Gra o marzenia - Daniel Muniowski - ebook + audiobook + książka

Gra o marzenia ebook i audiobook

Muniowski Daniel

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Romantyczna opowieść zachęcająca do odwagi i realizacji marzeń!

Maciek twardo stąpa po ziemi. Zakotwiczony w rzeczywistości wykonuje „wymarzoną” pracę. Aneta żyje marzeniami i stara się konsekwentnie je realizować.

Żadne z nich nie spodziewa się tego, jak bardzo ich życie odmieni pocztowa pomyłka i jakie będą skutki odwiezienia właścicielce źle zaadresowanej paczki. Zwłaszcza gdy młodsza siostra Maćka odkryje przypadkiem pokój najsłynniejszego w Polsce gamera…

Podobnych historii nam potrzeba.

To powieść obyczajowa w najlepszym wydaniu. Nie tylko mądra, poruszająca, wyjątkowo bliskie mojemu sercu tematy, ale także ciepła i klimatyczna. Taka, do czytania której potrzebujemy miękkiego koca, wygodnego fotela i kubka gorącego kakao.

Do „Gry o marzenia" należy tegoroczna jesień. Polecam.

Małgorzata Tinc, ladymargot.pl

Co za genialny humor! Naelektryzowane emocjami dialogi podkręcają chemię między bohaterami. Uwielbiam ich! Okazuje się, że drobna pomyłka może być początkiem naprawdę fajnej przygody! Polecam! „Gra o marzenia” to fantastyczny debiut.

Justyna Chaber, ONA CZYTA

Niezwykle urocza, ciepła i absolutnie nieodkładalna historia, która wywoła uśmiech na Twojej twarzy. Daj się pochłonąć tej przyjemnej lekturze. Nie pożałujesz!

Natalia Miśkowiec @prostymislowami

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 16 min

Lektor: Konrad Szymański

Oceny
3,5 (170 ocen)
45
51
39
19
16
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alpapis

Nie polecam

Drętwienie dialogi i boomerski klimat... Jedyne o czym marzyłam to żeby to już się skończyło.
71
artzaj
(edytowany)

Nie polecam

Beznadzieja, moja najgorsza książka roku. Kiepski styl i bardzooo żenujący humor. Dawno nie czytałem tak złej książki. Nie dajcie się nabrać na sztucznie podbijane oceny przez fanów kanału na YT (który akurat jest ok).
50
Lajvanti

Nie polecam

Jak lubię Czytacza jako vlogera, tak z tą książką męczyłam się niesamowicie, mimo że była dość krótka. Infantylna - tak bym chyba, po długim zastanowieniu, określiła jednym słowem tę historię jak i (a raczej przede wszystkim) jej bohaterów. Poza Miłką, w przypadku której mamy przegięcie zupełnie w drugą stronę - z 11-latki próbowano zrobić dorosłą kobietę z życiowym doświadczeniem rzędu przynajmniej 30-latki, która używa słowa "patriarchalny" i wypowiada się o systemie patriarchalnym, a z kolei ma problem ze słowem "organizator"... Wiele niedociągnięć, w tym w fabule, postaci na wskroś przerysowane. Raczej nie sięgnę po kolejną książkę, jeśli powstanie. Gdybym miała tę w papierze, długo by na mojej półce nie zagościła. Niemniej gratuluję debiutu ;)
40
brygida13

Nie polecam

Momentami bardzo irytująca. Dialogi ani nie śmieszne, ani mądre.Myślałam, że może dostanę inteligentny humor - oj nie. Dużo sucharów, takich tanich, zwykłych zasłyszanych milion razy żartów. Nie była to dobra rozrywka, a emocji w ogóle nie czułam.
30
MTPRW

Z braku laku…

Za dużo "bajki", mało emocji, kilka irytujących przemyśleń.
31

Popularność




Wydawca: NATALIA GOWIN
Redakcja: EWA CHARITONOW
Korekta: JOLANTA KUCHARSKA, LENA MARCINIAK-CĄKAŁA/Słowne Babki
Projekt okładki i stron tytułowych: MACIEJ SZYMANOWICZ
Zdjęcia na okładce: GEORGE RUDY/Shutterstock, MaxyM/Shutterstock
Skład i łamanie: JS Studio
Copyright © by Daniel Muniowski 2021 Copyright © by Wydawnictwo Luna, imprint Wydawnictwa Marginesy 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66863-81-1
Wydawnictwo Luna Imprint Wydawnictwa Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11a, 01-527 Warszawawww.wydawnictwoluna.plfacebook.com/wydawnictwolunainstagram.com/wydawnictwoluna
Konwersja:eLitera s.c.

Mojej Natalce, bez której nie byłoby tej książki, a ja byłbym dużo smutniejszym człowiekiem.

Kocham Cię, Słonko, i mam nadzieję,że będziesz pamiętać o tej dedykacji –zwłaszcza w chwilach, kiedy najdzie Cię ochota,żeby mnie udusić.

1.

Maciek

Od zawsze marzeniem mojej matki...

Wróć. To nie tak.

Od zawsze moim marzeniem (z naciskiem na „moim”) było zostanie weterynarzem. Praca marzeń: dobrze płatna, potrzebna. Któż nie chce być bohaterem poświęcającym się walce o życie i zdrowie zwierząt? Weterynarz jest szanowany bardziej od chirurga (słowa mojej mamy). Ba, nawet kardiochirurg nie podskoczy doktorowi od zwierzaków. Ten pierwszy ratuje wyłącznie ludzi, drugi ratuje cały świat. Psy, koty, chomiki, kawie domowe (potocznie znane jako świnki morskie). Zdarzają się nawet rybki, choć tym ostatnim trudno pomóc.

Los niezliczonych gatunków spoczywa w moich rękach. Przynamniej w teorii. Więc tej teorii się trzymajmy.

Weźmy na przykład takiego Gutka, grzywacza chińskiego, czystej krwi. Z rodowodem. Imię w metryce jest tak długie, że pewnie nie pamięta go sama właścicielka. Może i nazwa gatunkowa – grzywacz chiński – przywodzi na myśl rasę konia, szlachetnego ogiera z bujnym włosem na karku, najlepszego w swojej klasie, ale nic z tego. Grzywacz chiński to pies, skłonne do histerii, rozdygotane stworzenie, krótko ogolone, z grzywką lekko opadającą na oczy, z których zawsze biją lęk i przerażenie. Ot, typowy kanapowiec bojący się własnego cienia. Głośny jak syrena alarmowa.

