeśli mam pełnić wolę Boga, muszę wcześniej zrezygnować z własnej. Nie da się tego ze sobą pogodzić; potrzeba pewnego uprzedniego wyrzeczenia się własnego ja, swych prywatnych planów i życiowych preferencji.

W każdym razie ostateczna decyzja zapadła w Santiago?

Do dziś pamiętam tamtą podróż, słowa, które mi towarzyszyły, modlitwy i łzy. Pamiętam chwile w sanktuarium maryjnym Matki Bożej z Pilar w Saragossie. Tam uderzyły we mnie słowa z Ewangelii św. Jana, których Jezus użył w rozmowie z Piotrem po swym zmartwychwstaniu. Piotr bał się tego spotkania. Z jednej strony widział ewidentny cud: trup żyje, Chrystus jest potężniejszy od śmierci; z drugiej jednak odczuwał w sobie paniczny lęk, że Jezus wystawi mu rachunek za jego przegrane życie, za zdradę. Tymczasem Chrystus go zaskoczył. Zamiast robić mu wyrzuty czy prawić kazania, trzykrotnie zapytał: „Kochasz Mnie?”. I Piotr Mu wtedy odpowiadał: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham” (por. J 21, 15–19). Po powrocie do Polski czułem, że mój opór został pokonany, że jestem gotowy. Wróciła do mnie świadomość, że Bóg woła mnie do kapłaństwa.

Nie było księdzu żal zostawiać dziewczyny?

Oczywiście, nie było to łatwe. Jestem jednak bardzo szczęśliwy, że nigdy nie przekroczyliśmy granicy grzechu. Musieliśmy się rozstać, ale nie męczyło mnie poczucie winy wobec niej za zawiedzione zaufanie. Ludzie bowiem mogą sobie składać obietnice słowem, ale i ciałem, seksualną intymnością. Widzę dzisiaj, jaką mądrością w tym względzie dysponuje Kościół, który przestrzega przed lekkomyślnym wdzieraniem się w intymność drugiej osoby bez brania za nią odpowiedzialności. To jest rodzaj złodziejstwa, które może kogoś zabić, podobnie jak zabójczo działają obietnice bez pokrycia, bolesne egoistyczne rozpalanie czyjejś nadziei, po którym nie następuje ciąg dalszy w postaci ofiarowanego drugiej osobie życia z miłości. Można kogoś zranić słowem, ale można kogoś zranić także językiem ciała. Karol Wojtyła usiłował wyjaśniać na różne sposoby, że seksualność jest kodem dostępu do osoby. Kiedy dotykasz ciała dziewczyny, dotykasz w tym momencie także jej duszy, bo to są rzeczywistości nierozłączne. Jesteśmy duchowo-cielesną jednością.

Ponawiając odpowiedź na Boże powołanie do kapłaństwa, wybrał ksiądz seminarium związane z Drogą Neokatechumenalną. Dlaczego?

To był efekt moich doświadczeń wiary w Kościele. Jestem zresztą bardzo wdzięczny Bogu, że taka możliwość w moim życiu zaistniała. To był rok 1989. Dwa lata wcześniej, w roku 1987, Kościół przeżywał Rok Maryjny, Jan Paweł II napisał encyklikę Redemptoris Mater – Matka Odkupiciela. Zaczęły się wówczas pojawiać na świecie rodziny gotowe jechać z własnymi dziećmi na misje na koniec świata. Ten charyzmat potrzebował kapłana – żeby tam, gdzie owe rodziny będą pracować, miały oparcie w jego posłudze, w sakramentach. Jan Paweł II otworzył wówczas w Rzymie pierwsze międzynarodowe seminarium misyjne przyjmujące powołania z Drogi Neokatechumenalnej. Z czasem wyłonił się projekt powołania do istnienia następnych dwunastu podobnego typu seminariów w różnych częściach świata. Zgłosiłem się. Wraz z innymi kandydatami do kapłaństwa wziąłem udział w tworzeniu tych seminariów podczas pewnych dni skupienia (na Drodze nazywamy je konwiwencją) przeżytych we Włoszech. Wszyscy spośród tych, którzy czuli się gotowi, wzięliśmy wówczas udział w losowaniu do tych dwunastu seminariów rozsianych po świecie. Był to rodzaj duchowego poddania się woli Bożej.

