Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pies i ja. Opowieść o szukaniu sensu życia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
33,90

Pies i ja. Opowieść o szukaniu sensu życia - ebook

Historia przemiany, poszukiwania sensu życia i obalania mitów współczesnej kobiecości

Bestseller „The Sunday Times”

Autobiograficzna opowieść dziennikarki w średnim wieku, która w swoim bezcelowym życiu postanawia zaadoptować psa. To jej kolejny desperacki ruch w kierunku zmniejszenia poczucia wykolejenia i narzucenia sobie jakiegokolwiek rytmu. Wolfy zgodnie z planem szybko zdobywa serce Kate. Kiedy pewnego dnia niespodziewanie znika, kobieta musi wyjść na ulice Londynu, gdzie poznaje rozmówców wśród medium, blogerów i w najdziwniejszych zakamarkach miasta. Próba znalezienia psa staje się dla niej podróżą w głąb siebie. Staraniem poradzenia sobie z samą sobą we współczesnym świecie.

Bardzo przenikliwa i niesamowicie zabawna, jedna z najlepszych i najprzyjemniejszych książek 2019 roku. – „British Vogue”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66890-70-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Pisz o tym, na czym się znasz

Wielu ludzi uwielbia zapach papieru.

Niektórzy wręcz za nim szaleją. Kiedy kupują książkę, przyciskają ją do nosa i mocno się zaciągają, zamykając przy tym oczy. Czasami aż pomrukują z zadowolenia. Gdy wchodzą do biblioteki, nabierają powietrza głęboko w płuca, jakby byli w wysokich górach, następnie wyciągają jakiś stary tom z najbliższej półki i zanurzają w nim twarz z ewidentnym zamiarem złożenia na nim pocałunku.

A przecież woń papieru to nic innego jak zapach śmierci. I nie chodzi mi o chemiczny smród nowych książek, które trącą befsztykiem sojowym. Stare książki, właśnie one, te o niepowtarzalnym zapachu, w istocie pachną rozkładającą się celulozą. Innymi słowy, zgnilizną. A więc są ludzie, którzy szaleją na punkcie odoru zgnilizny i śmierci i nawet o tym nie wiedzą. A ja wiem, ponieważ w 2012 roku musiałam napisać tekst, który zawierał pojęcia z zakresu sztuki typograficznej, i naczytałam się sporo o tych rzeczach. Od tamtej pory gabinet Enrica Fuschiego, świątynia woni papieru, wzbudza we mnie niedookreślone obrzydzenie.

Gabinet Enrica Fuschiego, dyrektora wydawniczego liczącego sobie bez mała dwieście lat Wydawnictwa Erica, a co za tym idzie również mojego szefa, znajduje się na trzecim piętrze zabytkowego budynku w samym sercu Turynu, w jednym z tych niesławnych miejsc, gdzie nigdy nie uda ci się zaparkować samochodu, a obok bram schowanych pod arkadami widnieją mosiężne tabliczki domofonów, na których mało jest nazwisk, a wiele cyfr. Gabinet nie jest wielki, ale to głównie dlatego, że same półki, drewniane, sięgające sufitu i zapchane pierwszymi wydaniami książek (stąd zapach), zajmują powierzchnię równą metrażowi mojego mieszkania. Ma lastrykową posadzkę, kilka stylowych mebli i stolarkę okienną z ciemnego drewna. Jest stary. Trąci starością. Co oznacza, że doskonale się sprawdza jako gabinet szefa jednej z najstarszych i uznanych grup wydawniczych we Włoszech. Niech zaufane drukarnie mają swój imponujący park maszynowy i nowoczesne oprogramowanie do składu i obróbki zdjęć; niech magazyny hurtowników mają swój chłód neonów i hangarów, niech _open space_ sekretariatu – po wyjściu z przedsionka pierwsze drzwi na prawo – ma swój zastęp dwudziestosiedmiocalowych monitorów marki Apple i ergonomiczne fotele. Tu jest gabinet dyrektora wydawniczego i nie ma nic złego w utrzymywaniu go w niezmienionym stanie przez dwieście lat – z wyjątkiem uczynionym dla laptopa otwartego na drewnianym biurku i dwóch smartfonów spoczywających na stosie dodruków.

Drzwi otwierają się ze skrzypieniem, które mogą wydawać tylko drzwi takie same od dwustu lat, i wchodzi facet koło pięćdziesiątki, wysoki i suchy, ale o gruszkowatej figurze, ubrany w marynarkę, pod krawatem oraz z grubymi okularami w prostokątnych oprawkach. Mogły zostać zakupione w latach siedemdziesiątych i od tamtego czasu nigdy się nie zmienić albo też przedwczoraj, zgodnie z dominującą modą vintage, która właśnie wznawia i agresywnie reklamuje takie oprawki. Nienawidzę mody vintage. Zakłóca mi proces dedukcji. Teraz na przykład nie wiem, czy patrzę na zaniedbanego intelektualistę żyjącego w oderwaniu od świata czy na próżnego pizdusia przechodzącego kryzys wieku średniego.

Mężczyzna maszeruje w kierunku biurka, zza którego w tym samym czasie wyłania się Enrico Fuschi, wychodząc mu naprzeciw. Enrico jest łysawy i niski. Sięga mężczyźnie do dolnej wargi. Podają sobie ręce.

– _Dottor_ Mantegna, jak miło pana widzieć – mówi mój szef.

– Dzień dobry, _dottor_ Fuschi. Przyniosłem panu drobny prezent. – Wręcza Enricowi blaszaną niebiesko-srebrną tubę. Sposób, w jaki obaj się z nią obchodzą, sugeruje, że albo jest bardzo ciężka, albo zawiera Dzieciątko Jezus we własnej osobie. – Bruichladdich, szesnastoletnia. Jeśli lubi pan szkocką, to mogę ją z pełnym przekonaniem polecić, moja ulubiona. Nieważne, jak minął dzień, łyczka wieczorem nikt mi nie odbierze.

Dylemat rozwiązany. Próżny pizduś.

– Proszę siadać, _dottore_. – Enrico stawia blaszaną tubę na biurku, zrobiwszy jej miejsce między dwoma stosami wydań kieszonkowych. – No to jak? Cieszy się pan?

– Na wywiad? Ależ tak, cóż mam powiedzieć – odpowiada Mantegna i rozkłada ramiona jak ksiądz, kiedy zachęca wiernych do wytrwałego znoszenia przeciwności. – Damy radę.

Enrico wydaje z siebie specyficzny rechocik, w który zwykle wpada, gdy nie jest mu wcale do śmiechu.

– No coś takiego! My panu załatwiamy wywiad dla _Co za czasy_ w sobotni wieczór, a pan nie okazuje entuzjazmu? Powinien pan skakać z radości.

– Ależ oczywiście – poprawia się prędko Mantegna. – Wiem, że to wspaniała rzecz. Tylko, cóż, jestem człowiekiem kultury, akademii, laboratorium. To błaznowanie, ta cała telewizja… to nie całkiem w moim stylu, rozumie pan.

Oczywiście. Właściwie to typowe dla neurochirurga, który nie lubi błaznowania jak telewizyjni celebryci, by zdecydować się na napisanie – nie, lepiej: zlecić komuś napisanie – książki popularyzatorskiej zatytułowanej _Nie przeznaczono wam żyć jak zwierzęta. To, co najlepsze w człowieku, wyjaśnione za pomocą biologii_, w której wielki luminarz, nie tracąc czasu na dodanie czegokolwiek oryginalnego, a tylko sklejając ze sobą fragmenty prac innych autorów, podejmuje się wykazania, iż empatia, wielkoduszność, współpraca i tak dalej są impulsami biologicznie możliwymi do zidentyfikowania w specyficznych działaniach aparatu neuronowego. Niezły temat w gruncie rzeczy. A przede wszystkim bardzo modny. Rodzaj erudycyjnego, ale przyjaźnie napisanego eseju, który doskonale nadaje się na prezent bożonarodzeniowy dla przyjaciół oglądających w telewizji programy kulturalne. Lub na to, by załatwić sobie zaproszenie w charakterze gościa do takiegoż właśnie programu kulturalnego.

Enrico udaje, że nie pomyślał o tym samym.

– Cóż, nie ma nic złego w byciu popularnym – uśmiecha się.

– Konieczność przede wszystkim – wzdycha Mantegna, jakby mu było przykro. – Czasami trzeba się poddać wymogom mass mediów, bo bywa, że to jedyny sposób na zdobycie uwagi władz i uzyskanie funduszy. Jak to mówią w filmach? Brudna robota, ale ktoś musi ją wykonać.

Enrico powtórnie wpada w ten swój fałszywy rechocik i postanawia zmienić temat.

– Otrzymał już pan pytania? Co pan o nich sądzi?

– Cóż – krzywi się Mantegna – miałem nadzieję na coś bardziej naukowego, ale nie można oczekiwać, że prowadzący będzie chciał wiedzieć… no nie wiem, jak i dlaczego tradycyjne katalogowanie obszarów mózgu według Brodmanna powinno zostać zaktualizowane… albo jaka jest różnica w reakcji na bodźce wzrokowo-ruchowe pomiędzy zwykłymi neuronami a neuronami lustrzanymi. Z drugiej strony poziom kulturowy w _Co za czasy_ nie jest tak niski jak w wielu innych talk-show, więc nie mogę narzekać.

– Dziwne, bo wygląda na to, że jednak pan może – mówię i w tym momencie dzieje się coś dziwnego: Mantegna, który do tej pory w ogóle nie zauważał mojej obecności, wykonuje swego rodzaju podskok w miejscu, nie odrywając jednak kości ogonowej od siedzenia, jak jedna z tych lalek na sprężynce, co to wyskakują z pudełka po naciśnięciu guzika. Nagle obraca się w kierunku, z którego dobiegł mój głos, czyli kąta pomieszczenia między drzwiami a regałem. Stoi tam fotelik tapicerowany zielonym aksamitem, a w tymże foteliku tapicerowanym zielonym aksamitem, z chwyconą przypadkowo starą i śmierdzącą książką w dłoni, siedzę ja.

– Och! Nie zauważyłem pani! – woła Pan Mądraliński. – Od dawna tu pani jest?

Enrico wstrzymuje oddech. Wiem, że bał się tej chwili od momentu, w którym uzgodniliśmy, że musimy się spotkać. Boi się, że narobię mu wstydu, i nie potrafię go za to winić.

– _Dottor_ Mantegna, mam zaszczyt przedstawić panu naszą Vani, to znaczy, ekhm, to jest właśnie _dottoressa_ Silvana Sarca.

Mantegna waha się przez chwilę. Widać, że dręczy go oczywisty dylemat. Nie wie, czy ma teraz wstać i uścisnąć mi rękę (dwa dobre powody: po pierwsze, jestem kobietą i tak byłoby grzecznie; po drugie, napisałam książkę, którą następnie on podpisał własnym nazwiskiem i dzięki której jego kariera dostała skrzydeł) czy też siedzieć dalej i czekać, żebym to ja wstała (jeden dobry powód: on jest gwiazdą, a ja jestem zwyczajną pracownicą wydawnictwa, a nawet jedną z tych mniej popularnych, o których woli się nie wspominać).

W końcu decyduje się pozostać w fotelu.

Ja także.

– A więc to jest słynna _signorina_ Sarca, której wszystko zawdzięczam – komentuje luminarz przesadnie żartobliwym tonem. Odnotowałam tę „signorinę” zamiast „dottoressy”. Mogłabym się obrazić, gdybym nie miała tego głęboko gdzieś.

– Proszę, proszę… Taka młoda… – Uśmiecha się, patrząc na Enrica, jakby mówił o swoim psie. Nie jestem znów taka młoda. Mam trzydzieści cztery lata. Ale wyglądam na dwadzieścia cztery. W teorii coś wspaniałego, lecz akurat w pracy młody wygląd to straszna upierdliwość, bo ludzie nie mają ochoty traktować cię poważnie. Na przykład tak jak teraz.

– He, he… No proszę – kontynuuje Mantegna – pomyślcie tylko, co by było, gdyby ludzie wiedzieli, że książka neurochirurga z trzydziestoletnim doświadczeniem przeszła przez ręce, hm… takiej młodej dziewczyny.

Mówi „przeszła przez ręce”, ale umysły wszystkich trojga obecnych, nie wyłączając jego samego, natychmiast tłumaczą to na: „została przez nią napisana”. Bo tak właśnie było. On miał pomysł na temat. W kilku mglistych mailach – to nie przypadek, że po raz pierwszy widzi moją twarz – podał mi wytyczne dotyczące tematyki poszczególnych rozdziałów. Przekazał mi hasła dostępu do akademickiego archiwum czasopism naukowych i wskazał badania, o których należy wspomnieć. Całą resztę zrobiłam ja. Bo na tym polega moja praca. Jestem ghostwriterką w Wydawnictwie Erica.

No dobrze, to kim właściwie jest ghostwriter?

Zobaczmy.

Najkrócej mówiąc, ghostwriter to osoba, która pisze zamiast kogoś innego, ale to ten inny podpisuje książkę. Na przykład pisarz, który przeszedł do pracy w telewizji i nie ma już czasu na ukończenie swojej najnowszej powieści. Komik, który chce wydać zbiór monologów, ale nie zdoła napisać naraz tak wielu. VIP, który obiecał opublikować swoją autobiografię, ale pisze jak sześciolatek. Albo lekarz, który wymyślił nową terapię, ale nie potrafi wyrazić myśli wystarczająco jasno, by opisać ją w artykule; mąż stanu przyzwyczajony do wywiadów, ale nie do pisania czegoś od zera; przedsiębiorca, który musi pojawić się w telewizji, ale lepiej, żeby nie mówił z głowy, bo zacząłby bełkotać o takich okropieństwach jak „brand”, „customizować”, „zorientowanie biznesowe” czy „zbriefować”. W takich przypadkach wydawcy mówią bez mrugnięcia okiem: „Proszę się nie martwić, to będzie sukces”, otwierają listę z nazwiskami niewolników i wtedy na scenę wkraczamy my.

Dają nam parę wskazówek dotyczących treści, listę materiałów do wglądu w razie potrzeby, haniebnie krótki termin oddania pracy oraz mikroskopijne honorarium za schowanie się w cieniu i niemówienie nikomu, że to myśmy napisali. I tak oto książka/przemówienie/artykuł gotowe.

Kiedy wyjaśniam, na czym polega moja praca, to jest moment, w którym zazwyczaj ludzie mówią „wow”.

Wow. Oczywiście nie jest łatwo utożsamić się z tą czy inną postacią i przejąć jej głos, kompetencje, właściwy jej styl wypowiedzi. To wymaga dużej elastyczności, szybkości uczenia się, zdolności mimikry.

Och, bardzo prawdziwe. Każdy ghostwriter godny tego miana musi to wszystko umieć. Musi wyjść z siebie, wejść w buty swojego autora i nie tylko wyobrazić sobie, co by ów autor napisał, ale i wybrać najlepszy sposób pisania. A potem to zrobić. Każdy dobry ghostwriter jest jak płyn przyjmujący kształt głowy, do której się go wlewa, jak lustro, które odwzorowuje twarz, jak mutant, który wchłania charakter. A także trochę jak sędzia zachowujący jasność umysłu i dystans, który podczas całej swej pracy potrafi pozostać niewzruszony i decydować o najskuteczniejszym sposobie wypowiedzenia tego, co autor ma do przekazania. Cholerny wielozadaniowy kameleon: tym właśnie jest ghostwriter godny tego miana. Wydaje się trudnym kawałkiem chleba, prawda? Cóż, jest.

To pewnie dlatego jest nas tak mało. Zagrożona rasa kameleonów.

– Zaangażowanie Vani w pańską książkę oczywiście nigdy nie zostanie ujawnione – mówi Enrico, a w tym „oczywiście nigdy” pobrzmiewa tak głęboka pewność, że Mantegna się uspokaja. Mogę iść o zakład: pan neurochirurg wyobraża sobie, że wydawnictwo trzyma mnie w garści, że jestem pionkiem całkowicie w ich mocy, że mój kontrakt zawiera klauzule zobowiązujące mnie do poufności pod rygorem zwolnienia, odszkodowania lub kar cielesnych. Dobrze sobie wyobraża. Z wyjątkiem części o karach cielesnych (ale dla pewności może powinnam przeczytać umowę raz jeszcze, bo stary drogi Enrico jest zdolny do wszystkiego). – A poza tym proszę sobie wyobrazić: nawet gdyby zaczęła krążyć plotka, że książkę napisała ta dziewczynka, to kto by w to uwierzył? – dodaje mój szef na ostateczne uspokojenie.

Mogłabym się obrazić, gdybym nie miała tego głęboko gdzieś. Już po raz drugi.

Mantegna ponownie się odwraca w moją stronę i jego spojrzenie zza ogromnych soczewek jest teraz jeszcze spokojniejsze. Powiedziałabym, że niemal rozbawione. Trzeba dodać, że oprócz tego, że wyglądam na dwadzieścia cztery lata, ubieram się do pracy tak anonimowo, że wmieszałabym się z łatwością w grupę studentów, by nie powiedzieć licealistów. Na co dzień wkładam nieco inne rzeczy, ale częścią umowy pomiędzy Enrikiem i mną jest to, że kiedy przychodzę do wydawnictwa, muszę zrobić wszystko, aby nie odcisnąć się w niczyjej pamięci. Termin „ghostwriter”, autor widmo, chyba nikogo nie charakteryzował tak dobrze jak mnie.

– A więc jest tu pani, by napisać odpowiedzi, których mam udzielić podczas programu, tak? – ćwierka Mantegna. – Proszę mi powiedzieć, czego pani potrzebuje? Może hasła do baz danych, żeby mogła sobie pani odświeżyć pamięć na temat badań?

– Jedyne, czego potrzebowałam, to zobaczyć pana i posłuchać, jak pan mówi – wyjaśniam. – Żeby wiedzieć, jak ująć odpowiedzi, by nie brzmiały sztucznie.

– Obiecuję, że będę świetnym aktorem – śmieje się. Jezu. Kiedy się chce przypodobać, wygląda jak Kermit Żaba.

– Nie, _dottore_, nie rozumie pan. Jestem tu właśnie po to, by napisać odpowiedzi w taki sposób, by nie musiał pan grać. W pewnym sensie to nie pan będzie aktorem, ale ja.

Mantegna gapi się na mnie pustymi oczami i tym razem to mnie przychodzi ochota, by się roześmiać. Jak zwykle: gdybym nie miała tego głęboko gdzieś.

Pracuję dla Enrica od dziewięciu lat i grałam już więcej postaci niż statysta w Teatro Regio. Byłam historykiem nowożytności, nauczycielem metody Suzuki, mistrzem typografii, geografem alpejskim, artystą kabaretowym, przedsiębiorcą walczącym o posadę ministra, kolarzem, a nawet emerytowanym generałem. Było tego więcej, ale już nawet nie pamiętam. Pisałam rzeczy długie i nudne, a także lekkie i ulotne, opanowałam techniczny żargon neurobiologii (tak, dobry ghostwriter potrafi robić nawet tak skomplikowane rzeczy) i przekleństwa długie na trzy linijki, produkowałam komunikaty na czterysta słów i książki na czterysta stron.

Jak to robię? Nie wiem. Chyba się z tym urodziłam. Właściwie zawsze przychodziło mi to naturalnie. Pisanie wypracowań dla mojej siostry, która sama z siebie nie dostałaby nawet trói, ale tak, by nie dało się poznać, że ktoś to za nią zrobił. Przekonanie walniętego basisty z zespołu mojego chłopaka w liceum, by odszedł z grupy, myśląc, że to jego pomysł. Sądzę, że jest to połączenie umiejętności szybkiego uczenia się i intuicji rozwiniętej nieco bardziej niż przeciętna. W gruncie rzeczy nie obchodzi mnie ani trochę, jaką dać temu etykietę. Jakkolwiek chce się to nazwać, ostatecznie to tylko zwykła zdolność, taka jak każda inna. Są ludzie, którzy mierzą dwa metry z hakiem, piękni, brzydcy albo zezowaci, ludzie, którzy umieją zwinąć język w trąbkę, którzy potrafią w lot policzyć, ile liter ma każde słowo, którzy w głowie mnożą przez siebie trzycyfrowe liczby; a ja umiem w ghostwriting. I tyle.

No okej. To nieprawda. A właściwie nie do końca prawda. Przyznaję, jest tego więcej. Kiedy mówię, że to zdolność jak każda inna, chodzi mi o to, że to zdolność gorsza od wielu innych. Mam być szczera do końca? To kurewsko ciężkie brzemię. Nie wydawałoby się na pierwszy rzut oka, co? Chciałoby się pomyśleć, że to coś, czym można się pochwalić. Że taka zdolność może uczynić cię najbardziej manipulacyjną, oportunistyczną i przebiegłą osobą na świecie. No właśnie. Trafione w dziesiątkę. Któż by pomyślał, że nikt nie znajduje przyjemności w zbliżaniu się do potencjalnie manipulującej i niebezpiecznej osoby? I to wyjaśnia ten klasyczny koktajl strachu, nieufności i wrogości, który zwykle dostrzegam w oczach „moich autorów”. Logiczne: widzą, jak łatwo przyswajam sobie ich umiejętności i tożsamość, i czują się umniejszeni, wręcz zagrożeni. Nikomu nie chcę zagrażać, mam to generalnie w pompce, ale to bez znaczenia – moje umiejętności nie wzbudzają sympatii i już.

Na szczęście dla mnie samej mam głęboko gdzieś, czy wzbudzę sympatię czy nie.

Czasami się zastanawiam, co by było, gdyby jakimś zrządzeniem losu ta praca przypadła normalnej osobie. Wiecie, takiej, co lubi mieć przyjaciół, rodzinę, fajne relacje z innymi ludźmi. W sumie to dobrze, że trafiło na istotę, która relacje społeczne ma tak głęboko gdzieś jak nikt, kogo znam. Czyli na mnie.

W perspektywie kosmicznej to bajeczna alokacja zasobów.

No dobrze, wszystko to było po to, by powiedzieć, że w zasadzie moja zdolność to coś okropnego. Skoro już jestem na nią skazana, to wydaje mi się, że mogę przynajmniej spróbować wyciągnąć z niej jakąś korzyść. I dlatego tu jestem, wykonując na pełny etat tę dziwną pracę kameleona na żądanie. Jak to mówią: jeśli życie daje ci cytryny, zrób z nich lemoniadę. I przynajmniej postaraj się ją polubić.

Mantegna gapi się na mnie, oczekując, że mu wytłumaczę. Wygląda na to, że jak zwykle będę musiała zademonstrować na przykładzie, jak pracuję. Ależ nuda.

No ale dobrze.

W sumie tym razem może być nawet zabawnie.

– Na przykład pan, _dottore _– wzdycham – podnosi oczy za każdym razem, gdy ktoś zadaje panu pytanie. Jakby było ono tak głupie, że jest nim pan wręcz zniesmaczony. Wiedział pan o tym?

– N-nie? – odpowiada Mantegna niemal pytającym tonem.

Kiwam głową.

– Oczywiście, że pan nie wiedział. A zwrócenie na to uwagi nie wystarczy, bo nie jest pan przyzwyczajony do kontrolowania tego tiku, podczas transmisji zaś będzie pan jeszcze mniej ostrożny niż zwykle i rozproszony przez wiele czynników. Musimy więc założyć, że wtedy również się to panu wymsknie spod kontroli. Wobec tego, idąc już do sedna, co mogę zrobić? Po pierwsze, mogę panu napisać odpowiedzi pełne wyrazów pokory, skromności, _captatio benevolentiae_. Nic przesadnego, bo zabrzmiałoby fałszywie i trąciło hipokryzją; tylko na tyle, by zrównoważyć pański, proszę wybaczyć, zarozumiały charakter, który bez wątpienia przejawi się w tym instynktownym przewracaniu oczami na każde pytanie prowadzącego.

Mantegna patrzy na mnie z miną, która oscyluje między obrazą majestatu a prawdziwym naukowym zainteresowaniem. Ale bardziej obrazą majestatu. Za jego plecami, zza biurka, Enrico próbuje przeszyć mnie spojrzeniem, które kompletnie ignoruję.

– Dlatego mówię, że to nie pan powinien być aktorem, tylko ja. Postawię się na pana miejscu i wyobrażę sobie, jak mówić, a raczej jak pan ma mówić, by wyjść na osobę sympatyczną, uroczą i życzliwą. Gdyby pan samodzielnie próbował osiągnąć ten rezultat, można się założyć, że wyszłoby to panu obrzydliwie.

– Jak pani śmie? – mówi Mantegna.

– O właśnie, i to, co pan teraz zrobił ze swoim głosem! – Macham palcem. – Słyszał pan? Tę wysoką nutę na końcu zdania? Często się u pana pojawia, zwłaszcza teraz, gdy czuje się pan oskarżany. Niech pan tego unika. Z całym szacunkiem, mówi pan wtedy jak mała histeryczka. Oczywiście nadal będzie się to panu wyrywać, bo nawet nie zdaje pan sobie z tego sprawy. Co w takim razie mogę wymyślić? Na przykład poproszę pana o wyjaśnienie jakiegoś naukowego pojęcia na obrazach, ale wcześniej poszukam dla pana szczególnie męskich ich przykładów, by nie dopuścić do tego, że wyjdzie pan na płaksę.

Mantegna otwiera usta, ciężko oddychając. Enrico ukrywa twarz w dłoniach.

– Z drugiej strony – szybko dodaję – najpierw wspomniał pan o obszarach Brodmanna i neuronach lustrzanych i przez chwilę był pan wnikliwy, pewny siebie i rozważny, po prostu panował pan nad sytuacją. Będę się starała, by cytował pan jak najwięcej danych naukowych i pojęć akademickich, tak aby opinia publiczna, nawet jeśli nic nie zrozumie, pomyślała, że jest pan specjalistą, który doskonale zna się na rzeczy. Ale musi pan ściśle trzymać się tego, co napiszę, bo jeśli popadnie pan w pokusę rozwodzenia się nad tymi pojęciami, przekroczy pan maksymalny czas uwagi publiczności i stanie się mętny, przemądrzały i nudny.

Mantegna zamyka usta. Potem się odwraca i patrzy na Enrica, który w tym momencie ma taką minę, jakby już mu było wszystko jedno, i pisze coś na samoprzylepnej karteczce.

– Czy to przynajmniej działa? – pyta neurochirurg. – Czy ta bezczelna małolata naprawdę umie wykonywać swoją pracę tak dobrze, jak się tym chwali?

Muszę to przyznać: gotowość na zniesienie obrazy w imię sukcesu stanowi rys czystej ambicji, która niemal go uszlachetnia.

Enrico dostrzega światełko nadziei i kiwa głową.

– Tak. Przepraszam za niewybaczalne maniery Silvany… Teraz pan rozumie, dlaczego nie jesteśmy szczególnie zachwyceni, gdy musi się spotkać z naszymi autorami. Ale tak, to, co robi, robi dobrze. Zresztą… proszę pomyśleć o tym, jak napisała pańską książkę.

Mocne. W ten sposób Enrico złamał tabu i wyraźnie przypomniał autorowi, że beze mnie byłby nikim. Dziękuję, Enrico. Chociaż, szczerze mówiąc, wolałabym podwyżkę.

Mantegna wzdycha, a potem znów obraca się do mnie.

– Dobrze – burczy. – Będę musiał pani zaufać. Czy jeszcze czegoś pani potrzebuje?

Wzruszam ramionami. Powoli odkładam książkę, którą trzymałam w ręku, podnoszę z podłogi wymiętoloną torbę i wstaję.

– W sumie to tak. Aby dokładnie zrozumieć, czy i jak bardzo nie do pokonania jest odległość dzieląca pana od zwykłych ludzi, przydałaby mi się możliwość identyfikacji z facetem, który co wieczór pije whisky za sześćdziesiąt euro – mówię. – Więc wezmę to.

Wsuwam tubę z bruichladdichem do torby, macham na pożegnanie i wychodzę.2

Napisałam najpiękniejszą książkę na świecie i nikt o tym nie wie

Czwórka to jeden z najbardziej zatłoczonych tramwajów w Turynie, a także najwygodniejszy sposób dotarcia z mojego domu do centrum i z powrotem. Normalnie wolałabym się przejść, ale dzisiaj potrzebuję obecności ludzi. Nie dla towarzystwa. Muszę zrównoważyć dwadzieścia minut doktora Mantegni dwudziestoma minutami normalnych ludzi: potrzebuję tego zawodowo, potrzebuję odświeżenia sobie pamięci o tym, jak wyglądają, jakiego używają języka i czego pragną ludzie, którzy będą słuchać wszystkiego, co włożę w usta tego buca.

Ale zrobił minę, kiedy wyszłam, zabierając ze sobą whisky.

To są drobne przyjemności mojego zawodu. Dla kucharzy są nimi ekstatyczne twarze biesiadników biorących do ust pierwszy kęs lub widok doskonale wyczyszczonych naczyń wracających do kuchni. Dla muzyków – łzy w oczach słuchaczy (lub kolejka groupies pod garderobą tuż po koncercie, a czemuż by nie). Dla inżynierów – przejazd zwartej kolumny ciężarówek po świeżo oddanym do użytku solidnym wiadukcie.

A dla mnie to twarz nadętego neurochirurga, który właśnie spotkał jedyną osobę na świecie uprawnioną do tego, by po nim jeździć.

Oczywiście nie mogę przekroczyć pewnej granicy, bo Enrico by mnie zwolnił, przynajmniej z powodów wizerunkowych. Nie mogę sobie pozwolić na to, by każdej niekompetentnej osobie, której musiałam napisać książkę, dawać do zrozumienia, że jest niekompetentna. Również dlatego, że sama moja obecność wystarczy, by im o tym przypomnieć. A to przypomnienie często budzi w nich lekkie, ale doskonale widoczne ukłucie nieczystego sumienia. Wszystko to stanowi dodatek do zwyczajowej wrogości ujawniającej się w spotkaniu z kimś, kto wykazuje, jak łatwo jest uchwycić charakterystyczne rysy jego osobowości. To dlatego Enrico robi, co może, żebym się z nimi nie spotykała. W tym przypadku wyraźnie go o to poprosiłam, bo skoro miałam napisać odpowiedzi do wywiadu telewizyjnego, to niestety musiałam zobaczyć Mantegnę w akcji, żeby dobrze wykonać swoją pracę. A ja zawsze dobrze wykonuję swoją pracę.

Tak dobrze, że czasami staje się to problemem.

Albo raczej stałoby się problemem, gdybym nie miała tego głęboko gdzieś.

Czas w tramwaju spędzam na podpatrywaniu innych ludzi w wagonie, przyglądam się ich twarzom albo odbiciom w oknie, żeby nie zauważyli, że są obserwowani. Trzy peruwiańskie panie: prawdopodobnie pracują jako opiekunki i udało się im dostać wychodne w tym samym czasie, aby spędzić parę godzin razem. Są wesołe. Muszą być dobrymi przyjaciółkami. Prawie że mogłabym im pozazdrościć. Starszy pan: czyta gazetę i odkąd weszłam do wagonu, nie przewrócił ani jednej strony. Mam wrażenie, że niedowidzi, ale udaje, że wszystko jest okej. Może jedzie tramwajem, bo oblał egzamin na odnowienie prawa jazdy i przeżywa to jako niesprawiedliwość. Jest też matka, tleniona blondynka, z dzieckiem i wielką torbą. Zabiera syna na zajęcia ze sztuk walki i założę się, że specjalnie wybrała najlepszą szkołę w centrum. Chłopiec ma jedenaście lat i nadąsaną minę: na pewno uważa się za wystarczająco dorosłego, by samemu wsiąść do tramwaju.

A potem wychwytuję moje własne odbicie w szybie. Moją twarz dwudziestoczterolatki i czarne włosy, dziś bardziej uczesane, niżbym chciała – ale i tak mniej, niż nakazywałaby przyzwoitość. Moje oczy, obecnie bez fioletowego makijażu, lecz zawsze patrzące tym neutralnym spojrzeniem, którego nauczyłam się przez lata ukrytych obserwacji. Czarny skromny płaszcz, znacznie mniej rzucający się w oczy niż prochowiec tego samego koloru, który zwykle noszę (i w którym, gdybym tylko mogła, chodziłabym nawet spać).

Kurde. Kiedy idę do wydawnictwa, to sama się nie poznaję.

Kiedy natomiast nie idę do wydawnictwa, wyglądam jak Lisbeth Salander. Dokładnie jak ona. Nie mówię tego z radością. A właściwie nawet nie ja tak mówię. Tak mówią wszyscy. Ubieram się tak i nakładam taki makijaż od szesnastego roku życia, aż tu pewnego dnia wychodzi pierwszy tom trylogii _Millennium_ i już odtąd na zawsze jestem „tą, co wygląda jak Lisbeth Salander”. (No może z mniejszą liczbą piercingów, bo nigdy nie lubiłam dziurawić sobie ciała, i z mniej ekstremalną fryzurą, ale rozumiecie, o co chodzi). Dlatego nie mówię tego z radością, chociaż porównanie samo w sobie jest nawet nieprzykre. A wcześniej, to jest przed Salander, jakiś entuzjasta komiksów powiedział mi, że przypominam mu Śmierć, siostrę Snu z komiksów _Sandman_ Neila Gaimana; facet, który podrywał mnie kilka lat temu w klubie i którego spławiłam, nazwał mnie Wednesday Addams; ale teraz większość od razu kojarzy mnie z Lisbeth, a nawet wydaje się im, że to komplement. Jakbym to robiła celowo. Jakbym nie była taka od zawsze. Byłoby to bardzo frustrujące, gdybym nie miała tego głęboko gdzieś, ale muszę się z tym pogodzić. Świat jest pełen takich ludzi jak my, kiepskich kopii, wersji beta. No i trudno, muszę należeć do tej kategorii, bo to, jak widać, moje przeznaczenie od zawsze: być duplikatem kogoś innego.

Nawet gdybym była bohaterką książki, byłabym bohaterką książki napisanej nie przeze mnie.

Zbliżamy się do przystanku obok mojego domu, który znajduje się w północnej części miasta, odciętej od centrum grubą kreską corso Regina Margherita. Dzielnica dość przygnębiająca, ale jeszcze nie całkiem paskudna. Idę do drzwi, szykując się do wysiadania. Przede mną, na pierwszym stopniu, gotowe do wyjścia stoją dwie dziewczyny. Ta pierwsza to córka babki mieszkającej piętro wyżej, ma piętnaście lat i na imię Morgana, a ta druga to jej najlepsza przyjaciółka, imienia nie pamiętam (wiem tylko, że jest bardziej banalne, ale to wynika z rachunku prawdopodobieństwa).

Morgana mi się podoba. Co nie jest wcale oczywiste, bo niewielu ludzi mi się podoba. Ale ona tak. To mała gaduła o ciemnych włosach i z jakimś mrokiem w sobie. Tylko gdy masz piętnaście lat, możesz być zarazem mroczny i gadatliwy bez udawania. Morgana opowiada o szkole. Ona zawsze mówi o szkole. Jest trochę kujonowata – ale mroczna. Dziwna jest. Bardzo mi przypomina mnie samą, kiedy byłam w jej wieku. Właśnie dlatego ją lubię, choć powinno mnie to niepokoić i wzbudzać we mnie przemożne pragnienie, by złapać ją za ramiona, potrząsnąć i kazać jej przestać, natychmiast, dla jej własnego dobra.

– Nie wiem, co napisać – mówi do Laury (no właśnie, tak się nazywa jej przyjaciółka. Racja, imię zdecydowanie bardziej popularne niż Morgana).

– Akurat. Ty na każdy temat masz coś do powiedzenia – odpowiada Laura. W jej głosie pobrzmiewa coś prowokacyjnego, ale to nie złośliwość.

– Przysięgam, tym razem nie wiem! Wychodzą mi same banały! Za każdym razem, kiedy myślę, jak zacząć wypracowanie, czuję się jak włazidupa, co tylko powtarza słowa psorki!

– Co w tym złego? Ona dokładnie tego chce. Po prostu powiedz jej to, co pragnie usłyszeć. To samo, co powiedziała nam w klasie.

Laura ma rację. Wie to ona, wiem to ja, podsłuchująca ich rozmowę, wie to Morgana. Ech, mała Morgano. Gdyby wszyscy byli tacy jak ty, gdyby wszyscy woleli nie pisać nic, niż pisać bzdury, byłabym bezrobotna.

– No ale muszę coś wymyślić, bo jest jasne jak słońce, że ona chce, byśmy omówili epizod z matką Cecilii – wzdycha.

A więc o to chodzi. Jestem zaskoczona. W takim razie to łatwe. Nawet ci się trochę dziwię, Morgano, że nie potrafisz nic wymyślić na temat epizodu z _Narzeczonych_ Manzoniego o małej Cecilii, która zmarła na dżumę, a jej matka, również chora, z niezwykłą godnością i czułością oddaje jej ciało zbieraczom zwłok.

Laura potrząsa głową. Nadal nie rozumie, po co Morgana komplikuje sprawę. Laura prawdopodobnie też się dobrze uczy, ale w ten aseptyczny sposób, na który składają się lekcje wyuczone na pamięć i doskonałe dostosowanie się do oczekiwań nauczycieli. Zawsze pochwalałam zmysł praktyczny, dziewczyna ma piętnaście lat i musiała się z nim urodzić. _Chapeau_.

– Nie, serio mówię! Wiesz, godność matki, współczucie… Dokładnie to napisze cała klasa. A dla mnie to nuda! – mówi Morgana, machając dłońmi (które są jeszcze dziecięce, niewielkie i pulchne, ale już mają trzycentymetrowe paznokcie pomalowane na fioletowo).

– Napisz jej, że śmierć to po prostu syf – mówię, zanim zdaję sobie sprawę, że nie zostałam zaproszona do rozmowy.

Ale wygląda na to, że dziś jest dzień niewłaściwych słów wypowiedzianych w niewłaściwym momencie.

Na szczęście Morgana i Laura w niczym nie przypominają tego dupka Mantegni. Odwracają się, żeby na mnie spojrzeć, i w tym momencie tramwaj przystaje, drzwi się otwierają, więc wysiadamy, najpierw one, potem ja, i gdy tylko staję na chodniku, zatrzymują się, czekają, a potem dołączają do mnie, jedna z prawej, druga z lewej, jak gdyby miały zamiar pogłębić temat.

To dobry znak. Gdybym je zirytowała, mogłyby zwyczajnie udać, że mnie nie słyszały, i pójść prosto przed siebie.

Co znaczy w istocie: gdyby Mantegna mógł to dziś zrobić, zrobiłby na pewno.

– Że śmierć to co? – pyta Morgana, chociaż widać po niej, że dokładnie usłyszała już za pierwszym razem.

– Po prostu syf. Napisz to tak zwyczajnie, bez owijania w bawełnę. Była syfem wtedy i jest syfem teraz, bo syf tego rodzaju jest zawsze taki sam, nigdy się nie zmienia. I to dlatego ten fragment wciąż tak nas porusza. Pal licho godność matki i współczucie, i całe to bla, bla, bla. Napisz profesorce, że dobrze wiesz, że to są pierwsze sprawy, które wszyscy zauważają, ale że ciebie nie obchodzą poprawnościowe bzdety, okej? Widzisz rzeczy takimi, jakie są: jest ta kobieta, łagodna, uprzejma, dzielna osoba, która patrzy na śmierć swojej córki i wie, że sama też umrze. I nic na to nie poradzi: nie ma żadnego Boga, który by przyszedł ocalić dobrych ludzi, nie ma Opatrzności, która by uratowała jej tyłek, sprawiając jakiś cud. A to już jest prawdziwe świństwo, bo w tej książce wciąż się mówi o Panu i o wierze, a tu tyle dobrych i niewinnych ludzi odwala kitę. I wiesz, co w tym jest najważniejsze? Że tak jest nie tylko w książce. Że tak jest po prostu. W świecie. W prawdziwym życiu. Wtedy i teraz. Więc o tym właśnie mówi ten epizod do tych, którzy wiedzą, jak na niego patrzeć bez upiększania historii: że śmierć to jest syf, że w końcu ona wygrywa i jedyne, co ludzie mogą zrobić, to zachować odrobinę godności, kiedy nieuchronnie przyjdzie ich kolej.

