Pies i ja - Spicer Kate - ebook + książka

Pies i ja ebook

Spicer Kate

5,0
33,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Historia przemiany, poszukiwania sensu życia i obalania mitów współczesnej kobiecości

Bestseller „The Sunday Times”

Autobiograficzna opowieść dziennikarki w średnim wieku, która w swoim bezcelowym życiu postanawia zaadoptować psa. To jej kolejny desperacki ruch w kierunku zmniejszenia poczucia wykolejenia i narzucenia sobie jakiegokolwiek rytmu. Wolfy zgodnie z planem szybko zdobywa serce Kate. Kiedy pewnego dnia niespodziewanie znika, kobieta musi wyjść na ulice Londynu, gdzie poznaje rozmówców wśród medium, blogerów i w najdziwniejszych zakamarkach miasta. Próba znalezienia psa staje się dla niej podróżą w głąb siebie. Staraniem poradzenia sobie z samą sobą we współczesnym świecie.

Bardzo przenikliwa i niesamowicie zabawna, jedna z najlepszych i najprzyjemniejszych książek 2019 roku. – „British Vogue”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 409

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla wszystkich, którzy wiedzą, jak to jest kochać psa i być przez psa kochanym

Wcześniej

Zegar dwanaście razy wyszczekuje godzinę i zaczyna się dzień, w którym postanawiam kupić psa. Patrzę na zegar mojego dilera. Na tarczy zamiast cyfr są ulubieńcy z programów telewizyjnych. Oznajmianie północy przypada Lassie.

Co to, do cholery, tam robi?

Sercem mieszkania Tima nie jest kominek, kuchnia ani nawet telewizor, tylko duży stolik kawowy z marmuru i szkła, który musiał być szykowny w latach osiemdziesiątych, kiedy Tim był młodym bywalcem popularnych miejscówek. Teraz to u niego bywają inni i pochyleni nad tym monstrum z minionej epoki przez zwinięte banknoty wciągają kokainę prosto do układu oddechowego, skąd przez błony śluzowe trafia do krwiobiegu, krąży po całym ciele i wreszcie dociera do mózgu. I bum, następuje nagły przypływ dopaminy. Przepyszna dopamina to narkotyk szczęścia produkowany przez nasze ciało. Jeśli tylko pojawi się w wystarczającej ilości, sprawia, że czujesz się wspaniale nawet wtedy, gdy masz wisielczy nastrój.

W tym stanie czas zlatuje szybko. Co godzinę echa z czasów mojej niewinności wykrzykują, że minęło go jeszcze więcej. Kolejna część mojego życia zmarnowana. Wydaje się, że Lassie dopiero co wyszczekała ostrzeżenie, że wszyscy powinni być w łóżkach, a tu już Bagpuss zaczyna usypiająco ziewać. Jest pierwsza w nocy. Dzieci powinny już spać. Ale nie goście Tima, oni są rozgadani, perwersyjni, napaleni, ożywieni; krzyczą, wyznają najprawdziwsze mroczne myśli, kłócą się i wytykają palcami, jeden wykonuje biodrami sztywny, nieseksowny taniec erotyczny; tworzą więzi na całe życie i zostają starymi przyjaciółmi – to jest do czasu, gdy dragi przestaną działać i cała ta wesołość uleci, a jej miejsce zajmie paląca, parszywa, desperacka potrzeba kolejnej działki. Wtedy nikt nie będzie twoim przyjacielem, oprócz Tima. Starego dobrego Timba.

Tim nie jest dilerem, nie w ścisłym tego słowa znaczeniu; początkowo niezwykle hojnie częstował drobno zmieloną śnieżnobiałą koką wypełniającą tupperware’owe pudełko. To nie był marny pył za trzydzieści funtów. Gram wybornego śniegu Tima chodził po sto trzydzieści. Stąd Tim przyciągał do siebie „porządniejszych” ćpunów, jeśli tacy w ogóle istnieją. Koniec końców mówił jednak „nie”, a wtedy zaczynało mu się płacić.

Pod zegarem, którego mała wskazówka pokazuje teraz Mr. T, siedzi dwóch łamiących prawo bankierów. Jeden z nich jest uważany za geniusza w swojej dziedzinie, drugi to co prawda przeciętniejszy finansowy talent, za to znacznie przystojniejszy. Przynajmniej jeśli leci się na facetów w eleganckich garniturkach i z przylizanymi włosami. Ryczą na temat LIBOR-u i skomplikowanych transakcji finansowych. Nazwijmy ich więc Liborami.

Jest tu jeszcze jedna kobieta, młoda z długimi i chudymi nogami, w skórzanych spodenkach udających pumpy i misternym podkoszulku bez rękawków, który odsłania boki jej ślicznych malutkich cycków. Jest dziewczyną tego bystrego bankiera, chociaż on przez całą noc ani razu nie zwrócił na nią uwagi. Nazwijmy ją Chica. Tim dzieli uwagę między dziewczyny i bankierów. Pochłania go nawijka Chiki o jej influencerskich ambicjach. To w sumie dobrze, bo ona nie daje nikomu wtrącić ani słowa. Na razie wydaje się, że wszyscy doskonale się dogadujemy, ale jestem wystarczająco doświadczona, by wiedzieć, że to dragi mówią i słuchają; mam tyle lat, że mogłabym być jej matką, a Tim – niech cię nie zwiodą jego czarne jak atrament włosy – dziadkiem. Rano nie będziemy mieć ze sobą nic wspólnego.

Siedzę z przechyloną głową, by sugerować, że zamieniłam się w słuch, chociaż wcale tak nie jest. Korzystam tylko ze znieczulającej ucieczki przed poczuciem nieokreślonego dyskomfortu, które towarzyszy mi całe dorosłe życie, chyba że jestem pod wpływem jednego ze wspaniale odrętwiających czynników: dragów, sportu, gorzały, miłości albo pracy. Moje otępiacze zmieniały się przez te wszystkie lata, ale ostatecznie zawsze ląduję z powrotem tutaj.

Popielniczka się przepełnia, a co godzinę przez mrok przedziera się kolejny chwytliwy slogan z czasów dzieciństwa. W całym mieszkaniu jest ciemno, wyjątek stanowi ten stolik kawowy, oświetlany sufitową lampą i naszą żywą uwagą.

Przed czwartą mój nastrój zaczyna się gwałtownie pogarszać, kulę się w sobie i zapadam w milczenie. Słowa, które udało mi się wcisnąć w egocentryczny monolog Chiki, zamierają. Kończy mi się paliwo.

