Ostateczne starcie - Vladimir Wolff - ebook

Ostateczne starcie ebook

Vladimir Wolff

3,6
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Po katastrofalnej w skutkach inwazji najeźdźców z innego wymiaru cywilizacja na Ziemi nieuchronnie zmierza ku upadkowi. Jedynym ratunkiem wydaje się przeniesienie ocalałych resztek ludzkości do rajskiej Arkadii.

Polacy, opromienieni sławą zdobywców Nowego Świata, po zwycięskich bojach z Charunami niestrudzenie budują wokół jedynego przejścia między dwoma światami infrastrukturę, która umożliwi największą w dziejach migrację. Operacja Eksodus wkracza w decydującą fazę. Przybywa sojuszników i rośnie międzynarodowe wsparcie tych wysiłków.

 

Zbyt piękne, by było prawdziwe? Oczywiście. Światów jest więcej niż dwa, a przybywa nie tylko sojuszników. No i nie tylko Ziemianie są zdeterminowani zrealizować swoje plany.

Oto dramatyczna kulminacja śmiertelnych zmagań o same najwyższe stawki w desperackim wyścigu z czasem. Musi się udać!

 

W cyklu Pierwsze starcie ukazały się:

#1 Pierwsze starcie

#2 Władcy chaosu 

#3 Bramy światów

#4 Ostateczne starcie

Pierwsza krew - zbiór opowiadań

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 388

Oceny
3,6 (5 ocen)
1
3
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
drwal100

Nie polecam

Ebook także nie do odczytania- coś nie wyszło.
10
too2rg

Nie polecam

Źle przygotowana forma audiobooka - nie daje się tego od słuchać
11
Mzawlik

Dobrze spędzony czas

z niecierpliwością czekam na następny tom.
00
mchar123

Całkiem niezła

Wolyniec

Dobrze spędzony czas

polecam
00



Vladimir Wolff

Ostateczne starcie

 

© 2021 Vladimir Wolff

© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta: Zespół redakcyjny

 

eBook: Dominik Trzebiński Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Jan Jakub Jasiński

Okładka: Paweł Gierula

 

ISBN 978-83-66955-06-6

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Rozdział pierwszy

1:

Na­zy­wał się Qunnd.

To aku­rat pa­mi­ętał do­sko­na­le, choć wie­le in­nych szcze­gó­łów już za­ta­rło się w jego pa­mi­ęci. Był wo­jow­ni­kiem. I to nie pierw­szym lep­szym ręba­czem, ale mi­strzem w swo­im fa­chu. Do­wo­dził gra­bie­żczy­mi wy­pra­wa­mi, pro­wa­dząc pod swo­im do­wódz­twem set­ki zbroj­nych. Pa­lił mia­sta i wy­rzy­nał miesz­ka­ńców. Jego imię było sław­ne w co naj­mniej trzech po­gra­nicz­nych świa­tach. Nie­wie­lu zna­la­zło­by się ta­kich jak on – nie­za­le­żnych od ni­ko­go. Im bli­żej Rdze­nia, tym bar­dziej hie­rar­chicz­ny sta­wał się układ spo­łecz­ny, pe­łen za­le­żno­ści, le­d­wo to­le­ru­jący po­dob­nych jemu od­szcze­pie­ńców. Tam rządzi­ły rody, na ta­kich jak on – wy­rzut­ków i re­ne­ga­tów, a na­wet wo­jow­ni­ków je­dy­nie po­zba­wio­nych zna­ko­mi­tych ko­nek­sji – spo­gląda­no z po­gar­dą. Na po­gra­ni­czu był pa­nem. Tak mu się przy­naj­mniej wy­da­wa­ło do cza­su, aż spo­tkał Is­se­ta i ule­gł jego na­mo­wom.

Za­po­trze­bo­wa­nie na nie­wol­ni­ków w świa­tach Rdze­nia było ogrom­ne. Śred­nia dłu­go­ść ży­cia ta­kie­go osob­ni­ka wy­no­si­ła naj­wy­żej kil­ka okre­sów ksi­ęży­co­wych, pó­źniej się zu­ży­wa­li. Jed­ni szyb­ciej, dru­dzy wol­niej, ale ra­czej szyb­ciej. Sam Qunnd nie zbli­żył się do jądra ukła­du bar­dziej niż na czte­ry pla­ne­ty, ja­koś go tam nie ci­ągnęło. Wy­star­czy, że od­wie­dzi­li Oxi Um, glob po­ło­żo­ny o krok od Im­pe­rium, i spędzi­li tam tro­chę cza­su. Szyb­ko sprze­da­li łup, do­brze się za­ba­wi­li, by pó­źniej, gdy za­częło im bra­ko­wać pie­ni­ędzy, wy­nie­ść się tam, gdzie nikt nie pa­trzył im na ręce.

Ar­ka­dia znaj­do­wa­ła się na sa­mym ko­ńcu szla­ku, a wła­ści­wie – jak się oka­za­ło – pra­wie na sa­mym ko­ńcu. Za­miesz­ku­jący­mi ją dzi­ku­sa­mi nikt się nie przej­mo­wał. Byli wy­jąt­ko­wo tępi, ła­two da­wa­li sobą ma­ni­pu­lo­wać. Poza nimi było tam jesz­cze tro­chę ro­zum­nych istot, cho­ciaż bar­dzo mało, i to wła­śnie z nimi Is­set wsze­dł w układ.

Otrzy­ma­li od nich wszyst­ko, cze­go po­trze­bo­wa­li. Do tej pory Qunnd nie wie­dział, co kie­ro­wa­ło Atlan­ta­mi. Głu­po­ta? Pa­zer­no­ść? Chęć ze­msty? Ka­żda z tych opcji wy­da­wa­ła mu się rów­nie praw­do­po­dob­na, tym bar­dziej że było mu to obo­jęt­ne. Spo­dzie­wa­jąc się ol­brzy­mie­go zy­sku, szczo­drze opła­ci­li wo­dzów tych przy­głu­pów Cha­ru­nów. Dru­ga taka oka­zja mia­ła już się nie tra­fić.

Do­wo­dził jed­ną z ko­lumn. Po­czątek był obie­cu­jący. Przez por­tal od­sy­ła­li do Ar­ka­dii całe rze­sze nie­wol­ni­ków, ho­ry­zont czer­nił się dy­ma­mi po­ża­rów, zaś ar­mia wro­ga nie po­tra­fi­ła im spro­stać.

Wkrót­ce jed­nak spra­wy za­częły się kom­pli­ko­wać. Mia­sta, do któ­rych wkra­cza­li, wy­da­wa­ły się ja­kieś dziw­ne, a urządze­nia, któ­ry­mi po­słu­gi­wał się prze­ciw­nik, wpra­wia­ły w zdu­mie­nie. Bez tech­nicz­ne­go wspar­cia Atlan­tów by­ło­by ci­ężko, zaś pó­źniej prze­sta­ło wy­star­czać na­wet ono. Z nie­ba spa­dał na nich ogień. Bar­ba­rzy­ńcy bro­ni­li się, nie zwa­ża­jąc na stra­ty. Kie­dy za­pa­dła de­cy­zja o po­wro­cie, gru­pa, któ­rą do­wo­dził, ule­gła roz­bi­ciu. Naj­pierw za­trzęsła się zie­mia, a pó­źniej w nie­bo wy­try­snęły gej­ze­ry ognia. Stra­żni­cy w wi­ęk­szo­ści po­le­gli, nie­wol­ni­cy też. Mimo że por­tal znaj­do­wał się na wy­ci­ągni­ęcie ręki – rap­tem pół dnia mar­szu i by­li­by na miej­scu – Qunnd do prze­jścia do­ci­ągnął ostat­kiem sił. Le­d­wo zdążył się zdzi­wić, że za­miast por­ta­lu za­stał je­dy­nie dziu­rę w zie­mi, gdy z łow­cy stał się zwie­rzy­ną. Nie tak to mia­ło wy­glądać. Cze­goś po­dob­ne­go ni­g­dy wcze­śniej nie do­świad­czył. Przy­bocz­ni wy­kru­sza­li się je­den po dru­gim. Raz tra­fi­li na po­jazd o tak prze­dziw­nej kon­struk­cji, że z tru­dem uwie­rzył w to, co wi­dzi. Z dłu­gie­go ko­mi­na raz za ra­zem bu­chał ogień, ma­sa­kru­jąc resz­tę od­dzia­łu. Za­nim unie­ru­cho­mi­li we­hi­kuł na do­bre, nie ostał się nikt oprócz nie­go.

Gdzie wła­ści­wie miał iść? Za­czął się ukry­wać, pró­bu­jąc nie zwra­cać nie sie­bie uwa­gi, ale jeść coś prze­cież mu­siał. Gra­bił, co się dało. W bez­sen­ne noce spędzo­ne na czu­wa­niu za­cho­dził w gło­wę, jak mo­gło do­jść do klęski. Naj­wy­ra­źniej nie do­ce­ni­li prze­ciw­ni­ka. No, ale kto się mógł cze­goś ta­kie­go spo­dzie­wać? Obie­ca­no im zwy­kły łu­pie­żczy rajd, a wy­sła­no na za­tra­ce­nie. A je­śli to był pod­stęp tych zdra­dziec­kich Atlan­tów?

Uciecz­ka się nie uda­ła, acz nie zo­stał za­bi­ty. Sta­ło się coś gor­sze­go – ran­ny w nogi, do­stał się do nie­wo­li. Po­dob­ne­go upo­ko­rze­nia nie do­znał nikt z jego rodu.

Oba­wiał się, że będzie trzy­ma­ny w klat­ce i po­ka­zy­wa­ny ku ucie­sze ga­wie­dzi, ale nic ta­kie­go się nie sta­ło. Opa­trzo­no jego rany i spró­bo­wa­no ne­go­cja­cji. Gdy rzu­cił się na pierw­sze­go z prze­śla­dow­ców, jego cia­ło prze­szył nie­wy­obra­żal­ny ból. Padł na zie­mię, to­cząc pia­nę z ust. Tam­tym naj­wy­ra­źniej spra­wi­ło to sa­tys­fak­cję.

Kom­plet­nie nie wie­dział, gdzie się zna­la­zł. Ci zwy­rod­nial­cy trak­to­wa­li wiel­kie­go Qun­n­da ni­czym zwie­rzę. By­dla­ki.

Za­czął tra­cić kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Wci­ąż w za­mkni­ęciu i pod ob­ser­wa­cją… Jaki Ka­ma­zot mó­głby to znie­ść? Pró­bo­wał za­snąć i już się nie obu­dzić, jed­nak zo­stał od­ra­to­wa­ny, a nie­dłu­go po­tem wsa­dzo­ny do obrzy­dli­wej, ob­le­pia­jącej cia­ło sub­stan­cji na do­wód osta­tecz­ne­go upo­ko­rze­nia. Wci­ąż za­cho­wy­wał świa­do­mo­ść, lecz cia­ło go nie słu­cha­ło. Kie­dy nos i usta wy­pe­łni­ła ga­la­re­ta, po­my­ślał, że to ko­niec.

Po­my­lił się.

Gdy otwo­rzył oczy, spró­bo­wał ro­zej­rzeć się na boki, lecz nie­wie­le zo­ba­czył poza wca­le licz­nym ko­mi­te­tem po­wi­tal­nym. Na wprost stał czło­wiek, któ­re­go ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dział. Wy­da­wał się pew­ny sie­bie, by nie rzec aro­ganc­ki, a więc po­wi­nien już nie żyć. Wy­star­czy je­den skok i ro­ze­rwie zu­chwal­ca na strzępy. Qunnd spi­ął się… i nie sko­czył. Spró­bo­wał wzbu­dzić w so­bie wście­kło­ść. Pró­bo­wał i nie po­tra­fił.

– Wstań – usły­szał ko­men­dę. – Chy­ba mo­że­my uznać, że zo­sta­łeś zre­so­cja­li­zo­wa­ny.

Qun­n­da nie zdzi­wił by­naj­mniej roz­kaz krzep­kie­go star­ca, tyl­ko to, że zro­zu­miał po­le­ce­nie. Wy­pe­łzł z sar­ko­fa­gu dziw­nie roz­le­ni­wio­ny.

– I co? Mia­łem ra­cję. Za­dzia­ła­ło jak trze­ba. Śla­dów po ra­nach już pra­wie nie wi­dać, jest jak nowy. – Syl­we­ster Za­wadz­ki, za­do­wo­lo­ny z sie­bie, pod­sze­dł bli­żej i zaj­rzał Qun­n­do­wi w oczy.

– Ja bym tego nie ro­bił – ostrze­gł Ar­tem Ta­ra­siuk. – Wiem, do cze­go są zdol­ni, pro­fe­so­rze.

– Są a byli to dwie ró­żne rze­czy, ka­pi­ta­nie. Ten tu­taj nie skrzyw­dzi mu­chy, chy­ba że mu każę. – Hi­sto­ryk przy­glądał się je­ńco­wi bez­na­mi­ęt­nie. – Otwórz usta. Szyb­ciej. Nie będę cze­kał do wie­czo­ra. Język do przo­du. Zrób aaa… Ju­styn­ko, pro­szę zo­ba­czyć, nie ma mig­da­łków.

– Fak­tycz­nie. Ma też moc­no zu­ży­te sie­ka­cze. O, ten jest chy­ba świe­ży.

– Niech spoj­rzę.

Gło­wa wiel­kie­go ka­ma­zoc­kie­go wo­jow­ni­ka zo­sta­ła bez­ce­re­mo­nial­nie od­gi­ęta w bok.

– Wiesz co, klęk­nij, będzie nam wy­god­niej – za­rządził pro­fe­sor.

Qunnd za­sto­so­wał się do po­le­ce­nia.

– Kto ma la­tar­kę? Pan, ka­pi­ta­nie? Mo­że­my po­ży­czyć? – Za­wadz­ki nie prze­sta­wał za­glądać hu­ma­no­ido­wi do pasz­czy, co Ta­ra­siuk uznał za dzi­wac­two. – No tak, że też nie zwró­ci­li­śmy na to uwa­gi wcze­śniej… Za­miast trzy­dzie­stu dwóch zębów on ma czter­dzie­ści.

– Ale dla­cze­go te zu­ży­te nie na­pra­wi­ły się po ku­ra­cji? – za­sta­na­wia­ła się Ju­sty­na Pa­włow­ska, sze­fo­wa Sek­cji E, dłu­go­no­ga i ja­sno­wło­sa pi­ęk­no­ść pe­łna na­uko­wej pa­sji.

– Czy to wa­żne? Może zęby u Ka­ma­zo­tów są jak u re­ki­na, sta­re wy­pa­da­ją i ro­sną nowe, or­ga­nizm nie przej­mu­je się ich sta­nem, więc żel aku­rat w tym za­kre­sie nie za­dzia­łał.

– Jak się na­zy­wasz? – Ukra­ińskie­go ofi­ce­ra in­te­re­so­wa­ły bar­dziej przy­ziem­ne te­ma­ty.

– Qunnd.

– Jak? Mów gło­śniej.

– Qunnd, pa­nie. – Po­two­ry nie mia­ły dla nie­go li­to­ści.

– Dziw­ny typ. My­śla­łem, że ze­chce mi od­gry­źć rękę, a gada ca­łkiem sen­sow­nie.

– To jesz­cze nic. Na ra­zie pew­nie jest ze­stre­so­wa­ny – oce­nił na­uko­wiec. – Ju­styn­ko, może zro­bi­my prze­świe­tle­nie gło­wy i wy­śle­my na­szym an­tro­po­lo­gom?

– A nie le­piej po­słać im Qun­n­da w ca­ło­ści? Po­ga­da­ją so­bie, na­wi­ążą kon­takt. Wi­dzę tu uni­kal­ny ma­te­riał na pra­cę na­uko­wą.

– Eee… nam po­trzeb­ny żo­łnierz, a nie eks­po­nat.

– Nie boi się pan, pro­fe­so­rze, że od­mó­wi wspó­łpra­cy? Bądź co bądź, to nasz wróg.

– Były wróg – spro­sto­wał Za­wadz­ki. – A pod czasz­ką ma wie­dzę, o ja­kiej nam się nie śni­ło. Ty­dzień nad nim pra­co­wa­łem. Skur­czy­byk na­wet nie wie, ile mnie zdro­wia kosz­to­wał.

– Dla ta­kich jak on przy­go­to­wa­no spe­cjal­ne miej­sce w pie­kle – wtrącił nie­prze­ko­na­ny Ta­ra­siuk. – Po­wiedz, Qunnd, wie­rzysz w pie­kło?

Ka­ma­zot nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć. Prze­cież właś­nie zna­la­zł się na sa­mym dnie Tar­ta­ru. Nor­mal­nie sta­rłby tych nędz­ni­ków na proch. Wie­dział, że jest do tego zdol­ny. A ra­czej… był zdol­ny. Te­raz nie po­tra­fił wzbu­dzić w so­bie agre­sji. Pa­mi­ętał ją, ale jej nie czuł.