Gdy się solidnie rozwrzeszczy, wystraszy mi pacjentów czekających za drzwiami gabinetu, myślę. Oczami wyobraźni widzę już właścicieli Fafików, Pimpków i innych Pusiów czy Dżeksonków, którzy słysząc potępieńcze wycie z piekła rodem, porywają w ramiona swoje psie maskoteczki i umykają z przychodni. Dobrze chociaż, że wiek tych stałych bywalców jest na tyle zaawansowany, że nie muszę się obawiać negatywnych opinii na Facebooku. Ba, obstawiałbym, że większość z nich nie jest w stanie włączyć komputera.

Gutek nie jest osamotniony w swoim lamencie. Wraz z nim, niemal unisono, wyje i pieje jego właścicielka, dystyngowana pani Grażyna Madejska, ciesząca się nienagannym wyglądem, monumentalną posturą i oczami ukrytymi pod drogimi okularami pięćdziesięcioparolatka. Emanująca siłą i charyzmą, z pewnością kobieta sukcesu, która niejednego chwata sprowadziła na ziemię, miażdżąc mu (metaforycznie!) jaja w swojej potężnej garści. I właśnie ona, odarta z tej posągowej otoczki, wydziera się na całe gardło i współprzeżywa katusze wraz ze swoim „maleństwem”...

Pięć i pół roku studiów.

Setki nieprzespanych nocy.

Niejedno załamanie nerwowe i psychika rozszarpana na strzępy.

Dziesiątki przeczytanych książek.

Roczny staż.

Ponad pięć lat pracy.

Przeczucie mnie nie myliło, dostałem za swoje. Stałem pośrodku gabinetu ze strzykawką w dłoni i patrzyłem – totalnie osłupiały – jak rozhisteryzowane stworzenie w kształcie psa wystrzela z potężnych ramion właścicielki niczym zbyt mocno ściśnięte mydło. Przez chwilę obserwowałem gonitwę, której długo nie zdołam usunąć z pamięci. Madejska to podbiegała do psa, to padała na kolana przekonana, że ma go w szachu i mały diabelec nie zdoła się wywinąć. Zaraz potem podrywała się, mimo słusznej postury, do skoku niczym łania przez łąkę, a tymczasem psiak odbijał się od kolejnych ścian, mebli i sprzętów.

Rejestrowałem całą akcję ze zdumieniem, w zwolnionym tempie, jak gdybym oglądał film. Wokół przewracały się fotele, latały tace z fiolkami i strzykawkami. Pisk zwierzęcia mieszał się z wyciem kobiety, jej parskaniem i stękaniem, gdy kolejne próby pochwycenia okazywały się daremne. Stałem osłupiały, chłonąc chaos i nie potrafiąc zdobyć się na choćby przywołanie właścicielki do porządku, zanim dokona się doszczętna demolka gabinetu. A może jakaś cząstka mnie na to właśnie liczyła?

W kulminacyjnej chwili Madejska rzuciła się płasko z wyciągniętymi rękami, niczym wytrawny bramkarz broniący karnego w ostatniej akcji finału Ligi Mistrzów. Przegrała. Gutek omsknął się po jej palcach i przeleciał jak pocisk. Pani Grażyna padła rozpłaszczona na podłodze, z podwiniętą spódnicą, a moim oczom ukazały się krwistoczerwone stringi.

Nastąpił moment, w którym pomyślałem, że jeśli kiedykolwiek trafię do gabinetu seksuologa, gotów wyspowiadać się ze swoich problemów z potencją, bądź, co bardziej prawdopodobne, wyląduję w psychiatryku z mózgiem przeżartym przez straszliwe przeżycia, winna temu będzie właśnie pani Madejska. Albo przynajmniej zajmie wysokie miejsce na liście winowajców. Takie rzeczy muszą się odbić na psychice.

Nie znam dnia ani godziny.

Koniec końców Gutek został spacyfikowany i zamknięty w transporterku. Drżąc na całym ciele, spoglądał na mnie z wyrzutem, gdy jego ochrypła od ciągłych wrzasków właścicielka przepraszała mnie gorączkowo za szkody. Nawet wydobyła z portmonetki złotą kartę, gotowa zapłacić za wszystkie zniszczenia. Spoglądała przy tym na mnie przez przekrzywione okulary, najwyraźniej połamane w trakcie szaleńczego pościgu.

Rozejrzałem się po gabinecie i powstrzymałem ochotę, by powiedzieć jej, gdzie może sobie wsadzić tę złotą kartę (byłoby to miejsce, które tak skromnie osłaniały przeraźliwie skąpe czerwone stringi). Ostatecznie skierowałem Madejską do recepcji, byleby tylko nie ryzykować ujrzenia czegoś jeszcze, czego wolałem nie oglądać.

Nie myliłem się, prawie wszyscy pacjenci uciekli. Na korytarzu pozostał tylko nasz najwierniejszy klient, pan Mirek, ze swoim kocurem Panem Waflem. Ich obecność nie dziwiła; właściciel zwierzaka był głuchy jak pień, a aparatu słuchowego nie nosił, ponieważ „jest niewygodny i zużywa za dużo baterii”. Na szczęście do perfekcji opanowaliśmy porozumiewanie się na migi i nie musieliśmy do siebie krzyczeć. Czasami taki klient to błogosławieństwo, zwłaszcza gdy w głowie wciąż szumi i świszczy po poprzednim.

Czterdzieści minut później siedziałem w pustym gabinecie, pocierając powieki i dumając nad swoją niedolą. Tak po prawdzie trochę się nad sobą użalałem, ale kto mi zabroni? Zwykłem cierpieć po cichu, w środku. Miałem trzydzieści jeden lat, mogłem poszczycić się dobrym zawodem i pracą marzeń (dzięki, mamo!), ale co z tego, gdy we łbie huczało, a na samą myśl o powrocie do pustego mieszkania czułem zżerającą mnie wewnątrz pustkę.

Ot, kłopoty w raju.

Weterynarzem zostałem z wyboru. Z wyboru, warto uściślić, mojej matki. Owszem, mógłbym sobie wmawiać, że było inaczej, ale nie. Moja droga, wiedząca wszystko najlepiej matula tak długo wierciła mi dziurę w brzuchu, że w pewnym momencie uwierzyłem, że to ma sens. I przekonywałem się do tego przez całe studia. Za każdym razem, gdy zamiast wyskoczyć ze znajomymi na piwo, ślęczałem po nocach nad trudnymi książkami, przerabiając swój mózg na kocią karmę o marnym składzie. Ryzykowałem trwały uraz psychiczny, bo mimo wszystko zdawałem sobie sprawę, jak bardzo różni się wyobrażony zawód weterynarza od prawdziwej pracy. Wypruwałem sobie flaki na stażu bez najmniejszej przyjemności z tego tytułu i powtarzałem sobie, że to przecież tylko staż – kiedy będę na swoim, będzie dobrze! Później wmawiałem sobie, że to dopiero początek, i gdy popracuję trochę dłużej, będzie lepiej.

Nie było. Każdy kolejny miesiąc, tydzień, aż wreszcie dzień utwierdzał mnie w ponurym przekonaniu, że nie nadaję się do tej roboty. Nie, nie brakowało mi wiedzy ani umiejętności. Brakowało mi czegoś dużo ważniejszego – serca. Bo choć nie mogłem zaprzeczyć miłości do zwierząt, zdecydowanie nie czerpałem radości z obcowania z nimi.

Nie trzeba być ginekologiem, żeby kochać kobiety, nieprawdaż?

Przedstawiłem sobie minę matki w chwili, gdy tłumaczę jej, że to jednak nie to i nie chcę już dłużej być weterynarzem. Nie musiałem się szczególnie wysilać, żeby oczami wyobraźni zobaczyć, jak ściąga brwi, przewierca mnie dramatycznym spojrzeniem i pyta teatralnym tonem, jak amatorka z mylnym przekonaniem o własnym talencie obsadzona w szekspirowskiej sztuce: „Maciek, czy już ci matka do końca obrzydła, że ją do grobu chcesz wpędzić?!”. Uśmiechnąłem się pod nosem. Nie, nie na myśl o tym, że mógłbym przyczynić się do przedwczesnego zgonu mamuśki, bo wiedziałem, że żaden czort jej do siebie nie weźmie. Zaraz wygryzłaby go ze stanowiska i uczyniła swoim parobkiem. Nie, ubawiła mnie jej przesadna skłonność do dramatyzowania.

Do końca zmiany niewiele się działo. Odkamieniałem zęby, robiłem zastrzyki przeciwalergiczne, zmieniałem opatrunki, obcinałem pazurki, wyciągałem kleszcze. Mogłem nawet powiedzieć, że był to jeden z moich lepszych dni. Żadnej eutanazji, co uznałem za sukces. W wolnych chwilach popijałem kawę i podjadałem żelkowe kabelki o smaku jeżynowym. Z tymi ostatnimi wiązała się dość ciekawa, choć przerażająca historia (o wielu takich gabinetowych historiach mógłbym opowiedzieć, a jedna byłaby lepsza od drugiej). Sytuacja miała miejsce w listopadzie ubiegłego roku, gdy korzystając z dłuższej przerwy między pacjentami, opychałem się jeżynowymi kabelkami bez opamiętania. Poddawszy się orgii smaku, niemal nie dosłyszałem pukania do drzwi. Na szczęście zreflektowałem się w porę, zmiąłem pustą torebkę po słodkościach, wyrzuciłem ją do kosza pod biurkiem i otworzywszy, zaprosiłem do środka starszą panią, która przybyła ze swoim yorkiem na szczepienie. Standardowa procedura.

Miałem już psiaka na rękach, gotów postawić go na stole i zrobić mu zastrzyk, kiedy zauważyłem, że staruszka przygląda mi się badawczo, z przekrzywioną dziwnie głową. Starałem się zignorować jej wzrok – może po prostu słabo widzi? – lecz ona zbliżała się do mnie, z każdą chwilą bardziej. To posapywała, to pociągała nosem. Mrużyła oczy i tuptała w miejscu, jakby ją licho nawiedziło.

Mimowolnie podniosłem wzrok i spojrzałem w jej małe oczka ukryte pod grubymi jak denka od słoika szkłami okularów. A miała oczka doprawdy przerażające, przypominające wąskie szparki. Niedługo potem zauważyłem, że usta babci wyginają się w podkowę. Kiedy postąpiła kolejny kroczek w moją stronę i niemal dotknęła haczykowatym nosem mojego podbródka, odsunąłem się niepewnie, nie mogąc dłużej znieść jej zachowania. Najbardziej uprzejmym głosem, na jaki było mnie stać, zapytałem, co się dzieje.

– Żeby mężczyzna – wysapała, celując we mnie sękatym paluchem – usta pomadką malował?! Doprawdy, nie do wiary! Jak długo żyję...! – Każde kolejne słowo padało szybciej od poprzedniego. Czułem, że jeszcze trochę, a babina zapowietrzy się z emocji i padnie na serce. – Malinami pan pachniesz! Usta masz pomalowane! Matko Boska, Jezusie Nazareński, GAJ! – Niemal wykrzyczała mi w twarz. – Żeby tak w grzechu! Mój Boże, mój Boooże!

Zanim zdążyłem wydobyć z siebie choć jeden dźwięk (zamurowało mnie!), starowinka wyszarpnęła mi z rąk psa, zagarnęła go pod pachę i szybkim, jak na ograniczone reumatyzmem możliwości, krokiem poczłapała ku wyjściu, wzywając imię Pana Boga nadaremno i przyzywając wszystkich świętych wraz z zastępami anielskich bojowników, by wymierzyli karę grzesznikowi. Osłaniając pupila, jak by się obawiała, że pies się czymś zarazi, dopadła drzwi i chwyciła za klamkę. W progu odwróciła się jeszcze i z wlepionym we mnie spojrzeniem wyrażającym skrajną odrazę rzuciła:

– Będzie piekło!

Przeżegnała się i tyle ją widziałem.

Stałem osłupiały, niezdolny do wykrztuszenia choćby słowa. Żałowałem, że dopiero po czasie przyszła mi na myśl cięta riposta w postaci żartu o geju, który przyszedł do spowiedzi. Ale może to i dobrze, pomyślałem, bo faktycznie kobieta padłaby na zawał...

Wykończony i wypompowany jak dętka w starym rowerze wróciłem do domu niezdolny do niczego oprócz umoszczenia się przed telewizorem. Był moim jedynym towarzyszem, umilającym mi ciche godziny spędzane w pustym mieszkaniu. Miewałem wprawdzie ochotę wywalić go przez okno, zwłaszcza gdy przerzucając kolejne kanały, natrafiałem wyłącznie na durne, zabijające ostatnie szare komórki paradokumenty. Ich producenci powinni wypłacać sowite zadośćuczynienia za wyrządzanie trwałych szkód psychicznych, stwierdziłem i po raz kolejny zadawszy sobie pytanie, po co ja korzystam z usług operatorów telewizji cyfrowej, odpaliłem Netfliksa. Wybrałem na chybił trafił z listy do obejrzenia i poszedłem do kuchni coś przegryźć.

Ledwie zdążyłem wyciągnąć wędlinę z lodówki, gdy dobiegło mnie ciche stukanie do drzwi. Natarczywe, nieustające. Puk-puk-puk, dwie sekundy przerwy. Puk-puk-puk, przerwa. I tak w koło Macieju.

Od razu wiedziałem kto to. Znałem tylko jedną osobę cierpiącą na tak uporczywą awersję do dzwonka.

Z opakowaniem sopockiej w dłoni otworzyłem sędziwej sąsiadce z naprzeciwka.

– Ach, dzień dobry, pani Marysiu! – rzuciłem na powitanie, błądząc myślami przy sopockiej i wypasionej kanapce, do której przygotowania miałem jej użyć. Gdybym nie był tak umordowany, zapewne pokusiłbym się o ugotowanie obiadu, ale dziś wyjątkowo nie miałem na to ochoty. Chciałem jak najszybciej się napchać i wygodnie usadowić przed telewizorem.

– Pochwalony! – odparła kobiecina, uśmiechając się do mnie idealnym uzębieniem, jakie gwarantuje wyłącznie tania sztuczna szczęka. – Syneczku kochany, paczka do pana przyszła! Ale ciężka jest jak jasny pieron i ja nie dam rady jej przynieść, bo nogi ledwie mnie noszą, a ręce to już w ogóle mam do niczego. – Gorliwie pokiwała głową, jakby na potwierdzenie swojej niedoli.

Bycie weterynarzem miewa jednak swoje zalety, pomyślałem. To była jedna z nich. Kiedyś pomogłem kotu pani Marysi, gdy zadławił się czymś na podwórku. Wdzięczność mojej sąsiadki nie miała granic, więc mimo że Felek nie żył od dobrego roku, ona nadal odbierała dla mnie paczki, żebym nie musiał biegać z awizo na pocztę. Kochana kobitka!

Odłożywszy na komodę przy drzwiach opakowanie wędliny, udałem się za sąsiadką do jej mieszkania. Zaprosiła mnie do środka i od razu wskazała na sporej wielkości kartonowe pudło w przedpokoju. Co prawda, nie spodziewałem się żadnej większej przesyłki, ale czasami przychodziły one znienacka, pełne próbek najróżniejszych cudownych wynalazków i produktów, które przedstawiciele handlowi przysyłali mi z nadzieją, że niektóre z nich zamówię do gabinetu lub będę polecał moim pacjentom. Dźwignąłem karton i pożegnałem się z sąsiadką, upewniwszy ją przynajmniej siedmiokrotnie, że naprawdę obejdę się bez jej herbaty, i wróciłem do siebie. Odruchowo odstawiłem pudło na krzesło przy drzwiach wejściowych i poszedłem prosto do kuchni. Testery mogą zaczekać, machnąłem ręką. Moje myśli zajmowała teraz wyłącznie wizja majestatycznej wielopoziomowej kanapki, w której pierwsze skrzypce grają polędwica sopocka, jajko na twardo i majonez.

Trzeba mieć w życiu priorytety. I nie lękać się cholesterolu.

Nawet nie zauważyłem, kiedy przysnąłem przed telewizorem. Ostatnimi czasy przytrafiało mi się to coraz częściej. Obudził mnie telefon, który rozdzwonił się szaleńczo akurat w chwili, kiedy na ekranie telewizora Nastka, dzięki swojej telekinetycznej mocy, miotała Billym po ścianach. Odebrałem, nie odrywając wzroku od przelatujących scen.

– Na litość boską, Maciek! Gdzie ty jesteś?

Ach, mamusia. Kochana mamusia. Zacząłem odliczać w myślach czas, po którym usłyszę, za co zabije mnie tym razem. Nie zdążyłem doliczyć nawet do dziesięciu.

– Miałeś przyjechać zobaczyć, co z Pufką! Znowu zapomniałeś! Ja cię po prostu zabiję! Uduszę własnymi rękami! Za grosz odpowiedzialności! Dorosły facet!

Zaśmiałem się pod nosem. Moja mama zawsze miała problem z wyrażaniem uczuć. „Zabiję cię” było czymś pomiędzy ochrzanem a wyrażaniem miłości.

Pufka była dwunastoletnim labradorem moich rodziców, który imię zawdzięczał dziwacznemu upodobaniu do podstawiania grzbietu pod ludzkie stopy. Miała tak od szczenięcia. Zaledwie ktoś przysiadł na kanapie czy w fotelu, labradorka pojawiała się znikąd i znacząco szturchała nosem w oczekiwaniu, że delikwent uniesie nogi i oprze je na jej grzbiecie.

Moje dzisiejsze „zapomnienie” o psinie było celowe i przemyślane. Mama już od dłuższego czasu wykorzystywała poczciwego zwierzaka jako pretekst, by ściągać mnie do rodzinnego domu. Kiedyś leciałem za każdym razem, gdy tylko wszczynała alarm, ale zawsze się okazywało, że rodzicielka z premedytacją wykorzystywała moją słabość do Pufki, byleby tylko zyskać okazję do bombardowania mnie dziwnymi pytaniami i wskazówkami, którymi sypała jak z rękawa. No cóż, moja mama żyła w przeświadczeniu, że bez jej ingerencji świat przestanie się kręcić, a planety Układu Słonecznego pospadają z orbit jak piłeczki, które zapomniano przyszpilić do czarnego aksamitu niebios. Bo mama znała się na wszystkim, wszystko wiedziała najlepiej i najpewniej dostałaby udaru, gdyby ktokolwiek odmówił jej udziału w sprawach, zwłaszcza takich, które nijak jej nie dotyczyły, a nawet nie powinny w ogóle obchodzić. Tata był jej dokładnym przeciwieństwem, a jego życie polegało na nieustannej walce o przetrwanie. Jako doskonały strateg wiedział, że lepiej trzymać się na uboczu, i w trosce o własny spokój i komfort starał się nie wypowiadać w kwestiach, które żywo zajmowały jego żonę. Prawdę mówiąc, usiłował schodzić jej z drogi, by nie stać się przypadkową ofiarą. „Synku, kimże ja jestem, żeby z nową, gorszą wersją Hitlera wchodzić w dyskusje?”, mawiał.

– Dobra, wpadnę jutro po pracy. – Poddałem się po jakimś czasie, świadom, że bez jasnej deklaracji ta połajanka nigdy się nie skończy. – Dzisiaj miałem naprawdę ciężki dzień i padam na twarz.

– Jakiś ciężki przypadek? – zapytała ze szczerym zainteresowaniem mama. Zawsze oczekiwała soczystych szczegółów, którymi mogłaby się podzielić ze znajomymi i pochwalić zaradnym synem weterynarzem.

– Bardzo. Ważył blisko trzydzieści kilo i zesrał się na podłogę.

– Maciek!

– Sądziłem, że lubisz pikantne szczegóły. A ten był wyjątkowo pikantny. – Roześmiałem się.

– Zabiję cię!

Musiałem trzykrotnie zapewnić, że tak, jutro już na pewno przyjadę, i tak, zapiszę sobie przypomnienie w telefonie, i nie, nie ignoruję własnej matki, po prostu mam trudny czas w pracy (bo skończyły mi się jeżynowe kabelki), ale udało mi się zakończyć rozmowę. Odetchnąłem z ulgą. Może i poszedłem na weterynarię za namową mamy, ale z całą pewnością nie byłem maminsynkiem, jakiego ona chciałaby we mnie widzieć. Kilka lat pracy z psami może człowieka nauczyć, jak zerwać się ze smyczy. Lepiej późno niż wcale.

Teraz tylko trzeba znaleźć sposób na ucieczkę z kojca. I dawaj w długą, wolność czeka!

Odłożyłem telefon i udałem się do łazienki. Po drodze rzuciłem okiem na paczkę i w przypływie minimalnej ciekawości postanowiłem sprawdzić, jakież to cudowne i rewolucyjne specyfiki przysłano mi tym razem. Trochę mnie zaskoczyły nalepki po angielsku (This side up!), ale widywałem już dziwniejsze rzeczy. Z szuflady wyjąłem nożyk do tapet i wprawnym ruchem chirurga, którym nie byłem i być nie zamierzałem, przeciąłem taśmę.

Karton stanął otworem.

Na wierzchu, na wypełniaczu z pogniecionego brązowego papieru, leżała zaklejona koperta bąbelkowa. Odłożyłem ją na bok, wywaliłem wypełniacz i osłupiałem. Moim oczom ukazał się wierzch metalowej skrzyni stylizowanej na zardzewiałą.

– THE LAST OF US PART II – przeczytałem półgłosem wymalowany wielkimi literami napis.

Jakaś dziwna nazwa tego szamponu dla psów, stwierdziłem zdumiony. No, chyba że to jakiś cudowny szampon przeciw pchłom albo kleszczom. Wybije ostatnich z nas... Nawet w mojej głowie zabrzmiało to głupio, więc nie zastanawiałem się dłużej i nie szukałem sensu tam, gdzie zapewne go nie było.

Delikatnie wydobyłem skrzynię z kartonu. Wyglądała na solidną. Na bocznych ściankach miała metalowe uchwyty oraz logo PlayStation i Naughty Dog.

Jeżeli do tej pory byłem zaskoczony, to teraz w mojej głowie zabrzmiały syreny alarmowe. Jako dzieciak grywałem na PlayStation, więc domyślałem się, że mogę mieć do czynienia z jakąś nową wersją konsoli albo jakimiś gadżetami dla gracza. Nijak jednak nie potrafiłem pojąć, jakim cudem przesyłka z nimi trafiła właśnie do mnie. Gry wideo przestały mnie kręcić lata temu, już dawno z nich wyrosłem.

Szybko odszukałem nalepkę adresową.

Aneta Brzezińska

Strugackiego 6/14

Bydgoszcz

POLAND

No tak, westchnąłem w duchu. Pominąwszy personalia odbiorcy, adres się zgadza...

Teoretycznie. Bo w praktyce doszło do fatalnej pomyłki.

Ktoś kiedyś, najwyraźniej pierwowzór internetowego trolla czy mało śmiesznego śmieszka, postanowił uhonorować braci Strugackich i uczynić ich patronami ulicy. Nie wiadomo, co poszło nie tak, ale odwalono fuszerkę. Braci było dwóch? To nazwijmy na ich cześć dwie ulice! Ja mieszkałem na Strugackiego 6/14, a dokładniej rzecz ujmując, na Arkadija Strugackiego. Tymczasem gdzieś po drugiej stronie Bydgoszczy znajdowała się ulica nazwana imieniem Borysa. Z reguły nie było problemów z dostarczaniem przesyłek, bo adresy miały różny kod pocztowy, a jeśli ktoś miał obawy, zwykle podawał również imię konkretnego brata. Wprawdzie mnie nigdy dotąd pomyłka się nie przydarzyła, ale od kilku sąsiadów słyszałem o takich przypadkach. Tym razem jednak nadawca kodu nie podał. Na poczcie z pewnością dobrze się bawili, ciągnąc losy jak na loterii i decydując, pod który adres wysłać tę konkretną paczkę.

No nic. Najstaranniej, jak umiałem, zapakowałem skrzynię z powrotem. Nawet wypełniacze postarałem się ułożyć w taki sposób, jak je zastałem. Po czym zakleiłem karton i odstawiłem pod drzwi, żeby nie zapomnieć pójść na pocztę. Zamierzałem podrzucić ją tam nazajutrz. Zawartość wyglądała na wartościową i z pewnością ktoś na nią czekał.

2.

Maciek

Nie odwiozłem paczki nazajutrz. Nie zrobiłem tego również kolejnego i następnego dnia. Stała pod drzwiami jak wyrzut sumienia, nieustannie przypominając, jak bardzo podłym człowiekiem jestem. Ale ilekroć usiłowałem ją odwieźć, coś stawało mi na przeszkodzie – a to pilny przypadek w pracy, przez który musiałem jechać wcześniej do przychodni, a to nagły wypadek u rodziców, który jak zawsze okazywał się fałszywym alarmem. No i wreszcie największa przeszkoda – ja sam. Na myśl o pójściu na pocztę i wyczekiwaniu w stukilometrowej kolejce do okienka, przy którym powita mnie najpewniej pani z miną gestapowca, przemocą zmuszana do pracy ponad siły bądź cierpiąca za wszelkie popełnione i niepopełnione grzechy ludzkości, czułem się jak mały hobbit, od którego wymaga się dostarczenia pierścienia na Górę Przeznaczenia. Aż chciałoby się powiedzieć: „Gandalfie, zdejmij ze mnie to brzemię i pozwól żyć!”.

Tak upłynęły niemal dwa tygodnie. Już prawie nie mogłem patrzeć na siebie w lustrze. No dobra, to za wiele powiedziane. Nigdy nie mogłem patrzeć na siebie w lustrze, bo choć do najbrzydszych istot chodzących po tym łez padole nie należałem, nie miałem ochoty spoglądać na gębę kogoś, z kim musiałem się użerać przez całe życie.

Starając się zagłuszyć wyrzuty sumienia, wyobrażałem sobie, że na paczkę czeka jakiś wyjątkowo paskudny dzieciak. Mały, pryszczaty i zdecydowanie otyły gówniak, który wyłącznie przesiaduje przed ekranem, czy to komputera, czy telewizora, nałogowo wciąga czipsy i naparza w strzelanki, zamiast wyjść z chłopakami pokopać w piłkę na podwórku, jak to się robiło za czasów, gdy byłem jeszcze dzieciakiem. W mojej wyobraźni ten smark jawił się jako wyjątkowo wredny i rozpieszczony do granic możliwości przypadek. Pewnie drogą zabawkę kupiła mu matka, babka albo ciotka. Może zbliżała się komunia? Tym lepiej, że nie dostanie prezentu na czas, myślałem z satysfakcją. Choć byłem agnostykiem, nie potrafiłem zrozumieć, jak można uczynić tak ważne dla ducha człowieka wierzącego święto czymś tak przeżartym materializmem do cna. Ile dzieciaków zapamiętuje swoją pierwszą komunię przez pryzmat otrzymanych (lub nieotrzymanych) prezentów i kasy wypełniającej koperty? A gdyby zapytać jednego czy drugiego, o co chodzi w tym obrządku, zapewne wzruszyłby ramionami i wrócił do gry na sprezentowanym mu właśnie laptopie bądź odjechał na quadzie otrzymanym od chrzestnego. Amen.

Ilekroć wyobrażałem sobie tego paskudnego małego materialistę (o dziwo, zawsze jako chłopca), tylekroć jego obrazu dopełniał jakiś nowy szczegół. Po blisko dwóch tygodniach tych idiotycznych wizji znałem go już jak własną kieszeń. Miał niespełna dziewięć lat, był gruby, dużo przeklinał i nie miał kolegów. W wolnej chwili zjadał własne smarki i rozrzucał brudne skarpetki gdzie popadło. Do tego obrzydliwie śmierdział, bo miał awersję do mydła i kąpieli. Pewnie nawet nie spuszczał po sobie wody w toalecie. Kiedy matka zabierała go na zakupy, robił awanturę przy regale ze słodyczami czy z coca-colą, rzucając się na podłogę, wymachując kończynami i wrzeszcząc wniebogłosy. Rodzicielka nie mogła nic zrobić, bo gnojek był synalkiem tatusia, który tolerował fochy potomka, ponieważ całe dnie spędzał poza domem, w cichej i spokojnej pracy. Oj tak, tylko ojciec, który nie poświęca dziecku ani minuty, może znieść takie zachowanie...

Ostatecznie jednak w swej łaskawości postanowiłem ulitować się nad małym gnojkiem. Niech ma. Co mu będę żałować? Nie ja muszę się z nim użerać. Poza tym i tak miałem odebrać Miłkę ze szkoły, a niedaleko podstawówki jest poczta.

Miłka, a właściwie Mirosława, to moja młodsza siostra. Efekt „pomyłki” bądź „żartu na starość”, jak mówili czule rodzice. Do tej pory pamiętam szok, jaki mnie ogarnął, kiedy tata na stronie śmiertelnie poważnym tonem oznajmił, że musi mi coś powiedzieć (wówczas jeszcze studiowałem i mieszkałem w rodzinnym domu). Przeraziłem się, bo nigdy dotąd nie był tak poważny. Do głowy natychmiast przyszły mi najstraszliwsze myśli. Ma raka! Podczas przedłużającej się ciszy, w której tata najwyraźniej nie wiedział, jak ma mi przekazać tę straszną wiadomość, zalewały mnie mrożące krew w żyłach obrazy. Oczami wyobraźni zobaczyłem ojca w szpitalnym łóżku, łysego i pozbawionego brwi przez chemoterapię. Wychudzonego, z zapadniętymi oczami i pożółkłą skórą. W kolejnej scenie ujrzałem siebie kładącego wieniec na jego grobie, a potem obejmującego słaniającą się z rozpaczy matkę.

– Mama... – zaczął wreszcie tata, lecz zanim zdołał dodać cokolwiek, moje myśli uległy przeformatowaniu. Teraz dopadła mnie dokładnie ta sama wizję, co poprzednio, tyle że na miejscu ojca znajdowała się matka. Także ona leżała słaba i łysa w szpitalnym łóżku, tyle że nie widziałem jej nagiej czaszki, ponieważ głowę przewiązała wyjątkowo brzydką apaszką.

Kolejne słowa ojca przerwały chwytające za serce dźwięki trąbki, która grała w mojej głowie smętną melodię ostatniego pożegnania.

– Synek... Mama i ja będziemy mieli dziecko.

Czy ja dobrze słyszę? Powiedział „dziecko”? Na pewno nie „raka”?!

Nie, to idiotyczne, skarciłem się w duchu. Oboje naraz, jak na zawołanie? Bzdura! Zresztą kto powiedział, że będzie miał raka? O ile wiem, mój ojciec nie był jasnowidzem... Chociaż kto go tam wie? Czy przetrwałby tyle lat w związku z matką, gdyby nie posiadał nadprzyrodzonych mocy?

Prawdziwy sens słów taty dotarł do mnie później.

– Co... Jak? – bąknąłem głupio i od razu pożałowałem pytania.

Ojciec westchnął głęboko i spojrzał jak na półgłówka, co przy jego tolerancji dla świata i wszystkich jego idiotyzmów świadczyło wyłącznie o tym, że nawet ona ma swoje granice. Przekraczające najdalsze rejony kosmosu, ale jednak.

– Duży już jesteś, chyba nie muszę tłumaczyć ci jak – odparł.

Mimowolnie zalała mnie fala myśli o tym jak. Chyba nikt nie chciałby sobie wyobrażać rodziców w takiej sytuacji. Poza tym tata przekroczył już pięćdziesiątkę, a mama miała czterdzieści dwa lata! Czy to w ogóle jeszcze możliwe?

Okazało się, że jak najbardziej.

Matka urodziła osiem miesięcy później, przez cesarskie cięcie, a ja, dwudziestolatek, zyskałem młodszą siostrę. Na początku nie wiedziałem, co o niej sądzić. Nie lubiłem dzieci, a to konkretne przypominało mi kawię domową. Miłka wlepiała we wszystko te swoje ciekawskie gały i wydawała dziwne, przypominające pokwikiwania odgłosy.

Niosący się nieprzerwanie całymi dniami i nocami płacz trwał i trwał, a ja starałem się w nim odnaleźć i skupić na tym, czego musiałem się nauczyć. Po zdaniu egzaminów i zdobyciu pracy wynająłem mieszkanie i rozpocząłem życie „dorosłego” człowieka.

Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu mieliśmy z Miłką świetną relację. Mała była pyskata i jako jedyna potrafiła wyprowadzić matkę w pole. A przy tym niesamowicie otwarta i trochę nadpobudliwa, ale ją uwielbiałem. Zaledwie jedenastolatka, a naprawdę rozgarnięta. Poza tym była jedynym dzieciakiem, jakiego tolerowałem i nie miałem ochoty utopić w studni.

Pomachałem jej, zauważywszy, że wychodzi ze szkoły. A młoda od razu skierowała kroki do mojego samochodu. Po szybkim przybiciu żółwika wrzuciła plecak do bagażnika i zanim jeszcze usadowiła się na dobre, zwróciła uwagę na spoczywające na tylnym siedzeniu pudło.

– Co tam masz? – zapytała, świdrując paczkę spojrzeniem, jakby chciała ją przewiercić na wylot.

Co za ciekawskie jajo z tej mojej siostry!

– To jest paczka – zacząłem powoli i wyraźnie. – Ludzie czasami wysyłają rzeczy w kartonowym pudełku i...

– Dowcipny jesteś, no, boki zrywać! – odparła cierpko.

Ależ ja ją lubiłem wkurzać! I mogłem robić to bezkarnie. Zwłaszcza w moim samochodzie, ha!

Pod naciskiem miażdżącego spojrzenia, które zbyt przypominało spojrzenie matki, postanowiłem jednak zakończyć farsę.

– Trafiła do mnie przez pomyłkę. Muszę ją oddać na poczcie.

Młoda przyjrzała się paczce dokładniej, z każdej strony.

– Jak to przez pomyłkę?

– No normalnie. Miała iść na Borysa Strugackiego, ale nie było kodu pocztowego, więc w pocztowej loterii to ja zostałem wytypowany zwycięzcą.

Miłka zamilkła na chwilę, mrużąc oczy w głębokim namyśle. Przekrzywiła głowę, przyjrzała się etykiecie adresowej, a po chwili pisnęła głośno.

– To przyszło z USA! – wykrzyknęła rozentuzjazmowana. – O wow! Ale super!

No tak. Stany Zjednoczone wielu dzieciakom (i nie tylko!) kojarzyły się z zupełnie innym światem. Światem spełnionych marzeń. Wspaniała, kusząca kraina mlekiem i miodem płynąca. Albo przynajmniej fast foodem i coca-colą.

– Nnno tak – potwierdziłem głupio, nie mając pojęcia, co jeszcze powiedzieć.

– Nie możesz jej oddać! – rzuciła pośpiesznie moja siostra. Brwi podjechały mi do góry, niemalże wyskakując z czoła. – Poczta na pewno gdzieś wywali albo zgubi tę paczkę – dodała szybko młoda. – A przecież ktoś na nią czeka! Ta... Aneta Brzezińska. Znasz ją?

– No pewnie, siorka, znam wszystkich w Bydgoszczy! Przecież to tylko mała wioska, takie małe bagienko. Tu wszyscy się znają!

Miłka pokazała mi język.

– Nie zachowuj się jak dzban, okej, młotku?

– Spoko, kołku.

– Chodzi o to... – Wyprostowała się i poprawiła, jakby miało jej to pomóc w przyjęciu lepszej pozycji negocjacyjnej – ...że ta Aneta Brzezińska pewnie nigdy nie dostanie tej paczki. Pudło trafi do jakiegoś magazynu, może je odeślą? A co, jeśli zaginie? Ty poczty nie znasz? A w ogóle to kiedy przyszło? Dzisiaj?

Chciałem nieco nagiąć prawdę, ale kiedy zobaczyłem w lusterku wstecznym oczy Miłki głęboko we mnie wpatrzone, niemrugające, zdecydowałem się nadstawić karku. Narażając się na wszelką (słuszną skądinąd) krytykę, odparłem zgodnie z prawdą:

– Jakieś dwa tygodnie temu. Tak myślę?

Mała aż się zapowietrzyła z wrażenia.

– Dwa tygodnie? – wycedziła lodowato. – Przetrzymujesz czyjąś paczkę przez dwa cholerne tygodnie i jedyne, na co cię stać, to odwiezienie jej na pocztę? Równie dobrze mógłbyś wywalić ją do kontenera na śmieci i zapomnieć o problemie! Co za człowiek! – Wzniosła oczy do nieba.

Zapadła głucha cisza.

Miłka miała mocny kręgosłup moralny. Była do bólu uczciwa i szczera, nawet jeśli to skutkowało kłopotami. Jak na przykład wtedy, gdy powiedziała nachylającej się nad nią nauczycielce od przyrody, żeby ta się odsunęła, bo brzydko jej pachnie z ust. No, może styl przypominał osła ze Shreka, ale sens pozostawał ten sam.

– Musimy ją odwieźć – przerwała milczenie moja siostra.

– No a co niby robimy? Jedziemy na pocztę – powiedziałem spokojnie.

Westchnęła zirytowana.

– Nie na żadną pocztę, młotku! Do Anety Brzeźni... Brzezińskiej! – poprawiła się, odczytując dane odbiorcy.

No bez przesady! Tego już było za wiele. Nie zamierzałem nikomu odwozić żadnej cholernej paczki. To przecież nie moja wina, że jakaś niedojda pomyliła adres. Miałem już wygłosić gorącą i płomienną przemowę o tym, jak to wyświadczam gapowatemu odbiorcy przysługę, w ogóle oddając jego paczkę na pocztę, kiedy zakłuło mnie sumienie. Wyobraźnia podsunęła mi obraz małego, grubego, podłego chłopca, który zamiast realnego życia wiedzie marny żywot wirtualny. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Tego złośliwego, skłonnego do awantur gnojka, którego wyobrażony wizerunek zaczął się nagle rozmywać. Mały schudł, przestał jeść czipsy, stał się posłuszny i grzeczny. Normalny, fajny dzieciak, któremu ktoś chciał zrobić prezent za dobre wyniki w nauce, nienaganne zachowanie i pomoc w domu przy młodszym rodzeństwie.

Po rozwydrzonym bachorze nie pozostał ślad. Miałem przed oczami słodkiego cherubinka o błękitnych tęczówkach, pełnych miłości i wdzięczności. Po prostu słodkiego aniołka z alergią na pierze. Alleluja!

Odmówić takiemu dziecku?

Miłka nie odzywała się i niemal nie mrugała. Wpatrywała się we mnie w lusterku wstecznym. A ja starałem się nie zwracać na nią uwagi.

Bezskutecznie.

Gdy mała bestia pojęła, że wygrała, wysupłała z plecaka smartfon i pośpiesznie wystukała coś na wyświetlaczu.

– Co robisz? – zapytałem.

Wyciągnęła w moim kierunku dłoń z telefonem. Zobaczyłem otwarte mapy Google’a i trasę na Borysa Strugackiego 6.

Nie miałem wyboru.

– No dobra, ale najpierw odwiozę cię do domu – mruknąłem.

Moja siostra prychnęła jak rozjuszona kotka.

– Chyba sobie żartujesz, dzbanie! Mowy nie ma!

– Wiesz, że matka urwie mi łeb i natrze solą kikut szyi, jeżeli zabiorę cię do obcego domu bez jej zgody?

Tym razem Miłka uśmiechnęła się figlarnie i szybko zamrugała.

– A ty masz pięć lat, że musisz o wszystkim mówić mamusi?

Współczułem jej przyszłemu mężowi. Będzie miał przesrane. Jeszcze bardziej niż mój tata.

3.

Maciek

Dojechaliśmy na Borysa Strugackiego w rekordowym czasie pięćdziesięciu pięciu minut. Podczas gdy przedzieraliśmy się moją błękitną fabią przez korki, roboty drogowe i jeszcze więcej korków i robót drogowych, które w godzinach szczytu najmocniej dawały się we znaki, Miłka napisała szybko esemesa do mamy, oznajmiając, że jedziemy do mnie. A mama ma się nie przejmować, bo córka wróci wieczorem. Nie ma nic zadane, jutro nie będzie żadnego sprawdzianu.

No tak. Niech się mamusia nie martwi, bo to źle na urodę robi. Niech mamusia korzysta z ciszy w domu. Córeczka jest bezpieczna i dobrze zaopiekowana.

Moja siostra to diabeł wcielony.

Zatrzymaliśmy się przed jednym z nowszych osiedli. Ogrodzonym, jakżeby inaczej. Przecież tylko ktoś, kogo stać na lokum w takim miejscu, może sobie pozwolić na zagraniczną „zabawkę” wartą zapewne kilka tysięcy złotych.

Z głośnym westchnieniem, bijąc się z myślami (co ja tu właściwie robię?), wysiadłem z samochodu. Miłka już stała przy furtce i spoglądała na mnie wyczekująco. Wytargałem paczkę z tylnego siedzenia i zastanowiłem się przelotnie, jak dostaniemy się za płot, gdy do furtki zbliżył się z przeciwnej strony jakiś starszy jegomość. Korzystając z okazji, prześlizgnęliśmy się chyłkiem.

Minęliśmy dwa bloki i dotarliśmy wreszcie do tego opatrzonego wielką cyfrą „6”.

Z dudniącym sercem nacisnąłem „14” na domofonie i czekałem. Czekałem i czekałem... I tyle. Najwyraźniej nikogo nie było w domu. Cała ta akcja i to przedzieranie się przez zatłoczone centrum miasta w godzinach szczytu poszły na marne. Ot, godzina wycięta z życiorysu.

Było jechać na pocztę, pokiwałem głową. Zmarnowałbym tyle samo czasu, ale przynajmniej pozbyłbym się paczki. Cóż, trzeba się pogodzić z porażką.

Wybacz, mały cherubinku. Twoja paczusia wróci do wujka Sama.

Już otwierałem usta, by oznajmić Miłce, że wracamy do samochodu, kiedy niespodziewanie rozległ się brzęczyk.

Weszliśmy na klatkę i po schodach na pierwsze piętro.

Drzwi do mieszkania numer czternaście były lekko uchylone. Spodziewałem się zobaczyć kobietę w średnim wieku, matkę tak usilnie wyobrażanego sobie przeze mnie chłopaczka. Tymczasem w progu stała dziewczyna. Wróć, kobieta. Tak, zdecydowanie kobieta! Młoda, góra dwadzieścia dwa lata. Tak pi razy drzwi. I gapiła się to na jedno, to na drugie dużymi, jakby lekko wystraszonymi oczami. A te jej oczy...

Od razu zrobiło mi się gorąco, bo co tu dużo mówić, byłem kiepski w kontaktach z kobietami. A zwłaszcza z tymi atrakcyjnymi. Pewnie, że miałem w życiu kilka dziewczyn, w tym jedną świadomą naszej relacji (pozostałe przewijały się w moich w snach). Za to ta jedna, jedyna, Agata, była moją prawdziwą miłością. Planowaliśmy spędzić ze sobą życie. Mieliśmy plany, nawet wstępną listę ślubnych gości. Nasz związek znaczyły wzloty i upadki, aż ostatecznie się rozstaliśmy – po wyjątkowo paskudnej kłótni, nie potrafiąc dojść do porozumienia, jak umeblować piętro naszego domu. Tak, to były bardzo intensywne dwa tygodnie, w trakcie których doświadczyłem dotyku kobiecej piersi oraz doszedłem do wniosku, że już nigdy nie zagram z żadną dziewczyną w The Sims. Po rozstaniu wiodłem życie pustelnicze przekonany, że nie spotkam właściwej kobiety. Jakiś miesiąc później, w moje piętnaste urodziny, udało mi się jednak niemal o Agacie zapomnieć i wyleczyć z miłosnego zawodu.

Dlaczego zatem pomyślałem o niej akurat teraz? Dlaczego mój mózg mi to zrobił?

– Tak? – Z odrętwienia i umysłowego niedowładu wyrwał mnie miły głos.

Najwyraźniej dostrzegłszy, że któryś z moich zwojów mózgowych uległ przepaleniu, ewentualnie nie potrafiąc się powstrzymać przed otwarciem buzi, Miłka przejęła ster, zanim zdążyłem otworzyć swoją.

– Czy pani to Aneta Brzezińska? – zaczęła niczym doświadczony śledczy.

Moje myśli natychmiast powędrowały hen daleko i wyobraziłem sobie, że jesteśmy w tej chwili z siostrą jak podinspektor Kot i inspektor Pierzchała z dawno zapomnianego polskiego sitcomu, którego dziś już nikt nie puściłby w telewizji. Ot, poprawność polityczna.

– Ale... O co chodzi? – zapytała niepewnie dziewczyna.

– Mamy paczkę do pani! – wypaliła przejęta Miłka, wskazując na pudło, które trzymałem w rękach.