Potrzebuję więcej. Dragów.

Rozlega się szemrzące skrzypienie skóry martwego zwierzęcia o zachwycającą skórę Chiki, gdy jej nogi przesuwają się na starą białą skórzaną kanapę godną międzynarodowego playboya. Dźwięk ten kojarzy mi się z facetami, którzy przystawiają się do dziewczyn w starych samochodach. Czas naprawdę zapomniał o tym miejscu. Zwłaszcza czas pory dziennej. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek zasłony były tu rozsunięte. Unoszę wzrok. Ten pieprzony zegar naprawdę tu nie pasuje. Powinien wisieć w bawialni albo w radosnej rodzinnej kuchni, takiej skąpanej w świetle słońca i tłustych plamach po krakersach.

Z gigantycznej wieży stereo z ogromnymi pokrętłami leci Phil Collins. Tim ma dragi, a tam, gdzie dragi, zwykle znajduje się ktoś chętny na seks, jednak Tim zawsze miał problemy z tą częścią równania. Teraz siedzi skupiony na Chice, która właśnie omawia monetyzowanie swojego instagramowego konta, a także reklamodawców i marki mające płacić jej za kontent.

– Jestem pewny, że mężczyzn też mogłabyś nim przyciągnąć…

Powoli wraca mój cynizm. Kiedyś widok tych młodszych kobiet sprowadzanych na złą drogę przez Timów tego świata – starszych facetów z drogimi narkotykami – smucił mnie i godził w moje feministyczne zasady. Teraz tylko wzruszam ramionami. Pospolita zguba fuksiarzy już mnie nie rusza. Francuski pisarz Huysmans powiedział: „Serce mam już skamieniałe, osmaliło się w rozpuście”[1] – to podsumowuje całą sytuację lepiej ode mnie. Przyzwoite dziewczyny przenoszą się do Londynu, przyzwoite dziewczyny zostają zdeprawowane – i to raczej chętnie, z tego, co pamiętam z własnego prędkiego upadku. Wiem, że to ma być tragedia świadcząca o nierówności płci, ale dla mnie jest zwykłym banałem.

Chica, wciągająca kreski jak zawodowiec i wprowadzająca nas w swoje plany na olśniewające życie, jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Teatralnym gestem unosi nad nasze głowy telefon.

– Selfie!

Nie, nie, nie. Nie ma mowy. Już widzę te zapadnięte oczodoły. Brak skupienia w spojrzeniu, skórę pozbawioną życia o piątej nad ranem, siwe odrosty i niewyraźną linię żuchwy. Zasłaniam twarz rękami.

– Daj spokój! Nie wierzę, że jesteś w tym samym wieku co moja mama – stwierdza podekscytowana.

– Nie! – rzucam tonem, którego użyłabym do powstrzymania psa przed kradzieżą kotleta.

Ona nadal wygląda nieskazitelnie. Jej gładka skóra ma strukturę satyny, ciało jest smukłe i swobodne, włosy wciąż cudownie odzwierciedlają jej naturalną nadzieję na złotą przyszłość. Osadzone na świetlistej zroszonej twarzy piękne oczy z zaledwie sugestią niebieskiego cienia na dolnych powiekach wpatrują się uważnie i przelotnie zdradzają, że ją zraniłam.

– Ojej, dlaczego nie?

– Bo jeśli nawet jakimś cudem wyglądam okej, to i tak naprawdę nie lubię selfie. Są narcystyczne, desperackie i żenujące.

– Ale mam taki zarąbisty filtr – mówi i zaczyna gładzić ekran, scrollując. Informuje mnie, ile selfie dziennie musi zamieścić w sieci jako influencerka.

– Nie wydaje mi się, żeby to było coś, co w jakikolwiek sposób powinno się dokumentować. Siebie pstrykaj, ale mnie w to nie wciągaj.

Tim oferuje, że zrobi jej zdjęcie, więc Chica odchyla się na jego głupiej białej sofie i robi coś fajnego z nogami. Dziwacznie wydyma wargi, a on pstryka. Prawdziwy David Bailey. Blech. Układa jej włosy. Oto historia zasługująca na hashtag #seksizmcodzienny. Mój wspaniały koleżka Timbo, falliczne seksualne utrapienie z wielgachnym workiem koki. Co cię na początku pociągało w tym zboczonym Timie w średnim wieku, z podejrzanie zbyt czarnymi włosami i śniadaniówką pełną najdroższych dragów w Londynie?

Ten bystrzejszy, mniej przystojny Libor nadal ma na sobie służbowe ubranie, ale ściągnął krawat i rozpiął dwa górne guziki koszuli. Przylizane włosy opadają mu po obu stronach ziemistej twarzy. Wrzeszczy do Tima ponad oprószonym ołtarzem, że – wbrew pozorom – „Wiesz, tak naprawdę to jestem anarchistą. Potrzebna nam społeczna rewolucja…”.

Chwilę zajmuje mi przerwanie mu, żeby zadać rozsądne pytanie.

– Mogę tylko coś powiedzieć? – pytam natarczywie. Unosi dłoń. To, co on ma do powiedzenia, jest równie naglące, jak nigdy się niekończące. – NIE, czy mogę tylko… – W końcu mówię pospiesznie: – To skoro z ciebie taki anarchista i socjalista, dlaczego jesteś bankowcem? – Niestety moje gardło jest jak papier i ostatnie słowa to słabe chrapliwe warknięcie.

– To nie zawód definiuje człowieka, tylko wpływ jego czynów – oznajmia, a potem zwraca się do biesiadników zebranych przy stoliku: – No owszem, zapewne to się ze sobą kłóci, ale purytańskie podejście do tych kwestii zazwyczaj tylko jeszcze bardziej hamuje progres.

Bezwzględny, rozgarnięty, uprzywilejowany i… w nosowej rozsypce, garniak z niego spada, w obu kącikach ust ma pianę zaschniętą w kształcie małych literek „v”, która pasuje do skorupy pudru wokół jego ulubionego nozdrza, teraz wyglądającego na podrażnione. Powiedziałabym, że bankowość mu nie służy.

Potrzebuję wina, myślę sobie, i ruszam w stronę lodówki pełnej zimnego chablis z Waitrose’a. Mmmm, wino. Już sama myśl o nim rozjaśnia moje egzystencjalne przygnębienie.