Morgana patrzy na mnie przez chwilę, jakby tak bardzo była zajęta przetwarzaniem myśli, że straciła kontrolę nad wyrazem twarzy. Potem powoli wdycha powietrze i woła, sylaba po sylabie, „To najzajebistsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam”. Stoimy na chodniku przed bramą naszego domu, a ona zaczyna podskakiwać. Teraz widzę, że nosi czarne martensy ozdobione fioletowym flamastrem, nawet z pewnym smakiem. Przypomina astronautę, który ląduje na księżycu i w tych swoich ogromnych buciorach skacze niczym królik.

– Boże, mam nadzieję, że zapamiętam każde słowo! To jest absolutnie idealne! Chciałabym to sama wymyślić!

– Jest takie, jakbyś sama to wymyśliła – wyjaśniam i szukam kluczy w torebce.

– Nie, ale serio, to tak, jakbyś szperała w mojej głowie i wyciągała rzeczy, które sama myślę, ale nawet nie wiedziałam, że je myślę! – Waha się w obawie, że powiedziała coś zarozumiałego. Rzuca spojrzenie to na mnie, to na Laurę, ale jej przyjaciółka potwierdzająco kiwa głową, bo zna Morganę na tyle dobrze, że wie, że to, co powiedziała, jest prawdą. Widzę ją tylko kątem oka, bo wciąż szukam kluczy i zajmuje mi to dobrą chwilę, ponieważ tuba z whisky zapycha mi torbę.

– Ale jak to zrobiłaś?

Znalazłam klucze. Drzwi zamykają się za nami i przywołuję windę, a gdy czekamy, aż zjedzie, opieram się o ścianę z założonymi rękami i zwracam się do Morgany. Jak widać, dziś jest nie tylko dzień niewłaściwych słów wypowiedzianych w niewłaściwym momencie, ale także praktycznych demonstracji mojej metody.

– Ubierasz się zawsze na czarno. Lubisz wszystko, co mroczne, nocne. Słyszę, jak rozmawiasz z przyjaciółką i masz na każdy temat jakiś sarkastyczny lub nihilistyczny komentarz.

Morgana patrzy na mnie z zasłuchaną twarzą, którą mają dzieciaki – a może nie tylko one – gdy się o nich mówi. Trochę zadowolone, że ktoś je zauważył, a trochę niespokojne, czego mogą się o sobie dowiedzieć. Laura obserwuje ją i czasami kiwa głową, w pewien sposób odpowiadając mi gestem jak echo.

– Masz piękne literackie imię i któregoś dnia, jak wszystkie dzieci, pewnie się zastanawiałaś, skąd się ono wzięło, i od tamtej pory musiałaś się trochę upodobnić do swojej wiedźmy imienniczki. Powiedziałabym, że zawsze lubiłaś żyć zgodnie ze swoim imieniem: nie lubisz ckliwości i czujesz się komfortowo, kiedy możesz być ciut napiętnowana i destrukcyjna. Więc sama widzisz, że doskonale do ciebie pasuje rozumowanie, które ci właśnie przedstawiłam.

Morgana odwraca się na chwilę do Laury, która – jaka to piękna rzecz, przyjaźń piętnastolatek – wykonuje ruch głową, mówiący zwięźle, ale jednoznacznie: „Jeśli to napiszesz w wypracowaniu, nie wydam cię, bo dla mnie jesteś w tym cała ty”.

Morgana jeszcze się waha. „Drży z emocji” byłoby lepszym określeniem. Rozumiem ją. Jest zachwycona, bo znalazła genialny punkt zwrotny dla swojego wypracowania, i szczęśliwa, że daję jej za pośrednictwem spojrzenia to, o czym każdy nastolatek marzy bardziej niż o czymkolwiek innym na świecie: tożsamość. I to piękną tożsamość.

– To nie będzie za bardzo… class="spacing"za bardzo? – dopytuje jedynie po to, żebym jeszcze coś powiedziała.

– Zbyt bluźniercze, chcesz powiedzieć? Kto się dobrze uczy, może sobie pozwolić na przerabianie po swojemu – uspokajam.

– Skąd wiesz, że się dobrze uczę?

– Z włoskiego i literatury jesteś na pewno dobra. Kiedy cię widzę rano w windzie, zawsze masz w ręku książkę.

– A może uczę się na ostatnią chwilę, bo mam szkołę gdzieś…

– To nie są podręczniki, tylko powieści. – Uśmiecham się. Podoba mi się sposób, w jaki mnie sprawdza. – I nie takie powieści, jakie nauczyciele mogliby zadać całej klasie. Przedwczoraj czytałaś Dostojewskiego.

– Ale nie jest powiedziane, że go rozumiem!

– A na plecaku masz cytat z _Raju utraconego_ Miltona.

– O Boże, mówisz normalnie jak Sherlock Holmes! – woła.

Laura wybucha śmiechem, ale jej twarz mówi, że myśli to samo.

Wzruszam ramionami.

– Zboczenie zawodowe – kończę, nie dodając szczegółów.

– Cóż, cokolwiek robisz zawodowo, założę się, że robisz to dobrze! – wzdycha Morgana, wciąż promieniejąc, kiedy otwieram drzwi windy, która w końcu przyjechała, i wpuszczam najpierw dziewczyny.

Masz rację, mała Morgano. Wykonuję swoją pracę bardzo dobrze.

Na przykład napisałam najpiękniejszą książkę na świecie i nikt o tym nie wie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: