Humanistyka służebna - Justyna Tabaszewska - ebook

Humanistyka służebna ebook

Justyna Tabaszewska

0,0

Opis

Książka Justyny Tabaszewskiej dotyczy najbardziej aktualnych kwestii we współczesnym literaturoznawstwie. Tę ogólną formułę należy rozumieć dwoiście: w swojej rozprawie autorka przygląda się współczesnej nauce o literaturze, rozważając jej kondycję i rozdzierające ją dylematy, a zarazem ową naukę w sposób niezwykle intensywny uprawia, pokazując tym samym skuteczność rozwiązań, które proponuje na metapoziomie. Jasne jest więc, że jako arcybogata, świetnie pomyślana konstrukcja, pełna klarownych opisów najważniejszych dziś kwestii i koncepcji we współczesnej humanistyce, śmiałych i świetnie zaprezentowanych rozwiązań własnych oraz znakomitych interpretacji, książka ta ma szanse wzbudzić żywe zainteresowanie sporego grona czytelników, których obchodzi współczesna humanistyka i, po prostu, współczesny świat.

Z recenzji prof. Adama Lipszyca

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 599

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




73nowa humanistyka

Komitet redakcyjny:

Ewa Domańska (UAM)

Dorota Głowacka (Univ. of King’s College)

Andrzej Leśniak (IBL PAN)

Adam Lipszyc (IFiS PAN)

Tomasz Majewski (UJ)

Jakub Momro (UJ)

Paweł Mościcki (IBL PAN)

Ryszard Nycz (UJ/IBL PAN, przewodniczący)

Ewa Płonowska-Ziarek (Buffalo Univ.)

Roma Sendyka (UJ)

Joanna Tokarska-Bakir (IS PAN)

Joanna Żylińska (Goldsmiths, Univ. of London)

Arkadiusz Żychliński (UAM)

Sekretarz

Justyna Tabaszewska (IBL PAN)

Seria zainicjowana dzięki środkom projektu badawczego pt „W stronę nowej humanistyki: polska pamięć kulturowa”, finansowanego przez Narodowy Program Rozwoju Humanistyki, a realizowanego w ramach programu Transdyscyplinarnej Szkoły Letniej, powołanej przez ogólnopolską Konferencję Kierowników Filologicznych Studiów Doktoranckich.

Recenzent prof. Adam Lipszyc

Redaktor prowadząca Krystyna Kiszelewska-Kotyńska

Redakcja i indeks Dorota Krawczyńska

Korekta Paulina Matus

Projekt serii i skład Robert Oleś

Badania powstały w czasie trwania Stypendium im. Józefa Tischnera dla młodych naukowców, finansowanego przez Institute for Human Sciences (Vienna) oraz polskie Ministerstwo Edukacji i Nauki

Józef Tischner Junior Fellowship, sponsored by the Institute for Human Sciences, Vienna, and the Polish Ministry of Sciences and Higher Education

Dofinansowano w ramach programu „Doskonała Nauka” Ministerstwa Edukacji i Nauki

Copyright by Justyna Tabaszewska, 2022

Copyright by Instytut Badań Literackich PAN, 2022

ISSN 2353-494X

ISBN 978–83-66898-73-8

Część pierwsza

Rozdział 1Przezroczysta czy bezużyteczna? O problemach współczesnej humanistyki

1. Uwagi wstępne

Współczesna humanistyka, a zwłaszcza te jej dyscypliny, które nie zajmują się problemami dającymi się w prosty i łatwy sposób przełożyć na praktyczne, uchwytne dla każdego, a jeszcze najlepiej przynoszące wymierny zysk badania, stoi obecnie przed piętrzącymi się trudnościami. Jedne z nich można uznać za zewnętrzne, związane z koniecznością ciągłego usprawiedliwiania się dyscypliny i tłumaczenia, jak (i jaka) humanistyka może być przydatna, albo – co stanowi wbrew pozorom inny wariant odpowiedzi na tę samą wątpliwość – dlaczego nie wszystkie dziedziny ludzkiej aktywności muszą być wprost przekładalne na język łatwo mierzalnych zysków czy prosto rozumianego postępu. Inne związane są z wewnętrznym kryzysem samej humanistyki, która najpierw w toku licznych zwrotów teoretycznych, zmian języków czy szukania nowych narzędzi interpretacyjnych zaczęła bardzo dynamicznie rozwijać się, a później – pod wpływem coraz szerszej zewnętrznej krytyki – pytać o własną tożsamość oraz sprawczość[1].

Książka ta nie ma ambicji opisywania tego podwójnego kryzysu i nie jest o nim. Jest jednak próbą takiego uprawiania humanistyki, który – korzystając z wspomnianego doświadczenia i związanych z nim istotnych pytań o jej tożsamość i cele – stara się wypracować pewną ścieżkę mówienia i pisania o określonych prądach, typach badań czy konkretnych tekstach kultury[2].

Już na początku warto zauważyć, że choć doświadczenie zagrożenia humanistyki, a zwłaszcza tych jej dyscyplin, które zajmują się pracą z tekstem, nie jest wcale nowe i w dodatku jest dość powszechne w polskim, europejskim i amerykańskim kontekście, to w ostatnich latach zdecydowanie zyskało na sile. Interesującym głosem w tej sprawie jest, między innymi, raport o stanie amerykańskiego literaturoznawstwa i otwierające go zdanie:

Badania nad literaturą nie stoją już na krawędzi upadku. Są w jego trakcie.[3]

Powyższy cytat wybrzmiewa złowieszczo, podobnie jak tytuły zamieszczonych w raporcie artykułów, na przykład: My University is Dying (Sheila Liming), Losing Faith in the Humanities (Simon During), czy Academe’s Extinction Event (Andrew Kay). Choć – jak przekonuje lektura wskazanych tekstów i dyskusja, którą wzbudziły w lokalnym kontekście – nie zawsze ich treść jest aż tak jednoznacznie dramatyczna[4], to zebrane w publikacji wypowiedzi wskazują na co najmniej kilka aspektów kryzysu: finansowy (związany z cięciami na uczelniach i wprowadzoną polityką oszczędności)[5], wizerunkowy (brak studentów lub brak możliwości zapewnienia najzdolniejszym absolwentom możliwości pozostania na uczelni, prowadzący do postrzegania humanistyki akademickiej jako martwej ścieżki kariery)[6] i sprawczy (związany z dostrzeganiem, że humanistyka nie jest już w stanie spełniać swoich funkcji, w tym – jak część autorów publikowanych w raporcie artykułów jasno wskazuje – podważać pełnej legitymizacji kapitalizmu jako systemu zarządzania, również w odniesieniu do czegoś, co można z pewnym naddatkiem semantycznym określić jako „świat wartości”)[7].

Nie zamierzam w pełni rekonstruować zawartych w raporcie tez oraz argumentów, nie tylko dlatego, że dotyczą w głównej mierze inaczej niż polska nauka finansowanego i zarządzanego systemu uniwersyteckiego (a to polska perspektywa będzie mi w tej książce najbliższa), ale głównie dlatego, że pojawiające się w nim spostrzeżenia na pewnym ogólnym poziomie są możliwe do przewidzenia: dotyczą w większej mierze tego, jak humaniści odbierają obecną zmianę w zarządzaniu uniwersytetami, a szerzej – nauką, nakierowaną na szybko osiągalne i łatwo mierzalne korzyści. Chciałam jednak zwrócić uwagę na pewien specyficzny ton wypowiedzi, który moim zdaniem dobrze oddaje fragment artykułu Sheili Liming:

My, którzy przetrwaliśmy [survivors], straciliśmy przyjaciół, współpracowników i sąsiadów. Żaden z moich kolegów z wydziału, a to największy wydział na Uniwersytecie Północnej Dakoty [University of North Dakota] (…) nie starał się o habilitację [tenure] w zeszłym roku, bo nie było nikogo, kto spełniałby wymogi.

To są proste do odnotowania straty, takie, które mogą być policzone i o których można przeczytać w lokalnej gazecie albo w „The Chronicle”. Niemniej, to wiele trwałych, lecz ukrytych form utraty – celu, ducha czy wiary w siebie – wyrządza prawdziwe szkody.[8]

Liming konstruuje swoją wypowiedź z pozycji osoby, która przetrwała (surviror). Wybór akurat tej perspektywy, charakterystyczny dla większości artykułów z omawianego raportu, nie jest wcale neutralny. Choć – zwłaszcza współcześnie, częściowo w efekcie badań nad traumą – zwraca się uwagę na bardziej skomplikowane implikacje przyjęcia perspektywy osoby ocalonej/tej, która przetrwała, to jednak w cytowanym kontekście ma ona dość jednoznaczne konotacje: ci, którzy przetrwali, doświadczają utraty, destabilizacji, braku sprawczości czy nawet alienacji. Budowana narracja wskazuje – jak sugeruje podtytuł raportu (endgame) – na brak jakiejkolwiek stabilizacji, na poczucie, że wobec aktualnych problemów nie ma alternatywy, a utrata jest jednym co pozostaje z kryzysu. To, co przetrwało, oceniane jest wyłącznie przez brak i redukcję, przez różnicę wobec tego co było. Naturalną reakcją w takiej sytuacji jest żal, a częściowo i nostalgia. Niemniej, nieco niepokojący jest fakt, że po pierwsze niewiele ze wzmiankowanych tu artykułów wychodzi poza tę perspektywę, a po drugie, że samo jej istnienie jest traktowane całkowicie neutralnie, jakby była to albo jedyna możliwa reakcja, albo reakcja, której nie trzeba poddawać analizie.

Zwracam uwagę na ten raport i dominujące próby uchwycenia kryzysu humanistyki, ponieważ przeważa w nich pewien zdecydowanie bierny odruch: opisywania kolejnych faz utraty lub – jeśli niektóre teksty podejmują polemikę z argumentami stojącymi albo za cięciami budżetowymi, albo za postrzeganiem humanistyki jako mało przydatnej dziedziny nauki – pozostawania ciągle w obrębie narzuconego z zewnątrz języka, kategorii, czy dyskursu. Jak wskazują między innymi ustalone przez redakcję tytuły tekstów, kryzys i upadek się stwierdza, a nie z nim dyskutuje. Zła sytuacja humanistyki traktowana jest – być może nieświadomie, albo dla wyostrzenia sądów – jako fakt oraz jako przepowiednia, a więc jako opis rzeczywistości zastanej i zarazem jako przekonanie, że od teraz będzie już tylko gorzej: po latach stania na krawędzi nastąpi nieuchronny upadek.

Oczywiście, omawiany raport dotyczy innego niż polski kontekstu, ale – jak sądzę – zawarty w nich specyficzny ton, a wręcz niechęć do podjęcia prób aktywnej obrony, dobrze charakteryzuje również polski kryzys humanistyki. Można stwierdzić nieco przewrotnie, że zamiast aktywnie się przed kryzysem bronić, humaniści postanowili przeanalizować jego przyczyny i – zwłaszcza w niektórych środowiskach – zmierzyć się z częścią wysuwanych przeciwko tej dziedzinie zarzutów. Taka reakcja jest całkowicie zrozumiała, mniej zrozumiałe jest, dlaczego rzetelna analiza własnej sytuacji (i być może własnych niedociągnięć) nie stanowi wstępu do zmiany. Zamiast tego można odnieść wrażenie, że dyskusja nad kryzysem w obrębie humanistyki uwewnętrznia i racjonalizuje zarzuty pojawiające się z zewnątrz, czyni z nich – podważaną, ale jednak – podstawę legitymizacji obecnej utraty sprawczości dziedziny.

2. Pętla usprawiedliwień

Jednym z najpoważniejszych skutków uwewnętrznienia krytyki jest narastająca w ostatnich latach tendencja do tworzenia kolejnych, coraz dalej idących, odpowiedzi na zarzuty dotyczące „zbędności” poszczególnych dyscyplin. Im silniejsza jest presja zewnętrzna, tym częściej pojawiają się próby „usprawiedliwiania” istnienia poszczególnych dziedzin nauki. Pod tym względem sytuacja, w której znajduje się humanistyka, jest szczególnie skomplikowana – choć niektóre dyscypliny nauk ścisłych lub biologicznych również poddawane są krytyce, to jednak w ich przypadku nie występuje zjawisko powszechnego przekonania o posiadaniu kompetencji z ich zakresu. Tymczasem humanistyką – przynajmniej deklaratywnie – interesują się, zwłaszcza w przypadku dyskutowania jej niedociągnięć, wszyscy. Jak zwraca uwagę Ryszard Nycz:

Być może część odpowiedzialności za ten czarny PR spada na znany fakt, że humanistyka jako przykład powszechnego zainteresowania i kompetencji prześcignęła piłkę nożną: nie tylko bowiem wszyscy się na niej znają, ale też wszyscy uznają się za jej reprezentantów.[9]

I podobnie jak w przypadku fanów piłki nożnej, wielu reprezentantów czegoś, co można by określić jako niezawodową lub nieakademicką humanistykę, podziela przekonanie, że lepiej od fachowców odnalazłoby się zarówno w symbolicznej roli piłkarzy, jak i trenerów oraz sędziów. Powszechność uznawania się za humanistę prowadzi zatem – paradoksalnie – nie do obrony dyscypliny i budowania wobec niej solidarności, lecz do braku zaufania: braku zaufania wobec kompetencji tych, którzy jej uprawianiem zajmują się zawodowo oraz podważania istnienia jakiejkolwiek różnicy między poszczególnymi grupami osób zaangażowanych w budowanie tej dziedziny ludzkiej aktywności.

Jest to o tyle kłopotliwe, że istnienie każdej z dyscyplin nauki, nawet tych, których przydatności nikt nie podważa (jak medycyna lub nauki techniczne), opiera się na połączeniu zaufania i obserwacji: ufamy, że prowadzenie konkretnych badań wpływa na przykład na postęp medyczny, a dokonujący się rzeczywiście progres upewnia nas, że zaufanie zostało dobrze zainwestowane.

Rzeczywistość nie jest jednak sprzymierzeńcem humanisty. Nie da się łatwo zmierzyć postępu dokonującego się pod wpływem szeroko rozumianych badań humanistycznych, nie sposób więc zbudować zaufania społecznego na podstawie prostej analizy zysków i strat. W dodatku, jeśliby uznać, że zadaniem humanistów jest dostarczanie narzędzi, pomagających w rozumieniu współczesnego świata i zmian, jakie się w nim dokonują, istnienie tej dziedziny nauki wskazuje pośrednio na niezrozumiałość otoczenia, na konieczność włożenia wysiłku w jego poznanie i na korzyści płynące z profesjonalnego budowania narzędzi interpretacyjnych[10]. By uznać więc, że humanistyka jest nam (zarówno tym, którzy zajmują się nią zawodowo, jak i tym, którzy uczestniczą w niej na wiele innych sposobów) potrzebna, musimy mieć zaufanie do dyscyplin opierających swoje istnienie na potrzebie wyjaśniania rzeczywistości i zarazem musimy mieć chęci, by aktywnie brać udział w konkretnych procesach, inicjowanych przez poszczególne typy badań[11].

I tu najczęściej pojawia się problem. Humanistom, zwłaszcza tym, którzy uprawiają jej naukową, a więc zawsze gorzej przyswajalną odmianę, ufa się zdecydowanie mniej, niż przedstawicielom innych nauk. Badacze nie mogą usprawiedliwiać swoich poszukiwań powoływaniem się na ogólnie rozumianą ideę postępu[12], choćby społecznego, nie tylko dlatego, że trudno jest udowodnić związek między rozwojem konkretnych badań naukowych a pozytywnymi zmianami społecznymi, ale również dlatego, że idea postępu jest dla humanisty przedmiotem rozważań, a nie łatwym do zaakceptowania faktem.

Uczciwa odpowiedź na pytanie o „przydatność” będzie więc zawsze operowała zwielokrotnionym trybem warunkowym: można uznać, że zadaniem humanistyki jest dostarczanie narzędzi, które są pomocne w rozumieniu i interpretacji świata. Jednak samo konstruowanie narzędzi nie wystarcza: humanistyka jest użyteczna tylko wtedy, kiedy skłania do ich użycia. Czyli: humanistyka jest po to, by wytwarzać pewne koncepcje, które, jeśli zostaną odpowiednio użyte, mogą prowadzić do polepszenia rozumienia świata, a to z kolei może pozwalać na wprowadzanie zmian, z których część powinna przyczynić się do zauważalnego polepszenia rzeczywistości, i to zarówno społecznej, jak i fizykalnej.

Zwielokrotniony tryb warunkowy w powyższym zdaniu nie oznacza, że humanistyka nie działa lub że działa rzadko lub słabo. Przeciwnie: gdybyśmy spojrzeli na ostatnie dwieście lat historii powszechnej jako na przestrzeń społecznego oddziaływania humanistyki, to bez wielkiego wysiłku odkrylibyśmy, że za znaczącymi zmianami na lepsze stoją konkretne, humanistyczne pomysły: wolność i równość to idee zapisane obecnie w prawie, ale wywodzące się raczej z filozofii i etyki. To, w jaki sposób przekładają się na obecny, europejski porządek prawny, jest nie do przecenienia. Niemniej, łatwo zapominamy, że za – na przykład – zniesieniem niewolnictwa, prawami wyborczymi kobiet, ograniczeniem czasu pracy, zakazem pracy dzieci, wolnością wyznania itp., stały właśnie teoretyczne idee i koncepty, które dostarczały języka do mówienia o człowieczeństwie jako wartości uniwersalnej, nadrzędnej i łączącej wszystkich ludzi[13]. Podobnie jest z dyskutowanymi obecnie, a nie tak mocno jeszcze ugruntowanymi, zagadnieniami, jak na przykład ochrona środowiska. Oczywiście, pomysły, jak chronić środowisko, wykraczają poza humanistykę, ale idea, że środowisko jest rzeczą wymagającą ochrony, jest już humanistycznym wynalazkiem (podobnie jak i sam termin „środowisko”[14]).

Próbuję tutaj zwrócić uwagę na pewną oczywistą, ale często przeoczaną właściwość funkcjonowania humanistyki. Im skuteczniejsze w działaniu, a więc w interpretacji i zmianie rzeczywistości społecznej, są określone koncepcje i badania, tym bardziej stają się przezroczyste. Nie zapominamy zazwyczaj, że biologia i medycyna dały nam szczepionki i antybiotyki, poprawiając nasze szanse na dożycie sędziwego wieku (choć, jak wiemy, i antybiotyki, i szczepionki bywają obecnie na różne sposoby krytykowane[15], zazwyczaj przy użyciu argumentów o wolności jako nadrzędnym prawie człowieka, a to prowadzi z kolei do przedziwnego klinczu między różnymi, a zarazem uznawanymi za nadrzędne, wartościami), a o tym, że idee wolności i równości nie były kiedyś wcale powszechnie podzielane, przestajemy pamiętać dość szybko. Ujmując sprawę nieco inaczej: jeśli humanistyka wytworzy koncepcje lub języki, które okażą się przydatne w opisie rzeczywistości i zarazem będą pozwalały na upowszechnienie pewnych idei, to idee te zostaną znaturalizowane, staną się wartością wszystkich, nie zaś „osiągnięciem” humanistyki. Jeśli natomiast konkretne języki humanistyki nie zostaną przejęte przez szersze grupy społeczne, zostaną uznane za bezużyteczne.

3. Problemy humanistyki a kwestia spekulacji

Opisany nieco ironicznie model funkcjonowania humanistyki ma służyć jako punkt wyjścia do wskazania pewnych wewnętrznych problemów poszczególnych dyscyplin. W tej publikacji będą mnie interesować tylko dwie, o których mogę mówić z ich wnętrza, czyli kulturoznawstwo i literaturoznawstwo, obie opierające się na interpretacji, nieco odmiennie w obu dyscyplinach rozumianych, tekstów kultury. Można, moim zdaniem trochę przewrotnie stwierdzić, że każda z nich może być uprawiana tak, by była w miarę przezroczysta, lub tak, by była raczej bezużyteczna. Ten wybór, podobnie jak wybór określonych metodologii, języków, terminów i postaw, determinuje tożsamość każdego badacza z osobna oraz całej dyscypliny naukowej. By móc nawigować między bezużytecznością i przezroczystością kluczowe jest dostrzeżenie kilku istotnych problemów. Uznaję je za punkty orientacyjne, ułatwiające określenie własnej drogi badawczej. Od razu chcę podkreślić, że nie uważam wybranej przeze mnie drogi badawczej za lepszą od innych, jest ona jednak lepsza dla mnie, jako konkretnej osoby o określonych celach badawczych.

Zanim przejdę do szerszego omówienia tych punktów, chciałabym jeszcze poświęcić nieco uwagi dość powszechnemu we współczesnej humanistyce zjawisku, jakim jest nasilona krytyka wewnętrzna, gdyż – jak postaram się później pokazać– stosunek do niej jest jednym z najistotniejszych aspektów nawigowania we współczesnej rzeczywistości.

Gdyby chcieć podsumować najważniejsze punkty współczesnej, wewnętrznej krytyki humanistyki odnoszącej się do literaturoznawstwa i kulturoznawstwa, dałoby się wskazać na kilka powtarzających się zarzutów. Pierwszy dotyczy zbytniej profesjonalizacji dyscyplin, które wraz z upływem czasu coraz mocniej oddalają się od problemów istotnych dla osób niezaangażowanych w ich tworzenie oraz posługuje się językiem niedostępnym dla szerszej grupy odbiorców[16]. Na poszczególne odmiany tego kryzysu wskazują teksty dotyczące różnych odmian badań nad literaturą i kulturą, dyskutowane już co najmniej od lat 70. XX wieku[17]. Nowe problemy związane z funkcjonowaniem humanistyki wiążą się, jak wskazuje między innymi Paul Jay[18], z ewolucją w postrzeganiu roli wykształcenia, zwłaszcza zaś – z coraz szerzej powielanym postulatem podporządkowania kształcenia potrzebom rynku i skorelowania z nimi reformy uniwersytetów, przeistaczającej je w specyficzne przedsiębiorstwa[19]. Jay – do którego tez wrócę jeszcze w dalszych rozdziałach tej książki – wskazuje na konieczność zmiany w myśleniu o humanistyce, zwłaszcza zaś wycofania się z prób jej bronienia w języku, który jest narzucony z zewnątrz, a więc w języku materialnej, łatwo mierzalnej przydatności[20].

Drugi główny typ zarzutów osnuty jest wokół przekonania, że choć humanistyka czasem zajmuje się kwestiami istotnymi, to zauważalna jest w niej nadprodukcja języków, teorii, koncepcji[21]. Zarzut ten można rozumieć jako próbę wskazania, że humanistyka zamiast rzeczywiście się rozwijać, odgrywa innowacyjność lub nowość lub – co stanowi rewers tego zarzutu – zmienia się za mało, zbyt zachowawczo. Jak pytał ponad piętnaście lat termu Bruno Latour:

Nie wydaje mi się, byśmy na uniwersytetach równie szybko przygotowywali się na nowe zagrożenia, nowe niebezpieczeństwa, nowe zadania i cele. Czy nie jesteśmy jak mechaniczne zabawki, które wciąż wykonują te same ruchy, choć wszystko wokół nich uległo zmianie?[22]

Skoro, w przeciwieństwie do nauk technicznych czy biologicznych, postęp nie jest mierzony zaawansowaniem technologicznym lub realną poprawą w skuteczności rozwiązywania bardzo konkretnych problemów, to trudno ocenić, czy rzeczywiście nastąpiła stagnacja, czy raczej nadprodukcja języków. Nie zamierzam tutaj optować za żadnym z tych stanowisk, lecz jedynie wskazać, że sama zmiana języków rzadko traktowana jest neutralnie: albo rodzi zadowolenie, albo niechęć. A ostatnie kilkadziesiąt lat to przyśpieszenia wymiany: nowe prądy rodzą się zdecydowanie częściej, niż kiedyś, i szybciej się starzeją. Przyczyną ich wymiany najczęściej jest odmienne akcentowanie punktów zainteresowania, nie zaś chęć kompletnego zastąpienia jednej teorii przez inną.

Wyraźnym tematem krytyki jest również kwestia zaangażowania humanistyki, na tyle złożona, że jej omówieniu poświęcę następny rozdział tej książki. Obok niej punktem spornym pozostaje również problem naukowości dyscyplin oraz – stanowiący lustrzane odbicie oskarżenia o nadmierną komplikację języka – zarzut dotyczący trywializacji badań naukowych[23].

Podsumowane tu zarzuty są oczywiście nienowe. Ich ślady można znaleźć w krytykach humanistyki formułowanych podczas każdej większej zmiany w XX wieku[24]. W wieku XXI pojawił się jednak nowy głos krytyczny, mówiący, że humanistyka nie jest już „fajna”, nie dostarcza już tego, co przez lata, a więc: przyjemności i/lub dumy z jej współtworzenia[25]. Zarzut ten opiera się najczęściej na spostrzeżeniu, że do pewnego momentu w humanistyce istniały prądy lub typy badań, które były szczególnie uznane, a każdy badacz poruszający się w ich obrębie miał nie tylko poczucie, że robi coś ważnego i robi to dobrze, ale również podlegał pewnemu społecznemu uznaniu. Rozluźnienie hierarchiczności prądów i uznanie ich słabości w rozumieniu zaproponowanym przez Judith Halberstam, sprawiło, że z jednej strony łatwiej jest wybierać spośród wielu opcji, z drugiej: trudniej o uzasadnienie własnego wyboru. Osobną częścią tej krytyki pozostaje korelacja między poczuciem zagubienia badaczy i – na przykład – studentów kierunków humanistycznych w nowopowstających teoriach, które niekiedy zdają się „zabierać” przyjemność, także estetyczną, kontaktu z tekstami kultury.

Na zarzut ten nakłada się już najzupełniej wewnętrzny problem funkcjonowania współczesnej nauki. Każdy naukowiec oceniany jest obecnie za pomocą konkretnego systemu. W niektórych krajach systemy te działają lepiej, w innych gorzej, niemniej w każdym rodzą określone skutki. Jeśli badacz chciałby być – zgodnie z regułami oceny – możliwe najlepszym naukowcem, to powinien dostosować się do stawianych mu wymogów. Skoro – a tak jest najczęściej – opłaca się publikować w określonych czasopismach, zazwyczaj w języku angielskim, to należy tak właśnie robić. Konsekwencją takiego stanu jest jednak pewne odwrócenie porządku: badacz, który chciałby osiągnąć mierzalny za pomocą konkretnych współczynników sukces, nie powinien szukać miejsc do publikacji swoich badań, lecz znaleźć badania, która pasują do wybranych miejsc publikacji. Oznacza to więc albo konieczność podporządkowania się, albo pogodzenia ze znacząco gorszą pozycją.

Zazwyczaj naukowcy niezbyt chętnie akceptują powyższe opcje i szukają dróg wyjścia. Każda z nich opiera się jednak na pewnej spekulacji: trzeba przewidywać, jakie działania będą korzystne dla rozwoju naukowego i równocześnie dla mierzalnego sukcesu, opierając się nie na tym, jak aktualnie wygląda sytuacja w humanistyce, lecz jak będzie wyglądała w przyszłości. W przypadku nauk humanistycznych tak rozumiana spekulacja nie ma wyłącznie charakteru indywidualnego, lecz ma również wymiar wspólnotowy: w pewnym sensie całe dyscypliny determinują swój rozwój zgodnie z przewidywaniami dotyczącymi zmieniających się wymagań wobec humanistyki. „Urynkowienie” oraz „umiędzynarodowienie” stanowią obecnie dwa hasła wywoławcze, wskazujące na współczesne kierunki rozwoju dyscyplin w Polsce i zarazem punkty orientacyjne dla konkretnych badaczy. Pozostają one jednak na tyle niekonkretne, by odpowiedzialność za ich realizację była co najmniej niepewna: nie wiadomo bowiem, czy umiędzynarodawiać mają się poszczególni badacze, czy konkretne dyscypliny, a jeśli to drugie – to czy są za to odpowiedzialne wyłącznie uczelnie, czy raczej agendy rządowe.

Podsumowując, na kilku poprzednich stronach starałam się – bardzo skrótowo i z konieczności upraszczająco – opisać sytuację, w jakiej znajduje się współczesna humanistyka, a zwłaszcza literaturoznawstwo i kulturoznawstwo. Jest to sytuacja chaosu: coraz szerszej krytyki zewnętrznej i wewnętrznych wątpliwości oraz niepewnej przyszłości, wyznaczanej koniecznością zmiany i dostosowania się do nie do końca jasnych kryteriów oceny. Taka sytuacja sprzyja dwóm typowym postawom obronnym: albo całkowitej negacji zarzutów i zarazem odmowy wprowadzania reform, albo próby dostosowania się do krytyki przez przejęcie narzucanej z zewnątrz narracji, a wraz z nią kierunków rozwoju. Obie postawy są tyleż zrozumiałe, co – najczęściej – nieskuteczne. Na konieczność ich zmiany – we wcześniej przechodzącym podobny kryzys amerykańskim świecie uniwersyteckim – zwracał uwagę między innymi Stanley Fish:

Kiedy twierdzę, że należy „tłumaczyć” [to, dlaczego istnienie humanistyki jest ważne – J. T.], powinienem dodać: agresywnie tłumaczyć, chwycić byka za rogi i odrzucać żądania (inaczej zawsze się przegrywa) ekonomicznego usprawiedliwienia dotowania sztuki, odmawiać jakiejkolwiek legitymizacji mitów (na temat leniwych naukowców, którzy pracują dwie godziny tygodniowo […]), a jeśli trzeba, to piętnować zapędy i hipokryzję tych, którzy pragną sprawować kontrolę nad wyższą edukacją, nie mając zarazem bladego pojęcia o tym, o czym z wielką swobodą się wypowiadają.[26]

Ta książka jest zatem próbą oscylowania między tymi odruchami obronnymi i wyrasta z kilku przekonań. Pierwsze dotyczy faktu, że humanista powinien – w pewnym sensie – się tłumaczyć. Jednak nie z tego, co robi, ale z tego, dlaczego to robi. Pod tym względem obecny kryzys humanistyki jest szansą, by to „dlaczego” zostało wreszcie usłyszane. Używam słowa „dlaczego”, nie unikając powtórzenia, ponieważ istnieje ogromna różnica między tłumaczeniem „dlaczego” i tłumaczeniem „po co”. I o ile uważam, że w pierwszym przypadku każdy ma prawo żądać odpowiedzi, o tyle w drugim odpowiedzią równie dobrze może być „nie wiem”. Ponownie, użyłam określenia „nie wiem” świadomie. Nie jest ono synonimem „po nic”: „nie wiem” oznacza, że nie da się znać ostatecznego punktu dojścia badań przed ich ukończeniem, co nie oznacza braku celu.

Drugie można by więc streścić następująco: punktem wyjścia nauki, każdej nauki, jest i była niewiedza. Startuje się zawsze od „nie wiem” i tylko czasami z wiedzą, czego dokładnie się szuka. Obecne oczekiwanie, że już od początku wie się, co się znajdzie, jest jednym z najgorszych skutków zmian w myśleniu o nauce, wynikającym z podporządkowania jej modelowi biznesowemu.

Trzecie przekonanie opiera się na świadomej rezygnacji z reakcji obronnej i uznaniu, że pytanie, dlaczego humanistyka jest albo może być ważna, warto potraktować jako pytanie neutralne, a nie ukryty lub jawny atak.

4. Punkty nawigacyjne

Taka właśnie postawa, która pytanie „dlaczego” bierze za dobrą monetę, jest punktem wyjścia tej książki. Nie zamierzam w niej tłumaczyć, „po co” prowadzę konkretne badania i jaką wiedzę za ich pomocą zamierzam uzyskać. Zamierzam jednak dość dokładnie wyjaśnić, dlaczego niektóre aspekty badań humanistycznych wydają mi się wyjątkowo istotne oraz dlaczego humanistyka, a literaturoznawstwo i kulturoznawstwo szczególnie, choć nie rozwijają się ani linearnie, ani nawet – jak chciałby Thomas Kuhn[27] – wedle zmiany paradygmatów, są wciąż istotnymi przestrzeniami ludzkiej aktywności.

Od razu jednak chciałabym zaznaczyć, że nie szukam odpowiedzi na zasadnicze pytanie „dlaczego”, nie zamierzam też diagnozować stanu współczesnej humanistyki, lecz chcę wskazać na pewne, węższe, ale moim zdaniem wciąż istotne pytania. Odpowiedź na jedno z nich dotyczy tej książki, która powstała, ponieważ chciałam zmierzyć się z postulowaną przeze mnie w jednym z wcześniej wydanych, a teraz wchodzących w jej skład tekstów, potrzebą tworzenia humanistyki oraz literaturoznawstwa służebnego. Choć tej idei poświęcę cały następny rozdział, już teraz warto o niej wspomnieć. Postulat służebności oznacza uznanie, że humanistyka posiada pewne obowiązki społeczne, które niekonieczne wynikają z dążeń tej dziedziny nauki. Wspomniane obowiązki – różnie rozumiane – stanowią zatem obciążenie dla autonomii humanistyki. Są – zgodnie z prawną intuicją, odnoszącą się do pojęcia służebności – narzucane z zewnątrz. Jednak nie są narzucane dowolnie: służebność musi dążyć do realizacji jakiegoś podstawowego dobra. Ponadto, choć określa pewne funkcje konkretnej rzeczy, nie likwiduje możliwości użytkowania jej w każdy inny sposób, który nie uniemożliwia realizacji uzasadnionej społecznie służebności. Zgodnie z tą koncepcją humanistyka może godzić się – i w rzeczywistości zazwyczaj się godzi – z pełnieniem obowiązków społecznych. Niemniej te obowiązki stanowią jej dodatkowe, a nie podstawowe pole działania.

Przedstawiając tę samą sprawę inaczej: jeśli na przykład uznamy, że humanistyka powinna angażować się w obronę podstawowych wartości, i to uznamy za jej służebność, możemy od każdego humanisty wymagać – przynajmniej w określonych momentach – takiego zaangażowania. Ale nie możemy – ani poszczególnym badaczom, ani prądom, ani kierunkom – narzucać, że ma być to ich główne lub jedyne zajęcie. Służebność oznacza konieczność pełnienia określonych funkcji, nie oznacza jednak nigdy redukcji do tylko tych funkcji. Określa więc pewną nadwyżkę, a nie ograniczenie.

Zakres służebności przypisywanych humanistyce może być – i bywa – różny. Ta książka uznaje za jedną z podstawowych konieczność odpowiadania na pytanie „dlaczego” i opisywania prowadzonych badań w sposób możliwie przystępny. Realizacja tych postulatów określa konstrukcję kolejnych części i rozdziałów tej publikacji. Poszczególne, teoretyczne otwarcia każdej partii, tak jak i cała część teoretyczna, do której należy również i ten rozdział, mają charakter służebny właśnie: pomyślane są po to, by włączyć nie tylko profesjonalnego odbiorcę w zakres pewnych, moim zdaniem ważnych dyskusji. Równocześnie, wspomniane konteksty traktuję jako nie w pełni autonomiczne w tym właśnie sensie, że pełnią określone, służebne funkcje oraz mają ułatwić orientowanie się wokół pewnych, istotnych nie tylko dla tej książki, lecz i szeroko pojętego literaturoznawstwa i kulturoznawstwa, problemów badawczych.

Książka ta jest utkana na kanwie trzech przeplatających się pytań. Pierwszym jest relacja między tworzeniem i komplikowaniem teorii a różnymi formami zaangażowania, rodzącymi się z podejmowanych w ich ramach problemów. Drugim jest kwestia wzajemnego rezonowania tekstów kultury i rzeczywistości, przy czym relację tę postrzegam jako dynamiczną i wzajemnie się warunkującą: poszczególne teksty kultury mogą być zarówno odpowiedzią na określoną rzeczywistość, jak i jednym z aspektów ją kształtujących. Dynamika tego procesu jest szczególnie uchwytna, gdy wspomnianą relację bada się w dwóch związanych ze sobą, ale do pewnego stopnia osobnych kluczach metodologicznych: afektywnym i pamięciologicznym. Trzecim jest pytanie o możliwość związania kilku przeplatających się aspektów humanistyki: teoretycznego, interpretacyjnego i sprawczego. Jest to również pytanie, które można wyrazić bardziej obrazowo w nawiązaniu do jednego z pierwszych przedstawionych w tej książce problemów: czy da się uprawiać humanistykę w taki sposób, by nie była ani przezroczysta, ani bezużyteczna? Czy da się połączyć te wspomniane aspekty pracy humanistycznej tak, by relacje między nimi były uchwytne, by nie zatrzymywały się na jednym punkcie (a więc albo interpretacji, albo teorii, albo zaangażowaniu), lub by jeden z aspektów nie dominował kolejnych?

O ile dwa pierwsze punkty służą nawigacji w wyborze tematów, o tyle trzeci służy jako narzędzie orientacyjne w wyborze sposobu pisania i do pewnego stopnia determinuje budowę tej książki. Pierwsza, teoretyczna część pracy wprowadza określone koncepcje i problemy – zogniskowane wokół kwestii zaangażowania oraz humanistyki służebnej – na użytek dalszych analiz. Kolejne sekcje, choć wychodzą zawsze od problemów teoretycznych, koncentrują się już na bardziej praktycznych rozwiązaniach, a dokładniej: starają się uczynić zadość przedstawionemu tu postulatowi łączenia wymiaru teoretycznego, interpretacyjnego i przynajmniej do pewnego stopnia sprawczego. Każda z nich została podzielona na rozdziały, które mają oddawać ruch od teorii, przez interpretację, do pewnej formy zaangażowania lub też – w niektórych przypadkach – tworzenia tekstu zaangażowanego. Są więc próbą odtworzenia tego ruchu w trzech polach: ekokrytycznym, pamięciowym i afektywnym.

Wybór akurat tych pól zainteresowania wymaga pewnych wyjaśnień. Są to przecież osobne dziedziny badań, charakteryzujące się odmienną metodologią. Łączącą je nicią jest jednak zaangażowanie: nie da się poruszać w obrębie wyznaczanych przez wspomniane dyscypliny problemów bez, po pierwsze, przemyślenia kwestii zaangażowania oraz roli badacza w procesie analizy, a po drugie – bez uwzględnienia własnej roli wobec i w obrębie interpretowanych fenomenów. Oczywiście, jest również wiele innych typów badań, które niejako wymuszają podobną postawę, ale nie jest ona – przynajmniej moim zdaniem – wcale tak powszechna w obrębie literaturoznawstwa czy kulturoznawstwa. Również w ramach studiów afektywnych i pamięciologicznych nie zawsze była dostrzegana i traktowana jako integralny element badań. Dopiero w ciągu ostatniego dziesięciolecia da się zaobserwować wyraźną dominację postawy zaangażowanej i – przede wszystkim – traktowania jej jako elementu procesu badawczego, który również powinien podlegać analizie[28]. Warto moim zdaniem podkreślić, że wspomniane pola zainteresowania nie tyle pozwalają na zaangażowanie, co je prowokują i czerpią własną wartość ze zdolności do osobistego angażowania zarówno naukowców, tworzących określone teorie i teksty, jak i ich odbiorców. Są więc jednocześnie angażujące, afektywne i sprawcze.

Kolejne części książki są zatem poświęcone wspominanym trzem typom badań. Pierwsza z nich dotyczy kilku wybranych problemów ekokrytyki, wiążących się z centralną dla tej publikacji kwestią zaangażowania i służebności. Eksploruje ona problem zaangażowania w relacji do tych dyscyplin humanistyki, dla których istotny jest postulat zmiany rzeczywistości, a nie tylko poszerzenia pola dyskursu akademickiego. Ważnym punktem prowadzonych w jej ramach analiz jest funkcjonowanie narracji zwierzęcych, narracji o zwierzętach oraz szerzej – zookrytyki. Budowa tej partii książki ma ściśle określony przez problem służebności charakter. Zaczyna się od przedstawienia istotnych dla ekokrytyki zagadnień, by z nich uczynić punkt wyjścia dla rozważania, dlaczego ekokrytyka może być prądem wspierającym konkretną zmianę w myśleniu o środowisku naturalnym i jego poszczególnych elementach. Takie wprowadzenie pełni funkcję wstępu do pytania o to, jak i dlaczego ekokrytyka może pozostawać równocześnie prądem autonomicznym i zaangażowanym. Zgodnie z proponowanym w całej publikacji porządkiem, punktem dojścia oraz zarazem zakończeniem tej sekcji jest rozdział poświęcony analizie konkretnego tekstu kultury, a dokładniej: powieści Olgi Tokarczuk. Książka Prowadź swój pług przez kości umarłych jest analizowana jako przykład jednej z najbardziej udanych narracji upodmiotawiającej zwierzęta, niebędącej zarazem narracją zwierzęcą i niesięgającą do chwytu antropomorfizacji zwierząt.

Następna część książki dotyczy pamięci kulturowej oraz komunikacyjnej, i jest zbudowana, podobnie jak część druga i kolejne, zgodnie z zasadą przejścia od teorii do praktyki, jednak nie tylko w celu pokazania praktycznego komponentu pewnych dociekań, ale i wytłumaczenia, jak badania nad pamięcią pełnią funkcję służebną wobec społeczeństwa oraz dlaczego ta funkcja jest i dla badań nad pamięcią, a więc dla humanistyki, i dla rozwoju społeczeństwa istotna. Podobnie jak w przypadku drugiej części, kluczowy fragment stanowi analiza wybranych tekstów kultury. W tym przypadku są to teksty bardzo różnorodne gatunkowo: poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego oraz Tomasza Różyckiego zestawiona jest z analizą reportaży Swietłany Aleksijewicz.

Czwarta część wychodzi od koncepcji związanych z afektami, czyniąc z teorii afektywnych punkt startowy dla interpretacji określonych, współczesnych fenomenów. W tym przypadku polem zainteresowania nie jest już wyłącznie literatura, ale szeroko pojęte badania kulturoznawcze. Afekt używany jest w nich jako narzędzie analizy dla głęboko zakorzenionych społecznych fenomenów, które – choć są wyrażane za pomocą konkretnych tekstów kultury – daleko poza nie wykraczają. Z tego powodu w tej części interpretowane są już nie tylko dzieła literackie, lecz także filmy i seriale dokumentalne oraz reportażowe.

Podsumowanie książki nie wprowadza już nowych wątków badawczych, lecz wraca do tych, które zarysowuję w pierwszej, teoretycznej części książki, a więc pytania „dlaczego”, wedle którego można, moim zdaniem, orientować współczesną humanistykę. Stanowi również przestrzeń, w której zamierzam odnotować punkty przecięć między opisanymi tu rozdziałami książki.

Wybór akurat tych trzech pól zainteresowania jako przedmiotu badań w praktycznej części książki wynika w równej mierze z potencjału dyscyplin i charakterystycznych dla nich metodologii, jak i z dostrzeżenia, że między poszczególnymi tekstami i metodologiami dokonuje się – twórcze, angażujące i sprawcze – sprzężenie. W ramach tych części książki interesuje mnie zatem – i chcę to podkreślić bardzo wyraźnie – nie żadna z wyżej wymienionych stref osobno, nie którykolwiek z analizowanych tekstów indywidualnie, nie poszczególne teorie, lecz relacje, które zawiązują się między tymi elementami i możliwości, jakie oferują łącznie, w dynamicznym związku, humanistyce.

Choć traktuję wspominane części jako do pewnego stopnia osobne, wyróżniam jednak pewne punkty łączące. Punkty te rodzą się z porównania poszczególnych dyskursów oraz analizowanych w ich ramach tekstów, które moim zdaniem usprawiedliwiają tezę o przenikaniu się zupełnie osobnych dyskursów. Wskazanie tych sfer przecięć – umyślnie piszę właśnie o przecięciach, bo nie są to sfery graniczne, nie są to peryferia sąsiadujących ze sobą dyscyplin, lecz relacje, które rodzą się w centrach określonych problemów – będzie stanowiło punkt wyjścia dla podsumowania tej książki.

Rozdział 2Literaturoznawstwo służebne[1]

1. Uwagi wstępne

Literaturoznawstwo, tak jak większość dyscyplin naukowych wchodzących w skład szeroko pojętej, a niecieszącej się ostatnio najlepszą prasą, humanistyki, stoi przed licznymi wyzwaniami. Próba diagnozowania, czym ma być – i jakie ma być – literaturoznawstwo zmienia się coraz częściej w pytanie o nieco bardziej dramatycznym wydźwięku: jakie literaturoznawstwo jest w stanie uprawomocnić swoje istnienie, wytworzyć – lub odtworzyć – na tyle silną pozycję, by przetrwać i nie stać się zupełnie martwym, kultywowanym tylko od czasu do czasu i z obowiązku obszarem nauki?

Dramatyzm tego pytania wybrzmiewa tym mocniej, jeśli uświadomimy sobie, że kiedy podobny problem był dyskutowany w Polsce na początku lat 2000 (czego dowodem może być między innymi wspomniana już antologia tekstów Sporne i bezsporne problemy współczesnej wiedzy o literaturze)[2], to przybierał on formę pytania, co zrobić z dynamicznie zmieniającym się literaturoznawstwem. Wątpliwości dotyczyły więc tego, jaki kierunek rozwoju jest pożądany i daje najlepsze perspektywy rozwoju, a nie jaki może dać przetrwanie. Kontrast ten jest widoczny zwłaszcza, jeśli porówna się wyrażane niegdyś w polskiej nauce nadzieje z raportowanym, zwłaszcza w krajach Europy Zachodniej i USA, kryzysem humanistyki. Zamiast stałej poprawy sytuacji, na którą niegdyś liczono, nastąpiło swoiste załamanie, niezwiązane wprost – co pokazuje na przykład omawiany w poprzednim rozdziale raport z „The Chronicle” z kryzysem ekonomicznym. Wyzwania, przed którymi stoi literaturoznawstwo teraz, zwłaszcza w kraju, który nigdy nie inwestował w naukę, a już zwłaszcza humanistykę, przesadnie wiele, nie ograniczają się już do określenia, czy powinno pozostać względnie autonomiczne i jednolite metodologicznie. Zamiast tego pojawiły się dwie klasy problemów, które można określić jako wewnętrzne i zewnętrzne. Pierwsze dotyczą tożsamości badań nad literaturą w sytuacji coraz większej ekspansji nowych subdyscyplin naukowych zorientowanych wokół szeroko rozumianych studiów kulturowych oraz otwierania się na nauki inne niż humanistyczne. W drugim zaś przypadku trudności literaturoznawstwa wynikają wprost z kłopotów humanistyki jako takiej, coraz śmielej krytykowanej za nieprzystawanie do współcześnie preferowanego modelu nauki. Dodatkowym problemem, którego nie można, moim zdaniem, zbyć tylko paroma słowami, jest coraz słabsza pozycja nauki o literaturze we współczesnym systemie nauki. Nowa reforma nauki przypisała literaturoznawstwu najniższy możliwy współczynnik kosztochłonności, czyniąc z niej dyscyplinę nieopłacalną dla uniwersytetów i instytutów naukowych[3]. Zjawisko coraz gorszego finansowania literaturoznawstwa i prób „wygaszania” kierunków humanistycznych nie jest oczywiście charakterystyczne wyłącznie dla Polski. Możemy obserwować jego rozwój od co najmniej 10 lat, nawet w przypadku krajów i uniwersytetów dysponujących o wiele większymi środkami[4].

Zmiana w finansowaniu polskiej nauki ma wynikać z obiektywnego kryterium kosztochłonności, po raz kolejny powielającego przekonanie, że humanistom do pracy wystarczy długopis i kartka papieru. Tymczasem – jak pokazuje między innymi cytowany już raport – odpowiedzią na krytykę „klasycznej” humanistyki jest powstawanie jej nowych dziedzin, wymagających użycia coraz bardziej zaawansowanych technologii (jak humanistyka cyfrowa, humanistyka środowiskowa, humanistyka energetyczna, humanistyka architektoniczna – by wymienić te lepiej znane[5]). Za deklaratywnie obiektywnym kryterium stoi więc coś innego: arbitralna ocena przydatności społecznej. W jej wyniku te wszystkie dyscypliny, które nie zajmują się niczym „konkretnym” i „drogim”, choćby tylko w pewnym zakresie swojej działalności, skazane zostały na radykalne odcięcie od środków. Jednocześnie postępuje rozdzielanie oceny użyteczności dyscypliny i jej poziomu naukowego, nietrudno również zauważyć, że coraz częściej wyniki poszczególnych dyscyplin podlegają manipulacjom[6]. W krytyce humanistyki nie chodzi zatem wcale o „lepszość” czy o „międzynarodowość”. Chodzi o „przydatność”, która może (ale oczywiście wcale nie musi) jakoś usprawiedliwiać koszty. Bo to, że nauka na światowym poziomie kosztuje, staje się powoli powszechnie akceptowanym faktem. Jednak widoczne jest, że nie każda dyscyplina ma taką samą szansę na to, że zostanie uznana za wartą inwestowania: nawet gdyby na przykład filozofia w Polsce rozwijała się fantastycznie, raczej mogłaby tylko pomarzyć o finansowaniu, które pozwoliłoby pchnąć ją do nawiązania mniej więcej równej konkurencji z zagranicznymi ośrodkami. Co więcej, jeśli zmiany zachodzące na zachodnich uniwersytetach stanowią dla kierunków rozwoju polskiej nauki jakąś wróżbę, to wkrótce problem ten dotknie nie tylko humanistów:

Często rozwijana metafora „dwóch kultur” [naukowych] bywa przywoływana dla wyjaśnienia pozycji, jaką obecnie zajmuje humanistyka, jak gdyby istniała bezpośrednia konkurencja między humanistyką a naukami ścisłymi, w której tradycyjna humanistyka opiera się postępowi w naukach ścisłych. Ale „czysta” nauka jest również pod presją. Fizyk teoretyczny będzie miał podobne kłopoty ze znalezieniem zatrudnienia, co teoretyk literatury. Jeśli istnieją teraz dwie kultury, to są to kultury natychmiast aplikowalnych dyscyplin vs. sztuki i nauki (…).[7]

Podsumowując, jak pokazuje nie tylko polska reforma nauki, poziom dyscypliny liczy się tylko wtedy, jeśli sama dyscyplina jest uznawana za przydatną. Problem użyteczności ma jednak swoje dość subtelne odcienie. Określone teorie i kierunki są przydatne zawsze „do czegoś” lub „dla kogoś” i w „czyjejś ocenie”. Nie ma czegoś takiego jak zupełnie obiektywna, niezależna od aktualnych poglądów przydatność.

Nawet dyscypliny obecnie uważane za absolutnie kluczowe i warte inwestowania, nie zawsze tak były postrzegane: zazwyczaj, kiedy dyskutuje się na temat warunków finansowania badań, jako najważniejsze wymienia się nauki o życiu, a dokładniej medycynę. Dokładnie tę samą medycynę, której rozwój przez lata podlegał i dalej podlega religijnym ograniczeniom (kiedyś związanych zwłaszcza z niechętnym traktowaniem eksperymentów oraz badań prowadzonych na zwłokach, ale nie tylko, dziś – ze skomplikowanym statusem etycznym komórek macierzystych, embrionów etc.).

Nie zamierzam rozwijać tu popularnego argumentu, że humanistyka, a zwłaszcza jej krytyczna odmiana, nie otrzymuje finansowania ponieważ jest – z punktu widzenia rządzących, i to nie tylko aktualnie – wręcz szkodliwa. Nie zamierzam go powielać nie dlatego, że uznaję go albo za oczywiście prawdziwy, albo niedyskutowalnie fałszywy, ale ponieważ myślę, że jest on w pewnym sensie bezprzedmiotowy. Jeśli tak jest w istocie, nie uda się raczej tej postawy zmienić przez proste ujawnienie mechanizmu niechęci. Jeśli tak nie jest, w niczym to nie pomoże: nie ma praktycznej różnicy, między działaniem, jakby humanistyka była rządzącym nie na rękę, i działaniem faktycznie wynikającym z chęci ograniczenia jej wpływu. Jednym słowem: z rozważania tego argumentu nie wyniknie żadna zmiana, natomiast szansę na nią dają inne, oddolne poczynania.

Pisząc o oddolnych poczynaniach nie mam na myśli – ponownie – kontestowania konkretnych reform lub innych reakcji obliczonych na polityczną zmianę. Nie dlatego, że uważam takie działania za zbędne: przeciwnie, uznaję, że akceptacja, choćby bierna, nowego typu zarządzania nauką wskazuje na silny podział środowiska akademickiego, zorientowanego na poprawę – lub utrzymanie – losu własnej dyscypliny, a nie na wypracowanie spójnego systemu finansowania i oceniania nauki. Jednak wszelkie tego typu działania mają raczej niewielki wpływ na to, jak humanistyka jest społecznie postrzegana, a warunki i cele finansowania nauki pozostają raczej na obrzeżu politycznych zainteresowań obywateli. Nawet więc osiągnięcie konkretnego politycznego (i finansowego) celu niekoniecznie przełożyłoby się na szerszą, moim zdaniem co najmniej równie ważną, zmianę w postrzeganiu funkcji i celów humanistyki.

Co zatem można zrobić oprócz komentowania słabej obecnie, i to słabej raczej finansowo niż merytorycznie, sytuacji polskiej humanistyki? Jak włączyć przynajmniej tę część społeczeństwa, którą choć trochę interesują losy polskiej nauki w dyskusję na temat jej obecnego stanu? Można, moim zdaniem, zrobić coś, co robiono niegdyś zdecydowanie częściej i ze zdecydowanie lepszą wolą: zacząć ponownie rozmawiać na temat tego, po co tak właściwie jest nam humanistyka i co jej zawdzięczamy, nie jako naukowcy, nauczyciele czy uczniowie, ale jako ludzie i obywatele. Następne części tego rozdziału będą poświęcone próbie rekonstrukcji stanu, w jakiej znalazła się polska humanistyka oraz pokazaniu, że być może drogą wyjścia z impasu może być przyjęcie pewnej kompromisowej wizji funkcji i zadań humanistyki.

2. Humanistyka w defensywie

Przez lata pewne wartości, wypracowane i upowszechnione właśnie przez humanistykę stały się praktycznie niewidoczne. Stały się częścią naszego świata, o wiele lepszego dla właściwie wszystkich bez wyjątku (poza być może najbardziej uprzywilejowanymi grupami społecznymi), niż 150 lat temu. Pod tym względem humanistyka odniosła więc sukces: udało się spełnić sporo istotnych postulatów, a konkretne idee, jak chociażby idea wolności, równości i dążenia emancypacyjne odmiennych, wcześniej radykalnie dyskryminowanych grup społecznych, zyskały stałą rozpoznawalność. Oczywiście, ich realizacja nie jest pełna, a uznanie ich słuszności wcale nie jest podzielane powszechnie. Niemniej stały się one częścią rzeczywistości i zyskaliśmy nowe języki oraz narzędzia dla ich analizy. Ta sytuacja nie przekłada się jednak na polepszenie współczesnego statusu humanistyki, ani też na budowanie zaufania, że w dalszym ciągu wytwarza ona istotne, choć czasem trudno (lub długo) przekładalne na postęp społeczny koncepcje. Sytuacji nie poprawia również wskazywanie na transfer teoretycznych pomysłów na działania o charakterze politycznym czy społecznym[8].

Nie da się również – a przynajmniej nie jest to łatwe zadanie – skatalogować szczególnie istotnych pomysłów, teorii czy idei, by śledzić ich wpływ na konkretne kwestie społeczne. Zadanie „usprawiedliwienia” humanistyki jest tym trudniejsze, im większa jest nieufność – budowana niekiedy umyślnie – wobec przedstawicieli tej nauki i przede wszystkim wobec koncepcji, które utrudniają proste samozadowolenie.

I tu dochodzimy do sedna problemu. Humanistyka nigdy, w żadnym momencie swojego rozwoju, nie była przydatna, ponieważ w prosty sposób ułatwiała życie i rozumienie świata. Jej zadaniem było zawsze zadawanie pytań, które na początku raczej komplikują odbiór rzeczywistości. Idea powszechnych praw człowieka i uznania równości ludzi nie była łatwa do akceptacji i niczego nie upraszczała tym, którzy byli ówcześnie uprzywilejowani. Przeciwnie, komplikowała świat, pokazując ukryte problemy i nierówności. Zamiast ułatwiać, utrudniała, bo nie ma nic prostszego niż uznanie „naturalnej nierówności” jako usprawiedliwienia wyzysku, tak jak obecnie uznawanie migrantów za „nielegalnych imigrantów” ułatwia etyczne (i prawne) usprawiedliwienie faktu braku pomocy.

Przydatność humanistyki polega więc, wbrew pozorom, nie na wyjaśnianiu świata tak, by był łatwy do pojęcia i by można w nim było spokojnie funkcjonować, lecz na dotykaniu tych sfer, które wydawały się niedyskutowalne i wydawały się dobrze funkcjonować. Jej użyteczność opiera się więc na zdolności do komplikowania i podważania utartych już schematów myślowych, na czynieniu świata najpierw zdecydowanie trudniejszym w odbiorze, nie zaś – łatwiejszym.

Jak zatem w dobie nauki rozliczanej z doraźnej przydatności mają sobie radzić dyscypliny, których użyteczność ma zdecydowanie bardziej odroczony charakter? Czy da się je – w jakikolwiek sposób – wpisać w nowy, ściśle mierzony, choć za pomocą dość arbitralnie ustalonych kryteriów, system rozwoju i finansowania nauki? Jak ograniczyć patologiczne zmiany, które polegają na wprowadzaniu konkurencji między poszczególnymi dyscyplinami, zamiast w ich obrębie? Jak pokazać, że stosowanie tych samych kryteriów wobec różnych dyscyplin nie ma sensu?[9]

Jedynym sposobem na zmianę tego stanu rzeczy jest radykalne zerwanie z dotychczasowym modelem uzasadniania humanistyki, który można określić jako defensywny. Ciągłe usprawiedliwianie własnego istnienia i występowanie z pozycji petenta, który stara się spełnić najdziwniejsze nawet, centralnie narzucane wymagania, nie przyniesie – i nie przyniosło – nic dobrego, jak zauważył już dziesięć lat temu Stanley Fish w artykule The Crisis of Humanities Officialy Arrives, postulując „agresywne” wyjaśnianie własnych poglądów zamiast potulnego tłumaczenia[10].

Warto moim zdaniem przyjrzeć się sposobom radzenia sobie z tym postępującym kryzysem humanistyki i prześledzić, jakie przynosi skutki – także dla strategii poszukiwania odpowiedzi na pytanie o przydatność danego kierunku – w przypadku konkretnej dyscypliny badań naukowych: literaturoznawstwa.

3. Kłopoty humanistyki problemami literaturoznawstwa

Obserwując współczesne spory dotyczące przyszłości humanistyki nie sposób oprzeć się wrażeniu, że teraz – bardziej niż kiedykolwiek – wysiłek badaczy nakierowany jest nie tyle na rozwój poszczególnych dyscyplin, lecz na ich utrzymanie i uzasadnienie faktu, że w ogóle istnieją. Zamiast pytać o kształt literaturoznawstwa czy potencjał jego rozwoju większość osób uprawiających tę dyscyplinę naukową zastanawia się, jak ją – wraz z innymi dyscyplinami szeroko rozumianej humanistyki – ocalić[11].

Oczywiście, humanistyka nie po raz pierwszy znalazła się w ogniu zarzutów o nienaukowość i nie pierwszy raz każe się jej stawać w szranki z matematyką czy biologią. Obecna krytyka humanistyki przypomina dobrze znane pozytywistyczne zarzuty wobec tego wszystkiego, co nie wpisuje się w jasny model funkcjonowania nauk ścisłych. Dawniejszą formą samoobrony przed takimi zarzutami był przełom antypozytywistyczny z jego silnym przekazem o wartości tych wszystkich badań, które wcale niekoniecznie są powtarzalne i nie zawsze intersubiektywnie komunikowalne, ale wciąż wiele mówiące o nas samych oraz otaczającym nas świecie. Pomysł Wilhelma Windelbanda, wspierany i kontynuowany przez Heinricha Rickerta[12], który sprowadzał się do rozdzielenia nauk nomotetycznych i idiograficznych przy równoczesnym dowartościowaniu tych ostatnich działał jednak – jak już wiemy – tylko przez jakiś czas. Tak jak tylko przez jakiś czas koncepcje Wilhelma Diltheya czy Henri Bergsona uprawomocniały zręby przełomu antypozytywistycznego i dostarczały argumentów na rzecz bardziej holistycznego rozumienia funkcji humanistyki oraz jej poszczególnych dyscyplin[13]. Przełom ten był także – co okazało się dopiero po pewnym czasie – wyłomem w koncepcjach czegoś, co z braku lepszego określenia można nazwać „nauką czystą”. Odtąd nauka zaczynała mieć także inne, społeczne obowiązki.

Ta zmiana, początkowo dla humanistyki pożyteczna, z czasem stała się dodatkową komplikacją jej i tak niepewnego statusu. Jakakolwiek nauka, by zyskać aprobatę oraz finansowanie, jest teraz równocześnie rozliczana ze swojej – w różny sposób rozumianej – naukowości oraz użyteczności (a fakt, że te dwie cechy nie są ze sobą w żaden konieczny sposób związane, dość często w publicznych dyskusjach po prostu umyka). To zaś sprawia, że – paradoksalnie – kiedyś sytuacja była łatwiejsza: poszczególne kierunki czy dyscypliny rozliczano wyłącznie z ich naukowości. Dzięki temu każda dziedzina humanistyki o ugruntowanej metodologii i jasno określonym przedmiocie badania miała przynajmniej podstawowe narzędzia dla obrony swojego dobrego imienia.

Próba tego typu uzasadnienia naukowej użyteczności literaturoznawstwa w Polsce przyczyniła się do jego postępującego – w okresie przed licznymi przełomami (a zwłaszcza kulturowym) – zamknięcia. Nadmierne chronienie jedności i unikalności literaturoznawstwa było o tyle niebezpieczne, że zamiast stopniowej ewolucji dochodziło niekiedy do rewolucji, w których poszczególne mody metodologiczne zaczynały rządzić praktycznie całą dyscypliną. Równocześnie, wraz z rozluźnieniem granic między poszczególnymi metodologiami, literaturoznawstwo – z początku w sposób prawie niezauważalny – zaczęło korodować, rozpuszczać się w kolejnych dyskursach.

Pod tym względem literaturoznawstwo płaciło tę samą, wysoką cenę za próbę odnalezienia się w nowej i nowoczesnej nauce, co cała humanistyka, od której zaczęto nagle wymagać już nie tylko naukowości, ale i użyteczności, najlepiej nie tylko społecznej. W tych poszukiwaniach literaturoznawstwo, niejako „z natury” bardziej oddalone od nauk społecznych niż socjologia czy psychologia, jest na szczególnie trudnej pozycji. Jak bowiem można współcześnie uzasadnić chęć utrzymania dyscypliny naukowej, której głównym celem jest interpretowanie teksów, choćby i najszerzej rozumianych? Jak znaleźć dla literaturoznawstwa miejsce w coraz bardziej zagrożonej humanistyce i jak zorientować je wobec innych nauk? Czy lepsze jest walczenie o autonomię, czy negocjowanie sojuszy? Wydaje mi się, że aby spróbować odpowiedzieć na te pytania warto zacząć od określenia, jak nauka o literaturze powinna odnosić się do nauk o kulturze właśnie i – co jeszcze ważniejsze – jak powinna traktować swoje „społeczne obowiązki”. Te kwestie są moim zdaniem nierozerwalnie ze sobą związane.

4. Między teoriami

By spróbować odpowiedzieć na te pytania, warto moim zdaniem nieco przeformułować całą tezę o kryzysie humanistyki. Jak zauważa chociażby Paul Jay w swej wydanej kilka lat temu książce The Humanities „Crisis” and The Future of Literary Studies[14], wyzwania, przed jakimi stoi humanistyka wcale nie mają charakteru kryzysu: są stałe, a wątpliwości i zarzuty wobec nauk humanistycznych powtarzają się od dziesięcioleci. Pytanie o praktyczną użyteczność dokonań, tak jak i konflikt między nauką rozumianą jako opowiadającą się za bezwzględną wartością wiedzy oraz wartościującą tę wiedzę ze względu na jej potencjalną użyteczność są zdaniem Jay’a praktycznie niezmienne:

W tym momencie główne pytanie o użyteczność humanistyki, które dzisiaj zadajemy rutynowo, zaczyna się przekształcać. Coraz ważniejsze stają się inne: czy humanistyka jest istotna, ponieważ zajmuje się dziedziną wiedzy, która powinna być zachowana, czy dlatego, że dostarcza istotnych umiejętności? Czy humanistyka to bardziej historyczne i etyczne przedsięwzięcie, czy raczej powinna dążyć do uczenia retorycznych, analitycznych, czytelniczych i krytycznych umiejętności?[15]

Jay wskazuje na powtarzalność krytyki humanistyki oraz dróg jej obrony, powołując się nie tylko na jej współczesną odmianę, ale między innymi na wypowiedzi Marjorie Perloff z roku 1997[16] i porównując je z argumentacją Terry’ego Eagletona[17] z książki opublikowanej 14 lat wcześniej. Badacz uznaje, że obrona humanistyki, opierająca się na wskazywaniu jej użyteczności (a więc udowadnianiu, że humanistyka dostarcza konkretnych narzędzi i umiejętności, które mają praktyczne zastosowanie), bywa niebezpieczna:

Zarówno tradycjonaliści, jak i liberałowie obawiają się przeceniania praktycznych umiejętności: tradycjonaliści boją się, że oderwą one uwagę od głównej misji humanistyki, którą ich zdaniem jest kulturowa piśmienność, a liberałowie nie chcą, by skupienie na praktycznych umiejętnościach przekładało się na łączenie interesów humanistów i wielkich korporacji.[18]

Dostrzegana przez Jay’a niechęć wobec „praktycznej” strony humanistyki wynika więc w sporym stopniu z obawy, że coś, co jest częścią umiejętności każdego wykształconego w tej dziedzinie nauki człowieka i zaledwie jednym z wielu aspektów dyscypliny stanie się jej dominantą.

Jay sugeruje zatem zmianę w myśleniu o zjawisku określanym jako „kryzys” humanistyki, a przede wszystkim odejście od przekonania, że ma on jakikolwiek związek z realnymi faktami dotyczącymi działania konkretnych typów badań naukowych (a zwłaszcza z określanym niekiedy jako fakt przekonaniem, że „prawdziwa nauka” dynamicznie się rozwija, a humanistyka stoi w miejscu).

Niemniej, jak wskazuje badacz, literaturoznawstwo znajduje się na przecięciu co najmniej dwóch potrzeb i wyzwań, które trzeba pogodzić: z jednej strony coraz wyraźniej dostrzegana jest potrzeba mówienia o literaturze jako o części szerszej, kulturowej i społecznej całości, z drugiej zaś tym silniej zarysowuje się konieczność zachowania autonomii badań nad literaturą i wskazania jej wartości. W dobie kolejnych „kryzysów” zmieniała się pozycja literaturoznawstwa w obrębie humanistyki: przez długi czas literaturoznawstwo było swoistą awangardą metodologiczną, wyznaczającą pola nowych problemów teoretycznych i narzędzia ich badania, teraz jednak to uprzywilejowane miejsce jest coraz częściej zagrożone.

Jeszcze do lat 70. XX wieku literaturoznawstwo było pod tym względem w wyjątkowo korzystnej sytuacji: nawet, gdy tworzono nowe dyskursy czy dyscypliny badawcze, to opierały się one albo na narzędziach badawczych wykształconych w obrębie nauki o literaturze (jak w przypadku początków filmoznawstwa czy badań narratologicznych), albo – przynajmniej – mogły się one także do literaturoznawstwa stosować. Literaturoznawstwo było więc polem szeroko rozumianej wymiany koncepcji, którą dobrze opisuje metafora „wędrowania pojęć”, stworzona prze Mieke Bal[19]. Zjawisko to, rozumiane jako stopniowe przechodzenie pojęć z jednej nauki do drugiej, skorelowane z ich powolną ewolucją, było odpowiedzialne z jednej strony za tworzenie pewnej wspólnej przestrzeni, w obrębie której humaniści mogli prowadzić badania inter-, a później i transdyscyplinarne, z drugiej jednak przyczyniło się również do stopniowego rozsadzania granic między poszczególnymi dyscyplinami i metodologiami.

Stan ten uległ jednak – w toku licznych „zwrotów” – zmianie i nic nie zapowiada, by miał szybko wrócić do wcześniejszej normy. Literaturoznawstwo stało się miejscem szeroko pojętej negocjacji: negocjowane są i problemy, którym warto poświęcać uwagę, i tryby ich postrzegania oraz opisywania, i wreszcie relacje, które ta dyscyplina badawcza nawiązuje z innymi. Coraz częściej – to stanowisko i mnie jest bliskie – uznajemy, że literatura jest autonomicznym, ale jednak jednym z fenomenów kulturowych, a jej badanie z konieczności wymaga pozostawania otwartym na wpływy innych metodologii. Wszelkie próby analizowania literatury jako przestrzeni, która jest uwikłana w wieloznaczne i wielowarstwowe relacje ze światem pozaliterackim oraz pozatekstowym są równocześnie obiecujące i zagrażające. Obiecujące, gdyż często pozwalają powiedzieć więcej, niż wcześniej było możliwe, zagrażające, gdyż nierzadko literatura staje się w nim niesamodzielnym przedmiotem badania, ale jedynie przykładem jakiejś tezy.

Najpoważniejszym wewnętrznym problemem, przed jakim stoi literaturoznawstwo, jest więc konieczność wypracowania takiego modelu funkcjonowania, by z jednej strony nie odcinało się od szeroko pojętych studiów kulturowych, a z drugiej strony nie stało się tylko i wyłącznie rezerwuarem pewnych narzędzi teoretycznych, których używa się o tyle, o ile są przydatne z punktu widzenia nowych subdyscyplin. Nawiązując do uwag Jay’a: literaturoznawstwo nie może dać się sprowadzić do roli „skrzynki z narzędziami”, ale i nie może zapominać, że wytworzyło i wytwarza ich całkiem imponujący zestaw. Nie sposób z niego (i nie warto) zrezygnować, gdyż może on być nieocenionym wsparciem dla literaturoznawstwa, pozwalającym na odświeżanie i poszerzenie pola zainteresowań. Jednocześnie jednak, ich multi lub transdyscyplinarne użycie oraz otwarcie na inne dyscypliny badawcze, szczególnie zaś kulturoznawstwo, wymaga zwiększonego namysłu nad zagadnieniem autonomii literaturoznawstwa. Nietrudno o taką sytuację, w której teksty literackie i ich analiza staną się jedynie ilustracją lub przykładem słuszności jakiejś teorii albo sposobem budowania przydatnych narzędzi lub umiejętności.

Na to niebezpieczeństwo zwracał uwagę również Ryszard Nycz, znany przecież z raczej pozytywnego stosunku do otwarcia badań nad literaturą na wyzwania charakterystyczne dla badań nad kulturą, wskazując, że to tekst powinien znajdować się w centrum naszego zainteresowania, a wcale nie koniecznie określona teoria czy moda metodologiczna:

Praca nad tekstem – ta koronna konkurencja literaturoznawczej profesji – to zarazem praca z tekstem i praca tekstem. Czynność ostatnia jest kluczowa i, w moim przekonaniu, specyficzna dla działalności humanistycznej. (…) Tekst jest w pracy humanistycznej jednocześnie obiektem, partnerem i przewodnikiem (…).[20]

Pod tym względem wyzwaniem – w pozytywnym rozumieniu tego słowa – są metodologie zorientowane na problem, a nie na konkretną dyscyplinę badawczą (jak badania nad pamięcią, ekokrytyka, badania nad afektem, traumą, doświadczeniem, i tak dalej). Są one – jak zauważa między innymi wzmiankowany już wcześniej Jay – przykładem otwarcia dyscypliny na konieczność specyficznie pojętego zaangażowania, w którym poszczególne teorie i metodologie wywodzące się z humanistyki służą także analizie pozatekstowych problemów. Ich użycie czyni zadość zarówno postulatowi autonomii określonej dziedziny badań, jak i jej zaangażowania. Ponadto, jak twierdzi Jay, ten rodzaj zaangażowania humanistyki nie jest przecież niczym nowym, nie jest też czymś, co ograniczałoby możliwości jej rozwoju lub rugowało teksty z pierwszej linii zainteresowań literaturoznawcy.

Tezy badacza, które tu przytaczałam, stanowią istotny głos w dyskusji o humanistyce zaangażowanej, dyskusji, która wydaje się mieć teraz bardzo duże znaczenie. Stale się odnawiający konflikt między humanistyką autonomiczną a zaangażowaną może być bowiem – choćby dla literaturoznawstwa – nie destrukcyjny, lecz wbrew pozorom i użyteczny, i odświeżający.

5. Humanistyka – zaangażowana czy autonomiczna?

Kilka lat temu odbyła się ważna i potrzebna dla polskiej humanistyki, a zwłaszcza literaturoznawstwa oraz studiów kulturowych, dyskusja nad książką Michała Pawła MarkowskiegoPolityka wrażliwości. Wprowadzenie do humanistyki[21]. Kolejna publikacja szeroko uznanego polskiego badacza została szybko skrytykowana przez także cieszącego się zasłużonym uznaniem Jana Sowę, który w swym opublikowanym na łamach „Tekstów Drugich”artykule jasno i wyraźnie dał do zrozumienia, że ta wizja humanistyki, którą proponuje Markowski, zupełnie mu nie odpowiada.

Spory między naukowcami, zwłaszcza, jeśli mają w tle zarówno lekki konflikt pokoleniowy, jak i odmienne nastawienie badaczy, nie są niczym nadzwyczajnym, nawet gdy – jak ten – przybierają formę dość zażartej polemiki. Istotniejsze jest jednak – i dlatego się do tego sporu odwołuję – to, że Markowski i Sowa stoją na dwóch różnych, skrajnie od siebie oddalonych pozycjach. Pierwszą z nich można by z grubsza określić jako poparcie dla humanistyki autonomicznej, drugą zaś dla humanistyki zaangażowanej. Obie te wizje ścierają się w polskich dyskusjach nad przyszłością humanistyki nie pierwszy raz, niemniej to starcie jest wyjątkowo obrazowe.

By pokazać symptomatyczność tego konfliktu warto zacytować fragment polemiki Sowy, opublikowanej – wraz z odpowiedzią Markowskiego, do której jeszcze wrócę – w „Tekstach Drugich” w 2014 roku:

Problem z książką Markowskiego polega raczej na tym, że przez ostatnie dwadzieścia lat zmienił się świat, a wraz z nim humanistyka, natomiast Michał Paweł Markowski po raz kolejny powtarza diagnozę, którą stawiał już wielokrotnie i która od książek o Derridzie i Nietzschem zasadniczo się nie zmieniła. Sprowadzić ją można do postulatu rozbudowy interpretacji świata – a wraz z nią interpretacji literatury i życia – przez mnożenie kontekstów, wymiarów i perspektyw teoretycznych gwarantujących – ponoć – lepsze uchwycenie sensu zarówno własnego doświadczenia życiowego, jak i otaczającej nas rzeczywistości kulturowej. Na tym ma zasadniczo polegać owa „dyskursywna wrażliwość” (…). [22]

Sowa krytykuje książkę Markowskiego z kilku niezależnych powodów. Niezmienność tez i koncepcji autora Polityki wrażliwości jest tylko jednym z nich. Drugim, ważniejszym, jest fakt, że dawny mistrz mówi do swojego dawnego ucznia w języku, którego ten nie akceptuje. A to dlatego, że język ten jest – oczywiście sporo upraszczając – językiem nie nastawionym na kontakt. To raczej język sztuki:

Markowski (…) artykułuje w ten sposób swój program, który jest w zasadzie pomysłem na uprawianie sztuki, a nie na tworzenie wiedzy. Jestem osobiście jak najdalszy od przykrawania humanistyki do epistemologicznych i instytucjonalnych wzorów nauk ścisłych czy przyrodniczych. Byłby to jej koniec. Ratunek przed podobną redukcją (…), który Markowski proponuje, jest jednak (…) poważnym zagrożeniem, bo sprowadza się bowiem do rozpuszczenia jej w innej praktyce ludzkiej, a mianowicie w twórczości artystycznej. Cały sens i wartość uprawiania teorii/filozofii/humanistyki polega na tym, że jest nieredukowalna ani do nauk ścisłych, ani do twórczości artystycznej.[23]

Jan Sowa, występując przeciwko propozycji Markowskiego występuje także – w swoim rozumieniu – w obronie autonomii humanistyki. Ta autonomia nie jest jednak definiowana jako wyzwolenie ze społecznych obowiązków, lecz jako zachowanie osobności oraz odrębności jako nauki o potencjale społecznego wpływu właśnie. Protest Sowy wobec zrównywania humanistyki i sztuki jest oczywiście zrozumiały. Z postulatem odróżnienia specyficznych zadań humanistyki niełatwo się nie zgodzić. Jednak kiedy badacz przedstawia coś, co można by określić jako pozytywny program, sytuacja się komplikuje:

Zadanie, które ma dzisiaj do spełnienia humanistyka, i sens jej istnienia polega na dopilnowaniu, aby ruch dialektycznej śruby mógł wykonać swój pełny obrót, czyli żeby wyalienowane efekty działalności człowieka przestały sprawować nad nim władzę i zamiast tego stały się środkami jego (i jej!) emancypacji.[24]

Oczywiście, Sowa opisując zadanie stojące przed współczesną humanistyką, posługuje się specyficznym językiem, którego metaforyka uwikłana jest w tradycje filozofii krytycznej. Tym jednak, co mnie osobiście przeszkadza, nie jest wcale pewna metaforyczność tego fragmentu, lecz jego niedookreśloność. Przekonanie, że teoria zmienia praktykę i konkretne działania podejmowane w obrębie działalności naukowej przekładają się na określone, pozytywne skutki społeczne może być słuszne, ale nie za wiele mówi o tym, jaką humanistykę powinno się projektować i z czego ją rozliczać.

Te wątpliwości, o których przed momentem wspominałam, posłużyły też za punkt wyjścia dla polemiki, jaką z krytyką Sowy podejmuje Markowski. Autor Polityki wrażliwości na zarzut – kierowany wobec jego teorii – niezaangażowania społecznego humanistyki oraz zrównania jej ze sztuką odpowiada wytaczając najcięższy możliwy kaliber, a mianowicie oskarża o naiwność lub cynizm:

Na tym właśnie polega humanistyka, w odróżnieniu od nauk ścisłych, że się wadzimy osobiście, bo są to dla nas, nie dla nauki per se, ważne sprawy. Nie łudźmy się: nikogo poza nami te rzeczy nie obchodzą. Bo my nie robimy nauki, w przeciwieństwie do fizyków i onkologów, tylko opowiadamy swoje własne historie, licząc na to, że ktoś się nimi zainteresuje.[25]

Wizje humanistyki, przedstawiane przez badaczy są od siebie tak bardzo oddalone nie dlatego, że odmiennie definiują cele humanistyki, ale – co moim zdaniem w tym sporze najważniejsze – inaczej w ogóle zapatrują się na problem „celów” humanistyki. Sowa twierdzi, że humanistyka ma swój jasno określony, choć oczywiście czasowo zmienny, cel, że da się go wyznaczyć i sprawdzać, czy to, co w ramach humanistyki tworzymy, ma z owym nadrzędnym celem cokolwiek wspólnego. Dla autora Fantomowego ciała króla tym, co definiuje humanistykę jest nie tyle jej metodologia czy przedmiot badania, ale cel właśnie. Tymczasem dla Markowskiego humanistyka występuje zawsze jako podzielona[26] i odpowiadająca na różne potrzeby działalność raczej twórcza niż naukowa czy teoretyczna. Drugą niemożliwą do przeoczenia różnicą między Sową i Markowskim jest odmienne akcentowanie tego, dla kogo jest humanistyka. Markowski stwierdzając, że „nikogo poza nami te rzeczy nie obchodzą” zawęża krąg osób w jakikolwiek humanistyką zainteresowanych do w gruncie rzeczy wąskiej grupy, trochę tak, jak czynił to w swej instytucjonalnej teorii sztuki George Dickie oraz w koncepcji świata sztuki Arthur Danto[27]. Ten świat jest zdaniem Sowy zdecydowanie za wąski: humanistyka ma obowiązki nie tyle wobec tych, którzy w jej obrębie pracują, co wobec tych, którzy są z niej wykluczeni.

Dyskusja Markowskiego i Sowy jest więc w gruncie rzeczy radykalnym sporem o „zaangażowanie” humanistyki, o zakres jej obowiązków i zależności. Wyostrzone w dyskusji postulaty badaczy[28] pozwalają moim zdaniem wyraźniej dostrzec istotę tego sporu i zaryzykować – opierając się na koncepcji Jay’a – na wytworzenie drogi środka, jaką – moim zdaniem – może być humanistyka służebna.

6. Humanistyka służebna…

Wprowadzając pojęcie służebności nie chcę mnożyć teorii czy koncepcji ponad potrzebę, a jedynie opisać pewną narzucającą się intuicję oraz zaproponować – moim zdaniem wcale nie taki zgniły – kompromis. Pojęcie służebności, silnie zakorzenione w naszym języku, najczęściej w znaczeniu nieco pejoratywnym (służby/obowiązku usługiwania, wskazującego na hierarchiczną zależność), odwołuje się także do jednej z lepiej znanych koncepcji prawnych, otwierających nowe pole do odczytania tego określenia. „Służebność” to określone prawo, które obciąża daną nieruchomość w celu zwiększenia użyteczności innej nieruchomości lub – jak w przypadku służebności osobistej – zapewnienia konkretnego prawa dla określonej osoby[29]. Mówiąc nieco inaczej, ustanowienie służebności obciąża określoną rzecz konkretnymi obowiązkami, których niełatwo się pozbyć, które trwają nawet, jeśli dana nieruchomość zmieni właściciela. Służebność wyznacza funkcje pewnego obiektu, odpowiadając na potrzeby nie tylko tych, do których dana rzecz należy. Najprostszym przykładem może być tu sytuacja „drogi koniecznej”: gdy posiadamy jakiś teren, który stanowi jedyny możliwy sposób dojazdu do innej działki, to musimy liczyć się z tym, że zostanie na nim ustanowiona służebność i będzie przezeń wiodła droga konieczna. Ograniczy to więc naszą swobodę zarządzania terenem. Niemniej, dopóki jego określona część będzie użytkowana tak, by zachować konieczny dojazd, z resztą możemy już robić co tylko uznajemy za stosowne.

Podchodząc do tego pojęcia już nieco bardziej metaforycznie, można uznać, że znajdowanie się w sytuacji służebności wiąże się z określonymi obowiązkami, lecz nie z całkowitym podporządkowaniem: tak długo, jak to, co jest obciążone obowiązkiem służebności ten obowiązek wypełnia, może być używane w dowolny sposób. Gdyby spojrzeć na literaturoznawstwo, a szerzej i na humanistykę, jako na dziedzinę nauki, która niesie określone obowiązki społeczne, koncepcja służebności mogłaby całkiem nieźle wyjaśnić ich charakter i – przede wszystkim – limit. Najostrzejsza krytyka humanistyki polega na wskazywaniu, że wszystko, co nie jest w niej użyteczne, co nie nadaje się do prostego przełożenia na język korzyści (choćby i społecznych) nie zasługuje na wsparcie i nie powinno istnieć. Tymczasem powinno być dokładnie odwrotnie: tak długo, jak długo humanistyka w ogólności, a literaturoznawstwo w szczególności, spełnia określone społeczne funkcje, tak długo nie ma podstaw, żeby kwestionować jego użyteczność w ogóle. Pewne służebności są niezbywalne, ale nie wypełniają całego pola działania humanistyki, tak jak możliwość praktycznego zastosowania określonych odkryć nie zawęża pola badań tradycyjnie pojmowanych nauk ścisłych.

To, co stanowi o potencjalnych możliwościach literaturoznawstwa służebnego jako projektu, który przecież – jeśli by popatrzeć na deklaracje badaczy zarówno z Polski, jak i z poza niej – funkcjonuje w praktyce już od jakiegoś czasu[30], jest także dla niego zagrożeniem. Coraz większe otwieranie literaturoznawstwa na nowe potrzeby i modyfikowanie języka, którym się posługuje, by mógł mówić nie tylko o literaturze, ale i świecie, do którego się odnosi, powoduje także negatywne konsekwencje. Tym, co mnie w tych w większości pozytywnych zmianach niepokoi, jest pewna tendencja do rozdrobnienia. Nie mówię tu wcale o powstawaniu nowych subdyscyplin jak visual czy memory studies, lecz o terrorze restrykcyjnie rozumianego case studies. Skupienie się napojedynczych, choćby bardzo istotnych przypadkach, może szybko przekształcić się w drogę donikąd, o ile te przypadki nie są traktowane jako istotne z punktu widzenia określonego, szerszego zjawiska czy problemu. Oczywiście, czasem jest tak, że to studium przypadku sygnalizuje nam wcześniej niedostrzegany problem, ale w takim razie w dalszym ciągu jest ono ważne jako punkt, od którego zaczyna się już bardziej zorganizowana praca nad danym zagadnieniem.

Literaturoznawstwo, tak jak cała humanistyka, może utrzymać (lub odzyskać, gdy uznajemy, że już je straciła) ważne miejsce we współczesnym świecie, jeśli będzie badać nie tylko teksty i nie jedynie tworzyć teorie, ale także diagnozować istotne społeczne oraz kulturowe problemy. Kiedy więc mówię o literaturoznawstwie służebnym, to właśnie ten wymiar uznaję za słusznie oczekiwaną i narzucaną przez społeczeństwo służebność na rzecz szerszej wspólnoty niż tylko wspólnota tych, którzy zawodowo czytają oraz interpretują poszczególne teksty kultury. Oczywiście, tak rozumiana służebność może wydawać się mało radykalna, choćby dlatego, że możliwości rozwiązywania wspomnianych problemów są dla teoretyków i badaczy zazwyczaj ograniczone. Myślę jednak, że ich dostrzeganie oraz opisywanie nie jest rzeczą zupełnie trywialną czy mało użyteczną. Warto jeszcze podkreślić jeden aspekt tak rozumianej służebności: obciążenie czegokolwiek lub kogokolwiek takim obowiązkiem oznacza uznanie, że nikt inny i nic innego nie jest w stanie spełnić określonej funkcji. Służebność to nie tylko zobowiązanie, ale i związane z nimi uznanie, że dany obowiązek jest ważny, konieczny i nie da się go przenieść na nic innego. Jeśli więc humanistyka ma pełnić jakiekolwiek służebności, to nie dlatego, że jest mało istotną dziedziną nauki, której należy dołożyć obowiązków, ale dlatego, że tylko ona jest w stanie pełnić określone, ważne funkcje.

Funkcje społeczne prowadzonych w obrębie literaturoznawstwa badań od dawna były postrzegane przez wielu naukowców, także tych zdecydowanie mniej radykalnych niż Jan Sowa