Zaimprowizowana sesja zdjęciowa Tima i Chiki dobiega końca i teraz obydwoje przenoszą uwagę na mnie. Minął mi już etap gadania. Chcę się napić najlepszego taniego wina i milczeć. Nic interesującego nie przychodzi mi do głowy.

Chica zdążyła mi już powiedzieć, że jest weganką, nie pije ani nie bierze, a ja zareagowałam na jej słowa odpowiednim zdumieniem.

– Och, to. To wyjątkowa okazja. Czasem trzeba wyluzować.

– Ale tak naprawdę pijesz i ćpasz, a twoje spodenki są z prawdziwej skóry?

– Tak, ale pozuję na trzeźwą.

– Ale nie jesteś trzeźwa. – Patrzę na jej szczękę i widzę, jak zgrzyta zębami. – Tak naprawdę jesteś skuta.

To dla mnie nowość. Za moich czasów obnosiliśmy się ze swoimi nawykami. Minęły dwie dekady, nawet więcej, odkąd z dumą nosiłam koszulkę Hysteric Glamour z napisem „Junkie’s Baddy Powder”, która bazowała na grafice z opakowania słynnego pudru dla dzieci i w latach dziewięćdziesiątych stanowiła podstawę garderoby młodych kobiet pewnego typu. Miałam też koszulkę „Clean & Serene” Betty Ford Clinic[2], którą Brytyjczycy uważali za żart, a Amerykanie podbiegali na jej widok, machając breloczkami oznaczającymi dziesięć lat trzeźwości. Większość moich sióstr w tym zachowaniu teraz ma przynajmniej jedno dziecko, czyli innymi słowy zdecydowała się na imprezektomię. Dzieci dały kobietom to, za co reszta z nas musiała zapłacić ponad trzydzieści tysięcy funtów. Powód do trzeźwości. Macierzyństwo czy odwyk? Ja nie zaliczyłam ani tego, ani tego.

Tim idzie za mną do kuchni i opowiada swojemu aniołkowi o cielęcym spojrzeniu, że jesteśmy starymi, starymi znajomymi i bardzo mnie kocha, i o tym, jak w jej wieku pilnowałam mu mieszkania w tej kamienicy w stylu Jerzego V na Mount Street w dzielnicy Mayfair. Chce dobrze i przez całe moje dorosłe życie był naprawdę świetnym kumplem – jeżeli świetny kumpel to ktoś, kto przez dwadzieścia lat podsyca słabe uzależnienie od koksu. Sam jest jednak totalnie uzależniony, co czyni go trudnym kolegą.

Chica zauważyła, że nieco posmętniałam, więc włączył jej się tryb wsparcia (Boże, miej nas w swojej opiece) terapeutycznego.

– Jesteś taaaka cool i fajna, jakby zupełnie nie łapię. Jakby poświęciłaś się totaaalnie karierze? Bo ja jakby absolutnie to łapię. Naprawdę. Sama nawet nie wiem, czy jakby chcę mieć dzieci.

Dzieci. Zafiksowała się na kwestii dzieci.

– Już za późno – stwierdzam z taką beznamiętnością, że zamknęłabym nią usta większości wrażliwych ludzi. Ale Chica jest szurnięta. W tej chwili ma wrażenie, że jej empatia jest prawdziwa, choć w rzeczywistości nie czuje empatii, tylko potrzebę gadania i gadania. I gadania. Jedyne, co łączy ją teraz z Zygmuntem Freudem, to uwielbienie kokainy. Jeżeli nie wypali jej kariera instagramowa, może dostanie pracę we Freud’s, tej firmie PR-owej.

– Na bank nie jest za późno. Mam koleżankę…

Przez całą noc byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami, ale teraz, gdy wchodzę we wczesne fazy zjazdu, Chica zaczyna mnie wkurzać. Po dobrej zabawie nie ma już prawie śladu. Jeśli chcę to kontynuować, pozostaje mi tylko jedno. Ściągnąć dużo więcej kokolina. A tego zrobić nie mogę. Muszę stąd wyjść, i to szybko.

Mimo że wstaję i odchodzę, Chica nadal papla o swojej koleżance, która ma jakieś dwieście lat i właśnie urodziła pięcioraczki. Zaczynam nienawidzić jej pięknych nóg i krzywiącej się przede mną twarzy z wyrazem podniecenia chęcią niesienia mi pomocy.

Zostaje tylko posępny wewnętrzny głos. Uczucia mroczne, niesprecyzowane oraz bardziej irytujące, konkretne: moje nogi w porównaniu z jej nogami, czy kiedykolwiek jeszcze włożę takie szorty, czy mam wystarczająco dużo kasy, żeby usunąć dolinę siwizny w przedziałku. Potem zaczyna się robić poważniej, egzystencjalnie. Migawki rodziców, rodzeństwa, mojego chłopaka Charliego, jaki jest w tym wszystkim sens. Nienawidzę swojego życia. I praca, praca, praca, praca… jak ptak dziobiący mnie w głowę. Raz po raz wracam do moralnych kalkulacji dotyczących skuwania się w dzień roboczy.

Zaczynam wmawiać sobie znajome kłamstwa: „Dotrę do domu przed szóstą, wstanę przed południem i zdołam pisać do ósmej wieczorem, wykonać dokładnie te same zadania co ktoś normalny z pracą. Do gazety na jutro muszę napisać tylko tysiąc słów, da się to zrobić, potrafię to zrobić, nie muszę mieć dziś z tego powodu wyrzutów sumienia”. Piję teraz wino duszkiem, jakby to była lemoniada, z kieliszka bez nóżki Riedela, bo doświadczenie nauczyło Tima, że nawalonym ludziom trudniej je przewrócić.

Ta myśl powraca do mnie jak bumerang, aż w końcu egzystencjalny hałas zamienia się w bolesny pisk.

Praca. Praca. Praca. Kurwa, PRACA! Mój duch drapie każde żebro, usiłując nie spaść w czeluść żołądka. Boże, dopomóż, pomóż mi się stąd wydostać, pomóż mi odmówić.

Jakaś rozsądna wersja mnie próbuje się przebić przez nasilony kokainowy niepokój i mnie ukoić. Już kiedyś znalazłaś się w tym miejscu. Dasz sobie radę. Idź do domu. Idź do domu, do swojego rozsądnego chłopaka śpiącego w waszym wygodnym wielkim łóżku. Jutro będzie kolejny dzień.

Nie, jutro jest już dzisiaj. Praca. Praca. Praca.