Oj, niebezpieczne – można było trafić wszędzie.

Pamiętam fizjologiczny lęk, jaki w tamtym momencie odczuwałem przed byciem wysłanym na krańce świata: na przykład do Japonii, Indii czy Peru. Doświadczyłem wtedy świadomości, jak długie może być ramię Pańskie. Może cię zabrać z jednego miejsca globu i umieścić w innym. Tak objawia się misyjna natura Kościoła. Zostałem wtedy przydzielony do Monachium. Problem w tym, że to seminarium nigdy nie powstało. Czekaliśmy, a gdy w 1990 roku ksiądz prymas Józef Glemp zdecydował się na otwarcie podobnej instytucji w Warszawie, zaproponowano nam przyjście do Warszawy. I tak trafiłem do stolicy – pod skrzydła arcybiskupa warszawskiego, księdza prymasa, który pięć lat wcześniej zakazał mi studiowania na uczelniach katolickich w Polsce. Poczułem, jak Bóg kocha paradoksy.

Wszystko się udało? Nowe seminarium, nowy projekt Kościoła, niespodzianki były zatem niejako wpisane w istotę sprawy?

Seminarium powstało na Tarchominie, w domu, który służył wcześniej przetrzymywaniu emigrantów uciekających z NRD. Próbowano go troszkę dostosować do warunków seminaryjnych, ale oczywiście nie zdążono ze wszystkim. Umieszczono tam czterdziestu jeden chłopców z jedenastu narodów. Nie potrafiliśmy się nawet ze sobą porozumieć. Czasami potrzeba było dwóch, trzech języków, żeby się wzajemnie przetłumaczyć. Uczestniczyliśmy w liturgiach w zaimprowizowanej kaplicy, siedząc na wysłużonych krzesłach, które od czasu do czasu pod kimś pękały. Mieliśmy jedną czynną toaletę, zamykaną przy pomocy drzwi bez zawiasów. Żeby się zamaskować, trzeba było te drzwi po prostu przenieść i postawić w odpowiedni sposób. Rozpoczęliśmy w takich warunkach. Spędziłem tam sześć lat.

Także na misjach?

Tak. Miałem już skończone studia magisterskie, więc samo przygotowanie teologiczne trwało dla mnie tylko cztery lata. Dwa lata natomiast spędziłem poza Polską, na doświadczeniu misyjnym, które stanowi istotny element formacji przyszłych kapłanów misjonarzy: jeden rok na Syberii, drugi w Skandynawii.

Syberia brzmi jak wygnanie.

Syberii bardzo się bałem. Gdy jechałem tam po raz pierwszy, pierwszą część podróży, do Moskwy, odbyłem słynnym rosyjskim pociągiem, w którym nie można otwierać okien, z przestawianiem szyn w Brześciu na szersze. I oczywiście z obowiązkowym kipiatokiem w wagonie: wielkim samowarem z gorącą wodą, z której można zrobić czaj.

Jak na ewangelizatorów i na katolickiego księdza reagowali Rosjanie?

W tamtym czasie upadł Związek Radziecki i Rosjanie znaleźli się w bardzo trudnym momencie. Przez lata byli przekonywani, że są najlepsi na świecie i że takie jest też wszystko, co wychodzi ze Związku Radzieckiego. Nagle to się zawaliło. Runęła dotychczasowa aksjologia i organizacja życia, zabrakło poczucia własnej wartości. Z jednej strony umożliwiło to powrót do ewangelizacji i do odtwarzania Kościoła, z drugiej – wychodził też z Rosjan cały ich opór związany z wielopokoleniową ideologią. Komunizm przekazał im nie tylko ateizm, ale też nienawiść i opór wobec Zachodu. Szybko nauczyłem się, że nie można powoływać się tam na papieża, bo „rymski papa” to dla nich symbol imperializmu. To on, według nich, zrzucał im stonkę na ziemniaki, a więc nic sympatycznego.

Gdzie ksiądz pracował?

Mieszkaliśmy w Nowosybirsku, w wynajętym mieszkaniu: kapłan wraz z grupą świeckich współpracowników. Podróżowaliśmy też do Krasnojarska, Irkucka oraz do Barnaułu. W Nowosybirsku, ponad milionowym mieście, były tylko dwie małe kaplice, jedna należąca do jezuitów, a druga do franciszkanów. W zimie temperatura spadała poniżej czterdziestu stopni mrozu. Wynajmowaliśmy lokal w centrum należącym do Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. W ten sposób zaczęliśmy katechezy wprowadzające w chrześcijaństwo, głoszenie słowa Bożego. Szkopuł tkwił w tym, jak przyciągnąć ludzi. Można to było zrobić tylko osobistym świadectwem i bezpośrednimi kontaktami. A potem głoszeniem kerygmatu z nadzieją, że proklamowanemu Słowu Zbawienia towarzyszy Duch Święty działający w słuchaczach. Bliskie mi było to, czego doświadczył św. Piotr w domu Rzymianina Korneliusza. Gdy po przekroczeniu progu jego domu apostoł zaczął przedstawiać sprawę Jezusa, czyli głosić Jego śmierć i zmartwychwstanie, zobaczył, że na zgromadzonych tam ludziach spoczywa Duch Święty i działa w ich sercach (por. Dz 10, 44–46). Na Syberii uczyłem się, jak funkcjonuje ewangelizacja – że nie jest to i nie może być zwykła propaganda lub indoktrynacja.

Trudna, ale chyba dobra szkoła dla przyszłego kapłana?

Tak. Rosjanie byli bardzo wrażliwi na autentyczność. W późniejszych latach, już jako ksiądz, pojechałem tam po raz kolejny. Biskup poprosił mnie, bym odprawiał Msze w świeżo wybudowanej katedrze. Codziennie przygotowywałem sobie homilię. Znajoma rosyjska filolożka, Irina, wygładzała mi tekst, by ładnie brzmiał. Odczytywałem kazanie, zwracając uwagę na wymowę i akcenty. Ludzie wytrzymali ze mną trzy, może cztery dni. Potem poczekali na mnie po skończonej liturgii i powiedzieli: „Nie musisz mówić dobrze po rosyjsku, ale prosimy cię o jedno: gdy mówisz, patrz na nas. Nas tutaj nieustannie indoktrynowali i pouczali, zawsze przemawiając nad naszymi głowami. Nikt nas nie brał pod uwagę. Nikt na nas nie patrzył”. To była kolejna lekcja, którą odebrałem: głoszenie słowa Bożego zawsze wiąże się z miłością. Chrystus, karmiąc nas Ewangelią, traktuje nas bardzo osobiście. Tego nauczyła mnie Syberia: głosząc drugiemu słowo Boże, patrz na niego, bierz go pod uwagę, przejmij się jego sytuacją.

Skandynawia to z kolei chyba zupełnie inne doświadczenie. Bogactwo regionu, szerokie możliwości ewangelizowania…

W Skandynawii towarzyszyłem włoskiej rodzinie, która była tam od wielu lat. Mieliśmy bazę pod kołem podbiegunowym w Finlandii, w mieście Oulu. Czy ktoś by przypuszczał, że w takim zagubionym na peryferiach mieście jest uniwersytet i obserwatorium astronomiczne? Wtedy w całej Finlandii było tylko sześć katolickich parafii. Ewangelizacja w naszym regionie zaczęła się od kilku rodzin i jednego księdza. Po przybyciu na tamte tereny rodziny te rozpoczęły pracę od osiedlenia się w małym mieszkanku wynajętym przez pewnego starego kapłana, który wcześniej korzystał z niego, gdy objeżdżał całą północną część Finlandii, aż po Laponię, żeby dotrzeć do rozsianych tam pojedynczych katolików. Kiedy do nich dołączyłem, owocem ewangelizacji był już wybudowany tam oktagonalny kościół. Na niedzielną Mszę Świętą przychodziło około siedemdziesięciu, osiemdziesięciu osób, działał też katechumenat przedchrzcielny.

Jakie ma ksiądz najciekawsze czy też najbardziej pouczające wspomnienie z tego okresu?

Pewnego razu postanowiliśmy zabrać młodych ludzi na pielgrzymkę do Włoch na spotkanie młodzieży ze św. Janem Pawłem II. Chcieliśmy im pokazać, jak wygląda Kościół na świecie, Kościół powszechny. W Oulu chrześcijanie są ekstremalną mniejszością, mają wrażenie, że są dziwakami. W Italii postanowiłem pokazać im pewien znany mi żeński klasztor kontemplacyjny; były tam młode siostry, które odkryły swoje powołanie dzięki nowej ewangelizacji i Światowym Dniom Młodzieży. Siostry wyszły do tych moich młodych ze Skandynawii poza klauzurę, dostały na to pozwolenie. I kiedy opowiadały o swoim doświadczeniu, powołaniach, spotkaniach z Chrystusem, o tym, jak wygląda ich życie i modlitwa, ci moi zaczęli płakać. Dosłownie zalewali się łzami. Pytałem ich później, dlaczego tak się zachowywali. A oni kręcili głowami i mówili: „My już nic nie rozumiemy. Te dziewczyny pozwoliły się zamknąć za kratami, nie widzą świata, wszystkie poubierane w te same worki – tak mówili o habitach – one nic nie mają w życiu, a my możemy robić wszystko. Możemy się tatuować, jeździć po świecie, słuchać muzyki, oglądać filmy, chodzić do dyskotek. Możemy korzystać z pornografii, uprawiać seks, wciągać kreskę. Dlaczego zatem one są szczęśliwe, a my nie?”. To jest pytanie! Dla nich to było jak piorun. Byłem wdzięczny Panu Bogu za ten znak zapytania, który się w nich pojawił. To było bardzo cenne.

I po tej formacji otrzymał ksiądz święcenia?

Święcenia przyjąłem dwadzieścia pięć lat temu, 25 maja 1996 roku, w katedrze warszawskiej, a razem ze mną dwudziestu kilku innych kandydatów; niektórzy pochodzili z seminarium archidiecezjalnego w stolicy, inni z Międzynarodowego Misyjnego Seminarium Redemptoris Mater. Jeden z tych, którzy zostali wyświęceni razem ze mną, jest od wielu lat duszpasterzem na Syberii, inny został rektorem seminarium misyjnego w Kijowie, jeszcze inny piastuje to samo stanowisko w Winnicy na Ukrainie. Kolejny ewangelizuje na Litwie, Łotwie i Estonii, a jeden już jest w niebie.

Kto księdza wyświęcił?

Otrzymałem święcenia z rąk księdza prymasa Józefa Glempa. Doznałem z jego strony dużo ojcowskiej miłości. Podczas scrutinium, rozstrzygającej rozmowy przed przyjęciem diakonatu, ksiądz prymas miał otwartą teczkę. W pewnym momencie ją zamknął, przesunął na bok i powiedział: „Nie potrzeba wracać do przeszłości”. Zapytał, jak się czuję, czy jestem gotowy. Mam wrażenie, że chciał mi coś zrekompensować, jakby dać dowód, że Kościół jest kochającą mnie matką.

Jakie były księdza pierwsze kroki jako kapłana?

Zostałem skierowany do parafii Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła na Mokotowie, gdzie wcześniej służyłem jako diakon. To miejsce trudne, pełne wojskowych i pracowników dawnego Urzędu Bezpieczeństwa. Tam znajduje się willa gen. Jaruzelskiego. Budowę kościoła rozpoczął świętej pamięci ksiądz proboszcz Janusz Żyźniewski. Bardzo prężnie rozwijała się w tej parafii Droga Neokatechumenalna – tej chwili doczekała się już około trzydziestu wspólnot. Spędziłem tam dwa pierwsze lata mojego kapłaństwa.

Jakie były najważniejsze doświadczenia tych lat?

Wypróbowaliśmy tam nową formę pracy z bierzmowanymi, podpatrzoną we Włoszech. Prowadzone klasyczną metodą, zajęcia te przypominają często orkę na ugorze. Do udziału w formacji młodych ludzi zaprosiliśmy małżonków, którzy wiekiem odpowiadali rodzicom bierzmowanych. Chodziło o stworzenie atmosfery domu i możliwie nieklerykalnego, bliskiego ich życia przekazu wiary i nauczania katolickiego. Później to doświadczenie przeniosłem do parafii św. Teresy we Włochach. Miałem kilka rodzin, uformowanych duchowo w działających w parafii wspólnotach, i wraz z nimi przygotowywałem kolejne spotkania, oni zaś przenosili je na grunt życia kandydatów do bierzmowania. Praca odbywała się w małych grupach, na czele których stało jedno małżeństwo. Tymczasem ja jako prezbiter co tydzień byłem obecny w innej grupie. Cały proces katechetyczny był oparty na Piśmie Świętym, Katechizmie Kościoła katolickiego oraz doświadczeniu wiary tych małżeństw. Proponowaliśmy młodym różne postaci spotkań: katechezę dialogowaną, prelekcję, małą liturgię słowa… Wszystko kończyło się dniami skupienia z pewnym elementarnym wprowadzeniem w modlitwę.

Dziś do wielu parafii wprowadza się duszpasterstwo po bierzmowaniu, stanowiące kontynuację chrześcijańskiej formacji w małych zespołach, wciąż z małżeństwem i kapłanem na czele; to pomaga młodym ludziom przechodzić w dorosłość bez oddalania się od Kościoła. To dla nich delikatny czas, związany z seksualnym dojrzewaniem i krystalizowaniem się tożsamości. Dlatego nierzadko przebiega w atmosferze buntu przeciwko Kościołowi i innym autorytetom. Takie duszpasterstwo to próba przełamania zjawiska, które cynikom każe nazywać bierzmowanie sakramentem pożegnania z Kościołem.

Na Mokotowie zajmował się ksiądz głównie młodzieżą?

Nie, nie tylko. To była też zwykła praca kapłańska. Wiele nauczyły mnie odwiedziny u chorych i spotkania z parafianami po kolędzie. Pomagało mi w tym doświadczenie ewangelizacji zdobyte na Drodze Neokatechumenalnej. Pewien etap formacji neokatechumenalnej polega na tym, że członkowie wspólnoty przez jakiś czas odwiedzają mieszkańców swej dzielnicy, by głosić Ewangelię i dzielić się z ludźmi swym doświadczeniem wiary oraz nawrócenia, o ile takie przeżyli. Jesteśmy w tym celu posyłani przez biskupa diecezji po dwóch, ewangelicznie. Tamto doświadczenie przeniosłem na praktykę kolędowania. Nie traktowałem jej jako formalnego testu na lojalność wiernych z parafią, która ma się wyrazić zawartością koperty, ale jako okazję do ewangelizowania, głoszenia innym miłości Boga. Przechowałem w pamięci, jak jednego razu, dawniej, gdy chodziłem z innym bratem ze wspólnoty z Ewangelią po domach, pewien mężczyzna powiedział mi, że tego właśnie wieczoru planował się powiesić. To naprawdę wielki zaszczyt i poczucie głębokiego sensu, że można drugiemu człowiekowi przynieść zapach poznania Chrystusa Zmartwychwstałego.

A jak wyglądała księdza posługa na Włochach?

To doświadczenie zaczęło się od wypadku, któremu uległem razem z moimi rodzicami. Mój ojciec prowadził samochód, doszło do czołowego zderzenia. Bogu dzięki, nikt nie zginął. Wyszedłem ze szpitala na własne żądanie, bo wydawało mi się, że jestem w najlepszym stanie, ponieważ miałem zdrowe nogi. Okazało się jednak, że mam popękaną i stłuczoną czaszkę, przesunięty oczodół. Po lekkim zejściu opuchlizny wyglądałem żałośnie. Myślałem, że w tym momencie kończy się moje kapłaństwo, że z takim wyglądem nie będę mógł już nikomu służyć. Wówczas przyszli mi z pomocą Łukasz i Wanda Szymańscy, znający mnie jeszcze jako seminarzystę. Szukali lekarza, byli bardzo zdeterminowani. Operował mnie dr Mucharski z kliniki na Mokotowie. Po latach ktoś mi powiedział: „Miałeś szczęście, bo dr Mucharski jest nie tylko świetnym chirurgiem, ale i artystą rzeźbiarzem”. Dzięki temu jestem symetryczny, co pan powie? (śmiech)

Nie mam nic do zarzucenia.

To pomogło mi zrozumieć własną kruchość. Wszystkie atuty, które człowiekowi wydaje się, że posiada, wypadają z ręki. Nie wiadomo, co dalej. Zostaje tylko jedno: oddać się w ręce Chrystusa. Podobne wydarzenie spotkało mnie kilka lat później. To był ostatni dzień rekolekcji, które prowadziłem w podwarszawskich Chyliczkach. Nie dojechałem na miejsce. Mój samochód wyrzuciło z drogi na lodowych koleinach. Uderzyłem w bramę wjazdową do pewnej willi. Ocknąłem się w szpitalu. Policjant powiedział mi, że mój samochód uderzył w murowaną bramę przodem, spadł tyłem, a potem opadł jeszcze na prawy bok. Wszystko było zniszczone, ocalało tylko siedzenie kierowcy. Sutannę, w której wówczas byłem, moi znajomi księża z parafii powiesili w holu z napisem: „To strój, który ratuje od śmierci”. Z boku na siedzeniu wiozłem ze sobą gazetę, która na pierwszej stronie miała artykuł z wizerunkiem poświęcony s. Wandzie Broniszewskiej, mistyczce i stygmatyczce ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów. Jak później odkryłem, mieszkała właśnie w Chyliczkach, tylko po drugiej stronie, za lasem. Teraz toczy się jej proces beatyfikacyjny6. To wspaniała postać. Nie chciała, by ktokolwiek wiedział o jej stygmatach. Pilnowała, by palono wszystkie opatrunki. Jeden, który przetrwał, miałem zaszczyt zobaczyć. Siostra Wanda zostawiła po sobie dzienniki, w których opisywała między innymi, jak bolszewicy po aresztowaniu zamknęli ją w zakładzie psychiatrycznym w Moskwie i poddawali tam elektrowstrząsom. Chcieli tą drogą udowodnić histeryczne pochodzenie krwawiących na jej ciele stygmatów naszego Pana.

Czy to doświadczenie księdza jest brane pod uwagę podczas procesu beatyfikacyjnego?

Opowiedziałem o tym zdarzeniu siostrom od Aniołów, a później podzieliłem się też tym doświadczeniem z pewną dziennikarką, która pisała książkę o świętych polskich mistyczkach.

Jak się ksiądz odnalazł w dalszej posłudze po takim wydarzeniu?

Po kilku latach służby w parafiach mentalnie przygotowywałem się do pojechania na misje. Tymczasem ksiądz prymas, zamiast na misję, wysłał mnie na dalsze studia. Trafiłem na KUL. Zrobiłem doktorat pod okiem ks. prof. Czesława Stanisława Bartnika, twórcy lubelskiej szkoły personalizmu teologicznego, wspaniałego mistrza, jednego z najwybitniejszych teologów Polski XX wieku.

Dlaczego zainteresował księdza akurat personalizm?

Najpierw tym sposobem myślenia zapłodnił mój umysł ks. prof. Bogumił Gacka, marianin, mój katecheta z czasów liceum. Później odkryłem, że personalizmem posługują się tacy polscy myśliciele, jak ks. prof. Wincenty Granat czy Karol Wojtyła. Ten drugi, jeszcze jako młody krakowski biskup, w odpowiedzi na rozesłaną przed Soborem Watykańskim II ankietę zaproponował, by Kościół, dokonując nowej autoprezentacji wobec świata, posłużył się właśnie kluczem personalizmu. Nalegał tylko, by to był personalizm chrześcijański. To mnie porwało i pod okiem ks. prof. Bartnika, korzystając z jego niesamowitej erudycji i doświadczenia, przygotowałem doktorat poświęcony eklezjologii misyjnej, napisany w kluczu personalizmu Jana Pawła II