Tro­je dręczy­cie­li nie zda­wa­ło so­bie spra­wy z tar­ga­jących Qun­n­dem emo­cji.

– Jest ła­god­ny jak ba­ra­nek – za­uwa­żył Ukra­iniec, któ­re­go na­gle wzi­ęła ocho­ta szturch­nąć je­ńca lufą au­to­ma­tu. – Wcze­śniej nie był taki po­tul­ny. Po­ka­zy­wał rogi.

– Pro­szę mi po­wie­dzieć, ka­pi­ta­nie, czy za­bi­ja pan lu­dzi na uli­cy, czy tyl­ko na woj­nie? – Za­wadz­ki zmarsz­czył brwi. – Źle to ująłem: nie na woj­nie, a w sy­tu­acji za­gro­że­nia ży­cia.

– To się chy­ba ro­zu­mie samo przez się. Tak zo­sta­łem wy­szko­lo­ny.

– O, wła­śnie. Wi­ęk­szo­ść oby­wa­te­li nie trza­śnie bli­źnie­go w pysk. To się w psy­cho­lo­gii na­zy­wa wy­uczo­ną bez­rad­no­ścią. Z na­szym przy­ja­cie­lem jest tak samo, a na­wet bar­dziej. Do­sta­nie za­da­nie, to je wy­ko­na.

Ar­tem nie­spo­koj­nie zer­k­nął na Za­wadz­kie­go.

– Pro­szę się nie mar­twić, tu nie ma co na­wa­lić.

– Nie od­bi­je mu?

– Od­bi­je, a ja­kże, lecz tyl­ko na po­le­ce­nie.

– Mo­że­my z nich zro­bić le­gion jan­cza­rów?

– Nie wiem, czy to opła­cal­ne. W kap­su­łach za­brak­nie miej­sca dla na­szych, a przy­po­mi­nam, że po­trze­by są ogrom­ne. Zresz­tą, nie mamy le­gio­nu, tyl­ko jed­ne­go.

Znaj­do­wa­li się w sali, któ­rą wy­pe­łnia­ły po­jem­ni­ki wy­gląda­jące tro­chę jak an­tycz­ne sar­ko­fa­gi, a tro­chę jak fu­tu­ry­stycz­ne trum­ny. Sta­ły w rów­nych od­le­gło­ściach od sie­bie, a było ich nie­co po­nad dwie­ście – co na ra­zie sta­no­wi­ło szczyt mo­żli­wo­ści. Zbli­ża­ła się ko­lej­na kam­pa­nia. Nie obej­dzie się bez strat. Mimo wspól­nych sta­rań miesz­ka­ńców Ela­is oraz Zie­mian, zwa­nych Ter­ra­na­mi, wci­ąż była to kro­pla w mo­rzu po­trzeb.

Dzi­ęki Ly­zi­ma­de­so­wi, atlan­tydz­kie­mu wład­cy mia­sta Ela­is, dys­po­no­wa­li tech­no­lo­gią, o ja­kiej wcze­śniej nikt z nich nie ma­rzył. W wy­pe­łnio­nych lecz­ni­czym że­lem kap­su­łach teo­re­tycz­nie mo­żna było wy­le­czyć ka­żdą cho­ro­bę oraz wpły­wać na układ ner­wo­wy – jak się oka­za­ło, nie tyl­ko lu­dzi i Atlan­tów, ale rów­nież Ka­ma­zo­tów. Sam Za­wadz­ki już dwu­krot­nie pod­da­wał się lecz­ni­czym za­bie­gom z do­sko­na­łym skut­kiem. Był bar­dziej spraw­ny in­te­lek­tu­al­nie, o mo­żli­wo­ściach fi­zycz­nych nie wspo­mi­na­jąc. Na bie­żni da­wał wy­cisk o wie­le młod­szym ko­le­gom. Na strzel­ni­cy rów­nież nie miał so­bie rów­nych. W jego przy­pad­ku ku­ra­cja za­dzia­ła­ła bez­błęd­nie, ale że na ka­żde­go wpły­wa­ła nie­co ina­czej, tro­chę eks­pe­ry­men­to­wał. Chcąc uzy­skać jak naj­lep­sze wy­ni­ki, „na­ma­czał” w żelu ka­żde­go, kto się na­wi­nął, rów­nież tych, któ­rzy wo­le­li trzy­mać się jak naj­da­lej od – było nie było – szar­la­ta­na. Szcze­gól­nie spek­ta­ku­lar­ny suk­ces wbrew woli za­in­te­re­so­wa­nych pro­fe­sor od­nió­sł z dwo­ma ga­gat­ka­mi – Ło­zi­ńskim i Ka­mi­ńskim, ban­dy­ta­mi, któ­rzy zbie­gli w ar­ka­dyj­ską głu­szę, jed­nak zo­sta­li poj­ma­ni. Męczył się z nimi dłu­go, aż w ko­ńcu „wy­szli na lu­dzi”, jak ma­wiał. Obec­nie po­ma­ga­li mu przy eks­pe­ry­men­tach, do­gląda­jąc kap­suł i pro­duk­cji żelu. Sa­mo­za­chwyt pro­fe­so­ra mąci­ła tyl­ko jed­na, za to spek­ta­ku­lar­na po­ra­żka. Pod­czas nie­daw­nej bi­twy z pew­ne­go bar­dzo sym­pa­tycz­ne­go ka­pra­la wy­szła be­stia. Nie mo­żna było nad nim za­pa­no­wać. Po dłu­gich sta­ra­niach uda­ło się w ko­ńcu przy­tępić jego mor­der­cze skłon­no­ści, ale py­ta­nie, kie­dy fa­ce­to­wi ko­lej­ny raz od­bi­je pal­ma, było sta­łym przed­mio­tem tro­ski Za­wadz­kie­go. Za­cho­wa­nia nie­któ­rych me­ta­lu­dzi na­dal w du­żej mie­rze po­zo­sta­wa­ły nie­wia­do­mą.

Tym bar­dziej więc nikt nie wie­dział, jak będzie z Qunn­dem.

Ka­ma­zot ani drgnął. Za­cho­wy­wał się spo­koj­nie, lecz wy­czu­wa­ło się w nim stłu­mio­ne po­kła­dy agre­sji. Był jak wście­kły pies w nie­wi­dzial­nym ka­ga­ńcu. Na ra­zie bra­ko­wa­ło im po­my­słu, jak wy­ko­rzy­stać jego wie­dzę i zdol­no­ści.

Za­wadz­ki po­pa­trzył jesz­cze na wo­jow­ni­ka, ale nic nie wy­my­śliw­szy, po­sta­no­wił, że na ra­zie czas na kawę, a de­cy­zję, co zro­bić z no­wym na­byt­kiem, po­dej­mie pó­źniej. „W sto­sow­nym cza­sie”. Na pew­no nie wy­śle Qun­n­da na Zie­mię, by stra­szył dzie­ci. Na­wet ła­god­ny jak ba­ra­nek Mrocz­ny Wędro­wiec wy­da­wał się cho­dzącą gro­zą. W do­dat­ku to jego Ka­ma­zot i nie ma po­wo­du dzie­lić się nim z lu­dźmi, któ­rzy i tak nie mie­li­by po­jęcia, co zro­bić z ta­kim da­rem. On z cza­sem na pew­no znaj­dzie dla nie­go za­jęcie.

2:

Skal­na ścia­na była nie­mal pio­no­wa i wzno­si­ła się na ja­kieś dwie­ście me­trów w górę. Wdra­pa­nie się na nią sta­no­wi­ło nie lada wy­zwa­nie, lecz roz­kaz do­wód­cy był ja­sny.

Było ich czte­rech. Wła­ści­wie na­le­ża­ło po­wie­dzieć, że zo­sta­ło ich czte­rech. On, Wie­nia­wa, Słoń i Ro­bot. Resz­ta… resz­ta nie ist­nia­ła. Do­kład­nie tak: resz­ta plu­to­nu, kom­pa­nii i ba­ta­lio­nu zo­sta­ła uni­ce­stwio­na. To­czy­ła się woj­na, a woj­na na tym po­le­ga. Naj­gor­sze było jed­nak to, że w pa­mi­ęci Wen­ty­la za­częły za­cie­rać się twa­rze ko­le­gów. Cza­sa­mi jesz­cze przy­cho­dzi­li do nie­go we śnie jako upio­ry. Nic nie mó­wi­li, tyl­ko sta­li i pa­trzy­li. Krzy­czał na nich, by so­bie po­szli. Zni­ka­li, by po ja­ki­mś cza­sie po­ja­wić się zno­wu.

– Idziesz pierw­szy. – Star­szy sie­rżant Piotr Wie­nia­wa po­pra­wił na so­bie wy­po­sa­że­nie.

Słoń i Ro­bot sta­li w mil­cze­niu, oto­cze­ni ster­ta­mi gra­tów. Przy­wie­źli wszyst­ko, cze­go po­trze­bo­wa­ła dru­ży­na, by prze­żyć kil­ka dni.

Zna­le­źli się tak bli­sko San­to­ri­ni, jak tyl­ko dało się bez wzbu­dza­nia za­in­te­re­so­wa­nia Atlan­tów. Nie byli tu­ry­sta­mi, za­tem wi­do­ków, któ­re kto inny i kie­dy in­dziej uzna­łby za olśnie­wa­jąco pi­ęk­ne, na­wet nie za­uwa­ży­li. Na ka­mie­ni­stą pla­żę de­san­to­wa­li się w zu­pe­łnych ciem­no­ściach z szyb­kie­go ku­tra, któ­ry do­star­czył ich tu­taj z wy­brze­ża Azji Mniej­szej. Na Zie­mi wy­spy te no­si­ły mia­no Cy­kla­dów. Tu­taj też, przy­naj­mniej dla nich. Na wy­my­śla­nie no­wych nazw nikt z Zie­mian nie miał ocho­ty, sko­ro sta­re pa­so­wa­ły jak ulał. Wy­star­czy­ło po­wie­dzieć „Nowa War­ta”, „Nowa Wi­sła”, „Nowe Kar­pa­ty” i ka­żdy wie­dział, o co cho­dzi. No­wym No­wym Jor­kiem na ra­zie nie mu­sie­li za­wra­cać so­bie gło­wy.

Pierw­sze me­try Wen­tyl po­ko­nał bły­ska­wicz­nie. Wdra­pał się na ru­mo­wi­sko, żeby stam­tąd roz­po­cząć wspi­nacz­kę. Nie zna­la­zł się tu przez przy­pa­dek. We­jście na górę sta­no­wi­ło za­da­nie dla Spi­der­ma­na, czy­li do­kład­nie ko­goś ta­kie­go jak on. Ko­mik­so­wy bo­ha­ter i pol­ski ka­pral mie­li ze sobą wie­le wspól­ne­go. Obu mo­żna okre­ślić mia­nem me­ta­lu­dzi, jed­no­stek o mo­żli­wo­ściach będących poza za­si­ęgiem cho­ćby naj­bar­dziej nie­prze­ci­ęt­nych zja­da­czy chle­ba.

Zda­no­wicz zer­k­nął w dół, gdzie stał Wie­nia­wa. Wie­dział, że nie od­zy­skał pe­łne­go za­ufa­nia sie­rżan­ta. Pod­czas ostat­niej bi­twy moc­no so­bie na­gra­bił. Cho­le­ra wie, co go na­pa­dło. Na­gle po­czuł nie­po­ha­mo­wa­ną ocho­tę na za­bi­ja­nie. Nic in­ne­go się nie li­czy­ło. To nie był mor­der­czy szał, tyl­ko wła­śnie ocho­ta. Pa­mi­ętał, z jaką przy­jem­no­ścią ob­ci­ął gło­wę mar­twe­mu Cha­ru­no­wi. Mógł tych by­dla­ków roz­wa­lać ty­si­ąca­mi, nic dla nie­go nie zna­czy­li. Po tym, co zro­bi­li z Zie­mią, nie za­słu­gi­wa­li na nic in­ne­go.

Nie wie­dział z całą pew­no­ścią, co było przy­czy­ną tego od­jaz­du – ku­ra­cja Za­wadz­kie­go czy krysz­ta­ły mon­to­wa­ne w ste­row­ni­kach umo­żli­wia­jących uru­cho­mie­nie por­ta­lu. Ku­ra­cja dała mu su­per­mo­ce, lecz na te ka­mie­nie też się na­pa­lił. Ści­ska­jąc w pi­ęści zie­lo­ne bry­ły, czuł się nie­po­ko­na­ny.

– Prze­stań się opier­da­lać i ru­szaj!

Głos do­wód­cy z dołu spra­wił, że ze­brał się w so­bie. Wla­złszy w wąską roz­pa­dli­nę, za­czął piąć się wzwyż, za­pie­ra­jąc się no­ga­mi i ple­ca­mi o ska­łę. Nie było to wy­god­ne, jed­nak ina­czej się nie dało. Tasz­czył ze sobą zwój liny, po któ­rej pó­źniej we­sp­ną się po­zo­sta­li.

Nogi, ręce, bar­ki, nogi, ręce, bar­ki. Żad­nych emo­cji. Ból i zmęcze­nie nie ist­nia­ły, po­dob­nie jak wy­so­ko­ść. Mu­siał do­trzeć na szczyt, nikt inny tego nie zro­bi. Zbli­ża­ła się bi­twa o San­to­ri­ni, a do­god­ny punkt mo­ni­to­ru­jący ruch nad ar­chi­pe­la­giem mógł prze­sądzić o jej wy­ni­ku.

Naj­prost­szą me­to­dą do­tar­cia na wy­spę by­łby prze­lot „Ry­zy­kan­tem”, wi­ro­lo­tem zdo­by­tym na wro­gu, tyle że jed­nost­ka po­szła wła­śnie do prze­glądu. Na śmi­gło­wiec nie chciał się zgo­dzić ge­ne­rał Ro­man Cie­pli­ński – do­wód­ca ogra­ni­czo­ne­go kon­tyn­gen­tu w Ar­ka­dii – uwa­ża­jąc, że taka ziem­ska kon­struk­cja zwró­ci na sie­bie uwa­gę, zresz­tą na wszyst­kie ma­szy­ny, ja­kie mie­li, dmu­cha­no i chu­cha­no w oba­wie przed ich uszko­dze­niem. W obec­nych wa­run­kach na­pra­wa wi­ąza­ła się ze spo­ry­mi kło­po­ta­mi. Po­zo­stał ku­ter tor­pe­do­wy typu Ko­mar, re­likt za­mierz­chłych cza­sów, nie­mniej wy­po­sa­żo­ny w nowy sil­nik i na­da­jący się w sam raz do mi­sji, jaką przy­szło wy­pe­łnić ko­man­do­som.

Wen­tyl do­ta­rł do nie­wiel­kiej pó­łki, wdra­pał się na nią i roz­lu­źnił ra­mio­na. Kie­dyś ocie­ka­łby po­tem, dziś tyl­ko tro­chę szyb­ciej od­dy­chał.

Po­ło­wa dro­gi za nim. Ko­lej­ny od­ci­nek na­wet jemu wy­dał się kar­ko­łom­ny. Przyj­dzie moc­niej po­pra­co­wać cia­łem, żeby wy­ko­rzy­stać nie­licz­ne miej­sca, gdzie da się za­ha­czyć pal­ca­mi. Kie­dyś na­zwa­łby to eks­tre­mal­ną wspi­nacz­ką ska­łko­wą dla świ­rów, obec­nie miał to w za­kre­sie obo­wi­ąz­ków.

Po paru mi­nu­tach akro­ba­cji zna­la­zł wresz­cie do­god­ne miej­sce na wsa­dze­nie kost­ki. Za­wi­sł na jed­nej ręce, dru­gą wci­snął przy­rząd w szcze­li­nę, szarp­nął. Trzy­ma­ło się do­brze, prze­ci­ągnął więc linę i pod­ci­ągnął się ko­lej­ne pół me­tra wzwyż. Z tej wy­so­ko­ści Wie­nia­wa i po­zo­sta­li wy­gląda­li jak mrów­ki.

Roz­bu­jał się i uchwy­cił dwo­ma pal­ca­mi pra­wej ręki kra­wędź nie­wiel­kie­go za­ło­mu. Nim zdążył prze­nie­ść na nią ci­ężar cia­ła, wiel­ki ka­wał ska­ły urwał się i z ło­sko­tem po­le­ciał w dół po ścia­nie. Su­per za­ba­wa. Mógł tak spędzić cały dzień. Rzu­cił okiem, czy ci na dole prze­ży­li.

Da­lej po­szło już ła­two. Wi­dok ze szczy­tu wy­na­gra­dzał wszel­kie tru­dy. San­to­ri­ni znaj­do­wa­ła się naj­wy­żej dzie­si­ęć ki­lo­me­trów w bok na po­łu­dnio­wy za­chód. Za da­le­ko, by do­strzec ja­kie­kol­wiek szcze­gó­ły, ale od cze­go ka­me­ry, sen­so­ry i ra­dar, któ­re przy­tar­ga­li ze sobą wraz z ze­sta­wem za­si­la­czy, aku­mu­la­to­rów i pa­ne­li fo­to­wol­ta­icz­nych. Po­wsta­nie tu punkt ob­ser­wa­cyj­ny, że mu­cha nie sia­da. Za­ma­sku­ją go i za czter­dzie­ści osiem go­dzin od­pły­ną do ko­lej­ne­go za­da­nia.

Wci­ągnął zwój lin przy­wi­ąza­ny na ko­ńcu repsz­nu­ra. Umo­co­wał eks­pres i za­czął opusz­czać linę. Wy­chy­lił się, żeby spraw­dzić, czy się gdzieś nie za­pląta­ła. Opusz­czał ją nie­śpiesz­nie. To je­dy­na chwi­la, któ­rą miał dla sie­bie.

Nie przy­glądał się oto­cze­niu, nie był tu­ry­stą. W ogó­le nie chciał tu być. Od kie­dy wró­ci­li z re­ko­ne­san­su z po­łud­nia, nie po­tra­fił za­po­mnieć o jed­nej spra­wie. Nie cho­dzi­ło o gi­gan­tycz­ny por­tal, jaki wów­czas zlo­ka­li­zo­wa­li, a o dziew­czy­nę, któ­rą wi­dział przez chwi­lę pod­czas ma­łej mi­sji zwia­dow­czej w po­bli­żu ko­pal­ni od­kryw­ko­wej w gó­rach An­ty­li­ba­nu. Zu­pe­łnie się na niej za­fik­so­wał. Nie mógł so­bie wy­bić jej z gło­wy, po praw­dzie ani my­ślał pró­bo­wać. Pa­mi­ętał o niej rano za­raz po prze­bu­dze­niu i w nocy przed za­śni­ęciem. Wspi­nał się, strze­lał, a na­wet jadł, ma­jąc ją przed ocza­mi. Mu­siał ist­nieć spo­sób, by po nią wró­cić. Pra­ca w ko­pal­ni to pro­sta i krót­ka dro­ga na tam­ten świat. Skąd się tam wzi­ęła, sta­no­wi­ło dla Wen­ty­la za­gad­kę, ale do­wie się tego. Wcze­śniej czy pó­źniej, ale się do­wie. Przy­naj­mniej jego ży­cie na­bra­ło ja­kie­goś sen­su.

Gło­śne sa­pa­nie prze­rwa­ło roz­my­śla­nia Krzy­śka. Po­nad kra­wędzią uka­za­ła się gło­wa, a pó­źniej bar­ki Wie­nia­wy. Czo­ło star­sze­go sie­rżan­ta zro­szo­ne było po­tem.

– Do­brze się ba­wisz? – za­py­tał pod­ofi­cer, ostat­kiem sił wdra­pu­jąc się na szczyt.

– Zna­ko­mi­cie.

– To te­raz wci­ągniesz ma­ne­le do góry, a ja od­pocz­nę. Co to dla ta­kie­go chło­pa jak ty.

Już się nie lu­bi­li jak daw­niej. Naj­wy­żej to­le­ro­wa­li się, przy czym Wie­nia­wa za­cho­wy­wał da­le­ko idącą ostro­żno­ść. I po­my­śleć, że do nie­daw­na Wen­tyl da­łby so­bie za do­wód­cę rękę uci­ąć. Dziś już nie­ko­niecz­nie.

Tro­chę trwa­ło, za­nim upo­rał się z za­da­niem. Pa­kun­ki nie były duże, ale swo­je wa­ży­ły. Za­bez­pie­czo­no je do­kład­nie w oba­wie przed uszko­dze­niem. Może od nich za­le­żeć ży­cie – rów­nież ich ży­cie.

Miej­sce na obóz wy­bra­li sta­ran­nie, po czym naj­pierw okry­li je od góry siat­ką ma­sku­jącą.

Pó­źniej roz­sta­wi­li sprzęt i – w od­po­wied­niej od­le­gło­ści od resz­ty – pa­ne­le sło­necz­ne. Tych nie dało się ukryć. Po dwóch go­dzi­nach byli go­to­wi.

Wie­nia­wa uru­cho­mił urządze­nie, któ­re oży­ło z ci­chym szu­mem.

San­to­ri­ni za­miesz­ki­wa­ło oko­ło dwu­stu ty­si­ęcy Atlan­tów. To sto­sun­ko­wo nie­du­żo. W nor­mal­nych wa­run­kach wy­star­czy­ło­by za­sy­pać mia­sto ra­kie­ta­mi tak, żeby nic nie wy­sta­wa­ło po­nad fale. Tu­taj pro­ble­mem były dro­ny, broń nad­zwy­czaj gro­źna i z pew­no­ścią zdol­na po­ra­dzić so­bie ze skrom­ny­mi si­ła­mi po­wietrz­ny­mi Ter­ran. Dużo mó­wi­ło się o wy­ko­rzy­sta­niu tak­tycz­nej bro­ni ato­mo­wej, ale Wen­tyl nie sądził, żeby do­szło do jej uży­cia. Ar­ka­dię prze­cież pla­no­wa­no za­sie­dlić, a nie po­kryć ra­dio­ak­tyw­nym py­łem.

Dru­ży­na sku­pi­ła się przy sie­rżan­cie, ob­ser­wu­jąc ekran lap­to­pa. Nad Atlan­ty­dą, tą praw­dzi­wą, a nie le­gen­dar­ną, wi­dać było spo­ry ruch wi­ro­lo­tów. Ka­żdy z nich świe­cił ni­czym bo­żo­na­ro­dze­nio­wa cho­in­ka. O ra­da­rach i tech­no­lo­gii ste­alth Ar­ka­dyj­czy­cy nie mie­li po­jęcia. Naj­wy­ra­źniej nie była im po­trzeb­na, bo prze­cież w in­nych dzie­dzi­nach wy­prze­dza­li Ter­ran o wie­le dłu­go­ści.

Nie­dłu­go mia­ło się to zmie­nić. Oby jak naj­szyb­ciej.

3:

– Pro­szę so­bie wy­obra­zić, że te sztucz­ki na mnie nie dzia­ła­ją. – Pu­łkow­nik Omar Pal­mer ro­bił wra­że­nie zde­ner­wo­wa­ne­go. Po­rzu­cił dy­plo­ma­tycz­ne owi­ja­nie spraw w ba­we­łnę.

– Nie bar­dzo wiem, o czym pan mówi – od­pa­rł znu­żo­nym gło­sem sie­dzący na­prze­ciw­ko nie­go ge­ne­rał Wła­dy­sław Dwor­czyk, szef Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go Woj­ska Pol­skie­go.

To nie była ani pierw­sza, ani ostat­nia taka roz­mo­wa. W ostat­nim okre­sie od­był ich wie­le. Sam już nie pa­mi­ętał ile.

– Od mie­si­ąca pró­bu­je­my skon­tak­to­wać się z na­szy­mi ofi­ce­ra­mi, któ­rzy słu­żą w pol­skiej ar­mii jako do­rad­cy, i wci­ąż się nam to unie­mo­żli­wia. – Wy­da­wa­ło się, że Pal­mer ma ocho­tę wal­nąć pi­ęścią w stół. – Jak to nie mo­że­my zbli­żyć się do por­ta­lu ani go prze­kro­czyć?

– Ta­kie są pro­ce­du­ry – wy­ja­śnił Po­lak, spo­koj­nie spo­gląda­jąc przy tym w okno, przez któ­re nie­wie­le było wi­dać, bo za­ci­nał deszcz. – My mamy swo­je, tak jak wy swo­je. Czy ja się o nie cze­piam?

– Mu­si­my wy­ja­śnić so­bie parę spraw, naj­le­piej od razu. Od­no­szę wra­że­nie, że trak­tu­je się nas z po­gar­dą, nie jak so­jusz­ni­ków czy part­ne­rów, ale wy­łącz­nie jak do­star­czy­cie­li lu­dzi i tech­no­lo­gii. To się musi sko­ńczyć. Czy wy­ra­zi­łem się do­sta­tecz­nie ja­sno?

– Ma pan ab­so­lut­ną ra­cję. – Dwor­czyk po­ki­wał gło­wą.

Nad Wiel­ko­pol­ską za­le­gł niż, co po­gor­szy­ło i tak kiep­ski na­strój ge­ne­ra­ła. Mało jadł, mało spał. O po­rach roku trud­no już było mó­wić. Pod wpły­wem pyłu, któ­ry do­stał się do at­mos­fe­ry w wy­ni­ku nisz­czy­ciel­skich ata­ków Atlan­tów i pó­źniej­szych ka­ta­strof, nie­bo nie­mal bez prze­rwy było za­chmu­rzo­ne. Ka­żdy z osob­na i wszy­scy ra­zem mar­twi­li się o plo­ny. Czy uda się ze­brać choć tyle zbo­ża, by ob­siać pola? Nikt nie wie­dział, jak dłu­gi będzie okres we­ge­ta­cji ro­ślin. Za­brak­nie ku­ku­ry­dzy, psze­ni­cy i ryżu. Ho­dow­cy wy­bi­ją sta­da, co po­zwo­li prze­trwać ko­lej­ny rok. Co sta­nie się pó­źniej? Mamy zdech­nąć z gło­du?

Ame­ry­ka­nin wbił w ge­ne­ra­ła mor­der­cze spoj­rze­nie. Co temu dur­nio­wi roi się we łbie? Naj­wy­ra­źniej gwiazd­ki przy­sło­ni­ły mu zdol­no­ść ra­cjo­nal­ne­go my­śle­nia. Na­pa­wał się swo­imi za­słu­ga­mi, ale w grun­cie rze­czy to sko­ńczo­ny buc.

Na­gle Dwor­czyk spoj­rzał na Ame­ry­ka­ni­na z za­in­te­re­so­wa­niem. Fa­cet nie był sta­ry, prze­żył ja­kieś czter­dzie­ści parę wio­sen, jesz­cze nie­daw­no mu­siał upra­wiać ja­kiś sport. Bary miał sze­ro­kie, le­d­wie miesz­czące się w przy­cia­snej kurt­ce mun­du­ro­wej. Ka­wał chło­pa. Ad­iu­tant też nie uło­mek, a i resz­ta de­le­ga­cji wy­gląda­ła za­chęca­jąco. Ty­pów było ze dwu­dzie­stu – w sam raz na nowy plu­ton.

To co? Dy­wi­zja za­bez­pie­cze­nia cze­ka! Do ki­lo­fa i ło­pa­ty nada­wa­li się zna­ko­mi­cie. Lot­ni­ka za­go­spo­da­ru­ją ina­czej. Ko­goś mu­szą wsa­dzić za ste­ry, by do­ko­nać na­lo­tu na San­to­ri­ni. Ten rudy blon­dyn o ir­landz­kim na­zwi­sku po­le­ci w pierw­szej ko­lej­no­ści.

– Zro­bi­my tak… – Udał, że się za­sta­na­wia. – My tu pa­nom wszyst­ko po­ka­że­my. Ko­nin to uro­cze mia­stecz­ko. Spo­ro się tu­taj ostat­nio bu­du­je. Sami pa­no­wie ro­zu­mie­ją. Ka­żdy chce tu mieć swo­ją sie­dzi­bę. Ja tu je­stem tyl­ko go­ściem, lecz sły­sza­łem, że te­ren na wschód od mia­sta wy­ku­pił Mi­cro­soft, a na za­chód IBM. Po­dob­no pre­ze­si za­ło­ży­li się, kto wy­bu­du­je wy­ższy biu­ro­wiec – po­wie­dział z jo­wial­nym uśmie­chem, jak na do­bre­go wuj­ka przy­sta­ło. – Roz­bu­do­wu­je­my lot­ni­sko w oko­li­cy Wrze­śni z pa­sem o dłu­go­ści dwóch i pół ki­lo­me­tra. O tym mniej­szym nie ma co mó­wić. Jest też stocz­nia. Zda­je się, że już ją pa­no­wie wi­dzie­li.

Pal­mer od­chy­lił się do tyłu. Pew­nie za­sta­na­wiał się, co tu jest gra­ne.

– To na­praw­dę bar­dzo in­te­re­su­jące, ale prze­cież nie po to pa­no­wie tu przy­by­li, praw­da? – Ge­ne­rał nie cze­kał na od­po­wie­dź. – Na­praw­dę in­te­re­su­jący jest Punkt Zero i por­tal.

Ame­ry­ka­nin za­czerp­nął po­wie­trza, żeby wpa­ść Dwor­czy­ko­wi w sło­wo.

– Pro­szę nic nie mó­wić. Do­my­ślam się o, co cho­dzi. Pa­no­wie za­pew­ne chcą prze­jść na tam­tą stro­nę. Od­po­wiem od razu: to nie jest pro­ste, ale jak to się mówi, nie ma rze­czy nie­mo­żli­wych.

– Na­praw­dę? – Pal­mer chrząk­nął. – Bo mnie się wy­da­wa­ło, że czy­nio­ne są nam trud­no­ści.

– Trud­no­ści są wszędzie, a pa­no­wie… Ech, po­wiem szcze­rze: ko­lej­ka jest dłu­ga. Sta­ra­my się nie ro­bić wy­jąt­ków. Pro­szę nas zro­zu­mieć. Tak to wy­gląda. – Dwor­czyk roz­ło­żył ręce. – Na pły­cie lot­ni­ska wi­dzie­li­ście chy­ba sa­mo­lot. Przy­le­cie­li nim Nor­we­dzy z ca­łkiem szczo­drą ofer­tą po­mo­cy i wspó­łpra­cy.

– Wspó­łpra­cy? – za­in­te­re­so­wał się ame­ry­ka­ński puł­kow­nik.

– Boją się, że Ro­sja­nie po­ło­żą łapę na ich zło­żach ropy i gazu na ar­ka­dyj­skim Mo­rzu Pó­łnoc­nym. Dla nich to rzecz o klu­czo­wym zna­cze­niu.

– Co za­pro­po­no­wa­li?

– Wy­po­sa­że­nie ca­łej bry­ga­dy. – Ge­ne­rał za­czął prze­rzu­cać le­żące przed nim pa­pie­ry. – O, tu jest… tak: jed­na bry­ga­da, dwa dy­wi­zjo­ny F-16, tyl­ko tyle im zo­sta­ło, oraz prze­nie­sie­nie pro­duk­cji Konsg­ber­ga do Stre­fy.

– Pan nie mówi po­wa­żnie. – Po­licz­ki Oma­ra Pal­me­ra za­częły czer­wie­nieć, po­dob­nie jak by­czy kark. – To prze­cież…

– To jest nie­wie­le, pu­łkow­ni­ku – wy­pa­lił Po­lak. – Ro­sja­nie są bar­dziej szczo­drzy.

– Ro­sja­nie tu są?

– Oczy­wi­ście, a jak pan my­ślał? Przy­by­li przed­wczo­raj. Nie afi­szu­ją się, ale ne­go­cja­cje, któ­re z nimi pro­wa­dzi­my, są dużo bar­dziej za­awan­so­wa­ne niż te z Nor­we­ga­mi. Wła­ści­wie zga­dza­ją się na wszyst­ko, co im za­pro­po­nu­je­my.

– Czy­li?

– Na po­czątek… zresz­tą, co ja będę mó­wił. – Dwor­czyk zna­la­zł czy­stą kart­kę i za­czął na niej ba­zgrać dłu­go­pi­sem, co aku­rat przy­szło mu do gło­wy. Gdy sko­ńczył, po­dał dane Ame­ry­ka­ni­no­wi, któ­re­mu na ten wi­dok oczy wy­szły z or­bit.

– Aż tyle?

– No, wie pan, jak się chce po­sia­dać im­pe­rium od… po­wiedz­my… Smo­le­ńska po Ala­skę, to nie ma co oszczędzać na dro­bia­zgach.

– Wąt­pię, czy dys­po­nu­ją aż taką ilo­ścią sprzętu.

– A ja nie. Wy­ci­ąga­ją z za­pa­sów ma­ga­zy­no­wych, co tyl­ko się da, re­mon­tu­ją i uzu­pe­łnia­ją stra­ty. Mają w tym spo­re do­świad­cze­nie.

– Ale sa­mo­lo­ty…

– Mają wy­lądo­wać bo­daj w czwar­tek, to jed­nak ich wła­sna ini­cja­ty­wa. Gest do­brej woli, jak oświad­czy­li. Nam z tym aż tak się nie śpie­szy. Tam… – pa­lec Dwor­czy­ka za­wi­sł w po­wie­trzu, bo ge­ne­rał nie wie­dział, gdzie go skie­ro­wać – …czy­li w Ar­ka­dii, do­pie­ro roz­bu­do­wu­je­my po­trzeb­ną in­fra­struk­tu­rę.

– Mogę pro­sić o kon­kre­ty?

– Nie­ste­ty nie. – Ge­ne­rał zga­sił te za­pędy w za­rod­ku. – Mo­żli­wo­ści są wiel­kie, ale po­trze­by rów­nież. Dzia­ła­my na dużą ska­lę i ni­cze­go nie mo­że­my po­zo­sta­wić przy­pad­ko­wi. Pa­no­wie to chy­ba ro­zu­mie­ją.

– Oczy­wi­ście. – Pal­mer wci­ąż ga­pił się na za­pi­sa­ne przez Po­la­ka licz­by. – Jed­ną z na­szych pro­po­zy­cji jest utwo­rze­nie rady ko­or­dy­na­cyj­nej i wspól­ne­go po­łączo­ne­go szta­bu.

Dwor­czyk po­wstrzy­mał się przed prych­ni­ęciem. Aha, już się nie może do­cze­kać. Rada i sztab pi­ęk­nie brzmia­ły, lecz ozna­cza­ły, że zo­sta­nie po­py­cha­dłem w pro­jek­cie, któ­ry oso­bi­ście stwo­rzył i pro­wa­dził.

Nie dzi­wił się Pal­me­ro­wi. Pu­łkow­nik na pew­no do­stał kon­kret­ne wy­tycz­ne, któ­rych mu­siał się trzy­mać, po­dob­nie jak sze­fo­wie po­zo­sta­łych de­le­ga­cji tłum­nie przy­by­wa­jących do Ko­ni­na, al­bo­wiem ta wiel­ko­pol­ska mie­ści­na sta­ła się cen­trum świa­ta. Nie tyl­ko dla­te­go, że wszyst­kie me­tro­po­lie le­gły w gru­zach, po­dob­nie wie­le mniej­szych aglo­me­ra­cji. Rządy i dyk­ta­tu­ry ge­ne­ral­nie prze­trwa­ły in­wa­zję i szyb­ko wy­pe­łzły ze swo­ich nor, pró­bu­jąc wró­cić do gry. Śro­dek ci­ężko­ści świa­ta zna­la­zł się wła­śnie tu­taj bez ni­czy­jej złej ani do­brej woli. Tak się sta­ło i tyle – je­dy­ne prze­jście pro­wa­dzące do in­ne­go wy­mia­ru, któ­ry ma się stać No­wym Świa­tem, po­zo­sta­ło aku­rat pod Ko­ni­nem, dla­te­go wszy­scy obec­nie wi­ąza­li z nim ol­brzy­mie na­dzie­je. Dwor­czyk tyl­ko pod­su­nął im parę po­my­słów. Aż miło było pa­trzeć, jak przy­po­chle­bia­ją się i na wszel­kie mo­żli­we spo­so­by pró­bu­ją ubiec kon­ku­ren­tów albo ogra­ni­czyć ich wpły­wy.

Nie­licz­ni gro­zi­li, ale i na nich zna­la­zł spo­sób. Wy­star­czy­ło ca­łkiem mi­mo­cho­dem nad­mie­nić, że Mek­sy­ka­nie mają chrap­kę na Tek­sas, Ari­zo­nę, Ka­li­for­nię i Nowy Mek­syk, a Taj­pej chce… ge­ne­ral­nie wszyst­kie­go i już roz­mo­wy na­bie­ra­ły zu­pe­łnie in­ne­go cha­rak­te­ru. Ktoś mó­głby po­wie­dzieć, że to gru­bo. Ha! Gru­bo to do­pie­ro będzie, jak się oka­że, że ro­bił ich wszyst­kich w wała.

Dla Dwor­czy­ka przede wszyst­kim li­czył się czas. Oczy­wi­ście, w ko­ńcu pre­ten­den­ci zo­rien­tu­ją się, o co cho­dzi, jed­nak będzie już za pó­źno. Ani te­raz, ani tym bar­dziej wte­dy nie da się Po­la­kom po­gro­zić pal­cem, po­sta­wić do kąta czy wy­mu­sić ustęp­stwa. Ci, któ­rzy przej­dą przez wro­ta, już nie wró­cą na Zie­mię, a na­wet gdy­by kie­dyś do tego do­szło, będą lo­jal­ni tyl­ko wo­bec swo­jej no­wej oj­czy­zny.

– Pew­ne cia­ło do­rad­cze już ist­nie­je – rze­kł ge­ne­rał z oci­ąga­niem.

– Mó­głbym się z nim spo­tkać?

– Nie wi­dzę prze­szkód.

– Kie­dy? – Pal­mer nie od­pusz­czał.

– Nie­dłu­go. Pro­ce­du­ra prze­jścia przez por­tal jest cza­so­chłon­na.

– Ale przed lun­chem zdąży­my?

– Ju­trzej­szym? Na pew­no.

„Jak przej­dziesz, dęty fra­je­rze, przez kur­ty­nę, to ju­tro będziesz już w dro­dze do Ela­is, gdzie wy­lądu­jesz w sar­ko­fa­gu” – po­my­ślał Dwor­czyk z nie­win­nym uśmie­chem przy­kle­jo­nym do ust.

– Przej­dźmy do kon­kre­tów.

– Nie tak szyb­ko. – Pal­mer wci­ąż po­zo­sta­wał od­por­ny na jego urok oso­bi­sty. – Jest jesz­cze parę kwe­stii do wy­ja­śnie­nia. Z jed­nej stro­ny sły­szę o taj­nych ro­ko­wa­niach pro­wa­dzo­nych ze stro­ną ro­syj­ską, a z dru­giej nie­od­po­wie­dzial­ne dzia­ła­nia w ba­se­nie Mo­rza Czar­ne­go, któ­rych się do­pu­ści­li­ście, omal nie za­ko­ńczy­ły się woj­ną. Jak się pan z tego wy­tłu­ma­czy?

– Nie wi­dzę po­wo­du, by się panu z cze­go­kol­wiek tłu­ma­czyć, ale wy­ja­śnię sy­tu­ację. Ro­ko­wa­nia, jak pan za­uwa­żył, są taj­ne. Po­li­ty­ka ma to do sie­bie, że nie­któ­re spra­wy za­ła­twia się nie­ofi­cjal­ny­mi ka­na­ła­mi, a dla pu­blicz­ki są za­pew­nie­nia o nie­roz­ma­wia­niu z wro­ga­mi. Afe­rę Iran-Con­tras pan ko­ja­rzy?

– Więc to tak.

– Do­brze, pu­łkow­ni­ku. – Dwor­czyk już na sto­jąco zło­żył pa­pie­ry i od­dał je ad­iu­tan­to­wi, szy­ku­jąc się do wy­jścia. Pal­mer nie­źle go wku­rzył. Że też Wa­szyng­ton nie mógł przy­słać ko­goś in­te­li­gent­niej­sze­go. Wszyst­kich wy­bi­li Cha­ru­no­wie, czy co? – Po­ra­dzi­my so­bie bez was. Wy­rzut­nie M270 ma też Egipt i Gre­cja. We­źmie­my je od nich. Za­pew­niam pana, że oba rządy już są za­chwy­co­ne, pod­kre­ślam, kur­wa: za­chwy­co­ne tym, że będą mo­gły słu­żyć nam małą po­mo­cą, któ­ra umoc­ni od­wiecz­ną przy­ja­źń pol­sko-egip­ską bądź też pol­sko-grec­ką na ko­lej­ne de­ka­dy i nada jej nowy wy­miar. Do­słow­nie. Wy­rzut­nie przy­ślą na swój koszt. Je­den te­le­fon i po spra­wie. Wcze­śniej nie by­łem za­in­te­re­so­wa­ny, bo to kło­pot ci­ągnąć MLRS-y taki ka­wał. No, ale sko­ro nie mo­żna li­czyć na naj­bli­ższe­go so­jusz­ni­ka, to trud­no… Pew­nie przy­pły­ną jed­nym stat­kiem wraz z przy­obie­ca­ny­mi do­dat­ka­mi, co to mia­ło być… – udał, że się za­sta­na­wia – chy­ba parę ba­ta­lio­nów pie­cho­ty i śmi­głow­ce bo­jo­we. Je­że­li nie chce­cie uczest­ni­czyć w osta­tecz­nym zwy­ci­ęstwie, to dzi­wię się, ale nie zmu­szam.

– Chwi­lecz­kę. – Pal­mer pró­bo­wał go za­trzy­mać.

– Pro­szę mi wy­ba­czyć, je­stem za­jęty.

– Po co te ner­wy?

– Zmi­tręży­łem dla pa­nów do­sta­tecz­nie dużo cza­su. Już i tak je­stem spó­źnio­ny. Kto te­raz? – Ge­ne­rał zwró­cił się do ad­iu­tan­ta.

– Ar­gen­ty­ńczy­cy.

– A pó­źniej?

– De­le­ga­cje z Ma­le­zji, Ban­gla­de­szu i Szwe­cji. W tej wła­śnie ko­lej­no­ści – od­pa­rł mło­dy po­rucz­nik bez za­jąk­ni­ęcia. – Pra­gnę przy­po­mnieć, że Wło­si wci­ąż cze­ka­ją na od­po­wie­dź.

– W tej sy­tu­acji, jak pan wi­dzi, nie mamy o czym mó­wić. – Dwor­czyk już był przy drzwiach, gdy Pal­mer po­de­rwał się z krze­sła.

– Ja mam tyl­ko na względzie wspól­ne do­bro na­szych kra­jów.

– Oczy­wi­ście.

– Kon­se­kwen­cje… – za­czął jan­kes nie swo­im gło­sem, sta­jąc mu na dro­dze.

– Ja je do­sko­na­le znam, pu­łkow­ni­ku. My­ślę o nich co­dzien­nie i je­stem ich świa­dom, w prze­ci­wie­ństwie do pana. Chcia­łbym wie­dzieć, czy gdy­by tak por­tal zna­la­zł się w Sta­nach, za­szczy­ci­li­by­ście mnie roz­mo­wą, czy też do­ko­na­li po­dzia­łu Pol­ski po­mi­ędzy Niem­cy i Ro­sję po­nad na­szy­mi gło­wa­mi? Pana mina wy­star­czy mi za od­po­wie­dź – prych­nął po­gar­dli­wie. – My przy­naj­mniej nie trak­tu­je­my ni­ko­go z góry. W ka­żdym wi­dzi­my part­ne­ra, na­wet w tych, któ­rzy nie do ko­ńca nas ak­cep­tu­ją.

Ile go kosz­to­wa­ła ta roz­mo­wa… Ble­fo­wał cały czas, ale dur­ny jan­kes o tym nie wie­dział. To była gra dla wy­bra­nych, Pal­mer się do niej nie nada­wał.

– Obie­cu­ję, że do­sta­nie pan ba­ta­lion zmo­der­ni­zo­wa­nych MLRS-ów.

– Te­raz to mo­że­cie się nimi wy­pchać, obej­dzie­my się bez nich. – Dwor­czy­ko­wi przy­po­mnia­ły się pa­mi­ęt­ne sło­wa Chur­chil­la do An­der­sa. Nie­po­kój w oczach Ame­ry­ka­ni­na spra­wił mu sa­tys­fak­cję.

– Nie tak się uma­wia­li­śmy.

– Umo­wa ule­gła zmia­nie. Albo ak­cep­tu­je­cie na­sze wa­run­ki, albo kom­bi­nuj­cie sami, jak do­stać się do Ar­ka­dii. Po­wo­dze­nia. – Nie miał dla Pal­me­ra li­to­ści.

Wy­mi­nął ofi­ce­ra i wy­sze­dł na ko­ry­tarz.

– Ci­ężko się z pa­nem roz­ma­wia. – Pu­łkow­nik podążał za nim krok w krok.

– Nie ja je­stem temu win­ny.

Na ko­ry­ta­rzu pa­no­wał spo­ry ruch. Woj­sko­wi i cy­wil­ni pra­cow­ni­cy prze­miesz­cza­li się po gma­chu sta­da­mi, nie­któ­rych po­miesz­czeń pil­no­wa­ła uzbro­jo­na war­ta. Przy­po­mi­na­ło to głów­ną kwa­te­rę pod­czas woj­ny.

I tak wła­śnie było.

– Co jesz­cze mogę dla pana zro­bić? – za­py­tał Dwor­czyk. – Pro­szę mnie zro­zu­mieć, mój gra­fik jest bar­dzo na­pi­ęty, a doba nie jest z gumy.

– Żądam roz­mo­wy z na­szy­mi żo­łnie­rza­mi i ofi­ce­ra­mi.

Oni już nie są twoi, głąbie. Prze­sta­li być Ame­ry­ka­na­mi, gdy prze­szli do in­ne­go wy­mia­ru. Tam sta­li się Ar­ka­dyj­czy­ka­mi. To pro­ste i nie po­win­no prze­kra­czać zdol­no­ści umy­sło­wych na­wet ta­kie­go ba­łwa­na.

– Gdy to się sta­nie, w ci­ągu ty­go­dnia przy­śle­my te M270 i gru­pę sił spe­cjal­nych – za­pew­niał Ame­ry­ka­nin.

– Wi­dzi pan tam­ten bu­dy­nek? – Za­trzy­ma­li się przed jed­nym z nie­licz­nych na pi­ętrze okien. – Tam urzędu­ją Chi­ńczy­cy. Nie ci z Taj­wa­nu, tyl­ko ci wi­ęk­si. Obie­ca­li, że za trzy dni uru­cho­mią pro­duk­cję mi­kro­pro­ce­so­rów na po­trze­by Stre­fy. Wspól­nie będzie­my skła­dać broń pre­cy­zyj­ną, któ­ra po­śle na­szych wro­gów do pie­kła. Już te­stu­je­my pro­to­ty­py. Do­ga­dy­wa­łem się z nimi go­dzi­nę. Tyle mi wy­star­czy­ło.

– Spra­wy nie za­wsze ukła­da­ją się tak, jak by­śmy chcie­li – od­pa­rł Pal­mer.

– To pan po­wie­dział.

Da­lej gość nie mógł pó­jść, gdyż przed nim sta­nęło dwóch uzbro­jo­nych ko­man­do­sów w pe­łnym wy­po­sa­że­niu i z twa­rza­mi ukry­ty­mi za ko­mi­niar­ka­mi.

Roz­mo­wa z upier­dliw­cem zmęczy­ła Dwor­czy­ka. My­ślał, że będzie ła­twiej – nie było. Od po­li­ty­ki nie uciek­nie. Ża­ło­wał, że nie ma przy nim Ro­ma­na. Z nim świat sta­wał się prost­szy.

Wsze­dł do roz­le­głej sali, gdzie na jed­nej ze ścian za­in­sta­lo­wa­no wiel­ki wy­świe­tlacz przed­sta­wia­jący ak­tu­al­ną sy­tu­ację w Ar­ka­dii. Zie­lo­nych punk­tów było tam co­raz wi­ęcej. Zie­mia­nie ro­ze­szli się nie­mal po ca­łym kon­ty­nen­cie. Do­mi­no­wa­li oczy­wi­ście w No­wej Pol­sce, ale nie bra­ko­wa­ło ich na wy­brze­żu Mo­rza Śró­dziem­ne­go, w Azji Mniej­szej, na Ba­łka­nach oraz ukra­ińskich i po­łu­dnio­wo­ro­syj­skich ste­pach. San­to­ri­ni pul­so­wa­ła na czer­wo­no. Sta­tus wie­lu in­nych miast Atlan­tów wci­ąż był nie­ja­sny. To wkrót­ce się roz­strzy­gnie. Wóz albo prze­wóz. Zie­mia­nie kon­tra klan Ek­tri­mów. Zo­ba­czy­my, kto będzie górą.

4:

Ge­ne­rał bry­ga­dy Ro­man Cie­pli­ński nie spo­dzie­wał się, że pra­ce będą prze­bie­ga­ły aż tak szyb­ko. Przed nimi ostat­ni etap. Po­tężnej ko­par­ce po­zo­stał do po­ko­na­nia nie­wiel­ki od­ci­nek. Przez utwo­rzo­ny ka­nał spła­wią Du­na­jem do Mo­rza Czar­ne­go ato­mo­we okręty „Per­le” i „Le Vi­gi­lant” oraz całą masę in­ne­go sprzętu. Z ma­ły­mi jed­nost­ka­mi nie było pro­ble­mu, ale wo­do­lo­tu nie prze­pchną ręcz­nie.

Przy bu­do­wie ty­ra­ło non stop kil­ka ty­si­ęcy lu­dzi z Kor­po­ra­cji Han­dlo­wej oraz wojsk in­ży­nie­ryj­nych ogra­ni­czo­ne­go kon­tyn­gen­tu, któ­ry nie­spo­dzie­wa­nie roz­ró­sł się do pra­wie pi­ęćdzie­si­ęciu ty­si­ęcy lu­dzi. Tych z Kor­po było dru­gie tyle i z ka­żdym dniem przy­by­wa­ło wi­ęcej. Ka­żde­go, któ­ry coś po­tra­fił, przyj­mo­wa­no z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi. Jak nic nie umiał, szyb­ko go przy­ucza­no.

Prio­ry­te­tów było kil­ka: lot­ni­sko pod Ela­is, baza, gdzie przy­go­to­wy­wa­no po­dusz­kow­ce i ekra­no­pla­ny do ak­cji, sam por­tal pro­wa­dzący na Zie­mię, za­bez­pie­czo­ny na wszel­kie mo­żli­we spo­so­by, oraz ten ka­nał. Cie­pli­ński nie mógł się do­cze­kać jego uru­cho­mie­nia, któ­re po­zwo­li­ło­by swo­bod­nie prze­miesz­czać siły na te­atrze woj­ny prze­ciw­ko do­wol­nym kla­nom Atlan­tów.

Ude­rze­nie musi spa­ra­li­żo­wać obro­nę Ek­tri­mów. Na­le­ża­ło się śpie­szyć, bo po­wtór­na in­wa­zja wy­da­wa­ła się ca­łkiem re­al­na. Co jesz­cze może tym dra­niom strze­lić do gło­wy? Po­ło­wę ludz­ko­ści już wy­mor­do­wa­li. Czy taki sam los cze­ka jej resz­tę?

In­ży­nier kie­ru­jący tym od­cin­kiem bu­do­wy po­wie­dział parę słów do ra­dio­te­le­fo­nu. W tym punk­cie na­le­ża­ło za­cho­wać szcze­gól­ną ostro­żno­ść. Pra­ce przy ślu­zach do­bie­ga­ły ko­ńca, ale ko­ry­to ka­na­łu wci­ąż jesz­cze było su­che. Zmie­ści­li się w re­kor­do­wo krót­kim cza­sie. Mu­sie­li. „Per­le” i „Le Vi­gi­lant” w nad­cho­dzącym star­ciu za­pew­nią im prze­wa­gę. Swo­ją dro­gą, cie­ka­we, czy Atlan­ci dys­po­no­wa­li okręta­mi pod­wod­ny­mi? Dro­na­mi pe­ne­tru­jący­mi mor­skie głębi­ny tak, ale czy po­sia­da­li jed­nost­ki po­dob­ne do fran­cu­skich? O ni­czym ta­kim nie sły­szał. Już z dro­na­mi było wy­star­cza­jąco wie­le pro­ble­mów.

Nad Ar­ka­dią z wol­na za­pa­dał zmierzch. Do pra­cy szy­ko­wa­ła się ko­lej­na zmia­na. Wy­tężo­na pra­ca trwa­ła przez dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na dobę, bez wy­tchnie­nia, dni wol­nych, nie­dziel i świ­ąt. Im szyb­ciej sko­ńczą, tym le­piej dla nich.

Pas wy­drążo­nej zie­mi o sze­ro­ko­ści pi­ęćdzie­si­ęciu me­trów sta­no­wił wy­zwa­nie, któ­re­go dłu­go nie prze­wi­dy­wa­li, zaś bez nie­go nic nie zna­czy­li. Do ar­ka­dyj­skie­go Du­na­ju zo­sta­ło tyle, co splu­nąć. Rze­kę kon­tro­lo­wa­li na ca­łej dłu­go­ści. Co kil­ka­dzie­si­ąt ki­lo­me­trów ulo­ko­wa­li punk­ty ob­ser­wa­cyj­ne, a co sto wi­ęk­sze osa­dy obron­ne. Duża baza po­wsta­wa­ła w del­cie, zaś ko­lej­na tam, gdzie na Zie­mi znaj­do­wał się Istam­buł. Tfu… Tu­taj po­wsta­nie Kon­stan­ty­no­pol. Już on o to za­dba.

Chcąc ko­or­dy­no­wać pra­ce na tych roz­le­głych prze­strze­niach, mu­siał dys­po­no­wać po­wietrz­nym cen­trum do­wo­dze­nia. Wy­brał do tego celu śmi­gło­wiec CH-53E Su­per Stal­lion, któ­ry ze względu na swo­je ga­ba­ry­ty był w sta­nie po­mie­ścić do­dat­ko­we wy­po­sa­że­nie. Dru­gi Su­per Stal­lion słu­żył jako eskor­ta. Cie­pli­ńskie­mu sta­le to­wa­rzy­szył ze­spół co naj­mniej czter­dzie­stu ofi­ce­rów i żo­łnie­rzy ochro­ny. Ar­ka­dia wci­ąż sta­no­wi­ła dla nich za­gad­kę. Rów­nie do­brze mo­gli się zna­le­źć na dru­gim kra­ńcu ga­lak­ty­ki.

W tym miej­scu zo­ba­czył już wszyst­ko, co było do zo­ba­cze­nia. Ski­nął na przy­bocz­nych i skie­ro­wał się do tyl­nej ram­py bli­ższe­go śmi­głow­ca. Pi­lot uru­cho­mił sil­nik. Ło­pa­ty za­częły się ob­ra­cać, z ka­żdą se­kun­dą na­bie­ra­jąc szyb­ko­ści. Po ple­cach ge­ne­ra­ła prze­bie­gł dreszcz. Przez ostat­nie mie­si­ące od­był wi­ęcej lo­tów niż w ci­ągu ca­łe­go ży­cia, a jed­nak za ka­żdym ra­zem czuł emo­cje.

Pierw­szy usia­dł w fo­te­lu, za­ło­żył słu­chaw­ki, przy­mknął oczy i za­sty­gł tak na parę chwil, usi­łu­jąc wy­pchnąć poza świa­do­mo­ść ćmi­ący ból gło­wy, któ­ry mimo po­łk­ni­ęcia pa­styl­ki nie chciał od­pu­ścić.

Sta­now­czo za dużo pra­co­wał, po­wi­nien zwol­nić. Gdy za­ha­ru­je się na śmie­rć przed po­ko­na­niem Ek­tri­mów, ludz­ko­ść mogą cze­kać po­wa­żne kło­po­ty.

O ile wie­dział, mar­twe­go nie da się wskrze­sić w kap­su­le. Pró­bo­wa­li i nic z tego nie wy­szło. Paru spe­cja­li­stów oba­wia­ło się, że ze środ­ka wyj­dzie Fran­ken­ste­in czy zom­bie, na szczęście się my­li­li. Nikt nie wy­sze­dł, lecz i tak na wszel­ki wy­pa­dek zwło­ki pod­da­no kre­ma­cji. To był je­den z tych eks­pe­ry­men­tów, któ­rych ge­ne­rał nie po­pie­rał, ale do­pusz­czał. Mu­sie­li prze­cież wie­dzieć, co się sta­nie. Od tego za­le­ża­ło ich dal­sze ist­nie­nie.

Kto wie, może przed samą kam­pa­nią uda się do pro­fe­so­ra i we­źmie ożyw­czą kąpiel? Gdzieś go tam wci­sną. Cie­pli­ńskie­mu nie za­le­ża­ło na zo­sta­niu me­ta­czło­wie­kiem, ab­so­lut­nie, ale paru do­le­gli­wo­ści chęt­nie by się po­zbył.

– Co z Wie­nia­wą? – za­py­tał łącz­no­ściow­ca, gdy już wzbi­li się w po­wie­trze.

– Za­częli przy­sy­łać dane parę go­dzin temu – od­pa­rł sie­rżant ze sta­no­wi­ska przy kon­so­li.

– Dla­cze­go nikt mnie o tym nie po­in­for­mo­wał? – W ge­ne­ra­le za­go­to­wa­ła się krew.

Pod­ofi­cer nie zna­la­zł od­po­wie­dzi.

Sta­ła sta­cja na­słu­cho­wa to było coś. Pierw­szy na­ma­cal­ny suk­ces. W pe­łni zauto­ma­ty­zo­wa­ny obiekt tuż pod bo­kiem wro­ga. Z tego, co wie­dział, wy­spa nie nada­wa­ła się do in­nych ce­lów. To ster­czący pro­sto w górę skal­ny okruch. Ba­te­rii ar­ty­le­rii tam nie umie­ści.

Wy­wiad su­ge­ro­wał, by przyj­rzeć się bli­żej wi­ęk­szej wy­spie po­ło­żo­nej kil­ka ki­lo­me­trów da­lej na za­chód, lecz za­cho­dzi­ła oba­wa, że mogą prze­by­wać na niej Atlan­ci. Na­le­ża­ło to do­pie­ro spraw­dzić. Niech Prak­sa się tym zaj­mie. W ko­ńcu do ta­kich za­dań stwo­rzo­na zo­sta­ła Gru­pa Zwia­du Da­le­kie­go Za­si­ęgu.

Cie­pli­ńskie­go nie­po­ko­ił rów­nież por­tal znaj­du­jący się nad Ni­lem, bo to ozna­cza­ło jed­no – z Ar­ka­dii szlak pro­wa­dził da­lej. Aż strach po­my­śleć do­kąd. Ko­lej­na Zie­mia – już nie dru­ga, a trze­cia? Sko­ro tak, to lo­gicz­nym wy­da­wa­ło się przy­pusz­cze­nie, że ła­ńcuch rów­no­le­głych świa­tów ciąg­nął się da­lej i da­lej. Gdy wspo­mniał o tym Dwor­czy­ko­wi, tam­ten zbla­dł. Ko­smos zda­wał się co­raz bar­dziej nie­po­jęty.

To dar czy prze­kle­ństwo? ■

Rozdział drugi

1:

– Po­zwól­cie, że ko­goś wam przed­sta­wię.

Po­ja­wie­nie się pu­łkow­ni­ka Hen­ry­ka Prak­sy wy­wo­ła­ło pe­wien nie­po­kój, zwłasz­cza że nie był on sam, lecz w to­wa­rzy­stwie osob­ni­ka, któ­re­go Atlan­ci na­zy­wa­li Mrocz­nym Wędrow­cem.

– O, kur… – wy­rwa­ło się Wie­nia­wie, gdy zo­ba­czył Ka­ma­zo­ta ubra­ne­go w po­lo­wy mun­dur pie­cho­ty Woj­ska Pol­skie­go.

Od kie­dy wkro­czy­li do Ar­ka­dii, wi­dzie­li ró­żne cuda, ale ta­kie­go nie.

– To jest Qunnd – przed­sta­wił go pu­łkow­nik.

Słoń strze­lił śli­ną na zie­mię, a Wen­tyl spraw­dził, czy pi­sto­let tkwi w ka­bu­rze. Resz­ta za­cho­wy­wa­ła da­le­ko idącą po­wści­ągli­wo­ść. Z Ka­ma­zo­ta­mi to oni wal­czy­li, a nie się bra­ta­li.

– Pa­no­wie, to jest wasz nowy to­wa­rzysz bro­ni. Mo­że­cie być go ca­łko­wi­cie pew­ni. Stoi po na­szej stro­nie i nie za­wie­dzie. Za­dbał o to pro­fe­sor Za­wadz­ki. Ma­jo­rze… – Prak­sa zwró­cił się do sto­jące­go opo­dal Szac­kie­go. – Ma pan tu­taj naj­wi­ęk­sze do­świad­cze­nie i cie­szy się nie­kwe­stio­no­wa­nym au­to­ry­te­tem, dla­te­go Qunnd tra­fi do pa­ńskie­go od­dzia­łu.

– Je­że­li mogę…

– To już zo­sta­ło po­sta­no­wio­ne. Pro­szę mi wie­rzyć, de­cy­zje za­pa­dły na naj­wy­ższym szcze­blu. Ro­zu­miem wa­sze obiek­cje, ale ich nie po­dzie­lam.

Wen­ty­lo­wi wy­da­wa­ło się, że śni. Jak sztab mógł im to zro­bić? To nie­ludz­kie i kłó­cące się ze zdro­wym roz­sąd­kiem. Kto to sły­szał, żeby przy­jąć Ka­ma­zo­ta do od­dzia­łu. I to eli­tar­ne­go. Na za­ple­czu niech so­bie słu­ży. Mógł no­sić skrzy­nie czy ob­słu­gi­wać ła­do­war­kę, ale na fron­cie dla ta­kie­go jak on miej­sca nie było. I on, Wen­tyl, się o to po­sta­ra…

– Wen­tyl…

Głos Wie­nia­wy do­sze­dł do Zda­no­wi­cza jak przez mgłę.

– Nic nie zro­bi­łem.

– Prze­cież wi­dzę. Mnie nie oszu­kasz. Chcesz sta­nąć przed sądem po­lo­wym? Le­d­wo z jed­ne­go się wy­mik­so­wa­łeś, więc nie prze­gi­naj.

Pro­wa­dzo­na pó­łgło­sem roz­mo­wa uszła uwa­gi Prak­sy, któ­ry za­mie­nił jesz­cze parę słów z Szac­kim, a pó­źniej od­sze­dł do swo­ich spraw. Wen­tyl, oględ­nie mó­wi­ąc, nie prze­pa­dał za pu­łkow­ni­kiem. Prak­sa nie da­wał się lu­bić. Był nadętym idio­tą prze­ko­na­nym o wła­snej nie­omyl­no­ści.

Od­kąd parę ty­go­dni temu wró­ci­li z wy­pra­wy na Cy­kla­dy, jego lu­dzie nie mie­li ani jed­ne­go spo­koj­ne­go dnia. Ci­ągle gdzieś ich go­nio­no. Prze­cie­ra­li szlak ma­jący do­pro­wa­dzić ich na San­to­ri­ni. Na ma­pie był to rząd kro­pek – punk­ty lo­gi­stycz­ne i ser­wi­so­we dla Żu­brów, Szer­sze­ni i śmi­głow­ców. Za­kła­da­li je w miej­scach wy­jąt­ko­wo trud­no do­stęp­nych. Od ujścia Donu na po­łud­nie i wzdłuż wy­brze­ża Azji Mniej­szej. Da­lej ro­bi­ło się zbyt nie­bez­piecz­nie. Jak na Ar­ka­dię, te­re­ny te za­sie­dla­ło spo­ro Atlan­tów, a nie wszy­scy im sprzy­ja­li. Nie­któ­rzy sprzy­mie­rzy­li się z kla­nem Ek­tri­mów, inni po­zo­sta­wa­li neu­tral­ni. O nie­wie­lu mo­żna było po­wie­dzieć, że są przy­ja­ció­łmi.

Plu­ton przy­glądał się Qun­n­do­wi, a on przy­glądał się im. Był wy­ższy i moc­niej zbu­do­wa­ny od ka­żde­go z nich, co żad­ne­mu nie mo­gło się po­do­bać.

– To że­śmy się do­cze­ka­li. – Słoń ob­sze­dł Ka­ma­zo­ta ze skwa­szo­ną miną, lecz w pew­nej od­le­gło­ści. – Ja i tak sła­bo sy­piam. W jego to­wa­rzy­stwie to już w ogó­le nie zmru­żę oka.

– My­ślisz, że nam w nocy po­de­rżnie gar­dła? – za­py­tał Ro­bot.

– Ja nie my­ślę. Ja to wiem.

Wen­tyl nie pró­bo­wał zbli­żyć się do Ka­ma­zo­ta. Chęć na­tych­mia­sto­we­go uka­tru­pie­nie go mi­nęła, lecz i tak typ dra­żnił go swo­ją od­mien­no­ścią. Pa­so­wał do nich ni­czym pi­ęść do nosa. Czy Prak­sa po­my­ślał, jak się będą czu­li? Chy­ba nie. Zresz­tą to prze­cież nie pu­łkow­nik spra­wił im tego ma­łe­go psi­ku­sa, tyl­ko ktoś sto­jący wy­żej. Na­wet nie Cie­pli­ński – ra­czej Ju­sty­na albo Za­wadz­ki urządzi­li ich bez pu­dła.

Naj­bar­dziej skon­fun­do­wa­ny wy­da­wał się Szac­ki. Przy­dział Ka­ma­zo­ta do od­dzia­łu nie mie­ścił mu się w gło­wie. Ma go po­trak­to­wać ni­czym zwy­kłe­go re­kru­ta? Tak się nie da. Tu już nie cho­dzi­ło o to, że był wro­giem. Na Zie­mi żo­łnie­rze zmie­nia­li stro­ny i nie było w tym ni­cze­go dziw­ne­go. Cho­dzi­ło o to, że Qunnd jest ob­cym, nie­czło­wie­kiem, w do­dat­ku z ga­tun­ku uro­dzo­nych wo­jow­ni­ków. Jak ta­kie­go trak­to­wać? Ma go prze­czo­łgać jak ka­żde­go in­ne­go? Jak zwy­kłe­go sze­re­gow­ca?

– Sze­re­go­wy, po­wiedz mi, co po­tra­fisz. – Ma­jor mu­siał ja­koś wy­ba­dać grunt.

– Wszyst­ko – od­pa­rł tam­ten gło­sem nie­co skrze­czącym, lecz zro­zu­mia­le.

Za­le­gła ci­sza.

– A za­mel­do­wać się? – pod­jął ma­jor.

– Też.

– To się za­mel­duj, ciu­lu je­den, jak na żo­łnie­rza przy­sta­ło. Nie je­steś w ka­ma­zoc­kim bur­de­lu, a w do­bo­ro­wej jed­no­st­ce.

Obcy wy­prężył się w po­sta­wie za­sad­ni­czej, z jego gęby nie da­wa­ło się nic wy­czy­tać.

– Sze­re­go­wy Qunnd mel­du­je się na roz­kaz.

– Pi­ęk­nie, kur­wa, no, cu­dow­nie … – za­kpił Szac­ki. – To jest ka­pral Zda­no­wicz, mój naj­lep­szy żo­łnierz. Przyj­rzyj się mu do­brze.

Qunnd ski­nął gło­wą.

– Kto cię uczył musz­try?

– Nikt.

– Nikt, pa­nie ma­jo­rze – do­po­wie­dział Szac­ki.

– Nikt, pa­nie ma­jo­rze.

– Wy­ja­śnij.

– Re­gu­la­min zo­stał mi prze­czy­ta­ny pod­czas lotu – od­rze­kł Qunnd, zu­pe­łnie nie­re­gu­la­mi­no­wo roz­gląda­jąc się na boki, jak­by ota­cza­ło ich coś cie­ka­we­go.

Te­ren był tu pła­ski, grząski, o ty­po­wo ma­la­rycz­nym cha­rak­te­rze. Obóz, a wła­ści­wie już ca­łkiem spo­ra osa­da, w tym pierw­sze ele­men­ty stocz­ni, po­wsta­wał na po­łu­dnio­wym brze­gu ar­ka­dyj­skie­go Du­na­ju. Da­lej na wschód roz­ci­ąga­ła się del­ta pe­łna mo­kra­deł i ro­jów krwio­żer­czych mo­ski­tów. Szczęściem na ra­zie nie było po­wo­du tam się za­pusz­czać. Flo­ta wyj­dzie na otwar­te wody sze­ro­ką od­no­gą i po­pły­nie na po­łud­nie. Sta­nie się tak już nie­ba­wem, choć nikt nie wie­dział, kie­dy do­kład­nie. Krąży­ło wie­le przy­pusz­czeń na ten te­mat, ogól­nie jed­nak wszy­scy byli zgod­ni, że okres spo­ko­ju dłu­go już nie po­trwa.

– Te­raz spraw­dzi­my, jaki je­steś do­bry.

– Do­bry? – zdzi­wił się Qunnd. – …Pa­nie ma­jo­rze?

– Wi­dzę, że cze­ka nas wie­le pra­cy – wes­tchnął Szac­ki lek­ko roz­ba­wio­ny. – Stań na tam­tej li­nii. Wen­tyl, prze­bieg­niesz się z nim do tam­te­go dębu i z po­wro­tem.

– A nie będzie le­piej, jak od razu spraw­dzi­my się w wal­ce wręcz, ma­jo­rze?

– Wte­dy je­den z was albo obaj wy­lądu­je­cie w la­za­re­cie lub kost­ni­cy, a tego nie chcę. Wiesz, ile wte­dy będę miał pa­pier­ko­wej ro­bo­ty? Ro­mek mnie za­bi­je. – Szac­ki mach­nął ręką. – Szy­kuj się. Tyl­ko pa­mi­ętaj, nie przy­nieś nam wsty­du. Re­pre­zen­tu­jesz całą ludz­ko­ść, a na­wet wi­ęcej: mój od­dział.

Zda­no­wicz zdjął ko­szul­kę, pod­cho­dząc do li­nii star­tu. Qunnd już tam stał, węsząc ni­czym pies.

– Żad­nych sztu­czek. Chcę was tu wi­dzieć z po­wro­tem, obu, rzecz ja­sna – ostrze­gł do­wód­ca, wyj­mu­jąc sto­per. – Pięć kó­łek. Ro­zu­mie­my się? Go­to­wi?

Wen­tyl oce­nił od­le­gło­ść. Dy­stans wy­no­sił ja­kieś czte­ry­sta me­trów, w su­mie mu­szą więc po­ko­nać dwa ki­lo­me­try. Nie­zbyt wie­le, i to bez wy­po­sa­że­nia i bro­ni. Co z tego, że Ka­ma­zot miał dłu­ższe nogi? Tra­sa wio­dła po­mi­ędzy dwo­ma sto­sa­mi drew­nia­nych kłód. Tam znik­ną ob­ser­wa­to­rom z oczu. Ide­al­ne miej­sce, by ga­dzi­nie sta­ła się krzyw­da.

Pod­ci­ągnął spodnie i po­chy­lił się, wy­su­nąw­szy lewą nogę do przo­du. Ka­ma­zot stał jak słup soli.

– Start! – Szac­ki uru­cho­mił sto­per.

Wen­tyl, nie na­my­śla­jąc się wie­le, za­czął gnać przed sie­bie dłu­gi­mi su­sa­mi. Szyb­ko się zo­rien­to­wał, że Qun­n­da przy nim nie ma. Obej­rzał się, zwal­nia­jąc. Ba­łwan da­lej stał w tym sa­mym miej­scu, jak­by nie wie­dząc, cze­go się od nie­go wy­ma­ga. Zda­je się, że bie­gi na śred­nie dy­stan­se nie były po­pu­lar­ne wśród Ka­ma­zo­tów.

– Goń go, de­bi­lu! – wy­dar­li się ko­le­dzy Zda­no­wi­cza. Ro­bot kop­nął Qun­n­da w ty­łek, zmu­sza­jąc w ten spo­sób, by zro­bił pierw­szy krok. – Szyb­ciej, łaj­zo!

Krzy­siek zwol­nił jesz­cze bar­dziej, na­stęp­ny od­ci­nek po­ko­nu­jąc bez szcze­gól­nych sta­rań. Bie­gł, omi­ja­jąc wi­ęk­sze ka­łu­że, prze­ska­ku­jąc przez rowy i roz­je­cha­ne ko­ła­mi i gąsie­ni­ca­mi błoc­ko. Pra­wie już mi­nął ba­ra­ki miesz­kal­ne sto­jące po le­wej i ła­do­war­kę, któ­rej ope­ra­tor zma­gał się z ol­brzy­mi­mi pnia­mi. Za­raz znaj­dą się w miej­scu, gdzie roz­pra­wi się z Qun­n­dem. Po pro­stu urwie skur­wie­lo­wi łeb i będzie po spra­wie.

Za­miar nie po­wió­dł się z jed­ne­go po­wo­du. Z na­prze­ciw­ka na­de­szła gru­pa pi­la­rzy. Nie­po­mier­nie się zdzi­wi­li, wi­dząc bie­gnące­go Ka­ma­zo­ta, ale przez wzgląd na mun­dur i to­wa­rzy­stwo Wen­ty­la nic nie po­wie­dzie­li.

Szko­da. Do­rwie fra­je­ra przy na­stęp­nym okrąże­niu.

Przy­śpie­szył. Wa­le­nie bu­tów Qun­n­da o podło­że wci­ąż do­bie­ga­ło zza jego ple­ców.

Okrążył drze­wo z prze­wa­gą ja­ki­chś dzie­si­ęciu me­trów. Bie­gł jak w tran­sie. Mi­ja­jąc kum­pli, po­ma­chał do nich ra­doś­nie. Od­po­wie­dzie­li okla­ska­mi. Pó­źniej prze­stał się wy­dur­niać i po­zwo­lił, by Qunnd go do­go­nił. Wbie­gli po­mi­ędzy drew­nia­ne bele – i wte­dy się za­częło. Niby przy­pad­kiem spró­bo­wał pod­ci­ąć Ka­ma­zo­ta i oba­lić na zie­mię. Qunnd od­sko­czył, po czym z od­bi­cia rzu­cił się Wen­ty­lo­wi do gar­dła. Le­d­wie zdążył paść na ple­cy, prze­rzu­ca­jąc tam­te­go po­nad sobą.

Ze­rwa­li się rów­no­cze­śnie. To już nie była za­ba­wa. Do­stał w szczękę tak, że omal się nie prze­wró­cił. Od­po­wie­dział kop­nia­kiem, po któ­rym Qunnd zgi­ął się w pa­sie. Po­pra­wił łok­ciem w łeb, na­tra­fia­jąc na jed­ną z wy­pu­stek.

Kur­wa, ale bo­la­ło.

Od­sko­czył w mo­men­cie, gdy pi­ącha Ka­ma­zo­ta ocie­ra­ła się o jego czo­ło.

Spró­bo­wał rzu­tu, lecz tam­ten zsze­dł na bok, ata­ku­jąc z ob­ro­tu. Za­blo­ko­wał ude­rze­nie i chwy­cił wro­ga za szy­ję, za­ci­ska­jąc pa­lu­chy. Nogą skon­tro­wał kop­ni­ęcie. Nie ze mną, gno­ju, te nu­me­ry.

Był pew­ny, że za­du­si gada.

Cia­ło Wen­ty­la prze­szył pa­ra­li­żu­jący ból. Na­wet jako me­ta­czło­wiek nie był uod­por­nio­ny na pięć mi­lio­nów wol­tów. Po­trak­to­wa­ny ta­se­rem padł spa­ra­li­żo­wa­ny.

– Ale z was cipy – usły­szał nad gło­wą, gdy do­sze­dł do sie­bie. – My­śle­li­ście, że się nie do­my­ślę, taka wa­sza mać? Na żar­ty się wam ze­bra­ło. Wsta­wać, ale już.

Nie tyl­ko on obe­rwał z pa­ra­li­za­to­ra, Qunnd też od­cier­piał swo­je. Obaj uty­tła­ni w bło­cie, wy­gląda­li na moc­no spo­nie­wie­ra­nych.

– Któ­ry za­czął?! – wy­da­rł się Szac­ki wprost do ucha ka­pra­la. – Ty?!

Wen­tyl mil­czał.

– Mało mam przez cie­bie kło­po­tów? To­bie się pew­nie wy­da­je, że je­steś za­gi­nio­nym ósmym cu­dem świa­ta? Mam ra­cję? Pew­nie, że mam. Po kie­go wała za­cząłeś go prać?

Zda­no­wicz zro­bił za­sko­czo­ną minę.

– Qunnd, po­wiedz, jak było.

Ka­ma­zot za­ci­snął usta, po­chy­la­jąc gło­wę.

– Po­wiedz mi, do kur­wy nędzy, bo tra­cę cier­pli­wo­ść! – Wrzask ma­jo­ra mu­sie­li sły­szeć wszy­scy w pro­mie­niu co naj­mniej ki­lo­me­tra. – Daję wam dzie­si­ęć se­kund na prze­my­śle­nie sy­tu­acji. Po to­bie, Wen­tyl, ni­cze­go do­bre­go nie spo­dzie­wam, ale ty, Qunnd, po­wi­nie­neś mieć wi­ęcej ole­ju we łbie. Więc jak to było?

– Ja się wy­wró­ci­łem – ode­zwał się Krzy­siek. – Tyle tu bło­ta.

– A on po­ma­gał ci wstać?

Gry­mas na twa­rzy Qun­n­da z tru­dem, bo z tru­dem, ale od bie­dy mo­żna było uznać za uśmiech.

– Co się, kur­wa, szcze­rzysz?

– Tak było… pa­nie ma­jo­rze.

– Wi­dzę, że obaj je­ste­ście sie­bie war­ci. – Szac­ki wście­kł się nie na żar­ty, więc ści­szył głos. – Sko­ro tak, to so­bie po­bie­ga­cie nie pięć, a pi­ęćdzie­si­ąt okrążeń. Wy­ko­nać.

Po­truch­ta­li w stro­nę dębu bez szcze­gól­ne­go spi­ęcia. Dwa­dzie­ścia ki­lo­sów to nie w kij dmu­chał.

– Cze­mu mnie bro­ni­łeś? – za­py­tał Wen­tyl po na­stęp­nym okrąże­niu po­ko­na­nym w mil­cze­niu. – Nie mu­sia­łeś.

– Ale chcia­łem – od­po­wie­dział Qunnd. – Je­steś wo­jow­ni­kiem tak jak ja. Mu­si­my trzy­mać się ra­zem.

Zda­no­wicz my­ślał, że się prze­sły­szał. Jak to „trzy­mać ra­zem”? On i ta po­kra­ka? Co się sta­nie, gdy ru­szą do wal­ki? Ka­ma­zot pod sztan­da­rem Naj­ja­śniej­szej? Tego jesz­cze w ki­nie nie gra­li.

2:

Na ko­la­cję do­sta­li to samo, co zwy­kle od paru już ty­go­dni – gu­lasz tak moc­no przy­pra­wio­ny, że ja­sne było, iż mi­ęso jest po­cho­dze­nia lo­kal­ne­go. Nie­wie­lu od­po­wia­dał jego smak, ale prze­łk­nąć się go ja­koś dało.

Upo­ra­nie się z twar­dym mi­ęsem nie przy­cho­dzi­ło ła­two. Wy­jąt­kiem był Qunnd, któ­ry po­chło­nął por­cję jako pierw­szy. Do­brze, że nie wy­li­zał przy tym mi­chy i nie mla­skał, za­cho­wu­jąc od­po­wied­nie ma­nie­ry.

Wen­tyl, opar­ty ple­ca­mi o koło jel­cza, nie po­tra­fił roz­gry­źć no­we­go. Wci­ąż my­ślał o nim jak o wro­gu, lecz już bez uprze­dzeń. Gość go nie za­ka­blo­wał, co jesz­cze o ni­czym nie prze­sądza­ło, ale sta­no­wi­ło do­bry wstęp do roz­wo­ju przy­szłych sto­sun­ków.

Jed­no nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści – Za­wadz­ki ostro na­mie­szał Ka­ma­zo­to­wi w gło­wie. Może nie tyle na­mie­szał, co do­ko­nał – jak to kie­dyś pro­fe­sor po­wie­dział – „ko­rek­ty oso­bo­wo­ści”. Za­miast rzu­cać się na ka­żde­go, bo tak chy­ba Ka­ma­zo­ci ro­bią, Qunnd sie­dział wśród nich zu­pe­łnie spo­koj­ny. Plu­ton też do nie­go przy­wy­kł, już nie wzbu­dzał ta­kie­go za­in­te­re­so­wa­nia jak ran­kiem. Za to wśród in­nych, gdy tyl­ko ro­ze­szła się wie­ść, eks­cy­ta­cja osi­ągnęła nie­spo­ty­ka­ny wcze­śniej po­ziom. Po­ja­wi­ła się Swie­tła­na, ich kom­pa­nij­na le­kar­ka, oraz Szy­mon Win­kler, pi­lot śmi­głow­ca, czło­wiek, któ­ry nie­je­den raz ra­to­wał im skó­rę.

Ka­żdy wpa­dał na chwi­lę pod do­wol­nym pre­tek­stem po­ga­pić się na Qun­n­da, obła­ska­wio­ne­go przez tech­no­lo­gię ar­cyw­ro­ga, któ­ry zo­stał ich przy­ja­cie­lem.

Win­kler jako dru­gi poza Zda­no­wi­czem me­ta­czło­wiek w tym to­wa­rzy­stwie bez obaw pod­sze­dł bli­żej, żeby na­wi­ązać roz­mo­wę.

Qunnd in­te­re­so­wał pi­lo­ta z czy­sto za­wo­do­we­go punk­tu wi­dze­nia. Ar­ka­dia wci­ąż sta­no­wi­ła mało zna­ny ob­szar. Pod­czas dłu­go­dy­stan­so­wych prze­lo­tów li­czył się ka­żdy, naj­mniej­szy na­wet szcze­gół.

Te­mat por­ta­li spra­wił, że Wen­tyl prze­su­nął się bli­żej nich, przy­słu­chu­jąc się to­czo­nej roz­mo­wie.

– To jest Cit Chac Coh. Tu się uro­dzi­łem. – Qunnd na­ba­zgrał na wil­got­nej zie­mi pierw­sze kó­łko.

Punkt zy­skał na­zwę, lecz nie to było istot­ne, lecz to, jak był po­ło­żo­ny w sto­sun­ku do Ar­ka­dii.

– A to Ek Ahun.

– Świet­nie. Jak da­le­ko stąd do Ar­ka­dii? – za­py­tał Win­kler, z uwa­gą wpa­tru­jąc się w sym­bo­le.

Qunnd na­ry­so­wał ko­lej­ny punkt.

– To Ar­ka­dia?

– Nie, to Hex Chun. Miej­sce, w któ­rym je­ste­śmy, Ar­ka­dia, znaj­du­je się tu­taj.

Zie­mia – Ar­ka­dia, w języ­ku Ka­ma­zo­tów brzmia­ło to pew­nie ina­czej – Hex Chun, Ek Ahun i Cit Chac Coh. Przy­naj­mniej wie­dzie­li, do­kąd pro­wa­dzi egip­ski por­tal. W su­mie pięć pla­net. Spo­dzie­wał się, że będzie go­rzej. Naj­wa­żniej­sze, żeby za­blo­ko­wać por­tal wio­dący na Zie­mię.

– To wszyst­ko? – za­py­tał Win­kler, pro­stu­jąc ple­cy.

– Nie.

– Jak to nie? – zdzi­wił się pi­lot, a Zda­no­wicz po­czuł na­gły nie­po­kój. – Sam po­wie­dzia­łeś…

– Da­lej jest Oxi Um i sze­reg ko­lej­nych świa­tów, ale nie znam ich do­kład­nie.

– Żar­tu­jesz.

Qunnd nic na to nie od­po­wie­dział. Ro­zu­miał sło­wa, ale nie­ko­niecz­nie ich sens. Cza­sa­mi w gło­wie miał ist­ną siecz­kę, zwro­ty w ro­dzi­mym języ­ku prze­pla­ta­ły się z ludz­ki­mi, a wie­dział, że mówi co naj­mniej dwo­ma języ­ka­mi: pol­skim i an­giel­skim.

– Kto jesz­cze o tym wie? – Win­kler nie by­łby sobą, gdy­by nie drążył te­ma­tu do ko­ńca.

– Wszy­scy.

– Mo­żesz okre­ślić to pre­cy­zyj­niej?

– Sek­cja E w oso­bach…

– Do­bra, wy­star­czy. Wiem, o co cho­dzi. – Pi­lot po­dra­pał się po bro­dzie. Bez wcze­śniej­sze­go do­kład­ne­go prze­słu­cha­nia Pa­włow­ska nie przy­sła­ła­by tu Ka­ma­zo­ta, by ten za­ba­wiał ich roz­mo­wą. Już tych paru zdań i ob­raz­ków Qun­n­da wy­star­czy, by przy­znać ra­cję tym, któ­rzy twier­dzi­li, że świa­tów może być nie­sko­ńcze­nie wie­le.

Tej woj­ny nie mo­żna pro­wa­dzić bez ko­ńca. Opa­no­wa­nie jed­ne­go por­ta­lu było wy­zwa­niem, ja­kie­mu z tru­dem mo­gli po­do­łać. Wy­pra­wa do Ar­ka­dii wy­da­wa­ła się sa­mo­bój­czą. Gdy jed­nak oka­za­ło się, że mo­żna tu żyć, a pla­ne­ta, mimo pew­nych istot­nych ró­żnic, jest przy­ja­zna lu­dziom, zde­cy­do­wa­no o jej za­sie­dle­niu. Je­den świat był do przy­jęcia, ale nie­sko­ńcze­nie wie­le?

Tego prze­jścia nad Ni­lem nie upil­nu­ją. Zna­le­zie­nie in­nych, rów­nie du­żych kur­tyn wy­da­wa­ło się je­dy­nie kwe­stią cza­su. Wro­gów mie­li co nie­mia­ra, a nie­od­kry­te za­gro­że­nia cza­iły się tuż za cien­ką bło­ną mi­ędzy­wy­mia­ro­wych por­ta­li.

– Czy mo­żesz po­wie­dzieć, choć w przy­bli­że­niu, ile jest świa­tów?

Oczy zgro­ma­dzo­nych sku­pi­ły się na ob­cym. Nikt już nie żar­to­wał. Nad bi­wa­kiem za­wi­sła ci­sza wręcz gro­bo­wa.

– Dużo – Qunnd wzru­szył ra­mio­na­mi i chwi­lę się za­sta­no­wił, sta­wia­jąc zna­ki na pia­sku. – Dwa­dzie­ścia znam z na­zwy.

Roz­le­gły się prze­kle­ństwa. Część zgro­ma­dzo­nych przy­jęła to w po­sęp­nym mil­cze­niu. Chy­ba jed­nak wszy­scy zro­zu­mie­li, że nie ma przed nimi przy­szło­ści. Ani na Zie­mi, ani tu, w Ar­ka­dii. My­śle­li, że są wy­jąt­ko­wi, a oka­za­ło się, że kom­plet­nie nic nie zna­czą. Na­wet z kap­su­ła­mi, wi­ro­lo­ta­mi i krysz­ta­ła­mi da­jący­mi mo­żli­wo­ść prze­ni­ka­nia przez wie­lo­wy­mia­ro­wą rze­czy­wi­sto­ść.

Co by nie zro­bi­li, i tak prze­gra­ją. Ule­gną – jak nie dziś, to ju­tro albo po­ju­trze. Ja­kie to zresz­tą mia­ło zna­cze­nie? Szan­sa oka­za­ła się złu­dą.

Po­wo­li za­częli się roz­cho­dzić. Przy­jem­ny wie­czór za­mie­nił się w sty­pę. Hu­mor stra­ci­li wszy­scy. Wen­tyl wca­le się im nie dzi­wił.

Kie­dy wro­gów kupa, i Her­ku­les dupa.

3:

Pro­fe­sor Se­we­ryn Za­wadz­ki, z roz­ło­ży­stą bro­dą si­ęga­jącą pier­si i mod­nie przy­strzy­żo­ny­mi wło­sa­mi, pró­bo­wał przy­po­mnieć so­bie, kie­dy ostat­ni raz wi­dział dok­tor Pa­włow­ską uśmiech­ni­ętą – i nie po­tra­fił. Sze­fo­wa Sek­cji E wci­ąż cho­dzi­ła stru­ta. Oczy mia­ła za­puch­ni­ęte, a ru­chy stra­ci­ły daw­ną spręży­sto­ść.

Do­sko­na­le ją ro­zu­miał. Prze­słu­cha­nie Qun­n­da wy­wró­ci­ło ich świat do góry no­ga­mi. Dłu­go nad nim pra­co­wa­li, a efekt prze­ró­sł najśmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Tyle że nie w tym aspek­cie, ja­kie­go ocze­ki­wa­li. Gdy już wy­ci­snęli z nie­go wszyst­kie in­for­ma­cje, pod­rzu­ci­li Ka­ma­zo­ta Prak­sie, by ten zna­la­zł dla nie­go za­jęcie. W Ela­is nikt nie chciał dłu­żej pa­trzeć na obrzy­dłą gębę ob­ce­go.

Pierw­szy o wy­ni­kach prze­słu­cha­nia do­wie­dział się Cie­pli­ński. Już po prze­czy­ta­niu jed­nej stro­ny ich ra­por­tu ge­ne­rał po­jął, przed ja­kim wy­zwa­niem sta­nęli. Za­szy­fro­wa­ną ko­pię prze­słał Dwor­czy­ko­wi. Od­po­wie­dź otrzy­mał po go­dzi­nie. Na­ra­dę zwo­ła­no na na­stęp­ny dzień. Dwor­czyk, ła­mi­ąc wcze­śniej­sze usta­le­nia, od­wo­łał wszyst­kie spo­tka­nia, czym wpra­wił w zdu­mie­nie i zde­ner­wo­wa­nie przy­by­łe do Stre­fy de­le­ga­cje. Prze­kaz był pro­sty: mają cze­kać, a jak się nie po­do­ba, mogą wró­cić do domu. Nikt ich w Stre­fie nie trzy­ma na siłę.

Po­zo­sta­łe spra­wy ze­szły na dal­szy plan. Ja­kieś gów­nia­ne za­tar­gi, pod­jaz­dy i pró­by wpły­ni­ęcia na jego po­stępo­wa­nie oka­za­ły się bła­he i po­zba­wio­ne sen­su.

Nim prze­nik­nął przez pó­łprze­źro­czy­stą ta­flę, ode­brał te­le­fon. Za­mó­wio­ne fran­cu­skie re­ak­to­ry były już go­to­we do wy­sy­łki. Po­dzi­ęko­wał i się za­my­ślił. Nie bra­ko­wa­ło chęt­nych do osie­dle­nia się w Ar­ka­dii. Nie­dłu­go może się oka­zać, że to błąd.

Szef Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go wsze­dł do Ar­ka­dii przez por­tal w Kle­cze­wie. Mi­nęła go dłu­ga ko­lum­na sprzętu in­ży­nie­ryj­ne­go, z prze­ciw­ka zaś ci­ągnął nie­ko­ńczący się ze­staw wa­go­nów z tar­ci­cą.

Po dru­giej stro­nie cze­kał ła­zik, któ­ry miał do­wie­źć ge­ne­ra­ła do sa­mo­lo­tu. Dwor­czy­ka zdzi­wił po­stęp prac. To, co za­stał, w ni­czym nie przy­po­mi­na­ło pro­wi­zor­ki sprzed paru mie­si­ęcy. Kur­ty­nę obu­do­wa­no ty­si­ąca­mi ton żel­be­tu. Przy­pad­ko­we prze­nik­ni­ęcie nie było mo­żli­we, choć ruch pa­no­wał tu jak na Mar­sza­łkow­skiej przed in­wa­zją. Ze względu na bar­dzo ogra­ni­czo­ne roz­mia­ry por­ta­lu, któ­ry sta­no­wił wąskie gar­dło w prze­pły­wie to­wa­rów i lu­dzi, tuż przy nim zor­ga­ni­zo­wa­no wiel­ki ter­mi­nal. Bocz­ni­ce i pla­ce ma­new­ro­we pe­łne wszel­kie­go ro­dza­ju po­jaz­dów i uwi­ja­jących się pra­cow­ni­ków zaj­mo­wa­ły wiel­kie po­ła­cie po obu stro­nach prze­jścia.

W Ela­is wy­lądo­wał go­dzi­nę pó­źniej. I tu wie­le się zmie­ni­ło, nie tyle w sa­mym mie­ście, co w jego oto­cze­niu. Uwa­gę przy­ci­ąga­ły stocz­nia i lot­ni­sko. Po obo­zie Cha­ru­nów nie po­zo­stał naj­mniej­szy ślad. Gąsie­ni­ce bul­do­że­rów zry­ły te­ren wzdłuż i wszerz. Po­wsta­ły ko­sza­ry dla ziem­skich jed­no­stek i le­gio­nu Atlan­tów ma­jące­go wal­czyć po ich stro­nie.

Ly­zi­ma­des już na nie­go cze­kał jako przed­sta­wi­ciel lo­kal­nej ad­mi­ni­stra­cji. Przy­wi­ta­li się bez szcze­gól­nej wy­lew­no­ści, wsie­dli do Hu­mvee i po­je­cha­li na spo­tka­nie.

– Kawy? – za­pro­po­no­wał Za­wadz­ki, gdy tyl­ko ge­ne­rał po­ja­wił się w drzwiach.

– Może być. – Dwor­czyk ro­zej­rzał się po sali kon­fe­ren­cyj­nej. – Ma­cie gust.

– Ce­ra­mi­ka i ob­ra­zy są od miej­sco­wych ar­ty­stów – wy­jaś­nił pro­fe­sor. – Pro­szę spoj­rzeć na tę am­fo­rę. Pi­ęk­na, praw­da? Z po­wo­dze­niem na­da­je się do wy­sta­wie­nia w Bri­tish Mu­seum.

– Nie ma już Bri­tish Mu­seum, pro­fe­so­rze. I nie będzie. Lon­dy­nu nie od­bu­du­je­my. Tam, gdzie na­stąpi­ły ude­rze­nia ki­ne­tycz­ne, są te­raz dziu­ry w zie­mi. Pan prze­cież do­brze o tym wie.

Za­pa­dło nie­zręcz­ne mil­cze­nie.

– Przy­po­mi­nam wszyst­kim, po co tu je­ste­śmy – za­czął Dwor­czyk bez ogró­dek. – Zaj­mij­my się na­praw­dę istot­ny­mi pro­ble­ma­mi, bo jak się wy­da­je, mamy ich bez liku. Na­to­miast wszel­kie pier­do­ły…

– Co chcia­łbyś wie­dzieć na po­czątek? – prze­rwał mu Cie­pli­ński.

– Opo­wiedz­cie mi o tym Ka­ma­zo­cie. Czy to, co po­wie­dział, ma sens?

– Nie­ste­ty tak. Wspó­łpra­co­wał z nami ca­łkiem świa­do­mie. Zmia­ny w jego mó­zgu za­szły na­praw­dę da­le­ko…

– Gów­no mnie to ob­cho­dzi.

– Eee… o czym to ja… – Za­wadz­ki zmie­szał się po raz pierw­szy od bar­dzo daw­na.

– O tych cho­ler­nych por­ta­lach. Ile ich jest, gdzie i jak je za­blo­ko­wać? Do rze­czy.

– Ano­ma­lie po­dob­ne do tej w Egip­cie zo­sta­ły za­ob­ser­wo­wa­ne w co naj­mniej trzech miej­scach. – Pa­włow­ska prze­jęła na sie­bie ci­ężar wy­ja­śnień.

– I dla­te­go wnio­sko­wa­li­ście o la­ta­jącą cy­ster­nę?

– Wła­śnie dla­te­go – po­twier­dzi­ła. – Dwie ma­szy­ny dzia­ła­jące w pa­rze mają ca­łkiem spo­ry za­si­ęg. Do Au­stra­lii nie do­le­cą, ale zaj­rze­li­śmy na dru­gą stro­nę Atlan­ty­ku, wie­my, jak wy­gląda Afry­ka, oraz po­zna­li­śmy duże ob­sza­ry Azji. I mu­szę po­wie­dzieć, że nie ro­ku­je to do­brze.

Oczom Dwor­czy­ka uka­zał się ho­lo­gra­ficz­ny ob­raz Ar­ka­dii.

– Zna­my… po­wiedz­my, że po­ło­wę ob­sza­ru pla­ne­ty. Jak wi­dać, geo­gra­ficz­nie jest ona zbli­żo­na do Zie­mi. Nas jed­nak in­te­re­su­ją ano­ma­lie. Pierw­szą wy­kry­li­śmy tu­taj.

Przed no­sem ge­ne­ra­ła po­ja­wi­ła się Afry­ka. Ja­śnie­jący punkt wska­zy­wał na Egipt.

– Por­tal ma sie­dem ki­lo­me­trów dłu­go­ści i jest wy­so­ki na dwa.

To już wie­dział po wy­pra­wie od­by­tej przez ze­spół Cie­pli­ńskie­go. In­for­ma­cja o tym, co od­kry­to, wy­wa­rła na nim ogrom­ne wra­że­nie.

– Ko­lej­ną za­ob­ser­wo­wa­li­śmy tu­taj. Ta jest szcze­gól­na. To nie jed­na kur­ty­na, a trzy obok sie­bie. Pierw­sza, naj­wi­ęk­sza, ma pięć ki­lo­me­trów dłu­go­ści i pó­łto­ra wy­so­ko­ści, dru­ga dwa ki­lo­me­try na osiem­set me­trów, trze­cia pi­ęćset na sto.

– Ja­sny gwint…

– Lo­ka­li­za­cja, jak sam pan wi­dzi, na Ura­lu, w środ­ko­wym bie­gu Kamy. Po­dej­rze­wa­my, że bra­my pro­wa­dzą do trzech ró­żnych świa­tów.

Dwor­czy­ko­wi opa­dła szczęka z wra­że­nia.

– Ko­lej­ną ano­ma­lię mamy tu­taj, w po­bli­żu ame­ry­ka­ńskich Wiel­kich Je­zior.

– Czym się cha­rak­te­ry­zu­je?

– Wła­ści­wie ni­czym. W na­szej ska­li jest śred­nia­kiem.

Dwor­czyk pod­chwy­cił spoj­rze­nie Ju­sty­ny skie­ro­wa­ne do Za­wadz­kie­go, co mo­men­tal­nie wzbu­dzi­ło w nim czuj­no­ść.

– O co cho­dzi?

– Tyl­ko się nie de­ner­wuj – po­wie­dział Cie­pli­ński przy­słu­chu­jący się wy­ja­śnie­niom.

– Nie zno­szę, gdy się tak do mnie mówi. – Szef Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go był zły jak wszy­scy dia­bli. Ci wszy­scy na­ukow­cy, cy­wi­le… Same pro­ble­my przez nich. To spo­tka­nie było gor­sze niż wszyst­kie ne­go­cja­cje ra­zem wzi­ęte.

– Prze­słu­chu­jąc Qun­n­da, za­py­ta­li­śmy go o po­pu­la­cję Ka­ma­zo­tów, ich głów­ne cen­tra cy­wi­li­za­cyj­ne, mia­sta, zwy­cza­je, re­li­gie i tak da­lej. In­te­re­su­je nas wszyst­ko. – Ju­sty­na po­ci­ągnęła no­sem. – Wspó­łist­nie­jących ga­tun­ków ho­mi­ni­dów wy­mie­nił kil­ka­na­ście. Tro­chę się na tym zna, bo jest, a wła­ści­wie był, łow­cą nie­wol­ni­ków. Na­je­żdżał, pa­lił i mor­do­wał, brał w ja­syr…

Pal­ce Dwor­czy­ka za­bęb­ni­ły na sto­le. Fi­li­żan­ka z kawą w dal­szym ci­ągu sta­ła w tym sa­mym miej­scu, ale to się mo­gło zmie­nić.

– O nie­któ­re spra­wy do­py­ta­li­śmy Ly­zi­ma­de­sa, po­szpe­ra­li­śmy w ar­chi­wach Ela­is. Nie było tego dużo, nie­mniej te parę okru­chów dało nam ca­łkiem in­te­re­su­jący ob­raz.

Ho­lo­gra­ficz­na Ar­ka­dia zmniej­szy­ła się do wiel­ko­ści dzie­ci­ęcej pi­ąst­ki, a pu­stą prze­strzeń za­częły wy­pe­łniać ko­lej­ne pla­ne­ty po­łączo­ne błękit­ny­mi nit­ka­mi ni­czym pępo­wi­ną. Dwor­czyk do­my­ślił się, że były to prze­jścia wi­jące się ni­czym układ ner­wo­wy lub krwio­no­śny. Ser­ce w jego w pier­si za­ma­rło, gdy doj­rzał pla­ne­tę, któ­ra przy Ar­ka­dii była jak Jo­wisz przy Zie­mi. Ale to jesz­cze nic. Tam­ta sta­ła się ziarn­kiem pia­sku przy ol­brzy­mach, ja­kich so­bie wcześ­niej nie wy­obra­żał.

– To je­den ze świa­tów Rdze­nia. Są ta­kie czte­ry, z wie­lo­ma za­miesz­ka­ły­mi ukła­da­mi pla­ne­tar­ny­mi… No więc… ich po­pu­la­cję mo­żna oce­nić, w du­żym przy­bli­że­niu oczy­wi­ście, na kil­ka­dzie­si­ąt bi­lio­nów miesz­ka­ńców.

Cały ten wszech­świat wi­ro­wał przed Dwor­czy­kiem, uka­zu­jąc się z co­raz to in­nej per­spek­ty­wy, aż ge­ne­ra­ło­wi za­kręci­ło się w gło­wie.

– Ich or­ga­ni­za­cje na­zy­wa­my ro­ja­mi. Roje wal­czą ze sobą. Naj­wi­ęk­szy nosi mia­no Im­pe­rium. Szan­se, że do nie­go do­trze­my, są ze­ro­we. Prze­pro­wa­dzi­li­śmy z pa­nem ge­ne­ra­łem Cie­pli­ńskim sy­mu­la­cje i wy­szło z nich, że uży­wa­jąc wszyst­kich gło­wic jądro­wych, ja­kie po­sia­da­my, uto­ro­wa­li­by­śmy so­bie dro­gę przez naj­wy­żej trzy świa­ty, te, któ­re są po­je­dyn­czy­mi pla­ne­ta­mi, a i tak zaj­mu­jąc na nich za­le­d­wie nie­wiel­kie przy­czó­łki.

Sło­wa Pa­włow­skiej zo­sta­ły zi­lu­stro­wa­ne od­po­wied­ni­mi wy­kre­sa­mi. Byli jak ko­mar pró­bu­jący za­szko­dzić sło­nio­wi. Na­wet nie jed­ne­mu, a ca­łe­mu sta­du.

Ga­lak­ty­ka zni­kła. Te­raz wi­dział smo­ki, ba­zy­lisz­ki, gar­gul­ce, pa­jąki…

– Fau­na i flo­ra są zró­żni­co­wa­ne – kon­ty­nu­owa­ła Pa­włow­ska. – Jed­na­kże, co cie­ka­we, wa­run­ki po­zwa­la­ją…

– Wy­star­czy – prze­rwał jej Dwor­czyk.

Po­now­nie po­ja­wi­ła się Ar­ka­dia.

– Ewen­tu­al­ni so­jusz­ni­cy?

– Brak in­nych oprócz Ly­zi­ma­de­sa. Tu, na Ar­ka­dii, rzecz ja­sna. O resz­cie świa­tów nie mó­wi­my.

– Po­dob­no nie wszy­scy Atlan­ci po­pie­ra­ją klan Ek­tri­mów.

– Może i nie po­pie­ra­ją, ale nam też nie sprzy­ja­ją. Po­noć je­ste­śmy zbyt eks­pan­syw­ni.

Dwor­czy­ko­wi po raz ko­lej­ny zrze­dła mina. To było naj­gor­sze, co mógł usły­szeć. Z Cha­ru­na­mi i tymi su­kin­sy­na­mi, któ­rzy na­je­cha­li Zie­mię, da­wa­ło się po­wal­czyć. Z bi­lio­na­mi Ka­ma­zo­tów zor­ga­ni­zo­wa­nych w całe ar­mie już nie. Nie po­mo­gą ła­dun­ki jądro­we, la­se­ry ani broń hi­per­so­nicz­na. Uko­ńcze­nie Aka­de­mii Woj­sko­wej ani mnó­stwa ró­żno­ra­kich kur­sów nie przy­go­to­wa­ło ge­ne­ra­ła do pro­wa­dze­nia ta­kiej woj­ny.

– Jest pew­na szan­sa – za­czął Cie­pli­ński nie­pew­nie. – Nie­wiel­ka, ale jest.

– O czym ty mó­wisz?

– My­ślę o tym od daw­na. Wła­ści­wie od sa­me­go po­cząt­ku. Pa­mi­ęta­cie, jak zo­sta­li­śmy za­ata­ko­wa­ni? Na gło­wy spa­dły nam od razu ła­dun­ki ki­ne­tycz­ne, grze­bi­ąc jed­ną trze­cią lud­no­ści. Pi­ęćdzie­si­ąt naj­wi­ęk­szych miast zo­sta­ło zruj­no­wa­nych w parę go­dzin. Obro­nić się przed nimi nie mo­gli­śmy. To był naj­bar­dziej nisz­czy­ciel­ski atak w ca­łej na­szej hi­sto­rii. Na­sza broń oka­za­ła się nic nie­war­ta. Pó­źniej nie było le­piej. Bom­by ener­ge­tycz­ne sia­ły znisz­cze­nie na wszyst­kich kon­ty­nen­tach. Na ko­niec, gdy już roz­bi­to na­sze sys­te­my obron­ne, wy­sta­wio­no prze­ciw nam dro­ny.

– Mimo wszyst­ko wy­gra­li­śmy – za­uwa­ży­ła Ju­sty­na.

– Wy­gra­li­śmy tyl­ko dla­te­go, że Ka­ma­zo­ci i Cha­ru­no­wie, za­miast wal­czyć, ła­pa­li nie­wol­ni­ków. Nic in­ne­go ich nie in­te­re­so­wa­ło. Nie było to zno­wu ta­kie trud­ne. Lu­dzie kręci­li się w kó­łko, nie bar­dzo wie­dząc, co mają ze sobą po­cząć. Ich wy­ła­pa­nie było dzie­cin­nie pro­ste. W wal­ce je­den na jed­ne­go czło­wiek z Cha­ru­nem nie ma szans. Co z tego, że są pry­mi­tyw­niej­si? A ma­jąc za wo­dzów Ka­ma­zo­tów, po­ra­dzi­li so­bie ca­łkiem do­brze. Wy­star­czy­ła im bru­tal­na siła. Nic in­ne­go się nie li­czy­ło. Te ich, po­żal się Boże, strzel­by, w po­rów­na­niu z na­szy­mi au­to­ma­ta­mi to pry­mi­ty­wy. Pej­cze i pa­łki – ni­cze­go wi­ęcej nie po­trze­bo­wa­li do prze­go­nie­nia zdez­o­rien­to­wa­nych lu­dzi przez por­tal. Ilu ich było? Parę ty­si­ęcy? Na do­brą spra­wę my ich nie po­ko­na­li­śmy, oni wy­co­fa­li się sami. Zde­mo­lo­wa­li pla­ne­tę i jak gdy­by ni­g­dy nic wró­ci­li do Ar­ka­dii. Szczęśli­we­mu zbie­go­wi oko­licz­no­ści za­wdzi­ęcza­my fakt, że zy­ska­li­śmy do­stęp do por­ta­lu. – Cie­pli­ński upił kawy i ob­li­zał spierzch­ni­ęte war­gi. – Na­wet gdy­by­śmy mie­li do dys­po­zy­cji wszyst­kie daw­niej­sze za­so­by Zie­mi i ar­mie, ja­ki­mi dys­po­no­wa­ła ludz­ko­ść, śmiem za­ry­zy­ko­wać twier­dze­nie, że nie pod­bi­li­by­śmy Ar­ka­dii tak, by uczy­nić z niej nowe miej­sce do za­miesz­ka­nia. A na­wet je­że­li, to dłu­go by­śmy się tu nie utrzy­ma­li.

– Do cze­go zmie­rzasz? – za­py­tał Dwor­czyk.

– Co dało prze­wa­gę Ka­ma­zo­tom i Cha­ru­nom?

– Za­sko­cze­nie.

– To nie wszyst­ko.

– Atlan­tydz­ka tech­no­lo­gia – po­wie­dział Za­wadz­ki.

– Wła­śnie – po­twier­dził do­wód­ca kon­tyn­gen­tu woj­sko­we­go. – Ści­ślej mó­wi­ąc, tech­no­lo­gia kla­nu Ek­tri­mów, naj­bar­dziej roz­wi­ni­ęte­go pod tym względem po­śród in­nych.

Cie­pli­ński wstał i za­czął prze­cha­dzać się po po­miesz­cze­niu.

– Nie wie­my tego na pew­no, ale wy­da­je mi się, że nasi przy­ja­cie­le mają w za­na­drzu coś jesz­cze. Może są to sys­te­my umo­żli­wia­jące pod­ró­że w cza­sie.

– Baj­ki. – Dwor­czyk nie chciał na­wet słu­chać ta­kich bzdur.

– Niby dla­cze­go? Po­my­śla­łeś, w jaki spo­sób te bry­ły, któ­re wal­nęły w Zie­mię, zna­la­zły się w na­szej cza­so­prze­strze­ni? Po­ja­wi­ły się zni­kąd od razu bar­dzo bli­sko. Kto wie, czym jesz­cze dys­po­nu­ją. Sam wiesz, ja­kie ko­rzy­ści mamy z jed­ne­go wi­ro­lo­tu. Gdy­by­śmy zdo­by­li ta­kich kil­ka­set, ży­cie od razu sta­ło­by się prost­sze. A ich dro­ny? My z na­szy­mi ani się umy­wa­my. Jaka szyb­ko­ść, zwrot­no­ść, ma­new­ro­wo­ść! W do­dat­ku je­den wy­ko­nu­je całe spek­trum za­dań, pod­czas gdy my po­trze­bu­je­my wie­lu i ka­żdy słu­ży do cze­goś in­ne­go.

– Po­wiedz wprost, że chcesz prze­jąć ich tech­no­lo­gie.

– Wła­dek, po­my­śl lo­gicz­nie, my mu­si­my prze­jąć ich tech­no­lo­gie, ina­czej zo­sta­nie­my uni­ce­stwie­ni – od­rze­kł Cie­pli­ński. – Z po­cząt­ku uwa­ża­łem, że ude­rze­nie małą tak­tycz­ną bom­bą ato­mo­wą umiesz­czo­ną na pod­wod­nym dro­nie wy­star­czy. Roz­wi­ąże­my pro­blem raz na za­wsze. Te­raz oka­zu­je się, że nic nam to nie da. Mu­si­my tam we­jść i przy­ło­żyć im lufę do skro­ni. Do­słow­nie. Co wi­ęcej, ata­ku­jąc San­to­ri­ni, mu­si­my to zro­bić z gło­wą. Prze­cież nie chce­my, by nasz wróg ca­łko­wi­cie wy­przty­kał się z amu­ni­cji. Mu­si­my od­ci­ąć łeb, ko­ńczy­ny po­zo­sta­wia­jąc nie­tkni­ęte. Wa­żny będzie dla nas ka­żdy de­tal, strzęp in­for­ma­cji, do­pie­ro wte­dy po­ja­wi się przed nami szan­sa na po­ko­na­nie Ka­ma­zo­tów i po­zo­sta­łych, a przy­naj­mniej trzy­ma­nie ich z da­le­ka od Ar­ka­dii. A to jest nie­zbęd­ne, aby za­go­spo­da­ro­wać te te­re­ny i prze­nie­ść ziem­ską po­pu­la­cję.

– Ro­mek ma ra­cję. – Za­wadz­ki bez wa­ha­nia po­pa­rł Cie­pli­ńskie­go. – Wie­my, że ka­żdy z kla­nów Atlan­tów spe­cja­li­zu­je się w czy­mś in­nym. Ly­zi­ma­des ma kap­su­ły, Ek­tri­mo­wie dro­ny, ma­szy­nę cza­su i cho­le­ra wie, co jesz­cze. Na Sy­cy­lii Asze­ro­wie spe­cja­li­zu­ją się w za­awan­so­wa­nych pra­cach pod­wod­nych. Do resz­ty mu­si­my do­pie­ro do­trzeć, na­mó­wić do wspó­łpra­cy albo za­stra­szyć uni­ce­stwie­niem.

– Zu­pe­łnie jak­bym sły­sza­ła Qun­n­da – ode­zwa­ła się ci­cho Ju­sty­na.

– Ma­jąc całą tę wie­dzę, będzie­my nie­po­ko­na­ni.

Ho­lo­gram Ar­ka­dii po­now­nie za­czął się kręcić, mru­ga­jąc świe­tli­sty­mi punk­ci­ka­mi.

– Jak się wam wy­da­je, ile mamy cza­su? – za­py­tał Dwor­czyk.

– Nie­wie­le. Ra­czej ty­go­dnie niż mie­si­ące. Ek­tri­mo­wie w ko­ńcu do­wie­dzą się, że tu bu­szu­je­my, i spró­bu­ją nas wy­ku­rzyć. Z ka­żdym dniem ry­zy­ko robi się wi­ęk­sze – po­wie­dział Cie­pli­ński. – Może już wie­dzą i coś kom­bi­nu­ją. Oni nie są idio­ta­mi.

– Nie mu­sisz mi o tym przy­po­mi­nać. – Dwor­czyk po­ma­so­wał skro­nie.

Jak miał o tym po­wie­dzieć po­li­ty­kom? Słu­chaj­cie, na­sze dni są po­li­czo­ne. Naj­le­piej od razu zna­le­źć so­bie od­po­wied­nią ga­łąź i za­wi­ązać pętlę.

Po­le­ci ze sta­no­wi­ska w mi­nu­tę. Już i tak od daw­na igrał z ogniem. Kre­dyt za­ufa­nia, któ­ry otrzy­mał, po­wo­li się wy­czer­py­wał. Jego ostat­nią osto­ją była ar­mia. Żo­łnie­rze i ofi­ce­ro­wie mu ufa­li. Tyl­ko dla­te­go mógł da­lej ro­bić to, co ro­bił, choć sfe­ry rządo­we spo­gląda­ły na nie­go krzy­wo. To­le­ro­wa­no go, nic wi­ęcej. Je­den nie­roz­wa­żny krok i po nim. Dla­te­go mu­siał pla­no­wać trzy ru­chy do przo­du. Inna rzecz, że na jego miej­sce bra­ko­wa­ło rów­nie kom­pe­tent­nej oso­by. Pre­zy­dent i pre­mier o tym wie­dzie­li, dla­te­go nie rzu­ca­li kłód pod nogi. To jed­nak nie po­trwa wiecz­nie.

– Po­pro­wa­dzisz atak?

– A mam inne wy­jście? – od­pa­rł Cie­pli­ński.

– Jak idą przy­go­to­wa­nia?

– Dys­po­nu­je­my czte­re­ma ekra­no­pla­na­mi z dwu­dzie­sto­ma czte­re­ma po­ci­ska­mi ma­new­ru­jący­mi oraz dwo­ma du­ży­mi po­dusz­kow­ca­mi. Na nie za­pa­ku­je­my gru­pę ude­rze­nio­wą.

– Tro­chę mało.

– W przy­szłym ty­go­dniu „Per­le” i „Le Vi­gi­lant” znaj­dą się w ko­ńcu na głębo­kiej wo­dzie. Ope­ro­wać będą z nimi jesz­cze dwa małe okręty pod­wod­ne. Po­dej­dą do por­tu na San­to­ri­ni i wy­ko­ńczą ka­żde­go, kto spró­bu­je nam pod­sko­czyć. – Cie­pli­ński prze­my­ślał już za­ło­że­nia ata­ku. – Oprócz Żu­brów mamy jesz­cze czte­ry inne po­dusz­kow­ce trans­por­to­we i pięć uzbro­jo­nych wo­do­lo­tów, dwa pa­tro­low­ce i dwa­dzie­ścia ku­trów, sie­dem­dzie­si­ąt śmi­głow­ców i pi­ęćdzie­si­ąt sa­mo­lo­tów, głów­nie tur­bo­śmi­gło­wych. Prze­krój od sasa do lasa, ale przy­naj­mniej są.

– Co da­lej?

– Kon­cep­cji jest kil­ka. My­śla­łem o ga­zie pa­ra­li­żu­jącym. Sku­tecz­ny i w mia­rę szyb­ki w dzia­ła­niu.

– Drań z cie­bie. – Dwor­czyk po­ki­wał gło­wą z uzna­niem, po raz pierw­szy na­bie­ra­jąc na­dziei, że ich pla­ny mogą się po­wie­ść. – Ja­kiś kon­kret­ny?

– Gaz VX, może no­wi­czok? Nie będzie­my ba­wić się w de­ta­le. Nie po tym, co nam zro­bi­li.

– Gło­wi­ca?

Cie­pli­ński po­kręcił gło­wą.

– Ra­czej roz­py­li­my to z „Ry­zy­kan­ta”. Szan­sa, że zo­sta­nie ze­strze­lo­ny, jest ni­kła.

– To ma sens.