– Wszystko w porządku, kochana? – Tim staje zdecydowanie za blisko mnie, gdy opieram się o blat w kuchni z głową schowaną w ramionach i z podbródkiem na piersi. Wyciąga ręce, jakby miał zamiar mnie uściskać, a ja pozwalam mu się objąć niczym nastolatek sztywniejący w ramionach niezamężnej wąsatej ciotki. – Chodź tu, chodź do Timba, kochaniutka.

Prowadzi mnie znowu do salonu ze stolikiem do wciągania koki i podaje mi swoją ukochaną srebrną słomkę w kształcie odkurzacza – prezent, tak jak i zegar, od jednego z jego kochających zabawę niezabawnych kumpli od śniegu.

– Nie, dzięki. – Patrzę z góry na fachowo podzielone żyletką kreski, ułożone na porzuconym bocznym lusterku tira Peterbilt. U starego Timba nie ma miejsca na brudne karty kredytowe i zwinięte pięciofuntówki. Na stoliku leży kilka świeżo pociachanych papierowych słomek. Plastikowe za bardzo podrażniają nos.

– Kochana. Tak dobrze cię widzieć. Goszczenie cię to sama przyjemność.

Chcę mu coś odpowiedzieć, ale nic nie przychodzi mi do głowy.

– Dopadło cię przygnębienie, biedaczynko? Pamiętaj, kochana: „Droga nadmiaru prowadzi do pałacu mądrości”[3].

Oklepany dowcip. Czy wspaniałemu mistykowi Williamowi Blake’owi zdarzały się takie mdłe i marne londyńskie noce jak ta? Nie sądzę.

– „Nigdy nie wiesz co to dość, jeśli nie wiesz co więcej niż dość”[4] – odpowiadam. – A to jest dość.

Helooł, muszę już iść.

– Idę do domu.

Rozbrzmiewają nalegania. Ktoś oferuje taksówkę. Libor o niższym ilorazie inteligencji sugeruje, żebym poczekała i razem z nim wróciła na Notting Hill jednym uberem. Serce skacze mi w piersi jak piłka do squasha, a umysł raz po raz rzuca przede mną jutrzejszy deadline jak zwariowany terier aportujący patyk.

Powinnam była wrócić do domu sześć godzin temu, o północy. A tak na dobrą sprawę: o północy dwadzieścia lat temu, kiedy wszyscy porządni ludzie skończyli z dragami. Muszę stąd wyjść, zanim zegar wybije misia Paddingtona, chociaż mimo stanu, w którym się znajduję, jestem ciekawa, jaki dźwięk wyda misio.

– Muszę już lecieć.

Idę na dół po schodach. Nie czekam na zabytkową windę w tej ogromnej starej kamienicy. Jeśli pobiegnę, może zrzucę z siebie strach, trochę się ożywię. Gnam wzdłuż Mount Street zasilana kokainą, winem i desperacją, próbuję zmusić świeże powietrze, żeby pomogło mi dojść do siebie. Balenciaga. Scotts. Marc Jacobs. Mijam wszystkie te prestiżowe sklepy oraz restauracje i na Audley Street zatrzymuję czarną taksówkę z pomarańczowym światłem. Padam na siedzenie i wbijam głowę w ręce, krzycząc w duchu: „Nigdy więcej. Już nigdy nie chcę ćpać. Proszę, Boże. Proszę, pomóż mi. Muszę przestać to robić”.

Prostuję się, oddycham, oddycham, oddycham. Co się unosi, musi opaść. Opieram się o siedzenie i zauważam, że kierowca wpatruje się w swoją pasażerkę, teraz rozwaloną z tyłu.

– Wszystko w porządku, moja droga? Tak wcześnie na nogach? Czy jeszcze nie było okazji się położyć?

Jego sympatyczny, pobłażliwy żarcik chwilowo poprawia mi humor. Przewracam zbyt szeroko otwartymi oczami otoczonymi wczorajszą maskarą i rozmazanym, zaskorupiałym eyelinerem, po czym wybąkuję:

– Coś w tym stylu.

Patrzę, jak po lewej przesuwa się Park Lane. Co się unosi, musi opaść. Moja szczęka jest napięta, tylne zęby są zaciśnięte. Ramiona obolałe i spięte. Czuję pot spod pach. Staram się nie myśleć o innych ludziach, którzy wstają rano, pachną miętą i są umyci, słuchają wariackich porannych audycji radiowych, poganiają dzieci do szkoły, stają w kolejce za umiarkowanym i społecznie akceptowanym kofeinowym kopem dla pracusiów – jednym słowem, wykonują wszystkie te zdrowe czynności typowe dla pożytecznych ludzi. Może są zmęczeni. Niektórzy mogą mieć nawet kaca we środę. A ilu jest takich idiotów jak ja, zgiętych wpół na tylnym siedzeniu taksówki? Wyobrażam sobie mojego brata Willa, mieszkającego kilka kilometrów na północ od Tufnell Park, jak ledwie przytomnie wita najmłodsze dziecko, które budzi go zabawką albo jakimś absurdalnym pytaniem kilkulatka. A potem drugiego brata, Toma, który ma trudności w nauce i mieszka w domu opieki nad morzem w Devonie, zadowalającego się paroma piwami albo filiżanką kawy rozpuszczalnej. To boli. To wszystko boli.

Czuję się osamotniona w swojej głupocie. Ale nie jestem sama.

Czytałam badanie dotyczące analizy ścieków w największych miastach Europy. Londyński mocz miał najwyższy wskaźnik spożycia kokainy w dni robocze. W 2016 roku był to niemal jeden gram na tysiąc osób. Oprócz mnie jeszcze jakieś dziesięć tysięcy innych ludzi pierniczy sobie resztę tygodnia. To jedna z najbardziej kojących statystycznych łodzi ratunkowych, jakich może się chwycić człowiek zaliczający o świcie szybki zjazd z tyłu londyńskiej taksówki.

Ta sytuacja nie ma żadnych jasnych stron.

Opuszczam szybę, gdy samochód z warkotem mija Hyde Park na Bayswater Road. O tej porze jest tam trochę ludzi: biegaczy, psiarzy i cierpiących z powodu jet lagu. Zazdroszczę im, że znajdują się po właściwej stronie poranka. Wbijam się w drzwi, wyglądam przez uchyloną szybę i wdycham napływające z parku powietrze pachnące zielenią. Co się unosi, musi opaść, „…wstanę o drugiej, popracuję do ósmej…”.

Charlie lubi kłaść się do łóżka przed dziewiątą, bo ma prawdziwą pracę. Uwielbia to. Wcześnie się kładzie, wcześnie wstaje. Jeśli moje obliczenia są poprawne, rozminę się z nim i jego trzeźwym osądem. Powoli wspinam się z pobrzękiwaniem po metalowych schodach na nasze pierwsze piętro i otwieram drzwi – zastaję spokojne powietrze pachnące kolacją. Kiełbaski. Z góry dociera do mnie prosięce pochrapywanie. Leniwy głupek wyleguje się w łóżku. Jest parę minut po szóstej. Nie wstał do pracy tak wcześnie, jak miałam nadzieję. Rozbieram się tam, gdzie stoję, i zostawiam kupkę dających fajkami ciuchów oraz majtki wnętrzem do góry na podłodze w kuchni. Na czworakach wspinam się po stromych schodach do sypialni na antresoli, po czym zataczam się przez pokój, pijacko udając skradanie.

– Mmm óra gozzina? – Sen i kołdra tłumią jego głos. Nie odzywam się. Bardziej rozbudzony, rzuca teraz: – Bleee, śmierdzisz.

Chcę mu powiedzieć, że jest trzecia nad ranem. Między trzecią a szóstą jest ogromna różnica. Ale niestety. Wkurzające gamy brzęczyka pieczętują moją niedolę. Obydwoje znamy już odpowiedź: jest szósta siedem. O tej godzinie Charlie wstaje – pomijając te dni, gdy wstaje o piątej piętnaście, żeby pójść do siłowni, albo o czwartej, żeby złapać pierwszy samolot do Frankfurtu.

– Sorkiii – mówię, wślizgując się do łóżka.

– Ofiara losu – mamrocze.

– Wiem. – Kładę się w pozycji bocznej.

Przez lata Charlie zdążył się już przyzwyczaić, że o świcie rozbijam się po białych drewnianych schodach. Co jakiś czas wtaczam się do domu, zionąc oparami wina, i zastaję go, gdy otrzepuje wyprasowany garnitur, pastuje włoskie mokasyny i nakręca się na dzień w biurze.

Niezależnie od nastroju, w jakim wychodził z mieszkania – zawsze przed siódmą, a często przed szóstą – jego ostatnią czynnością było spryskanie się obłoczkiem męskiego zapachu produkcji starego francuskiego perfumiarza. Każde pomieszczenie, do którego wchodził, wypełniało się zapachem skóry, lawendy i cytryn z Amalfi. Niezależnie od tego, jak źle się między nami układało, zawsze mogłam niezmiennie kochać ten zapach. Nie jestem pewna, co Charlie mógł niezmiennie kochać we mnie. Jak na mężczyznę z poważną pracą moje wyskoki tolerował z niespotykaną cierpliwością.

Tego konkretnego poranka sen nie przychodzi mi łatwo, więc muszę zejść na dół i wspiąć się na blat w kuchni, żeby dostać się do wysokoprocentowej flaszki skitranej na lodówce.

– Samochód stoi na żółtej linii! – woła Charlie znad umywalki, gdzie dokonuje końcowych ablucji: spryskuje się wodą kolońską za dwieście funtów. – Udałoby ci się przestawić go przed ósmą trzydzieści? – Wychodzi, patrzy na mnie i wraca do lustra, potrząsając głową i mamrocząc: – Głupie pytanie. Powinnaś zamknąć tequilę i wrócić do łóżka, Kate.

Odwraca się na skórzanej pięcie mokasynów od Ferragamo i wychodzi bez oglądania się na mnie, stojącą nago kilka stóp wyżej, na kuchennym blacie, jednym łokciem opartą o lodówkę, a w drugiej ręce trzymającą kieliszek do jajek z gorzałą.

– Tanprafte tojs mezzzkal.

Drzwi zamykają się z trzaskiem, a ja zostaję sama z wonią kiełbasek, cytryn z Amalfi i jego moralnej wyższości. I czuję się odrobinę lepiej. Jestem w domu.

Moje co bardziej ekstremalne nocne nawyki nie ułatwiały nam związku. Kiedy ja dokazywałam w gwiaździstych rynsztokach Londynu, Charlie zapewniał nam stabilną strukturę, wokół której mogłam organizować sobie życie. Nasza relacja była eksperymentalnym połączeniem przeciwieństw i wiecznie groziła implozją, ale jakimś cudem nigdy nie osiągała tego punktu. Dopóki go nie poznałam, moje życie miłosne było nieprzerwanym ciągiem relacji tworzonych w seksualnej ekstazie i skazanych na rozpad po półtora roku czy dwóch latach, gdy przestanie już działać hormon więzi – oksytocyna – gdy z hormonalnego banku wycieknie całe pożądanie, a z oczu odpadną łuski zaślepiającej miłości. W moim przypadku rzeczywistość i związki nigdy nie szły ze sobą w parze, aż poznałam Charliego.

Pojawił się w moim życiu, gdy miał mi wkrótce stuknąć piąty krzyżyk i dostojnie uznałam, że minęła już „era facetów”, więc zaczęłam się zastanawiać, jak z klasą zgrywać starą pannę. Leżałam na kanapie i udawałam zainteresowanie debatą wyborczą w telewizji, a jednocześnie przeglądałam Twitter, gdzie wszyscy próbowali inteligentnie żartować z wyborów w 2010 roku. Uznałam, że skupienie się na rozmowie, oglądanie Newsnight, czytanie „Financial Timesa” i bycie poważną pomogą mi podnieść poprzeczkę zawodową powyżej absurdalnej normy, którą obrazował mój ostatni artykuł dla „Esquire”: Przyjęłam rolę statystki w pornosie.

Raz po raz przenosiłam wzrok na wyświetlacz znoszonego blackberry. Ping – powiadomienie od kogoś obcego: „Twoja historia o roli statystki w pornosie nieźle mnie ubawiła”. Tweetowaliśmy do siebie przez całą debatę, aż dowiedziałam się, że on bardzo blisko mieszka. Zaproponował drinka w Julie’s, restauracji za rogiem. „Niee. Może kiedyś” – odpisałam. Uwaga, stalker!

Kolejny tydzień, kolejna debata, znowu do mnie napisał. Przyznaję, że tym razem byłam tą polityką już znudzona, i już po dziesięciu minutach pedałowałam do Julie’s. Najwyżej skończy się tym, że postawi mi parę kolejek ich drogiego ginu.

Po wejściu do lokalu zauważyłam siedzącego w oknie faceta z burzą wirujących blond włosów, właśnie ryczał na barmankę. Nad paskiem jeansów bootcut, które po raz ostatni pasowały na niego w latach osiemdziesiątych, przelewał mu się brzuch. Wrzeszczał z akcentem z wyższych sfer – to najgorszy głos, jakim można krzyczeć. Jezu. To ma być ten typek z Twittera? Siadłam przy barze i zamówiłam gin, żeby mój trud nie poszedł na marne. Zamierzałam wypić go duszkiem i pognać z powrotem do domu na homeopatyczną dawkę Newsnight.

– Kate? – Właśnie tam, przy barze, niecałą stopę ode mnie stał wysoki mężczyzna z krótkimi ciemnymi włosami, dużymi i absurdalnie przejrzystymi oczami oraz czystą świeżą cerą, ubrany w nieśmigane kremowe converse’y i ciemnoniebieskie spodnie raw denim marki Edwin. Zdecydowanie poukładany, zdecydowanie nie tamten ryczący kutas. – Charlie. – Wyciągnął rękę. – Z Twittera.

To wszystko zmieniało. W ciągu kilku łyków ginu stało się jasne, że zorganizowałam sobie wysokiego singla płci męskiej, który na pierwszy rzut oka nie miał: problemów z nałogami, flotylli byłych ani piwnego brzucha, nie łysiał i nie był niewypłacalny. Poznawałam co jakiś czas singli, ale większość tych porządnych i dostępnych była modelkarzami, którzy nie chcieli angażować się w relację z taką staruchą, jaką byłam czterdziestoletnia ja. Nieustannie polowali na laski na pokaz, im młodsze, tym lepiej. Porządny mężczyzna zainteresowany prawdziwym związkiem z normalną czterdziestoletnią kobietą, która nie wygląda jak Elle Macpherson, to niezwykła rzadkość. Co z nim było nie tak?

Obydwoje nabijaliśmy się z arogancji typa od włosów w stylu Lady Di.

– Myślałam, że to ty – przyznałam.

– Nie, przykro mi. Niestety ja to ja – powiedział.

Trafiłam na żyłę złota, i to bez układania włosów. Kiedy zaczęliśmy spędzać razem noce, bardzo seksowny wydawał mi się sposób, w jaki Charlie się budził, porządnie mnie pieprzył, a potem ubierał się do pracy w City, gdzie zajmował się czymś rozsądnym. Gdy już wyszedł, pachnący i elegancki, ja rozciągałam się w jego białej pościeli i spałam jeszcze z godzinkę albo trzy.

Pojawiały się oczywiście problemy, jak w każdym związku. Głównym było to, że Charlie, choć sześć lat ode mnie młodszy, był rozsądnym dorosłym, a ja nie. Dziś rano, wlewając w siebie meskal z kieliszka do jajek, byłam znacznie czystsza i porządniejsza niż sześć lat temu, gdy się poznaliśmy. Mimo wszystko z trudem dorastałam do jego wysokich standardów, a raczej nawet tego nie chciałam. W sobotnie poranki on zawsze wstawał i od razu robił wszystko, co miał do zrobienia, nawet na kacu. Nigdy się nie obijał ani nie próżnował. Dyletanckie dzieciaki żyjące z majątku rodziców go obrzydzały, ja natomiast uważałam, że wiodą życie idealne.

Jakimś cudem zdołał wytrzymać z leniwą, niemal wiecznie spłukaną dziewczyną. A ja jakimś cudem zdołałam wytrzymać z pracoholikiem działającym na turbodoładowaniu. Okazjonalnie nawet dobrze się bawiliśmy. Zaliczyłam tyle związków, ile niektórym kobietom wystarczyłoby na kilka wcieleń, i wiedziałam, że lepiej już nie będzie – chociaż czasami ta relacja bywała istnym wrzodem na dupie.

Skoro mam wstać po to, żeby napisać tylko tysiąc słów, o których próbuję z marnym skutkiem myśleć, gdy mój wirujący umysł walczy z kacem, swoje śmierdzące zwłoki staczam z łóżka dopiero po południu. Przez cały ten czas nie tylko spałam, ale też zrobiłam trzy filiżanki herbaty i zjadłam tost oraz dwie paczki chipsów Quavers.

Pomiędzy napadami przypominającego śpiączkę snu wysyłałam Charliemu spod kołdry wiadomości sugerujące produktywny mimo kaca dzień. „Chcesz coś z targu” plus zielona wymiotująca buźka dla upozorowania prawdziwości moich słów. Porzuciłam nadzieję na odesłanie tekstu na czas i ustawiłam budzik na czwartą, kiedy to musiałam zacząć ogarniać sytuację w domu, jeśli nie chciałam wkurzyć ciężko pracującego chłopaka.

Przede mną trzy albo i cztery dni życia na pół gwizdka, bo będę czuć się zdołowana i nieprzyjemnie odrętwiała. Taki kac po narkotykach. Co się unosi, musi opaść.

Teraz trzeba mi tylko dużej dawki kofeiny. Czas wstać i działać.

Coffee Plant na Portobello Road, ze swoimi ścianami w kolorze owsianki i ciemną betonową podłogą, odgrywa rolę ponurej giełdy igieł dla wymagających kofeinoholików. I w zasadzie tym właśnie jest. Rano toaleta kawiarni jest oblegana przez klientów w średnim wieku, którym kawa przyspieszyła ruch robaczkowy jelit. Sprzedają tu dużo dobrej kawy: jeśli uwzględni się „leczniczą paloną Gersona” – zielone ziarna używane do lewatyw i hydrokolonoterapii – za drewnianą ladą znajduje się dwadzieścia siedem różnych rodzajów ziarna.

Przypinam ramę roweru do jego koła i opieram go o ścianę budynku. Jakaś dziewczynka człapie bardzo wolno za swoją matką, a ja przechodzę przed nimi przez ciężkie szklane drzwi i nie przytrzymuję ich dla nich – zamykają się na twarzy dziecka. Kobieta wchodzi za mną i od razu podbija do mnie z matczyną furią słusznego oburzenia.

– Wiedziała pani, dobrze pani wiedziała, że ona jest za panią.

– Tak bardzo mi przykro. – Nie udaje mi się poprawnie zaakcentować tego „bardzo” i wychodzę na zimną sukę. – Założyłam, że otworzy pani drzwi własnemu dziecku. Nic jej nie jest?

Skręca mnie poczucie winy. Wiedziałam? Czy wkurzał mnie pogląd, że też powinnam wielbić to dziecko? Owszem, potrzebuję kawy, ale czy musiałam przechodzić przez drzwi tak pospiesznie? W końcu trudno było uznać mnie dziś za zapracowaną. Atmosfera w tej kawiarni bywa irytująca: nazbyt uważni rodzice, krzyczące dzieci biegające we wszystkie strony wokół trzeźwiejących ludzi, którzy przychodzą tu ze spotkań AA i AN prowadzonych po drugiej stronie ulicy przez Armię Zbawienia. Jest to lokal dla ludzi na każdym etapie życia. Uwielbiam go.

Przez to zajście budzi się we mnie pewna mroczna kwestia, którą od jakichś dziesięciu lat świadomie spycham w jak najdalszy kąt ciała – odkąd moje koleżanki zaczęły się rozmnażać. Kilka tygodni temu byłam w lunaparku z jedną z nich w ciąży z in vitro.

Próbowałam ją przekonać do przejażdżki przez dom strachów, ale obawiała się o powodzenie zabiegu.

– Nie bój się, wagonik wytrzęsie ci jajeczka i będą żywotniejsze – powiedziałam.

Podczas gdy koleżanka od in vitro została na dole, zapewniając swoim jajeczkom spokój i relaks, druga koleżanka, siedząca ze mną w wagoniku, zganiła mnie:

– Wiesz, Kate, to był niemiły żart. Naprawdę niemiły.

To tak jakbym zamknęła tę część siebie. Nie wiem już nawet, co w związku z tym czuję. Jaki jest sens tęsknoty za życiem, które nigdy w tobie nie żyło, i opłakiwania go? Po prostu żyj dalej. Przyj przed siebie. Kiedy jednak zaczyna się gadka o dzieciach, czuję przypływ irytującej, niemal wściekłej nudy. Ogarnia mnie ponownie w chwili, gdy ta kobieta mi teraz wymyśla, bo nie schyliłam się i wsuwając dłonie między kolana, nie zapytałam jej córeczki: „Mogę otworzyć ci drzwi, o przewspaniała księżniczko?”.

Terapeutka mogłaby zaproponować: „Porozmawiajmy o tym”.

Kobiety znikają w macierzyństwie, są mniej lub bardziej nieobecne nawet wtedy, gdy znajdują się fizycznie w tym samym pomieszczeniu. Częstokroć koleżanki, które zostały matkami, nie zauważają rozmowy, twojej obecności albo jakiegoś uprzejmego gestu. Czasami matka owija się wokół dziecka, jakby chciała chronić je przed całym światem, łącznie z tobą. To dziwnie upokarzające doznanie.

Widziałam też zachowującego się tak samo mężczyznę. Był to facet, z którym miałam długi i gówniany romans. Zostałam u niego na noc w czasie zasądzonej wizyty jego syna. Syn się obudził i przyszedł do ojca, a on otulił go szczelnie ramionami i piersią, a mnie kazał wyjść. Dźwięk moich stóp w głupich seksownych szpilkach, gdy szłam do drzwi po trzeszczących deskach podłogowych, tylko podkreślał tę bolesną chwilę izolacji. Od takich doświadczeń twardnieje serce.

Takie wydarzenia ostatecznie zniechęciły mnie do rodzin, więc spędzałam coraz więcej czasu z niezwiązanymi z nikim znajomymi, zwłaszcza płci męskiej, ponieważ większość kobiet była matkami. Tak często prowadziło mnie to do Tima, że zapamiętałam sześciocyfrowy kod do jego bramy. To nie była wymówka. Nienawidzę wymówek. Jako ktoś, kto wiecznie spóźnia się z pracą, wiem, że zawsze znajdzie się jakaś wymówka, czasami nawet dobra. Bywa, że babcia serio umiera. Ale prawda jest taka, że wszystkie wymówki to bzdury. Są dla ludzi infantylnych.

Brak dzieci sprawił, że nie mam celu, dystrakcji ani nic do roboty. W przeciwieństwie do Charliego mnie praca nie wystarcza. Ktoś kiedyś powiedział: „Walczenie tylko o siebie to przygnębiająca postawa obronna”. Tak, to właśnie to. Nie mogę uciec przed nieustannym wykrzykiwaniem pytania: „Czy w życiu nie chodzi o coś więcej?”.

Niewielka część tej okolicy Notting Hill, w której mieszkam, przypomina obrazki z filmu o tym tytule. Ludzie z wyższych sfer – o przydługich włosach, czasami pijący zbyt dużo wina – mieszkali dalej, w dzielnicach Fulham i Wandsworth, a także, jeśli nie brakowało im pieniędzy, w Kensington. Mieliśmy tu szykownych ludzi, ale byli to uwielbiający zabawę dziwacy albo bezlitośni fashioniści. Mieliśmy byłych ćpunów z arystokracji i licznych modnych torysowskich kumpli Davida Camerona. Mimo wykształcenia uzyskanego w szkołach prywatnych niezbyt rzucają się w oczy w jednym z najbardziej etnicznie zróżnicowanych zakątków tego kraju. Według ostatnich obliczeń w North Kensington, najautentyczniejszym zakątku gminy Royal Borough of Kensington and Chelsea, a także najfajniejszym, mieszka ponad dziewięćdziesiąt różnych grup etnicznych. Więc taa, czasami machałam radośnie do syna diuka albo przemykałam obok autora Notting Hill, który niespiesznie przechadzał się po swojej dzielnicy w anoraku.

Jednocześnie widoczne tu były także inne grupy składające się na brytyjską układankę – drugie, trzecie i czwarte pokolenia Portugalczyków, Marokańczyków, Hiszpanów i Kolumbijczyków, najświeżsi przybysze z Sudanu i Somalii. A podstawę, widoczną szczególnie mocno w sierpniowe święto państwowe, stanowiło pokolenie przybyłe z Indii Zachodnich w latach pięćdziesiątych. W tej mieszaninie tkwi magia. Poznałam tu ludzi wszelkiego typu, ale nikogo takiego jak Hugh Grant czy jego czarujący, niezdarni, nieszkodliwi kumple z tego filmu. Hugh mieszka w Earl’s Court po drugiej stronie gminy. Wszyscy o tym wiedzą, prawda?

W kolejce po kawę widzę Keitha, eleganckiego pracownika działu PR z Irlandii Północnej. Na jego starannie wyprasowanym stroju nie ma ani jednej zmarszczki, więc nie chcę, by widział mnie w tym stanie paranoicznego kaca. Kulę się za jakąś Francuzką w męskim płaszczu Crombie, żeby się ukryć. Przynajmniej do chwili, w której zauważam stojącego u jego boku brązowo-białego whippeta. Ogarnia mnie tak silne pragnienie pogłaskania go, że zapominam o swoich starych obleśnych jeansach.

– Hej, Keith – mówię, uśmiechając się i przechylając na bok. – To twój?

– Kate! – Rozbraja mnie ciepły entuzjazm, z jakim mnie wita. – Tak, mój. Nazywa się Castor.

Pies stoi nieruchomo, gdy przejeżdżam ręką od czubka jego głowy do końca kręgosłupa. Skutek nie różni się za bardzo od zażycia dawki valium. Moja skóra nadal śmierdzi fajkami z zeszłej nocy, więc obracam w żart cuchnącego kaca i zarwaną noc. Keith parska śmiechem, w którym słyszę melodię posępnej empatii oznaczającej „znam to”.

– Co się unosi, musi opaść – mówi.

– C’nie?

Siadamy z Keithem przy stoliku i razem pijemy cholernie mocną kawę. Uspokajam się, głaszcząc jedwabiste uszy psa, kręcąc je w palcach, gładząc rękami wzdłuż śliskiego miękkiego futra. Niemal jęczę z rozkoszy.

– Jest cudowny, Keith. – Pies tkwi spokojnie u mojego boku. Mogłabym się rozszlochać niczym błagająca o przebaczenie i miłość wiekuistą katoliczka u stóp krzyża. Mówię jednak: – Jakie są whippety? Potrzebują dużo ruchu?

– To akurat jest lurcher. Bóg jeden wie, jakie geny się na niego złożyły, na pewno dużo whippeta, może trochę labradora. Kupiłem go na farmie w Kent za sto funtów. Dwa razy dziennie wychodzi na spacer, a tak to śpi.

– Chciałabym mieć psa.

Plotkujemy trochę o pracy.

– Powinnam już wracać i coś napisać.

Cynicznie unosi brew.

– Poważnie? Chodź z nami na spacer.

– Och, no dobra.

W audi Keitha Castor stoi na tylnym siedzeniu z brodą opartą o szczyt mojego fotela. Czuję na szyi ciepło jego długiej mordki. Rozmawiamy o trzymaniu psa w Londynie.

– One są wspaniałe. Nie trzeba mieć ogrodu. Są spokojne. I czyste.

W mojej rodzinie uważa się, że w Londynie psy są nieszczęśliwe. Zawsze chciałam mieć czworonoga, ale wpajany od urodzenia system przekonań skutecznie mnie od tego odstraszał. Psy i Londyn nie idą ze sobą w parze. Spacerujemy po Wormwood Scrubs, sześćdziesięciu akrach niemal opustoszałego terenu zarośniętego krzakami i drzewami obok słynnego więzienia. Nawet nie wiedziałam, że takie miejsce w ogóle istnieje.

Po powrocie do domu sprzątam wszelkie ślady po beznadziejnym dniu poświęconym na dojście do siebie. Poprawiam prześcieradła i strzepuję kołdrę, żeby znikły żałosne ślady mojego potu. Wygładzam pościel tak pieczołowicie, że wygląda, jakby to Charlie zasłał łóżko. No, może nie aż tak dobrze. Ale nie będzie fukać i sapać ze złości na widok skotłowanej pościeli. Podczas wszystkich tych czynności próbuję siłą woli wpompować energię do wyczerpanego ciała. Co się unosi, musi opaść, a potem znowu się unieść.

Tim wysyła mi wiadomość: „Fajna niegrzeczna noc. Cudnie cię było zobaczyć”. Kasuję ją. Wiem, że Charlie wraca do domu, jego lśniące buty już stukają o ulicę, a pod pachą tkwi elegancka skórzana teczka. Prawdopodobnie prowadzi ważne rozmowy przez telefon, ale wiem również, że będzie się zastanawiać, w jak bardzo chaotycznym stanie znajduje się jego mieszkanie i flejtuchowata dziewczyna na samozatrudnieniu.

Jego kroki dźwięczą po metalowych stopniach wiodących w górę do naszych jedynych drzwi; okna zaparowały od gotowania. Wnętrze wypełnia krzepiący zapach czosnku mięknącego w maśle.

Chcę się odezwać, ale Charlie unosi dłoń. Rzeczywiście rozmawia przez telefon. Stukam różnymi rzeczami, próbując zająć czymś ręce, żeby zabić czas, aż będę mogła omówić palącą kwestię.

– No dobra. Przepraszam, już słucham.

– Spotkałam dziś Keitha i wiesz, on ma psa, to lurcher, nazywa się Castor, tak czy inaczej zabraliśmy go na spacer do Wormwood Scrubs, ogromny teren, no gigantyczny, i to tylko pięć minut drogi stąd, świetny do wyprowadzania psów, i myślę, że powinniśmy sobie jakiegoś sprawić. Myślę, że powinniśmy mieć psa.

– Dobry pomysł, Lisku – odpowiada. Lisek, nadał mi tę ksywkę, kiedy jeszcze pławiliśmy się w oksytocynowym szczęściu świeżej miłości. – Zajmij się tym. Co na kolację?

[1] J.-K. Huysmans, W drodze, tłum. Z. Milewska, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1960 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

[2] Betty Ford Clinic – ośrodek odwykowy w Kalifornii, napis na koszulce głosi: „Czysta i pogodna”.

[3] W. Blake, Małżeństwo nieba i piekła, tłum. F. Wygoda, Rękodzielnia „Arhat”, Wrocław 2002.

[4] Tamże.

Część I Zagubiona kobieta

Rozdział 1

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Wcześniej
Część I. Zagubiona kobieta
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Część II. Zagubiony pies
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Lost dog

Redaktorka prowadząca: Ewelina Kapelewska

Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz

Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania

Korekta: Bożena Sęk

Projekt okładki: Two Associates

Opracowanie graficzne okładki: designpartners.pl

Zdjęcie na okładce: © Gerrard Gethings

Lost Dog

Copyright © 2019 by Kate Spicer

All rights reserved.

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Ischim Odorowicz-Śliwa, 2021

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2021

ISBN 978-83-66890-70-1

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek