Baśka z Murmańska i Lwy Północy - Zagórski Sławomir - ebook

Baśka z Murmańska i Lwy Północy ebook

Zagórski Sławomir

3,7
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Na dalekiej północy Rosji istnieją jedynie trzy pory roku: mokre błoto, suche błoto i zamarznięte błoto. Gdy jest sucho komary tną niemiłosiernie. Gdy błoto zamarznie, pękają drzewa i końskie chrapy. Na nieludzkiej ziemi garstka Polaków i młoda biała niedźwiedzica walczyli o niepodległą Polskę, przeciwstawiając się bolszewickiej nawale.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 414

Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



SŁAWOMIR ZAGÓRSKI

Baśka z Murmańska i Lwy Północy

 

 

© 2021 Sławomir Zagórski

© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Oliwia Kopcik

 

eBook: Dominik Trzebiński Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: domena publiczna

Okładka: Paweł Gierula

Zdjęcia z archiwum autora

 

ISBN 978-83-66955-12-7

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

– Mamy Niem­com broń od­dać?

– Po to my wal­czy­li, żeby te­raz z gołą ręką?

– Zdra­da to prze­cie!

– Ha­ńba!

Do uszu pod­po­rucz­ni­ka Chrząstow­skie­go do­cho­dzi­ły co­raz bar­dziej obu­rzo­ne gło­sy uła­nów. Ci­chły kie­dy nad­cho­dził, by znów wez­brać na sile, kie­dy się od­da­lał. Wie­dział, co czu­ją. Jesz­cze nie­daw­no bili bol­sze­wi­ków pod Bo­bruj­skiem, Mi­ńskiem, Ta­tar­ką. Wła­da­li po­tężną twier­dzą, któ­ra w 1812 roku była bez­sku­tecz­nie ob­le­ga­na przez woj­ska na­po­le­ońskie. A te­raz bez wal­ki mie­li od­dać broń, sztan­da­ry i ho­nor.

Dwa dni wcze­śniej na na­ra­dzie, wraz z in­ny­mi ofi­ce­ra­mi, usły­szał roz­kaz gen. Jó­ze­fa Do­wbor-Mu­śnic­kie­go, na­ka­zu­jący roz­for­mo­wa­nie I Kor­pu­su Pol­skie­go w Ro­sji. Po pod­pi­sa­niu po­ko­ju brze­skie­go mi­ędzy Ce­sar­stwem Nie­miec­kim i Au­stro-Węgra­mi a Ro­syj­ską Fe­de­ra­cyj­ną So­cja­li­stycz­ną Re­pu­bli­ką Ra­dziec­ką wła­dze nie­miec­kie po­sta­no­wi­ły do­pro­wa­dzić do li­kwi­da­cji Kor­pu­su. Po­cząt­ko­wo Do­wbor-Mu­śnic­ki, opie­ra­jąc się na au­to­ry­te­cie Rady Re­gen­cyj­nej, sta­rał się do tego nie do­pu­ścić, lecz wkrót­ce ule­gł nie­miec­kim żąda­niom. W woj­sku za­wrza­ło. W Bo­bruj­sku prze­ciw roz­ka­zo­wi zbun­to­wa­ły się od­dzia­ły le­gio­no­we ppłk. Prze­my­sła­wa Bar­thel de Wey­den­tha­la. Wda­rł się do szta­bu Kor­pu­su, aresz­to­wał Do­wbo­ra i ob­jął do­wódz­two. Mimo ogól­ne­go nie­za­do­wo­le­nia z de­cy­zji o roz­for­mo­wa­niu jed­nost­ki, bun­tow­nik nie zna­la­zł po­kla­sku wśród ofi­ce­rów szta­bo­wych i po uwol­nie­niu swe­go do­wód­cy, wy­je­chał na Ku­bań pod roz­ka­zy płk. Że­li­gow­skie­go. Dal­szy opór or­ga­ni­za­cji pi­łsud­czy­ków z Le­opol­dem Li­sem-Kulą i Mel­chio­rem Wa­ńko­wi­czem na cze­le, ogra­ni­czył się do wy­ra­ża­nia wiel­kie­go obu­rze­nia. Na nic to się zda­ło – roz­po­czął się pro­ces li­kwi­da­cji Kor­pu­su.

Zgod­nie z umo­wą za­war­tą z do­wódz­twem Ober-Ostu, żo­łnie­rze mie­li za­cho­wać wol­no­ść oso­bi­stą i ca­łko­wi­tą swo­bo­dę ru­chów. Ko­nie mia­ły zo­stać sprze­da­ne Niem­com, a dzia­ła, ka­ra­bi­ny i za­pa­sy amu­ni­cji prze­ka­za­ne Ra­dzie Re­gen­cyj­nej w War­sza­wie. Kor­pus zo­stał roz­bro­jo­ny 21 maja 1918 roku. Ostat­ni trans­port wojsk Kor­pu­su opu­ścił Bo­brujsk 8 lip­ca.

Żo­łnie­rze sta­nęli przed de­cy­zją: co da­lej?

 

Mi­nęły go­dzi­ny roz­pa­czy i wście­kło­ści na wszyst­kich i wszyst­ko, a w szcze­gól­no­ści – na wi­no­waj­ców tego, co się sta­ło z Kor­pu­sem. Mi­nęły bez­sen­ne noce, tra­wio­ne na na­ra­dach z ko­le­ga­mi, co ro­bić da­lej, i chwi­le głębo­kie­go żalu nad tymi ofi­ce­ra­mi Kor­pu­su, któ­rzy strze­la­li so­bie w łeb, nie mo­gąc prze­żyć ha­ńby zło­że­nia bro­ni w ręce Niem­ców. Bo inne pu­łki pra­gnęły wal­ki z Niem­ca­mi (…). Wi­ęk­szo­ść od­dzia­łów po­tępi­ła wpraw­dzie de­cy­zję roz­bro­je­nia, jed­nak uwa­ża­ła za żo­łnier­ski obo­wi­ązek za­cho­wać do ko­ńca dys­cy­pli­nę i słu­chać prze­ło­żo­nych (…). Za żad­ną cenę nie chcie­li­śmy bo­wiem do­pusz­czać do bez­ce­lo­we­go bun­tu i re­be­lii, któ­ra po­de­rwa­ła­by do­brą sła­wę dys­cy­pli­ny uła­na spod Kre­cho­wiec.

Na­to­miast nie zre­zy­gno­wa­li­śmy z dal­szej ak­cji – wspo­mi­nał Zdzi­sław Chrząstow­ski – kon­ty­nu­owa­nej in­dy­wi­du­al­nie i par­tia­mi. Kto więc wie­rzył w ist­nie­nie de­san­tu ko­ali­cyj­ne­go na Mur­ma­niu, szy­ko­wał się do pod­ró­ży na Mur­mań. Kto wie­rzył w od­ro­dze­nie woj­ska pol­skie­go w ra­mach ro­syj­skiej ar­mii ge­ne­ra­ła Alek­sie­je­wa, tak zwa­nej Bia­łej Ar­mii Ochot­ni­czej, kie­ro­wał się nad Don lub na Kau­kaz. Kto wie­rzył w szyb­sze niż obca in­ter­wen­cja, sa­mo­rzut­ne po­wsta­nie w kra­ju, wstępo­wał do POW i wy­bie­rał się do kra­ju1).

1) Chrząstowski Z., Gór­ne i dur­ne. Na Mur­mań, Wy­daw­nic­two LTW, Ło­mian­ki 2014, s. 194-196.

 

Wi­ęk­szo­ść wy­bra­ła na­tych­mia­sto­wy po­wrót nad Wi­słę. W Pol­sce ode­gra­li zna­czącą rolę w od­zy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści, wal­cząc je­sie­nią 1918 roku pod Wil­nem i Lwo­wem. Inni ru­szy­li na wschód i pó­łnoc przez ogar­ni­ętą re­wo­lu­cyj­ną fu­rią, nie­ludz­ką zie­mię. Naj­mniej­sze gru­py podąży­ły za koło po­lar­ne. Tą dro­gą, przez por­ty Mo­rza Bia­łe­go, żo­łnie­rze mie­li na­dzie­ję do­łączyć do pol­skiej ar­mii we Fran­cji. ■

Na Murmań!

Żo­łnie­rze I Kor­pu­su Pol­skie­go, któ­rzy chcie­li do­stać się na Mur­mań, mie­li przed sobą po­nad 2000 ki­lo­me­trów dro­gi przez mo­rze re­wo­lu­cji. W ka­żdej wio­sce pe­łno było by­łych car­skich żo­łnie­rzy uzbro­jo­nych po zęby i żąd­nych krwi pa­nów, ofi­ce­rów, bu­rżu­jów i le­gio­nie­rów-bie­ło­po­la­ków. Na piasz­czy­stych, wiej­skich dro­gach gra­so­wa­ły uzbro­jo­ne ban­dy. Na ka­żdej sta­cji ko­le­jo­wej, przy­sta­ni rzecz­nej, w ka­żdym mia­stecz­ku, kon­tro­le pro­wa­dzi­ła Cze­re­zwy­czaj­ka. W jesz­cze gor­szej sy­tu­acji byli żo­łnie­rze ar­mii nie­miec­kiej i au­striac­kiej, któ­rzy po re­wo­lu­cji zo­sta­li zwol­nie­ni z nie­wo­li i tu­ła­li się za chle­bem po Ro­sji.

 

(…) nie ma­jąc środ­ków na za­kup żyw­no­ści, zmu­sza­ni by­li­śmy uda­wać się na że­bra­nie do oko­licz­nych wsi. Cho­dzi­łem i ja wraz z J. Gaj­dzi­ca, ro­dem z Ustro­nia Śląskie­go, za chle­bem po wsiach a jako wątły wcho­dzi­łem do do­mów, pro­sząc o „mi­ło­sti­nu”. tj. ja­łmu­żnę. Otrzy­my­wa­łem ćwie­rć, a na­wet nie­raz pół bo­chen­ka chle­ba wiej­skie­go wy­pie­ku, któ­re to ka­wa­łki mój to­wa­rzysz wkła­dał do ple­ca­ka i no­sił od wsi do wsi; gdzie­nie­gdzie po­często­wa­no nas zupą. W cza­sie jed­nej z ta­kich wy­praw chle­bo­wych, w pew­nej wsi za­ata­ko­wał nas pies z ubi­tą nogą, a tedy Gaj­dzi­ca, mó­wi­ąc do mnie: „nie bój się, nie bój się”, za­sło­nił się mną przed tym uja­da­jącym i do­ska­ku­jącym do nas psem, a ten urwał mi ka­wał prze­far­bo­wa­ne­go woj­sko­we­go płasz­cza. Pies po tej ope­ra­cji od­bie­gł, a my po­szli­śmy da­lej w za­pa­da­jącym już zmro­ku2) – wspo­mi­nał Fran­ci­szek Len­czow­ski.

2) Lenczowski F., U źró­deł na­szej wol­no­ści – Za­po­mnia­ny bo­ha­ter ze Stro­nia. Wspo­mnie­nia z ży­cia Fran­cisz­ka Len­czow­skie­go, Stry­czów 2014, s. 42.

 

Dla nie­go prze­pra­wa była o tyle trud­na, że był w głębi Ro­sji, sła­bo znał język i nie do ko­ńca wie­dział, w któ­rą stro­nę iść. Inne pro­ble­my mie­li żo­łnie­rze pol­skich kor­pu­sów.

– Pa­no­wie ofi­ce­ro­wie! – rot­mistrz Bro­ni­sław Ro­mer, or­ga­ni­za­tor prze­rzu­tu, zwró­cił się do zgro­ma­dzo­nych. – Ho­mel za­jęty jest przez Niem­ców. Do­trze­cie tam bez prze­szkód, ko­rzy­sta­jąc z praw­dzi­wych do­ku­men­tów. Na­dal mamy swo­bo­dę prze­jaz­du, więc ko­rzy­staj­cie z niej. W Hom­lu lub Ki­jo­wie spo­tka­cie się ofi­ce­ra­mi eta­po­wy­mi. Szcze­gó­ły prze­ka­żę ka­żdej par­tji osob­no. Jako pierw­si wy­ru­szą rot­mi­strzo­wie Ho­raw­ski i Gli­ński oraz po­rucz­nik Chrząstow­ski. Za­mel­du­je­cie się u po­rucz­ni­ka Ma­ła­gow­skie­go, któ­ry wy­pi­sze pa­nom roz­ka­zy de­le­ga­cji poza gra­ni­ce I Kor­pu­su.

Cała trój­ka kiw­nęła gło­wa­mi.

– Po­rucz­nik wyda pa­nom ta­kże po­trzeb­ne fa­łszy­we do­ku­men­ty dla ca­łej par­tji. Po­wo­dze­nia.

Niemieccy żołnierze w Homlu w 1918 roku. Fot. do­me­na pu­blicz­na.

***

Nie­wiel­kie, mak­sy­mal­nie dzie­si­ęcio­oso­bo­we gru­py, ru­szy­ły po­ci­ąga­mi do Hom­la. Nikt ich nie kon­tro­lo­wał. Nikt nie spraw­dzał, do­kąd jadą. Ofi­ce­ro­wie, pod­ofi­ce­ro­wie, żo­łnie­rze i uła­ni je­cha­li w sza­ro-zie­lo­nych mun­du­rach, z od­zna­ka­mi stop­ni wi­docz­ny­mi z da­le­ka. W po­ci­ągu sie­dzie­li nie­miec­cy i au­stro-węgier­scy żo­łnie­rze, ukra­ińscy prze­myt­ni­cy, ucho­dźcy, de­zer­te­rzy i zwy­kli ra­bu­sie. Nikt nie zwra­cał uwa­gi na Po­la­ków. Niem­cy nie pa­no­wa­li w pe­łni nad te­re­na­mi oku­po­wa­ny­mi, mimo że pa­tro­le żo­łnie­rzy w sta­lo­wych he­łmach prze­mie­rza­ły rów­ni­ny po­mi­ędzy Sożą a Dnie­prem. Zda­rza­ło się na­wet, że co ja­kiś czas taki pa­trol gi­nął bez wie­ści po­mi­ędzy bied­ny­mi wsia­mi. Ogar­ni­ęta re­wo­lu­cyj­nym sza­łem wiej­ska lud­no­ść była wro­go na­sta­wio­na do ob­cych. Ła­two było stra­cić ży­cie pod cio­sa­mi wi­deł i sie­kier. W Hom­lu z ko­lei pa­no­wał pru­ski ład i po­rządek. Oku­pan­ci go­spo­da­rzy­li jak w he­ima­cie – re­pe­ro­wa­li dro­gi, sta­wia­li nowe słu­py te­le­gra­ficz­ne, umac­nia­li brzeg Soży, uru­cho­mi­li warsz­ta­ty por­to­we. Wszyst­kie pra­ce nad­zo­ro­wa­li żo­łnie­rze. W ogar­nia­jącym Ukra­inę cha­osie Ho­mel wy­da­wał się oazą spo­ko­ju3).

3) Najbliższa rodzina por. Chrząstowskiego wyjechała do Homla, uciekając przed toczącymi się na Żmudzi działaniami wojennymi. Porucznik odwiedził ich na krótko podczas swej drogi na Murmań.

Kil­ka ki­lo­me­trów na wschód od mia­sta prze­bie­ga­ła li­nia de­mar­ka­cyj­na. Choć rów­nie do­brze mo­żna by ją na­zwać li­nią fron­tu. Mimo ro­zej­mu co ja­kiś czas do­cho­dzi­ło do wy­mia­ny ognia po­mi­ędzy ban­da­mi by­łych car­skich żo­łnie­rzy a Niem­ca­mi. Jesz­cze da­lej na wschód pa­no­wa­ło bez­pra­wie, bez­ho­ło­wie i ogól­na anar­chia. Tam pol­skie mun­du­ry ści­ągnęły­by na ucie­ki­nie­rów śmie­rć. Nad bol­sze­wic­ką Ukra­iną nikt nie miał wła­dzy. Rządzi­ła bru­tal­na prze­moc, któ­rej ob­raz do­pe­łnia­ły wszech­ogar­nia­jące nędza i głód. Bra­ko­wa­ło zwłasz­cza chle­ba, soli i cu­kru.

 

Choć więc han­del pu­blicz­ny był przez bol­sze­wi­ków ści­ga­ny i ka­ra­ny, han­del po­kąt­ny kwi­tł w naj­lep­sze. Po­nie­waż skle­py były przy­mu­so­wo za­mkni­ęte, zaj­mo­wa­li się han­dlem sprze­daw­cy ulicz­ni, przy­wo­żąc sól i cu­kier spod oku­pa­cji nie­miec­kiej i ob­no­sząc te to­wa­ry w nie­du­żych wo­rach oraz wor­kach. Od sło­wa ‘mie­szok’, czy­li wo­rek, han­dla­rzy tych na­zy­wa­li w Ro­sji ‘mie­szocz­ni­ka­mi’, co ozna­cza ‘wo­recz­karz’. Po­dob­no ty­si­ące ta­kich ‘wo­recz­ka­rzy’ krąży­ło te­raz mi­ędzy Hom­lem a Ro­sją, prze­kra­cza­jąc nie­le­gal­nie gra­ni­cę i szmu­glu­jąc sól i cu­kier4).

4) Chrząstowski Z., Gór­ne i dur­ne. Na Mur­mań, Wy­daw­nic­two LTW, Ło­mian­ki 2014, s. 212.

 

– Pa­no­wie – Chrząstow­ski zwró­cił się do swo­ich uła­nów. – W znisz­czo­nych mun­du­rach, bez dys­tynk­cji, wy­gląda­my jak ban­dy „mie­szocz­ni­ków”. Ła­twiej nam będzie w tłu­mie prze­myt­ni­ków prze­kro­czyć gra­ni­cę. Dla­te­go zde­cy­do­wa­łem zmie­nić mar­szru­tę. Ru­szy­my od razu na Tułę. W Ki­jo­wie ocze­ku­ją nas roz­ka­zy i ad­re­sy na­szych pla­có­wek w Mo­skwie, Wo­łog­dzie i Ar­chan­giel­sku. Panu wach­mi­strzo­wi prze­ka­zu­ję kom­pa­ni­ję pod roz­po­rządze­nie – ski­nął w stro­nę su­mia­ste­go ka­wa­le­rzy­sty. – Sam udam się do Ki­jo­wa. Pro­szę ocze­ki­wać mnie w zna­nych pa­nom lo­ka­lach za kil­ka dni.

Po­rucz­nik po­że­gnał się z pod­wład­ny­mi i ru­szył na przy­stań. Pod­róż pa­row­cem nie była zbyt dłu­ga. Na rze­ce pa­no­wał spo­kój. Je­dy­nie pta­ki ha­ła­so­wa­ły nad sze­ro­kim roz­le­wi­skiem. Inne plu­ska­ły się w przy­brze­żnych szu­wa­rach. Wy­so­ko wi­szące lip­co­we sło­ńce przy­jem­nie grza­ło. Gdy­by nie umun­du­ro­wa­ni mężczy­źni, mo­gło­by się wy­da­wać, że to nie­dziel­na wy­ciecz­ka po jego ro­dzin­nym Nie­me­nie. Wie­czo­rem tego sa­me­go dnia po­sta­wił nogę na drew­nia­nym po­mo­ście ki­jow­skie­go por­tu rzecz­ne­go. Wy­jął z kie­sze­ni kart­kę z ad­re­sem i ru­szył pew­nym kro­kiem po Kresz­cza­ti­ku.

– Czo­łem Pa­nie bra­cie! – na dźwi­ęk tych słów Chrząstow­ski się wzdry­gnął. Ob­ró­cił gło­wę ner­wo­wo. Za ple­ca­mi stał uśmiech­ni­ęty Al­bert Pa­ce­wicz, ko­le­ga ze szkol­nej ławy. Wów­czas stu­dent Uni­wer­sy­te­tu Ki­jow­skie­go. – Co cię tu spro­wa­dza? – Pa­ce­wicz rzu­cił się, by uści­skać daw­no nie­wi­dzia­ne­go kra­ja­na.

– Czo­łem! – Chrząstow­ski od­ci­ągnął go za rękaw na bok. – Idę do Ko­men­dy Na­czel­nej POW po roz­ka­zy – po­wie­dział, ści­sza­jąc głos. – Po­tem, jak Bóg po­zwo­li, do Alian­tów na Mur­mań.

– Przez czer­wo­ną Ro­sję?! – Pa­ce­wicz o mało się nie za­chły­snął. – Coś ci po­wiem bra­cie! – wzbu­rzo­ny stu­dent wzi­ął ko­le­gę pod rękę i po­czął opo­wie­ść.

Opo­wia­dał, że kie­dy 20 li­sto­pa­da 1917 roku Ukra­ińska Cen­tral­na Rada ogło­si­ła po­wsta­nie Ukra­ińskiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej jako nie­za­le­żne­go bytu pa­ństwo­we­go, po­łączo­ne­go z Re­pu­bli­ką Ro­syj­ską fe­de­ra­cją, bol­sze­wi­cy roz­po­częli przy­go­to­wa­nia do jej za­jęcia przy po­mo­cy miej­sco­wych Ro­sjan oraz ro­syj­skich gar­ni­zo­nów i od­dzia­łów przy­fron­to­wych. 11 grud­nia wy­bu­chło w Ki­jo­wie in­spi­ro­wa­ne przez bol­sze­wi­ków po­wsta­nie prze­ciw­ko Cen­tral­nej Ra­dzie. Wal­ki to­czy­ły się w ca­łym mie­ście, lecz So­wie­ci dość szyb­ko zo­sta­li wy­par­ci przez Cze­cho­sło­wa­ków i Ukra­ińców. Pod ich eskor­tą re­wo­lu­cjo­ni­ści zo­sta­li za­pa­ko­wa­ni do po­ci­ągów i wy­sła­ni do Mo­skwy. Rów­no­cze­śnie ja­dący na po­moc po­wsta­niu zbol­sze­wi­zo­wa­ny 2 Kor­pus Gwar­dyj­ski pod do­wódz­twem Eu­ge­nii Bosz zo­stał roz­bro­jo­ny w Żme­ryn­ce przez I Kor­pus Ukra­iński i rów­nież ode­sła­ny do Ro­sji. Kie­dy wie­ści o klęsce po­wsta­nia do­ta­rły do Rady Ko­mi­sa­rzy Lu­do­wych, ta wy­sto­so­wa­ła do rządu ukra­ińskie­go ul­ti­ma­tum, w któ­rym żąda­ła pod­po­rząd­ko­wa­nia się woj­skom bol­sze­wic­kim. Nie cze­ka­jąc na od­po­wie­dź, w stro­nę Ki­jo­wa ru­szy­ły z Char­ko­wa, Do­niec­ka i Ode­ssy od­dzia­ły Czer­wo­nej Gwar­dii. Bol­sze­wi­cy zdo­by­li mia­sto bru­tal­nym sztur­mem. Zwy­ci­ęscy szyb­ko wpro­wa­dzi­li swo­je po­rząd­ki.

– Urządzi­li krwa­wą ła­źnię – Pa­ce­wicz trząsł się z ner­wów. – W mie­ście było wie­lu zde­mo­bi­li­zo­wa­nych ro­syj­skich i ukra­ińskich ofi­ce­rów. Bez względu na neu­tral­no­ść wy­wle­ka­li ich w bia­ły dzień z miesz­kań, sta­wia­li „pad stien­ku” i roz­strze­li­wa­li bez sądu. Tych zna­mie­nit­szych, gwar­dzi­stów, ofi­ce­rów szta­bu ge­ne­ral­ne­go, szlach­ci­ców wy­wo­żo­no do Cze­re­zwy­czaj­ki, gdzie po tor­tu­rach przy­zna­wa­li się do wszyst­kie­go i po­tem ich też „pad stien­ku”. Zda­rza­ło się, że i zwy­kłych na­uczy­cie­li, in­ten­den­tów i rach­mi­strzów za­bi­ja­li jako bu­rżui i wro­gów re­wo­lu­cji.

Pa­ce­wicz zła­pał od­dech.

– Naj­gor­szy był ko­men­dant mia­sta, nie­ja­ki Po­łu­pa­now – splu­nął z obrzy­dze­niem. – Ze swo­ją hor­dą ma­ry­na­rzy pro­wa­dził re­kwi­zy­cje, zaj­mo­wał fa­bry­ki, nie­wiel­kie warsz­ta­ty, pry­wat­ne miesz­ka­nia. Urządził so­bie za­mtuz, do któ­re­go brał cór­ki car­skich ofi­ce­rów. „Kto mógł, prze­bie­rał się, ukry­wał i cze­kał z upra­gnie­niem na przy­by­cie Niem­ców, któ­rzy nie­ba­wem wy­pło­szy­li bol­sze­wi­ków” i tego psu­bra­ta Po­łu­pa­no­wa. „Po­ło­ży­li kres tym dzi­kim sce­nom, przy­wra­ca­jąc po­rządek. Ale prze­la­nej krwi nie mo­żna było wró­cić”. Sa­mych wy­ro­ków śmier­ci w stycz­niu mo­żna było na­li­czyć na pięć ty­si­ęcy. „A ile prócz tego, wy­mor­do­wa­no bez wy­ro­ku? Tego nikt do­kład­nie nie zli­czy…”5).

5) Ibidem, s. 214.

– I ty się do tego mo­tło­chu pchasz? – spoj­rzał py­ta­jąco na przy­ja­cie­la.

– Obo­wi­ązek wzy­wa! – od­po­wie­dział bu­ńczucz­nie po­rucz­nik. – I przy­go­da! – do­dał z uśmie­chem.

– Pal cię li­cho z taką przy­go­dą – szturch­nął to­wa­rzy­sza pod że­bra. Roz­ma­wia­li, idąc po­wo­li jesz­cze dłu­ższą chwi­lę. Chrząstow­ski chło­nął wszyst­kie in­for­ma­cje. O od­dzia­le pu­łkow­ni­ka Ju­liu­sza Róm­m­la, któ­ry wal­czył prze­ciw bol­sze­wi­kom. O ro­syj­skich chło­pach, któ­rych źle zro­zu­mia­na wol­no­ść do­pro­wa­dzi­ła do ze­zwie­rzęce­nia. O bier­no­ści i znie­chęce­niu bia­łych ofi­ce­rów. Opo­wie­ść nie wró­ży­ła ni­cze­go do­bre­go. Bia­łe ar­mie nie chcia­ły wal­czyć. Ofi­ce­ro­wie dba­li o par­ty­ku­lar­ne in­te­re­sy, bądź wró­ci­li do swo­ich ma­jąt­ków i cze­ka­li na roz­wój sy­tu­acji. A byłe ce­sar­stwo pło­nęło.

Przy­ja­cie­le roz­sta­li się w po­bli­żu kon­spi­ra­cyj­ne­go miesz­ka­nia, w któ­rym urzędo­wał przed­sta­wi­ciel Pol­skiej Or­ga­ni­za­cji Woj­sko­wej. Chrząstow­ski wsze­dł do ciem­nej, chłod­nej sie­ni. Spoj­rzał jesz­cze raz na kart­kę i ru­szył sze­ro­ki­mi, drew­nia­ny­mi scho­da­mi na dru­gie pi­ętro. Sta­nął przed brud­ny­mi, nie­gdyś bia­ły­mi drzwia­mi. Ob­ci­ągnął sfa­ty­go­wa­ny mun­dur i za­pu­kał.

Pierwszy dowódca Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej i pan w Kijowie – Andriej Połupanow. Fot. do­me­na pu­blicz­na.

***

Drzwi skrzyp­nęły. Uchy­li­ły się lek­ko, ale nie otwo­rzy­ły. Przez szpa­rę wy­su­nął się dłu­gi, wąski nos.

– Tak? – w gło­sie dało się sły­szeć oba­wę. Chrząstow­ski po­wie­dział wcze­śniej umó­wio­ne ha­sło. Drzwi otwo­rzy­ły się sze­rzej. Wsze­dł do brud­ne­go przed­po­ko­ju.

– Ma pan do­ku­men­ty?

– Mel­du­je się pod­po­rucz­nik Zdzi­sław Chrząstow­ski z 1 pu­łku uła­nów – wy­ci­ągnął pa­pie­ry.

– Pie­ni­ążek – przed­sta­wił się fa­łszy­wym na­zwi­skiem go­spo­darz miesz­ka­nia. – Za­pra­szam pa­nie po­rucz­ni­ku – nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od do­ku­men­tów, wska­zał ręką kie­ru­nek. Sam podążył za uła­nem. Po chwi­li obaj za­nu­rzy­li się w po­wy­cie­ra­nych fo­te­lach.

– Ru­szy pan ze swo­ją par­tią na po­brze­że Oce­anu Lo­do­wa­te­go, gdzie roz­ło­ży­ło się kil­ka alianc­kich dy­wi­zji – za­czął Pie­ni­ążek. – Same dziar­skie chło­py tam są. Do­bo­ro­we dy­wi­zje! Pan pój­dzie tam do wojsk pol­skich, żeby bić się z bol­sze­wi­ka­mi. Ra­mię w ra­mię z fran­cu­skim de­san­tem. Je­ne­rał Ma­zo­wiec­ki, na­czel­ny wódz na Mur­ma­niu, ma już trzy­dzie­ści ty­si­ęcy żo­łnie­rzy. Wraz z de­san­tem ru­szą na Mo­skwę i zro­bią po­rządek z bol­sze­wic­ką za­ra­zą.

Za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

– Jak już upo­rząd­ku­je się śro­dek Ro­sji… – wy­pu­ścił dym – Alianc­ka ar­mia ru­szy na po­łud­nie i na Sy­be­rię, gdzie, po po­łącze­niu z ar­mia­mi Ko­łcza­ka i De­ni­ki­na, po­bi­ją reszt­ki czer­wo­nych. Tem sa­mem do­pro­wa­dzą do re­stau­ra­cji rządów Kie­re­ńskie­go lub jemu po­dob­nych.

Za­ci­ągnął się po­now­nie, pa­trząc to na Chrząstow­skie­go, to na ka­mie­ni­cę za oknem.

– Tak… Wów­czas Ro­sja po­wró­ci do ko­ali­cji, a my po­wró­ci­my na swo­je miej­sce, już jako ar­mia pol­ska na ro­syj­skim fron­cie prze­ciw­nie­miec­kim6) – za­ko­ńczył ty­ra­dę z uśmie­chem.

6) Ibidem.

– Ta­aak, pa­nie po­rucz­ni­ku, je­ne­rał Ma­zo­wiec­ki po­pro­wa­dzi le­gi­jo­ny, żeby po­łączy­ły się z na­szą ar­mią nad Do­nem i na Sy­be­rii, a po­tem prze­ciw­ko Niem­com. Te­raz przej­dźmy do naj­wa­żniej­sze­go. Pro­szę za­pa­mi­ętać tra­sy i punk­ty kon­tak­to­we. Pro­szę tego ni­g­dzie nie za­pi­sy­wać – po­pa­trzył po­rucz­ni­ko­wi pro­sto w oczy.

***

Pod na­zwi­skiem Ma­zo­wiec­kie­go krył się ge­ne­rał Jó­zef Hal­ler. W maju i czerw­cu uczest­ni­czył wraz z ofi­ce­ra­mi kor­pu­sów pol­skich na wscho­dzie, Or­ga­ni­za­cji Pol­skiej Ligi Wo­jen­nej Wal­ki Czyn­nej i Pol­skiej Or­ga­ni­za­cji Woj­sko­wej oraz przed­sta­wi­cie­la­mi or­ga­ni­za­cji po­li­tycz­nych w roz­mo­wach o przy­szło­ści wojsk pol­skich na wscho­dzie. Po na­ra­dach usta­lo­no, że wi­ęk­szo­ść stron­nictw po­li­tycz­nych zga­dza się, że naj­wi­ęk­szym za­gro­że­niem dla przy­szłe­go po­wsta­nia pa­ństwa pol­skie­go sta­no­wią Niem­cy. W zwi­ąz­ku z tym po­sta­no­wio­no bez zwło­ki przy­stąpić do for­mo­wa­nia, w ka­żdym mo­żli­wym miej­scu, Woj­ska Pol­skie­go w so­ju­szu z alian­ta­mi. Po­li­ty­cy En­ten­ty li­czy­li na po­now­ne otwar­cie dru­gie­go fron­tu w opar­ciu o od­dzia­ły bia­łych i wojsk in­ter­wen­cyj­nych, stąd do­dat­ko­we kil­ka ty­si­ęcy do­brze wy­szko­lo­nych pol­skich żo­łnie­rzy było na wagę zło­ta. 8 czerw­ca Hal­ler wraz z Ży­mier­skim i Wie­nia­wą-Dłu­go­szow­skim wy­ru­szył z Ki­jo­wa do Mo­skwy, gdzie ty­dzień pó­źniej, jako Głów­ny Wódz wojsk pol­skich w Ro­sji, pod­pi­sał umo­wę z alian­ta­mi.

We­dle niej Woj­sko Pol­skie w Ro­sji mia­ło zo­stać sfor­mo­wa­ne jako część skła­do­wa Ar­mii Pol­skiej we Fran­cji. Gdy­by nie uda­ło się utwo­rzyć no­we­go fron­tu na wscho­dzie, od­dzia­ły z Ro­sji mia­ły zo­stać prze­trans­por­to­wa­ne do Fran­cji. Jako punk­ty for­mo­wa­nia pol­skich od­dzia­łów wy­zna­czo­no Mur­ma­ńsk i Ar­chan­gielsk, gdzie we­dług do­nie­sień, Bry­tyj­czy­cy i Fran­cu­zi mie­li bar­dzo licz­ne siły. Po zli­kwi­do­wa­niu za­gro­że­nia ze stro­ny bol­sze­wi­ków za­mie­rza­no od­two­rzyć front wschod­ni. Opo­wia­dał o tym Pie­ni­ążek, czy­li pod­pu­łkow­nik Ka­zi­mierz Or­lik-Łu­ko­ski, ko­men­dant punk­tu eta­po­we­go w Ki­jo­wie. Nie znał on jed­nak praw­dy o si­łach en­ten­ty na pó­łno­cy, a hur­ra­op­ty­mi­stycz­ne do­nie­sie­nia nie mia­ły żad­ne­go po­kry­cia w rze­czy­wi­sto­ści.

Pierw­sze siły alianc­kie po­ja­wi­ły się na Mur­ma­niu już w 1915 roku, kie­dy Mur­ma­ńsk i Ar­chan­gielsk sta­ły się głów­ny­mi por­ta­mi prze­ła­dun­ko­wy­mi dla trans­por­tów so­jusz­ni­czej po­mo­cy. Gdy po re­wo­lu­cji pa­ździer­ni­ko­wej i pod­pi­sa­niu po­ko­ju brze­skie­go Ro­sja prze­sta­ła być so­jusz­ni­kiem, któ­re­go mo­żna być pew­nym, za­częto szu­kać roz­wi­ąza­nia pro­ble­mu. Oka­za­ła się nim, za­wi­ąza­na na Pó­łwy­spie Kola, Rada Mur­ma­ńska, któ­ra zwró­ci­ła się do Wiel­kiej Bry­ta­nii o pro­tek­cję. Nie­spe­łna ty­dzień pó­źniej, 9 mar­ca 1918 roku, wy­sa­dzi­li oni de­sant, któ­ry za­jął Mur­ma­ńsk, Kiem, a pó­źniej li­nię ko­le­jo­wą pro­wa­dzącą na po­łud­nie. Wkrót­ce przy­by­li Ame­ry­ka­nie, Fran­cu­zi, Ka­na­dyj­czy­cy i Ser­bo­wie.

W maju 1918 roku utwo­rzo­no Pó­łnoc­no­ro­syj­ski Kor­pus Eks­pe­dy­cyj­ny, któ­ry miał za­bez­pie­czyć Mur­ma­ńsk i li­nię ko­le­jo­wą za­rów­no przed bol­sze­wi­ka­mi, jak i przed Niem­ca­mi, któ­rzy sta­cjo­no­wa­li w Fin­lan­dii. Jej głów­ną siłą ude­rze­nio­wą była gru­pa „Sy­ren”, skła­da­jąca się z kom­pa­nii pie­cho­ty, kom­pa­nii ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych i nie­pe­łnej kom­pa­nii sa­pe­rów. Łącz­nie 600 lu­dzi pod do­wódz­twem ge­ne­ra­ła ma­jo­ra Char­le­sa May­nar­da. Po­nad­to na pó­łnoc zo­sta­ła wy­sła­na 300-oso­bo­wa gru­pa Roy­al Ma­ri­nes, wy­po­sa­żo­na w dzia­ła mor­skie i sil­ną kom­pa­nię ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Głów­no­do­wo­dzący na pó­łno­cy, ge­ne­rał Fre­de­rick Cu­th­bert Po­ole ro­bił wszyst­ko, by te siły wzmoc­nić. Do czerw­ca uda­ło się ze­brać rap­tem 2500 żo­łnie­rzy: bry­tyj­ską pie­cho­tę mor­ską, fran­cu­skich ar­ty­le­rzy­stów i ba­ta­lion Ser­bów. Nie byli to jed­nak pierw­szo­rzęd­ni, dziar­scy chłop­cy, a głów­nie ozdro­wie­ńcy, re­kon­wa­le­scen­ci z fron­tu za­chod­nie­go. Sam May­nard zo­stał przez ko­mi­sję woj­sko­wą uzna­ny za nie­zdol­ne­go do słu­żby. W po­dob­nym sta­nie byli inni żo­łnie­rze. Na pó­łno­cy nie było do­bo­ro­wych dy­wi­zji. Wbrew temu, co mó­wił Or­lik-Łu­ko­ski, nie było też jesz­cze ani jed­ne­go Po­la­ka.

Te wątłe siły mia­ły do­pie­ro zo­stać za­si­lo­ne Po­la­ka­mi, stąd sze­ro­ki stru­mień fran­ków, jaki pły­nął z Pa­ry­ża do Rady Pol­skiej Zjed­no­cze­nia Mi­ędzy­par­tyj­ne­go w Mo­skwie. Stam­tąd spe­cjal­ni ku­rie­rzy prze­wo­zi­li pie­ni­ądze do Ki­jo­wa, gdzie Or­lik-Łu­ko­ski roz­dy­spo­no­wy­wał je po­mi­ędzy po­szcze­gól­ne par­tie, prze­ka­zu­jąc roz­ka­zy wy­jaz­du. Kie­dy Chrząstow­ski za­wi­tał do jego ki­jow­skie­go miesz­ka­nia, Hal­le­ra nie było już w Mo­skwie – wy­je­chał do Fran­cji, a do­wód­cą Woj­ska Pol­skie­go na Wscho­dzie mia­no­wał Lu­cja­na Że­li­gow­skie­go, na­da­jąc mu rów­no­cze­śnie sto­pień ge­ne­ra­ła pod­po­rucz­ni­ka. Do zwy­kłych żo­łnie­rzy te in­for­ma­cje nie do­cie­ra­ły, a ofi­ce­ro­wie zna­li wy­łącz­nie kil­ka ad­re­sów kon­tak­to­wych. Wie­dzie­li je­dy­nie, że mu­szą do­trzeć za koło pod­bie­gu­no­we. ■

Na nieludzkiej ziemi

Gdy Chrząstow­ski wra­cał z Ki­jo­wa, par­tia rot­mi­strza Gli­ńskie­go ru­szy­ła już na wschód. Po­dob­ną dro­gą po­sze­dł rot­mistrz Ho­raw­ski. W ob­dar­tych mun­du­rach, bez dys­tynk­cji, z wor­ka­mi prze­rzu­co­ny­mi przez ple­cy nie od­ró­żnia­li się od ro­syj­skich żo­łnie­rzy wra­ca­jących do do­mów i gra­bi­ących przy­gra­nicz­ne ma­jąt­ki. Dzi­ęki temu ła­twiej było omi­nąć bol­sze­wic­kie po­ste­run­ki. Choć i tak nie były one zbyt szczel­ne.

Po­ste­ru­nek gra­nicz­ny mie­ścił się kil­ka wiorst na wschód od Hom­la, w nie­wiel­kiej cha­cie na skra­ju wsi. A wła­ści­wie obok niej. W cie­niu drze­wa stał chy­bo­tli­wy stół, pil­no­wa­ny przez kil­ku wy­rost­ków uzbro­jo­nych po zęby. Nie byli to jed­nak żo­łnie­rze. Wi­dać było u nich brak oby­cia. „Sza­bla prze­szka­dza­ła ka­ra­bi­no­wi, ka­ra­bin za­wa­dzał o re­wol­wer”7). Miny jed­nak mie­li dziar­skie i po­wa­żne. Byli urzęd­ni­ka­mi i od nich za­le­żał los ka­żde­go prze­cho­dzące­go na wschód. Cóż z tego, że nie po­tra­fi­li czy­tać i pi­sać – do­ku­men­ty spraw­dza­li z nie­zwy­kłą sta­ran­no­ścią.

7) Ibidem, s. 220.

– Wi­dział pan rot­mistrz, jak ten pod­ro­stek ba­dał moje pa­pie­ry – sie­rżant Piotr Woj­cie­chow­ski, zwró­cił się do Gli­ńskie­go, kie­dy ode­szli na bez­piecz­ną już od­le­gło­ść. – Minę miał nie­złom­ną, a pasz­port czy­tał do góry no­ga­mi! – śmiał się już ca­łkiem gło­śno.

– Chy­ba u ka­żde­go tak spraw­dza­li! Z całą po­wa­gą czy­tał do sa­me­go ko­ńca. Do­brze, że wach­mi­strza Wy­rwę-Pa­włow­skie­go o nich nie za­py­tał, bo do­pie­ro by­łby rwe­tes.

Na ra­zie wszyst­ko szło do­brze. Ca­ło­ść par­tji bez­piecz­nie prze­szła przez gra­ni­cę. Przed nimi były jesz­cze dłu­gie ty­go­dnie mar­szu. O ile samo prze­jście gra­ni­cy nie na­stręcza­ło chwi­lo­wo pro­ble­mów, to pó­źniej kło­po­ty ro­sły z ka­żdą po­ko­na­ną wior­stą8). Zwłasz­cza dla tych, któ­rzy nie zna­li ro­syj­skie­go.

8) Wiorsta – dawna rosyjska niemetryczna miara długości. Według systemu miar ustanowionego w 1835 roku wiorsta stanowiła równowartość 1,0668 km.

***

Uni­ka­jąc re­wo­lu­cyj­nych pa­tro­li, do­tar­li do Kli­ńska, gdzie na sta­cji ko­le­jo­wej spo­tka­li gru­pę rtm. Hra­ka­ły-Ho­raw­skie­go. Po krót­kiej roz­mo­wie ofi­ce­ro­wie po­sta­no­wi­li ru­szyć w dal­szą dro­gę ra­zem. Bez wi­ęk­szych pro­ble­mów do­szli do Bria­ńska9). W mie­ście mi­ja­li splądro­wa­ne cer­kwie, chra­my i klasz­to­ry. Zde­mo­lo­wa­ne skle­py i re­stau­ra­cje. Na tro­tu­arze wa­la­ły się wy­rzu­co­ne z bu­dyn­ków iko­ny, ksi­ążki, roz­bi­te lu­stra, po­ła­ma­ne krze­sła, roz­trza­ska­ne szu­fla­dy, a ta­kże reszt­ki je­dze­nia, o któ­re wal­czy­ły psy, koty i bie­do­ta. Ze­wsząd do­cho­dzi­ły od­gło­sy pi­jac­kich or­gii. W mie­ście pa­no­wa­ła anar­chia i bez­ho­ło­wie. Nie­wiel­kim grup­kom Po­la­ków bar­dzo ła­two było się prze­mknąć w pa­nu­jącym cha­osie.

9) Gliński w swoich wspomnieniach mówi o Jarosławiu. Jest to pomyłka. Na trasie z Homla przez Klińsk do Moskwy nie leży Jarosław. Jedynym miastem odpowiadającym opisowi może być Briańsk.

Dwo­rzec Orłow­ski nie przed­sta­wiał sobą daw­nej świet­no­ści. Żó­łty bu­dy­nek był brud­ny, pe­łen śmie­ci i śmier­dział ury­ną. Podło­gi, pe­ro­ny i tory po­kry­wa­ła war­stwa łu­pin sło­necz­ni­ka. Bo o ile na chleb czy kar­pie­le nie było stać zbyt wie­lu, tak na sło­necz­nik mógł so­bie po­zwo­lić nie­mal ka­żdy. Prze­gry­za­li więc sło­necz­nik wszy­scy: ko­bie­ty, dzie­ci, star­cy, czer­wo­no­gwar­dzi­ści, a żeby nie wy­ró­żniać się z tłu­mu, ta­kże pol­scy ucie­ki­nie­rzy.

– Spójrz­cie – sie­rżant kiw­nął na Gli­ńskie­go. Ze względu na kon­spi­ra­cję daw­no już zre­zy­gno­wa­no z ofi­cjal­nych ty­tu­łów. Na słu­pie ogło­sze­nio­wym we­wnątrz bu­dyn­ku wi­siał wiel­ki pla­kat z krzy­czący­mi u góry, czer­wo­ny­mi li­te­ra­mi: „WSIEM! WSIEM! WSIEM!”.

Gli­ński za­czął czy­tać ode­zwę:

 

Na ko­le­jach i dro­gach wod­nych od nie­ja­kie­go cza­su za­uwa­żyć się daje sze­reg po­dej­rza­nych oso­bi­sto­ści. Są to prze­wa­żnie mło­dzi mężczy­źni, z wy­glądu woj­sko­wi. W roz­mo­wie zdra­dza­ją ak­cent cu­dzo­ziem­ski, z celu dro­gi tłu­ma­czą się mgli­ście. Wszy­scy podąża­ją w kie­run­ku pó­łnoc­nym.

 

Z wia­ry­god­nych źró­deł wia­do­mo nam, że są to le­gio­ni­ści-Po­la­cy, prze­dzie­ra­jący się na Mur­ma­ńsk, aby się po­łączyć z ban­da­mi An­glo-Fran­cu­zów i wraz z nimi za­to­pić nóż w ple­cach re­wo­lu­cji.

 

Roz­ka­zu­je­my: po­dej­rza­nych ła­pać i od­sta­wiać dla uka­ra­nia do naj­bli­ższych władz. Jest to obo­wi­ąz­kiem ka­żde­go pro­le­ta­riu­sza. W ra­zie naj­mniej­sze­go przy aresz­cie opo­ru, ka­żdy ma pra­wo za­strze­lić opor­ne­go na miej­scu. Za pa­ńskie­go naj­mi­tę, jak za psa, żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści być nie może. Nie­chaj drżą przed gnie­wem Ludu.

 

Niech żyje re­wo­lu­cja so­cjal­na! Niech żyje Mi­ędzy­na­ro­dów­ka! Pro­le­ta­riu­sze wszyst­kich kra­jów, łącz­cie się! Wal­ka na śmie­rć i ży­cie!

 

Głów­ny Ko­mi­tet do wal­ki z kontr­re­wo­lu­cją, sa­bo­ta­żem i spe­ku­la­cją10).

10) Małaczewski E., Koń na wzgó­rzu i inne opo­wia­da­nia, Ło­mian­ki 2008, s. 97.

 

– Chy­ba mamy pro­blem. Cho­dźmy na po­ci­ąg. Trze­ba po­wia­do­mić po­zo­sta­łych.

***

Gli­ński wy­sze­dł na pe­ron mo­skiew­skie­go Dwor­ca Alek­san­drow­skie­go. Tu miał spo­tkać się z wy­słan­ni­ka­mi ma­jo­ra Czu­my. Prze­sze­dł przez bu­dy­nek. Był ostro­żny. Wi­dział już na pe­ro­nie i w holu dwor­ca osob­ni­ków w woj­sko­wych szy­ne­lach, któ­rzy no­si­li w kla­pie czy na pier­si pol­skie­go orła woj­sko­we­go. Ro­bi­li to jed­nak zbyt osten­ta­cyj­nie. Wie­dząc o roz­ka­zie WCzK, ża­den z żo­łnie­rzy nie pod­sze­dł do dziw­nych osob­ni­ków. To było zbyt przej­rzy­ste, zbyt wy­ra­zi­ste. Ja­sne było, że to bol­sze­wic­ka pu­łap­ka. Ucie­ki­nie­rzy cho­dzi­li po dwor­cu i oko­li­cach, szu­ka­jąc swo­je­go kon­tak­tu.

Po kil­ku go­dzi­nach krąże­nia za­uwa­żył dziw­nie za­cho­wu­jące­go się czło­wie­ka. Ob­dar­tus w cy­wil­nych spodniach i au­striac­kich owi­ja­czach, miał na so­bie znisz­czo­ny woj­sko­wy płaszcz i ta­kiż wo­rek. Co ja­kiś czas pod­no­sił jego kla­pę. Coś pod nią bły­ska­ło. Po­rucz­nik pod­sze­dł do nie­go wol­nym kro­kiem.

– Daj-ka pri­ku­rit – po­wie­dział, plu­jąc łu­pi­na­mi sło­necz­ni­ka.

– Na – za­gad­ni­ęty po­dał szczyp­tę ma­chor­ki.

– Da­le­ko stąd do Wierch­nich Tor­go­wych Riad?

– Nooo… – za­czął się jąkać. – Będzie z trzy, czte­ry wior­sty. Tam pria­mo. Twer­ską – od­po­wia­dał w mia­rę po­praw­nym języ­kiem ro­syj­skim, lecz ak­cent zdra­dzał, że nie był Ro­sja­ni­nem. Gli­ński, upew­niw­szy się, że ma do czy­nie­nia z pol­skim ofi­ce­rem, po­dał wcze­śniej umó­wio­ne ha­sło. Za­gad­ni­ęty od­po­wie­dział od­ze­wem.

– Do­brze was wi­dzieć – łącz­nik prze­sze­dł na pol­ski. – Nie­wie­lu się po­ja­wia. Co­raz wi­ęcej bol­sze­wic­kie ga­ze­ty pi­szą o poj­ma­nych le­gio­ne­rach. Tu­taj też na was po­lu­ją. Na nas zresz­tą też.

– Ci­ężko?

– Or­ga­ni­za­cja jest częścio­wo wy­kry­ta. Ale ma­jor jest w Mo­skwie – sko­ńczył ci­cho, po czym do­dał gło­śniej: – Nu cho­di, uka­żu do­ro­gu k tor­gu.

Wy­szli z dwor­ca ra­zem.

– Pój­dzie­my do szta­bu. Tam za­mel­du­je się pan ma­jo­ro­wi i uzy­ska ocze­ki­wa­ne in­for­ma­cje. Skręćmy tu­taj – wska­zał ręką.

***

Drzwi otwo­rzył po­staw­ny, lek­ko ły­sie­jący blon­dyn ubra­ny w sta­ry le­gio­no­wy mun­dur.

– Za­pra­szam, pa­no­wie – po­wie­dział, pa­trząc, co się dzie­je za ich ple­ca­mi. Ofi­ce­ro­wie we­szli do środ­ka. Go­spo­darz za­mknął do­kład­nie wszyst­kie zam­ki.

– Mel­du­je się rot­mistrz Wła­dy­sław Gli­ński.

– Czo­łem. Pro­szę sia­dać – Czu­ma wska­zał ge­stem głębo­ki fo­tel. – Jak dro­ga?

– Cze­re­zwy­czaj­ka po­lu­je na le­gio­ne­rów jak na zwie­rza. Ła­two nie jest, ale ma­ły­mi grup­ka­mi idzie się prze­bić.

Rot­mistrz ro­zej­rzał się. Miesz­ka­nie jak na wo­jen­ne wa­run­ki było bar­dzo szy­kow­ne. W kącie na ko­mo­dzie przy­kry­tej ob­ru­sem py­kał sa­mo­war. Na ścia­nach po­kry­tych gu­stow­ną ta­pe­tą, wi­sia­ły land­sza­fty ze sce­na­mi po­lo­wań. Pod oknem na sto­li­ku stał wa­zon z kwia­ta­mi. Z sąsied­nie­go po­miesz­cze­nia do­cho­dził za­pach pie­czo­ne­go chle­ba. Rot­mistrz nie jadł ni­cze­go tre­ści­we­go od dwóch dni. Gło­śno bur­cza­ło mu w brzu­chu.

– Wie­my, wie­my… Co chwi­la do­cho­dzą ra­por­ty – ma­jor się za­my­ślił. – Jed­nak jak na ra­zie wy­sy­łka idzie ca­łkiem spraw­nie. Kon­cen­tra­cja na­dal jest prze­wi­dzia­na na Mur­ma­niu, gdzie ge­ne­rał Hal­ler or­ga­ni­zu­je ar­mię.

– Jaką mar­szru­tę pan ra­dzi, ma­jo­rze?

Czu­ma nie zdążył od­po­wie­dzieć. Do po­ko­ju we­szła przy­stoj­na pani, nio­sąc na tacy go­rącą her­ba­tę i chleb z kon­fi­tu­ra­mi.

– Pro­szę się często­wać, pa­nie rot­mi­strzu – po­wie­dział, do­da­jąc kon­fi­tur do her­ba­ty.

– Obec­nie dro­ga przez Wo­łog­dę jest za­mkni­ęta – kon­ty­nu­ował. – Bol­sze­wi­cy tak jej pil­nu­ją, że prze­do­stać się nie spo­sób. Pro­jek­tu­ję zmie­nić mar­szru­tę w kie­run­ku na wschód11). Na ra­zie wol­na jest dro­ga do Ni­żne­go Now­go­ro­du. Pro­po­nu­ję, aby po­cze­kać w Mo­skwie, aż dro­ga na Wo­łog­dę będzie wol­na, albo ru­szyć na Ni­żnyj. Po za­ma­chu na von Mir­ba­cha i bun­cie ese­row­ców bol­sze­wi­cy sta­li się bar­dzo po­dejrz­li­wi12).

11) Gliński W., Z Bo­bruj­ska na Mur­man, [w:] Żo­łnierz pol­ski na Mur­ma­nie. Jed­nod­niów­ka wy­da­na z oka­zji pierw­sze­go zjaz­du mur­ma­ńczy­ków, War­sza­wa 1929, s. 17.

12) 6 lipca 1918 roku lewi eserowcy przeprowadzili przeciw bolszewikom nieudany zamach stanu. Na V Zjeździe Rad 4 lipca Borys Kamkow i Maria Spirydonowa ostro krytykowali bolszewików, zarzucając im zdradę rewolucji podczas podpisywania traktatu brzeskiego, a także wystąpili przeciwko obowiązkowym kontyngentom zbożowym na wsiach. Po obradach postanowili urządzić prowokację, mającą zmusić Niemców do ponownego podjęcia działań zbrojnych. W przeprowadzonym zamachu zginął niemiecki ambasador Wilhelm von Mirbach. Niedługo później wierne eserowcom oddziały Czeka aresztowały Feliksa Dzierżyńskiego, a liderzy powstania udali się do Teatru Wielkiego na Zjazd Rad, gdzie Spiridonowa wygłosiła przemówienie potępiające bolszewików. W tym czasie Mārtiņš Lācis, zastępca Dzierżyńskiego, na rozkaz Lenina ściągnął do miasta oddziały łotewskie i polskie, które otoczyły Teatr Wielki, Łubiankę i koszary pokrowskie. Po nieudanej rewolucji lewica eserowska została zdelegalizowana i rozbita, działacze usunięci z rad, jej liderzy aresztowani przez Czeka, a następnie skazani na kary więzienia.

Gli­ński si­ęgnął po gru­bo po­sma­ro­wa­ny słod­kim dże­mem chleb.

– Pa­nie ma­jo­rze, sądzę, że… – nie sko­ńczył. Roz­le­gło się gło­śne pu­ka­nie do drzwi. „Znów nie zjem” – zdążył po­my­śleć.

***

– Pro­szę sie­dzieć – ma­jor Czu­ma za­cho­wał spo­kój. Do drzwi pod­sze­dł łącz­nik, któ­re­go Gli­ński po­znał na dwor­cu. Po­zo­sta­li ocze­ki­wa­li w na­pi­ęciu. Po­now­nie roz­le­gło się pu­ka­nie. Nie­co bar­dziej na­tar­czy­we. Ktoś po dru­giej stro­nie drzwi za­czy­nał się nie­cier­pli­wić. Łącz­nik na­ci­snął klam­kę, lek­ko uchy­la­jąc drzwi.

– Hra­ka­ło – dało się sły­szeć śpiew­ny ak­cent rot­mi­strza Hra­ka­ło-Ho­raw­skie­go. – Jaa… – za­czął po ro­syj­sku, ale nie zdążył sko­ńczyć. Gli­ński ze­rwał się na nogi.

– Wpu­śćcie pana rot­mi­strza! Toż to rot­mistrz Hra­ka­ło-Ho­raw­ski. Na­sze par­tje ra­zem idą na Mur­mań.

Drzwi otwo­rzy­ły się sze­ro­ko. Do miesz­ka­nia wsze­dł za­ro­śni­ęty ob­dar­tus. Na wi­dok za­sta­wio­ne­go sto­łu uśmiech­nął się.

– Mel­du­ję się pa­nie ma­jo­rze!

Na­stęp­ną go­dzi­nę spędzi­li na usta­la­niu ko­lej­nych eta­pów i roz­mo­wach na te­mat ak­tu­al­nych wy­da­rzeń w Ro­sji. Wędrow­cy z roz­wi­ąza­ne­go I Kor­pu­su do­wie­dzie­li się od Czu­my, że w Mo­skwie prze­by­wa znacz­na gru­pa pol­skich żo­łnie­rzy, któ­rzy sta­nęli po stro­nie czer­wo­nych. Nie zdzi­wi­ło ich to zbyt­nio – już po wy­bu­chu re­wo­lu­cji lu­to­wej wśród wie­lu żo­łnie­rzy Kor­pu­su Do­wbor-Mu­śnic­kie­go wzra­sta­ły na­stro­je re­wo­lu­cyj­ne. Bol­sze­wi­cy zy­ska­li naj­wi­ęk­szy po­słuch w 1 Pol­skim Za­pa­so­wym Pu­łku Strzel­ców for­mo­wa­nym w Bie­łgo­ro­dzie. Po­wo­ła­no Ko­mi­tet Pu­łko­wy, któ­ry od­wo­łał do­wód­cę ppłk. Win­nic­kie­go, mia­nu­jąc na jego miej­sce por. Jac­kie­wi­cza i wzy­wa­jąc do wpro­wa­dze­nia re­wo­lu­cyj­nej dys­cy­pli­ny. Po re­wo­lu­cji pa­ździer­ni­ko­wej pułk bie­łgo­rodz­ki nie­mal w ca­ło­ści zde­zer­te­ro­wał, prze­sze­dł na stro­nę bol­sze­wi­ków i jako Re­wo­lu­cyj­ny Bie­łgo­rodz­ki Pułk Strzel­ców pro­wa­dził dzia­ła­nia prze­ciw woj­skom ukra­ińskim. Wy­da­rze­nia te roz­nio­sły się sze­ro­kim echem wśród żo­łnie­rzy I Kor­pu­su Pol­skie­go i wy­wo­ła­ły obu­rze­nie. Ofi­ce­ro­wie słu­żący nie­gdyś w I Kor­pu­sie zna­li tę hi­sto­rię.

Nie wie­dzie­li na­to­miast, że po częścio­wym roz­bi­ciu pu­łku przez woj­ska Kor­ni­ło­wa na po­cząt­ku 1918 roku, prze­for­mo­wa­no go w Mo­skwie w Czer­wo­ny Pułk Re­wo­lu­cyj­nej War­sza­wy. Od wio­sny tego roku pułk brał udział w li­kwi­do­wa­niu kontr­re­wo­lu­cji i od­dzia­łów, któ­re nie sta­nęły po stro­nie bol­sze­wi­ków. Za­częli od li­kwi­da­cji i roz­bro­je­nia pol­skie­go Pu­łku Strzel­ców im. Bar­to­sza Gło­wac­kie­go, na­stęp­nie wal­czy­li prze­ciw anar­chi­stom, bia­ło­gwar­dyj­skim żo­łnie­rzom z or­ga­ni­za­cji „So­juz Za­szczi­ty Ro­di­ny i Re­wo­lu­cji”, aż w ko­ńcu prze­ciw ese­row­com. Pułk zy­skał uzna­nie Ko­mi­te­tu Wo­jen­ne­go i rów­no­cze­śnie złą sła­wę wśród bia­łych Ro­sjan i Po­la­ków. Czu­ma ostrze­gał wędrow­ców przed nad­mier­nym za­ufa­niem w sto­sun­ku do in­nych Po­la­ków. Mo­gli się oni oka­zać bol­sze­wic­ki­mi pro­wo­ka­to­ra­mi.

Żo­łnie­rze, wy­po­sa­że­ni w pie­ni­ądze od mjr. Czu­my, ku­pi­li bi­le­ty ko­le­jo­we do Ni­żne­go No­wo­gro­du. W nad­wo­łża­ńskim mie­ście nie było tak nie­bez­piecz­nie, jak w Mo­skwie. Bol­sze­wic­ka wła­dza jesz­cze nie okrze­pła. Dla­te­go eta­py dzia­ła­ły pó­ło­fi­cjal­nie. W pol­skiej pa­ra­fii uzy­ska­li kon­takt do ofi­ce­ra eta­po­we­go, któ­ry za­kwa­te­ro­wał ich w nie­daw­no roz­bi­tym… wi­ęzie­niu. Po kil­ku dniach spędzo­nych na wi­ęzien­nych pry­czach otrzy­ma­li bi­le­ty na sta­tek kur­su­jący do Ja­ro­sła­wia.

Mieszocznicy w drodze ze swoim dobytkiem. Fot. do­me­na pu­blicz­na.

***

Z dru­giej stro­ny do Mo­skwy zbli­żał się ppor. Len­czow­ski. Rów­nież wy­brał po­ci­ąg. W głębi Ro­sji cze­re­zwy­czaj­ka nie kon­tro­lo­wa­ła tak szcze­gó­ło­wo ru­chu skła­dów. Przy­naj­mniej na ra­zie. Bra­ko­wa­ło im lu­dzi, a naj­wa­żniej­sze w tam­tym cza­sie było zdła­wie­nie kontr­re­wo­lu­cji w naj­wa­żniej­szych mia­stach.

 

Po­ci­ągiem tym je­cha­ło wie­lu tzw. „mie­szocz­ni­ków”, tj. prze­wa­żnie ofi­ce­rów car­skich, prze­wo­żących w wor­kach mąkę znad Donu do wy­gło­dzo­nej Mo­skwy i w cza­sie jaz­dy ro­ze­szła się po­gło­ska, iż z na­prze­ciw­ka pędzi śle­pa lo­ko­mo­ty­wa, prze­to po­wstał po­płoch w po­ci­ągu i wie­lu z pod­ró­żnych wy­ska­ki­wa­ło przez okna przy zwol­nie­niu bie­gu po­ci­ągu.

Przy­je­chaw­szy do Mo­skwy 17 czerw­ca, uda­łem się do sie­dzi­by Ko­mi­te­tu Pol­skie­go, Za­ułek Uspian­skiej 5, lecz tam oświad­czo­no mi, abym na­tych­miast opu­ścił lo­kal ko­mi­te­tu, gdyż bol­sze­wi­cy co dru­gi dzień urządza­ją w nim re­wi­zje.

Po­in­for­mo­wa­no mnie za­ra­zem, że am­ba­sa­da fran­cu­ska prze­nio­sła się już z Mo­skwy do Wo­łog­dy i ra­dzo­no mi udać się tam, gdyż am­ba­sa­da może wy­sta­wić mi od­po­wied­ni do­ku­ment13).

13) Lenczowski F., U źró­deł na­szej wol­no­ści – Za­po­mnia­ny bo­ha­ter ze Stro­nia.  Wspo­mnie­nia z ży­cia Fran­cisz­ka Len­czow­skie­go, Stry­czów 2014, s. 44.

 

Nikt z urzęd­ni­ków Ko­mi­te­tu Pol­skie­go nie po­in­for­mo­wał go, że dro­ga na Wo­łog­dę zo­sta­ła wła­ści­wie od­ci­ęta. Za kil­ka ru­bli ku­pił ru­basz­kę i czap­kę z na­usz­ni­ka­mi, z wor­kiem na ra­mie­niu, wy­pe­łnio­nym chle­bem, z brud­ny­mi ręka­mi i twa­rzą, wsia­dł do wa­go­nu pe­łne­go węgla. Ukry­ty w nim miał na­dzie­ję do­stać się do Wo­łog­dy. ■

Pod okiem Czerezwyczajki

Chrząstow­ski, wy­po­sa­żo­ny w pie­ni­ądze od Or­li­ka-Łu­ko­skie­go, po­sta­no­wił ru­szyć po­ci­ągiem, kie­dy tyl­ko będzie to mo­żli­we. Jego gru­pa rów­nież nie mia­ła pro­ble­mów z prze­kro­cze­niem gra­ni­cy. Wy­gląda­li jak dzie­si­ąt­ki in­nych „mie­szocz­ni­ków”. Po­je­dyn­czo albo pa­ra­mi, aby nie zwra­cać na sie­bie uwa­gi, do­tar­li do No­wo­zyb­ko­wa, nie­wiel­kie­go mia­sta, nad któ­rym gó­ro­wa­ła cer­kiew Cudu św. Mi­cha­ła Ar­cha­nio­ła. Był to wa­żny węzeł ko­le­jo­wy i cen­trum prze­my­sło­we, w któ­rym mie­ści­ła się słyn­na fa­bry­ka za­pa­łek, uży­wa­nych pod pra­wie ka­żdą strze­chą eu­ro­pej­skiej części daw­ne­go Im­pe­rium. Na pe­ro­nach oka­za­łe­go dwor­ca sta­ły tie­płusz­ki – by­dlęce wa­go­ny to­wa­ro­we z za­mon­to­wa­ny­mi nie­wiel­ki­mi pie­cy­ka­mi. Żo­łnie­rze roz­dzie­li­li się i wto­pi­li w tłum ob­dar­tu­sów pró­bu­jących się wci­snąć do środ­ka.

Po­rucz­nik, wy­ko­rzy­stu­jąc swą siłę i po­tężną bu­do­wę, we­pchnął się do wnętrza. Uło­żył się pod ścia­ną i roz­py­cha­jąc łok­cia­mi, zro­bił so­bie wi­ęcej miej­sca. Sar­kał przy tym pod no­sem na brak wa­go­nów pa­sa­żer­skich. Roz­sia­dł się w mia­rę wy­god­nie, przy­mknął oczy i na­tych­miast usnął. Obu­dził się do­pie­ro na­stęp­ne­go dnia rano. Skład do­je­chał do Tuły. Pa­sa­że­ro­wie za­częli wy­ska­ki­wać tuż przed za­trzy­ma­niem po­ci­ągu. Wszy­scy chcie­li po­brać wrzątek i za­pa­rzyć czaj, nim go­rąca woda się sko­ńczy. Chrząstow­ski prze­ta­rł oczy, ro­zej­rzał się po tłu­mie.

 

Tu i ów­dzie od­zy­wa­ły się ba­ła­łaj­ki i har­mo­nie. Go­rzej, że wko­ło nie­mi­ło­sier­nie wo­nia­ło po­tem i ka­pu­stą, a po­nad wszyst­kim uno­si­ły się prze­kle­ństwa i ‘słów­ka’, od któ­rych ka­żda zwy­kła nie­wia­sta ze ‘zgni­łe­go Za­cho­du’ za­pa­dła­by się pod zie­mię. Na szczęście prócz żo­łnie­rzy, wra­ca­jących z fron­tu, chło­pów oraz bab spod Tuły, ni­ko­go nie było. Ka­żdy, kto nie był chło­pem, ro­bot­ni­kiem lub żo­łnie­rzem, mu­siał się za ta­kie­go prze­brać, je­że­li nie chciał po­stra­dać ży­cia i mie­nia, zaś ka­żde­go ofi­ce­ra, zwłasz­cza pol­skie­go, ro­ze­rwa­no by tu na sztu­ki14).

14) Chrząstowski Z., Gór­ne…, op. cit., s. 19.

 

Po­rucz­nik zła­pał alu­mi­nio­wy ku­bek, si­ęgnął do kie­sze­ni po ga­rść sło­necz­ni­ka i ru­szył po wrzątek. Sta­nął pod ta­bli­cą z czar­nym na­pi­sem „Ki­pia­tok”. Cze­kał. Jesz­cze nie na­bie­rał wody z ko­tła. Przed wy­jaz­dem wy­dał bo­wiem roz­kaz, że na ka­żdym po­sto­ju jego pod­wład­ni będą szli po wrzątek. Nie­za­le­żnie od tego, czy będzie im po­trzeb­ny, czy też nie. Był to je­dy­ny spo­sób, aby spraw­dzić, czy nikt nie za­gi­nął, nie zo­stał aresz­to­wa­ny lub co gor­sze za­mor­do­wa­ny.

Po dłu­ższej chwi­li po­ja­wił się plu­to­no­wy Grab­ski, chwi­lę pó­źniej pod­cho­rąży Mar­tyn. Ten spoj­rzał bez­czel­nie na po­rucz­ni­ka, splu­nął mu pod nogi, oplu­wa­jąc połę płasz­cza. Chrząstow­ski tyl­ko się uśmiech­nął kąci­kiem ust. Za­cho­wa­nie Mar­ty­na nie od­bie­ga­ło od tego, co dzia­ło się wo­kół. Na po­zo­sta­łą czwór­kę cze­kał jesz­cze kil­ka mi­nut. Nie po­ja­wi­li się. Znik­nęli bez śla­du. Kie­dy znik­nęli? Co się z nimi sta­ło? Ka­tow­nie Cze­re­zwy­czaj­ki były pe­łne lu­dzi, po któ­rych ślad szyb­ko gi­nął.

Bolszewicki plakat propagandowy, informujący, że mieszocznicy są wrogami narodu. Fot. do­me­na pu­blicz­na.

***

Na zim­nej podło­dze celi tło­czy­ło się kil­ka­na­ście osób. Ro­sjan, Ży­dów i Po­la­ków. Brud­nych, głod­nych i prze­mar­z­ni­ętych by­łych ofi­ce­rów car­skich, bia­łych żo­łnie­rzy, kup­ców i in­te­li­gen­tów. Krót­ko mó­wi­ąc: wro­gów re­wo­lu­cji. Bra­cia Zwa­do­wie15) le­że­li sku­le­ni w kącie. Wpa­dli jak inni byli le­gio­ni­ści nie­zna­jący języ­ka ro­syj­skie­go – zbyt­nio rzu­ca­li się w oczy. Przy­pad­ko­wy pa­trol zgar­nął ich na uli­cach Wo­łog­dy, gdy już mie­li za sobą po­nad po­ło­wę dro­gi do Mur­ma­ńska.

15) Los braci Zwadów Małaczewski opisuje w swoich fabularyzowanych wspomnieniach. Podobnie, jak w wielu innych przypadkach, ukrywa prawdziwe nazwiska bohaterów. Jest to celowy zabieg. Faktyczną tożsamość żołnierzy można odkryć, porównując jego opowiadania do zbiorów literatury wspomnieniowej innych autorów – Chrząstowskiego czy Glińskiego. Jednak żaden z nich nie podaje prawdziwych nazwisk pojmanych braci.

W kar­ce­rze pa­no­wa­ła przej­mu­jąca ci­sza. Bici, głod­ni i znisz­cze­ni psy­chicz­nie wi­ęźnio­wie trwo­ży­li się na ka­żdy dźwi­ęk. Naj­strasz­niej­sze było jed­nak „stu­ka­nie kro­ków, do­la­tu­jące z uli­cy. Na ten od­głos wszy­scy wprost za­mie­ra­li (…). Za­słu­chi­wa­li się w ka­żde echo da­le­kie­go stąpa­nia. Uli­cą poza mu­rem często prze­cho­dzi­ły pa­tro­le. A ska­za­ńcom za ka­żdym ra­zem zda­wa­ło się, że to już po nich idą”16). Mi­nu­ty ci­ągnęły się w nie­sko­ńczo­no­ść. Go­dzi­ny wle­kły nie­sa­mo­wi­cie. Ska­za­ńcy tru­chle­li na ka­żdy od­głos kro­ków. Ka­żdy z nich mógł ozna­czać ich osta­nie chwi­le na zie­mi. W ko­ńcu przy­szli, stu­ka­jąc pod­ku­ty­mi bu­ta­mi o ka­mien­ną po­sadz­kę. Klucz za­zgrzy­tał w zam­ku. Ci­ężkie drzwi otwo­rzy­ły się. Do środ­ka wsu­nęła się naj­pierw lufa Mo­si­na, a za nią wsze­dł nie­ogo­lo­ny cze­ki­sta.

16) Małaczewski E., op. cit., s. 94.

– Wy dwaj – wska­zał ba­gne­tem na Zwa­dów. – Idzie­cie pod śledz­two! Wsta­wać!

W po­miesz­cze­niu dało się sły­szeć kil­ka ci­chych wes­tchnień. Po­ja­wi­ły się ner­wo­we uśmie­chy. Tym ra­zem da­ro­wa­no im jesz­cze kil­ka chwil ży­cia. Bra­cia wsta­li, bez­na­mi­ęt­nie ru­szy­li w stro­nę wy­jścia. Sku­to ich że­la­zny­mi kaj­da­na­mi i wy­pro­wa­dzo­no z wi­ęzie­nia. Ru­szy­li chod­ni­kiem wy­ło­żo­nym drew­nia­ny­mi be­la­mi. W ga­łęziach mi­ja­nych brzóz ćwier­ka­ły wró­ble. Mo­ty­le i psz­czo­ły la­ta­ły przy kwia­tach bzu. Bury kot mył się za drew­nia­nym płot­kiem. Lato było w pe­łni. Dro­ga nie była dłu­ga, dla­te­go sta­ra­li się chło­nąć ka­żdy za­pach, ka­żdy pro­mień świa­tła. Ka­żda chwi­la na ze­wnątrz była dla nich nie­zwy­kle wa­żna. Po kil­ku mi­nu­tach do­tar­li do spo­re­go bu­dyn­ku, wach­man wpu­ścił ich do środ­ka. Po­ga­nia­ni ba­gne­ta­mi we­szli na pi­ętro, gdzie urzędo­wał miej­sco­wy ko­mi­sarz. Cze­ki­sta usta­wił ich pod ścia­ną. Sta­li, słu­cha­jąc od­gło­sów prze­słu­chań: krzy­ków i zło­rze­czeń, gró­źb i jęków. Po chwi­li otwo­rzy­ły się drzwi.

– Wpro­wa­dzić!

– Nu! Pasz­li – stra­żnik pchnął jed­ne­go z bra­ci. We­szli do spo­re­go ga­bi­ne­tu. Za biur­kiem sie­dział „tęgi bru­net ze sro­gą mor­dą i szy­ją ba­wo­łu”17). Na jego ko­la­nach sie­dzia­ła kor­pu­lent­na blon­dyn­ka, „obej­mu­jąc go pulch­nym ra­mie­niem. Prócz bi­żu­te­rii, ob­fi­to­ścią swo­ją przy­po­mi­na­jącej wy­sta­wę ju­bi­ler­ską, mia­ła na so­bie wzo­rzy­sty szal tu­rec­ki, bluz­kę szka­rłat­ną ko­lo­ru maku kwit­nące­go, czar­ną spód­ni­cę kar­bo­wa­ną i nowe bu­ci­ki sznu­ro­wa­ne, wy­so­kie, z żó­łtej skó­ry – wszyst­ko za­re­kwi­ro­wa­ne w po­cie czo­ła u ‘nie­bła­go­na­dio­żnych’ bu­rżu­jów”18). Na­sta­ła chwi­la ci­szy. Nie­co prze­stra­szo­na wi­do­kiem wy­chu­dzo­nych wo­ja­ków blon­dyn­ka otwo­rzy­ła lek­ko usta. Ko­mi­sarz pa­trzył bu­ńczucz­nie na pod­sąd­nych. Ci wy­gląda­li na po­go­dzo­nych ze swo­im lo­sem.

17) Ibidem, s. 99.

18) Ibidem.

– Nu, Zo­sia – ozwał się ko­mi­sarz – po­mo­żesz mi wy­py­tać tych go­łub­czi­ków. To są twoi wspó­łro­da­cy.

Se­kre­tar­ka, nie zmie­nia­jąc ro­man­so­wej po­zy­cji na ko­la­nach ko­mi­sa­rza, od­wró­ci­ła do wspó­łro­da­ków za­cie­ka­wio­ną gło­wę (…).

Nie wie­dząc, jak za­cząć, ze spusz­czo­ny­mi wci­ąż oczy­ma, za­py­ta­ła nie­śmia­ło:

– Pa­no­wie... może są... z mia­sta Ło­dzi?

Na dźwi­ęk daw­no nie sły­sza­nej mowy pol­skiej cień zdu­mie­nia prze­mknął po twa­rzy za­py­ta­nych. W głębo­kiej ci­szy, jaka po­tem za­pa­no­wa­ła, dziw­nie wy­ra­źnie ja­koś roz­le­gła się od­po­wie­dź:

– Nie, pro­szę pani. Je­ste­śmy z Kra­ko­wa.

Ko­mi­sarz Wa­sia wy­do­był ze srebr­nej cy­gar­ni­cy pa­pie­ro­sa, za­pa­lił go z ele­gan­cją sto­łecz­ne­go al­fon­sa i z ust, roz­dętych spro­śnie, wy­pu­ścił se­rię mi­strzow­sko wy­dmu­cha­nych kó­łek dymu.

– Za­py­taj ich – rze­kł – po co przy­je­cha­li z Kra­ko­wa aż tu.

Zo­sia za­py­ta­ła.

– Szu­ka­li­śmy... za­rob­ku – wy­bąkał Jan, czu­jąc, iż za­rów­no on sam, jak i ta ko­bie­ta z jej ko­chan­kiem nie uwie­rzą tak na­iw­ne­mu tłu­ma­cze­niu się z celu dwóch ty­si­ęcy ki­lo­me­trów dro­gi. Sło­wa jego po­wtó­rzy­ła Zo­sia po ro­syj­sku19).

19) Ibidem.

Na­sta­ła ci­sza. Ko­mi­sarz, wy­pusz­cza­jąc po­wo­li dym z ust, pa­trzył na bra­ci. Zo­sia opar­ta o biur­ko wle­pia­ła wzrok to w podło­gę, to w twa­rze mło­dzie­ńców.

– Wa­sia – ode­zwa­ła się w ko­ńcu bła­gal­nym gło­sem. – Puść ich na czte­ry stro­ny świa­ta. Oni są nie­win­ni. Czyż sam nie wi­dzisz, że oni są tyl­ko głu­pi? Nie wie­dzą, cze­go chcą. Z żiru bie­siat­sia! Puść ich na wol­no­ść. Zrób to dla mnie. Ja cie­bie bar­dzo, bar­dzo pro­szę...

Ko­mi­sarz spoj­rzał na nią ze zło­ścią. Pchnął pa­pie­ry i wy­sy­czał:

– Isz, ko­war­na­ja po­lacz­ka! Po­ci­ągnęło do swo­ich, a? Ale nic z tego, Zo­fio Iwa­nów­no – do­dał to­nem urzędo­wym. – Słu­żba nie dru­żba – to so­bie za­pa­mi­ętaj. Pro­szę przy­go­to­wać dla nich pa­pier. Nic wi­ęcej nie mam pani do po­wie­dze­nia.

Zo­sia zro­zu­mia­ła, że upo­ru tego nie prze­ła­mie, i po­kor­nie usia­dła do pi­sa­nia. Tyl­ko pi­sząc, na­chy­la­ła gło­wę co­raz ni­żej a ni­żej... Zaś ko­mi­sarz za­dzwo­nił na war­tę, a gdy ta we­szła, rze­kł:

– Wra­schod. Za­raz otrzy­ma­cie, to­wa­rzy­szu, bu­ma­żkę20).

20) Ibidem.

***

Wi­ęcej szczęścia miał Len­czow­ski. Na jed­nym z po­sto­jów w po­ci­ągu za­uwa­żył in­nych mie­szocz­ni­ków. Jak się po dłu­ższej chwi­li oka­za­ło, rów­nież byli to zwol­nie­ni je­ńcy, któ­rzy je­cha­li do Wo­łog­dy po fran­cu­skie po­zwo­le­nia. Pod­po­rucz­nik po­sta­no­wił, że dal­szą dro­gę spędzi z Wła­dy­sła­wem Se­we­ry­nem i Zbi­gnie­wem Ad­wen­tem. Po dwóch dniach pod­ró­ży, ran­kiem 19 czerw­ca 1918 roku, cała trój­ka wy­sia­dła na dwor­cu w Wo­łog­dzie. Po pe­ro­nach i na pla­cu przed bu­dyn­kiem prze­cha­dza­ły się pa­tro­le Czer­wo­nej Gwar­dii, któ­re co ja­kiś czas za­cze­pia­ły przy­pad­ko­wych prze­chod­niów, żąda­jąc do­ku­men­tów. Przy jed­nej ta­kiej za­trzy­ma­nej grup­ce usły­sze­li język pol­ski i po­wta­rza­ne „le­gio­ne­ry”, „le­gio­ne­ry”. Wach­ma­ni nie roz­ma­wia­li z nimi zbyt dłu­go. Pod ba­gne­ta­mi po­pro­wa­dzi­li ich w nie­zna­nym kie­run­ku.

Trój­ka ucie­ki­nie­rów na wszel­ki wy­pa­dek ru­szy­ła w prze­ciw­ną stro­nę.

– Zo­sta­ńcie tu­taj – po­wie­dział Len­czow­ski, kie­dy przy­cup­nęli w nie­wiel­kiej her­ba­ciar­ni. – Ja pój­dę po­szu­kać am­ba­sa­dy.

Bez sło­wa ru­szył w mia­sto. Po pra­wie dwóch go­dzi­nach szu­ka­nia za­dzwo­nił do bra­my. Stał dłu­ższą chwi­lę. Po­now­nie za­dzwo­nił. W ko­ńcu go wpusz­czo­no.

– Na­zy­wam się Fran­ci­szek Len­czow­ski. Z by­łej ar­mii au­stro-węgier­skiej. Wraz z dwo­ma to­wa­rzy­sza­mi pla­nu­je­my do­trzeć do pol­skiej ar­mii we Fran­cji, stąd chcia­łbym pro­sić wy­da­nie dla mnie i to­wa­rzy­szy do­ku­men­tów pod­ró­ży do Fran­cji – wy­rzu­cił z sie­bie, gdy tyl­ko sta­nął przed pierw­szym urzęd­ni­kiem.

Ten spoj­rzał na nie­go. Ob­dar­tus mó­wił po­praw­ną, aka­de­mic­ką fran­cusz­czy­zną, ale znisz­czo­ny płaszcz, roz­pa­da­jące się buty, pa­pa­cha, a przede wszyst­kim roz­ta­cza­jący się wo­kół odór, sku­tecz­nie znie­chęcił urzęd­ni­ka do udzie­le­nia po­mo­cy.

– Pro­szę na­tych­miast opu­ścić bu­dy­nek – Fran­cuz po­wie­dział sta­now­czo. – Am­ba­sa­da nie wy­da­je ta­kich do­ku­men­tów! – do­dał, po­ka­zu­jąc Len­czow­skie­mu drzwi. Chcąc nie chcąc po­rucz­nik wy­co­fał się na uli­cę.

Wró­cił do Se­we­ry­na i Ad­wen­ta. Ura­dzi­li, że trze­ba będzie spró­bo­wać jesz­cze raz i do skut­ku. Len­czow­ski wró­cił do am­ba­sa­dy. Tym ra­zem za­pro­wa­dzo­no go do jed­ne­go z po­ko­jów, gdzie cze­kał pol­ski ofi­cer.

– Pro­szę sia­dać. Mu­si­my zwe­ry­fi­ko­wać pana hi­sto­rię. Gdzie pan słu­żył?

– W III ba­ta­lio­nie 56 pu­łku pie­cho­ty.

– W stop­niu?

– By­łem jed­no­rocz­nia­kiem21).

21) Jednoroczny ochotnik – w armii austro-węgierskiej, niemieckiej i pruskiej osoba, mająca wykształcenie średnie lub wyższe, która zgłosiła się samodzielnie do służby wojskowej. Roczna służba zakończona była egzaminem na stopień podoficerski. Po przedłużeniu służby można było awansować na stopień oficerski.

– Gdzie on ma swe ka­dry w cza­sie po­ko­ju? – do­py­ty­wał ma­jor.

– Ba­ta­lion w Wa­do­wi­cach. Do­wódz­two pu­łku w Kra­ko­wie.

– Kto był do­wód­cą pu­łku?

– Ostat­nim pu­łkow­nik Jó­zef Czi­kiel.

Po za­da­niu kil­ku ko­lej­nych py­tań do­ty­czących słu­żby Len­czow­skie­go, ma­jor wstał i wy­ci­ągnął dłoń, mó­wi­ąc:

– Pa­nie pod­po­rucz­ni­ku, ma­jor Chwi­stek – przed­sta­wił się. – Z 57 pu­łku z Tar­no­wa. Mu­sie­li­śmy pana spraw­dzić. Wie­lu te­raz się dziw­nych kręci, po­da­jąc fa­łszy­we na­zwi­ska. Względy bez­pie­cze­ństwa. Ro­zu­mie pan.

Len­czow­ski ro­zu­miał. W bol­sze­wic­kiej Ro­sji oszu­stwo, kłam­stwo i pod­stęp były w ce­nie. Od kil­ku lat krzy­żo­wa­ły się tam in­te­re­sy wie­lu mo­carstw. Gry wy­wia­dów, ob­li­czo­ne na wspar­cie od­po­wied­nich lu­dzi, były na po­rząd­ku dzien­nym. Bar­dzo ła­two było się prze­mknąć ró­żne­go ro­dza­ju po­dej­rza­nym ele­men­tom.

 

Spi­sa­no na­sze na­zwi­ska i po­le­co­no mi zgło­sić się w ty­mże dniu po po­łud­niu po od­biór do­ku­men­tów. Z ko­lei uda­łem się do owej czaj­nai, gdzie ocze­ki­wa­li mnie z nie­cier­pli­wo­ścią po­zo­sta­wie­ni w niej ko­le­dzy. Po po­łud­niu zja­wi­li­śmy się we trój­kę w am­ba­sa­dzie, gdzie wręczo­no nam wy­sta­wio­ne do­ku­men­ty, tj. „odre de se­rvi­ce”, skie­ro­wu­jące nas do Mur­ma­ńska, za­jęte­go wio­sną 1918 r. przez An­gli­ków i Fran­cu­zów. Rów­no­cze­śnie za­opa­trzo­no nas w kon­ser­wy mi­ęsne i bia­łe su­cha­ry fran­cu­skie na dal­szą pod­róż, któ­rą od­by­wa­li­śmy eta­pa­mi. Z tą chwi­lą roz­po­częło się na­sze prze­dzie­ra­nie się na Mur­mań, na­je­żo­ne co krok wiel­ki­mi nie­bez­pie­cze­ństwa­mi. Przy ode­jściu z am­ba­sa­dy po­le­co­no nam zgło­sić się na sta­cji ko­le­jo­wej z Zwan­ce, w po­bli­żu Pio­tro­gro­du, po dal­sze in­struk­cje i pro­wiant do ofi­ce­ra fran­cu­skie­go, ubra­ne­go po cy­wil­ne­mu, któ­re­go mie­li­śmy po­znać po tym, że będzie stał przed ba­rie­rą pe­ro­nu sta­cyj­ne­go, trzy­ma­jąc w ręku ro­syj­ski dzien­nik ”Kra­sna­ja Ga­ze­ta”, zwró­co­ny na­głów­kiem w dół, ku zie­mi. Ma­jąc jesz­cze kil­ka go­dzin cza­su do od­jaz­du po­ci­ągu z Wo­łog­dy w kie­run­ku Pio­tro­gro­du, uda­li­śmy się za mia­sto, aby nie zwra­cać w mie­ście na sie­bie uwa­gi22).

22) Lenczowski F., op. cit., s. 47.

 

Po­stąpi­li ca­łko­wi­cie słusz­nie. Wów­czas w Wo­łog­dzie bar­dzo ła­two mo­żna było stra­cić ży­cie.

***

Bra­cia Zwa­do­wie przy­jęli wy­rok w mil­cze­niu. W za­sa­dzie się go spo­dzie­wa­li. Z ich celi jesz­cze nikt nie zo­stał zwol­nio­ny, a wszy­scy tra­fia­li „pad stien­ku”. Zwrot „wra­schod” był im do­brze zna­ny i dźwi­ęczał na wi­ęzien­nych ko­ry­ta­rzach co­dzien­nie. Ozna­czał on, że przed wi­ęźnia­mi, któ­rzy go usły­sze­li, po­zo­sta­wa­ło naj­wy­żej kil­ka go­dzin ży­cia. Funk­cjo­na­riu­sze Cze­ki wy­spe­cja­li­zo­wa­li się w spra­wia­niu bólu, znęca­niu i uśmier­ca­niu wi­ęźniów. Do­szło do tego, że lo­kal­ne ko­mi­te­ty wy­pra­co­wa­ły spe­cy­ficz­ne i tyl­ko im przy­pi­sy­wa­ne me­to­dy tor­tu­ro­wa­nia i za­bi­ja­nia wi­ęźniów. Cze­ki­ści w Char­ko­wie pa­rzy­li dło­nie ofiar wrząt­kiem, ni­czym po­mi­do­ry. Po­dob­nie jak w ich przy­pad­ku, skó­ra da­wa­ła się zdjąć bez wi­ęk­sze­go wy­si­łku. Tor­tu­ro­wa­nym po­zo­sta­wa­ły na­gie, ob­dar­te do mi­ęsa, krwa­wi­ące dło­nie, a tor­tu­ru­jącym ręka­wicz­ki z opra­wio­nej już, mi­ęk­kiej ludz­kiej skó­ry. W Wo­ro­ne­żu na­gich prze­ciw­ni­ków re­wo­lu­cji wkła­da­no do na­bi­ja­nych gwo­ździa­mi be­czek, któ­re po­tem to­czo­no. W Ki­jo­wie, gdzie nie­po­dziel­nie rządził Po­łu­pa­now, sto­so­wa­no jed­ną z naj­okrut­niej­szych tor­tur. Do brzu­cha przy­mo­co­wy­wa­no klat­kę ze szczu­rem i pod­grze­wa­no kra­ty. Im było go­ręcej, tym szczur bar­dziej pró­bo­wał się wy­do­stać. Dro­ga przez roz­pa­lo­ne do czer­wo­no­ści pręty była za­mkni­ęta, co in­ne­go przez cia­ło ofia­ry. Roz­ju­szo­ne gry­zo­nie to­ro­wa­ły so­bie dro­gę uciecz­ki przez brzuch. W Ode­ssie pie­czo­no żyw­cem bia­ło­gwar­dzi­stów w wiel­kich pie­cach chle­bo­wych, wy­ci­ąga­jąc ich od cza­su do cza­su, żeby zdra­dzi­li ta­jem­ni­ce słu­żby. Zi­mo­wą porą sto­so­wa­no nie mniej wy­my­śl­ną tor­tu­rę, usa­do­wio­ną tyl­ko na dru­gim ko­ńcu ska­li Cel­sju­sza. Na­gie­go ska­za­ńca wi­ąza­no do słu­pa i po­le­wa­no wodą. Tak dłu­go, aż za­mie­nił się w lo­do­wą rze­źbę.

Cze­ki­ści nie znęca­li się nad osa­dzo­ny­mi je­dy­nie fi­zycz­nie. Wie­lu o wi­ęk­szym ilo­ra­zie in­te­li­gen­cji pre­fe­ro­wa­ło tor­tu­ry psy­cho­lo­gicz­ne. Było kil­ku ta­kich, któ­rzy ska­zy­wa­li wi­ęźniów na karę śmier­ci, sta­wia­li „pad stien­tu”, a plu­ton eg­ze­ku­cyj­ny strze­lał śle­py­mi na­bo­ja­mi. Na­stęp­nie wi­ęźnio­wie wra­ca­li na ko­lej­ne prze­słu­cha­nie. I tak kil­ka razy…23).

23) Figes O., Tra­ge­dia na­ro­du. Re­wo­lu­cja ro­syj­ska 1891-1924, Wro­cław 2009, s. 666-667.

Po pa­ru­na­stu mi­nu­tach mar­szu bra­cia znów zna­le­źli się w swo­im kącie celi. Nikt ze wspó­łwi­ęźniów nie py­tał ich o prze­bieg prze­słu­cha­nia. Nie mu­sie­li. Ru­ty­na dnia była pro­sta: rano prze­słu­cha­nie, wie­czo­rem plu­ton eg­ze­ku­cyj­ny. Cze­ka­li je­dy­nie w ci­szy na nie­unik­nio­ne. Bra­cia jed­nak, wbrew pra­wi­dłom pa­nu­jącym w celi, roz­ma­wia­li. Szep­ta­li mi­ędzy sobą, ge­sty­ku­lo­wa­li. „Nie do­sły­sze­li ha­ła­su uczy­nio­ne­go na scho­dach przez zbroj­nych lu­dzi, któ­rzy przy­szli nad ra­nem do wi­ęzie­nia”. Roz­bu­dził ich do­pie­ro je­den z wi­ęźniów, mó­wi­ąc ła­ma­ną pol­sz­czy­zną:

– Pa­no­wie. Czy­ście ogłu­chli? Hej, pa­no­wie! Po­że­gnaj­cie się z sobą, póki czas. Bo za­raz wam ręce po­wi­ążą. Czyż nie sły­szy­cie? Już idą po was...

Wte­dy po­że­gna­li się krót­kim uści­skiem i po­ca­ło­wa­niem bra­ter­skim. Sami po­szli ku drzwiom, któ­re wła­śnie otwie­ra­no ze zgrzy­tem rdza­wych za­suw i dzwo­nie­niem do­bie­ra­nych klu­czy. Wy­pro­wa­dzo­no ich na po­dwó­rze. Pod mu­rem usta­wio­no na ra­zie tyl­ko Je­rze­go. Jan zo­stał opo­dal w asy­ście dwóch ma­ry­na­rzy (…). Rząd luf był już wy­ce­lo­wa­ny do strza­łu, niby szczek­ni­ęcia złe­go psa, pa­da­ły ko­lej­ne sło­wa ro­syj­skiej ko­men­dy. Je­rzy zza zni­żo­nych ba­gne­tów prze­słał Ja­no­wi uśmiech (…). Po strza­łach Je­rzy bez­wład­nie się za­chwiał jak ob­su­wa­jący się wo­rek na­pe­łnio­ny pia­skiem. Po­tem z roz­ma­chem ru­nął, strasz­li­wie wy­rzy­na­jąc gło­wą o mur. Jan pa­trzał bez czu­cia, w osłu­pie­niu, aż do chwi­li, gdy roz­strze­la­ny brat o mur gło­wą ude­rzył24).

24) Małaczewski E., op. cit., s. 99.

– Ru­szaj! – pil­nu­jący Jana ma­ry­narz pchnął go w stro­nę ścia­ny. Le­gio­ni­sta ru­szył wol­nym kro­kiem. Już miał się usta­wić koło cia­ła za­bi­te­go bra­ta, gdy idący za ple­ca­mi stra­żnik rzu­cił:

– Bierz go i za mur – wska­zał lufą wy­jście do ogro­du, znaj­du­jące­go się za mu­ra­mi wi­ęzie­nia. Jan pod­nió­sł cia­ło bra­ta i ru­szył wska­za­ną dro­gą. Po­mi­ędzy drze­wa­mi zia­ja­ła, wy­ko­pa­na ręka­mi ska­za­ńców, wiel­ka dziu­ra. Sta­nął na jej skra­ju. Wie­dział, co ma da­lej zro­bić. Po­wstrzy­my­wał się jed­nak.

– No rzu­caj! – po­na­glił ma­ry­narz, wbi­ja­jąc ba­gnet pod że­bra. Upu­ścił zwło­ki i ukląkł nad kra­wędzią dołu. Cze­kał na osta­tecz­ne. To jed­nak nie nad­cho­dzi­ło.

– Za­pal­cie pa­pie­ro­sa, to­wa­rzy­sze – rze­kł ko­mi­sarz – mamy czas. Sam wło­żył mi­ędzy zęby skręta z ma­chor­ki. Od­pa­lił za­pa­łką. Ka­żda se­kun­da ci­ągnęła się w nie­sko­ńczo­no­ść. Jan sły­szał brzdęk od­kła­da­nej bro­ni, zgrzyt dra­ski po­cie­ra­nej przez za­pa­łkę, świer­got pa­lo­ne­go ty­to­niu i jego ostry za­pach. Na­gle na pier­si po­czuł wy­lot lufy.

– Nu, pan, te­raz krzycz swo­je „Jesz­cze Pol­ska nie zgi­nęła”!25)

25) Ibidem.

Chwi­lę pó­źniej padł strzał.

Ofiary czerwonego terroru. W razchod trafiały dziesiątki tysięcy osób. Fot. do­me­na pu­blicz­na.

***

Chrząstow­ski usły­szał stu­kot pod­ku­tych bu­tów. Czy to po nie­go? Może po sąsia­da? Stu­kot na­ra­stał. Pod­nió­sł lek­ko gło­wę. W jego stro­nę sze­dł wiel­ki drab z ka­ra­bi­nem w ręku. Po­tężnie zbu­do­wa­ny mężczy­zna sta­nął obok. Po­rucz­nik splu­nął na podło­gę, po­ło­żył gło­wę na sto­li­ku i udał, że śpi. Wy­czuł, że bo­jec mu się przy­gląda. To była chwi­la praw­dy: wy­le­gi­ty­mu­je go czy nie? Za­cznie prze­py­ty­wać? A może po pro­stu za­gai roz­mo­wę? W dwor­co­wej po­cze­kal­ni nie było wie­lu pa­sa­że­rów. Chrząstow­ski sie­dział na sa­mym środ­ku sali. Nie uda­wał już „mie­szocz­ni­ka”. Po wpad­ce w Tule zmie­nił mar­szru­tę na Ria­zań. Te­raz był re­zer­wi­stą, któ­ry wra­cał do ro­dzi­ny. Cze­kał na dwor­cu, aż mi­nie go­dzi­na po­li­cyj­na, by móc skon­tak­to­wać się z ofi­ce­rem łącz­ni­ko­wym, bądź kim­kol­wiek, kto mó­głby udzie­lić mu in­for­ma­cji. Bol­sze­wik cały czas stał obok. Uda­jąc śpi­ące­go, po­rucz­nik usły­szał, jak prze­szu­ku­je jego wo­rek. Po chwi­li rzu­cił go na podło­gę i od­sze­dł. Ucie­ki­nie­ro­wi ko­lej­ny raz do­pi­sa­ło szczęście.

O ósmej rano wy­ru­szył na mia­sto. Sze­dł do je­dy­ne­go zna­jo­me­go, ja­kie­go miał w mie­ście, dok­to­ra Siaw­ci­łło, od któ­re­go miał na­dzie­ję do­wie­dzieć się, jaka jest sy­tu­acja na dal­szej tra­sie i roz­py­tać o ro­dzi­nę, któ­rą zo­sta­wił w Hom­lu. Sze­dł przez mia­sto pew­nym kro­kiem. Mi­jał po­dob­nych ob­dar­tu­sów, że­bra­ków sie­dzących w kuc­ki pod mu­ra­mi ka­mie­nic. Mi­nął dłu­gą ko­lej­kę do ja­dło­daj­ni, pil­no­wa­nej przez czer­wo­no­gwar­dzi­stów. Skręcił w jed­ną z bocz­nych ulic. Prze­sze­dł pod szpa­le­rem drzew. Ro­zej­rzał się i szyb­kim kro­kiem wsze­dł do ka­mie­ni­cy. Wbie­gł na pi­ętro. Za­dzwo­nił. Drzwi otwo­rzy­ła ja­kaś nie­zna­jo­ma, sta­ra ko­bie­ta. Za­ma­rł.

– Dok­tor Siaw­ci­łło w domu? – za­py­tał po ro­syj­sku.

– Nie ma, pa­nocz­ku, nie ma – od­po­wie­dzia­ła sta­rusz­ka, lek­ko po­chy­la­jąc gło­wę.

– Jak nie ma, to po­cze­kam, póki nie wró­ci – Chrząstow­ski pró­bo­wał prze­kro­czyć próg.

– Wy­je­cha­li do Pol­szy – ofi­cer za­trzy­mał się w pół kro­ku. – Aku­rat wczo­raj…26)

26) Chrząstowski Z., Gór­ne…, op. cit., s. 277.

– Ach tak… – zmar­kot­niał – Dzi­ęku­ję, bab­ciu.

Ob­ró­cił się na pi­ęcie i ru­szył w dół scho­dów. Opa­rł się ple­ca­mi o mur. Co da­lej? Je­chać do Mo­skwy? Może do Ja­ro­sła­wia? Ru­szyć do Mu­ro­mia? Stat­kiem? Po­ci­ągiem? Obok prze­sze­dł pa­trol bol­sze­wi­ków z czer­wo­ny­mi opa­ska­mi na ra­mio­nach.

***

Drzwi otwo­rzy­ła sta­rusz­ka. Chrząstow­ski po­now­nie stał przed daw­nym miesz­ka­niem Sia­wie­łły. Po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać.

– Je­stem Po­la­kiem, przy­ja­cie­lem dok­to­ra Sia­wie­łły – wy­rzu­cił z sie­bie. – Z pew­no­ścią są tu jesz­cze bie­że­ńcy pol­scy w Ria­za­niu. U kogo by­wał dok­tor Saw­cia­łło i kto by­wał u nie­go?

Sta­rusz­ka zmie­rzy­ła na­tręta z góry na dół. Po chwi­li, przy­my­ka­jąc lek­ko drzwi, ode­zwa­ła się:

– Po­la­ków-bie­że­ńców tu­taj mno­go. Ale ja nic nie wiem i wie­dzieć nie chcę – do­da­ła sta­now­czo, cho­wa­jąc się za fra­mu­gą.

– Bab­ciu, ja chcę się tyl­ko do swo­ich do­stać. Nic wi­ęcej.

– Ja się do ni­cze­go nie wtrącam – pod­kre­śli­ła. – Wiem jed­no, dok­tur, jak i całe zresz­tą mia­sto, by­wał na co dzień w cu­kier­ni, któ­ra na­le­ży do jed­nej Po­lki, bie­żen­ki.

– Jak na­zwi­sko tej pani? – Chrza­now­ski zła­pał trop.

– Pani Za­jącz­kow­ska.

– Czy nie z Kow­na?

– Może i z Kow­na – a kto ich tam wie! Zda­je się, że z Kow­na – od­po­wie­dzia­ła po na­my­śle27).

27) Ibidem.

– To, bab­ciu, je­ste­śmy ura­to­wa­ni! Dzi­ęku­ję – po­rucz­nik aż pro­mie­niał. – A gdzie ta cu­kier­nia?

– Tam, za ro­giem – wska­za­ła w nie­okre­ślo­nym kie­run­ku.

– Dzi­ęku­ję! – krzyk­nął, zbie­ga­jąc ze scho­dów.

Wy­pa­dł na tro­tu­ar, skręcił i… na­tych­miast zwol­nił. Nie mógł oka­zy­wać zbyt wiel­kiej ra­do­ści. Ru­szył po­wo­li, roz­gląda­jąc się. Szu­kał wzro­kiem cu­kier­ni. Po dłu­ższej chwi­li uda­ło mu się ją wy­pa­trzeć. Była za­mkni­ęta na czte­ry spu­sty. Za­sze­dł z boku. U go­spo­da­rza domu do­wie­dział się, gdzie miesz­ka wła­ści­ciel­ka. Po chwi­li stał już pod jej drzwia­mi. Za­pu­kał. Otwo­rzy­ła sama go­spo­dy­ni. Po krót­kich wy­ja­śnie­niach na­ka­za­ła spro­wa­dzić całą gru­pę do jej miesz­ka­nia, żeby mo­gli się odświe­żyć i na­je­ść. Nie przyj­mo­wa­ła od­mo­wy.

Po kil­ku go­dzi­nach trój­ka ucie­ki­nie­rów sie­dzia­ła świe­żo wy­kąpa­na za suto za­sta­wio­nym sto­łem. Dys­ku­to­wa­no o woj­nie, o sza­rży pod Kre­chow­ca­mi. Go­spo­dy­ni i jej mąż do­py­ty­wa­li o sy­tu­ację w pol­skim woj­sku, o klęski Kie­re­ńskie­go i bol­sze­wic­ki prze­wrót w jego ar­mii. Ów­cze­sna sy­tu­acja była bar­dzo skom­pli­ko­wa­na i losy woj­ny do­mo­wej nie były pew­ne. Z jed­nej stro­ny Ar­mia Ochot­ni­cza wy­zwo­li­ła Ku­bań i pó­łnoc­ny Kau­kaz, li­kwi­du­jąc Pó­łnoc­no­kau­ka­ską Re­pu­bli­kę Ra­dziec­ką; na wscho­dzie Kor­pus Cze­cho­sło­wac­ki wraz z sze­śćdzie­si­ęcio­ty­si­ęcz­ną ar­mią Ko­mi­te­tu Człon­ków Zgro­ma­dze­nia Usta­wo­daw­cze­go gro­mił bol­sze­wi­ków, a z dru­giej stro­ny na Da­le­kim Wscho­dzie czer­wo­ni pro­wa­dzi­li sku­tecz­ną ofen­sy­wę na Za­baj­ka­lu i opa­no­wa­li pra­wie całą wschod­nią Ukra­inę i za­chod­nią Ro­sję. Co gor­sze, ni­g­dy nie mo­żna było być pew­nym, że na tra­sie uciecz­ki nie na­stąpi ja­kiś zryw bia­łych albo czer­wo­nych. Z tymi nie­pew­ny­mi wia­do­mo­ścia­mi pod­ró­żni­cy po­ło­ży­li się spać. Pierw­szy raz od daw­na w praw­dzi­wych łó­żkach ze świe­żą po­ście­lą.

Ran­kiem, po śnia­da­niu, po­rucz­nik z pa­nią Za­jącz­kow­ską od­wie­dził pre­ze­sa Zwi­ąz­ku Po­la­ków w Ria­za­niu, Woj­cie­chow­skie­go, któ­ry miał udzie­lić mu wszel­kich po­trzeb­nych in­for­ma­cji. Po kil­ku zdaw­ko­wych zda­niach i roz­wa­ża­niach nad mo­żli­wo­ścią po­wro­tu bie­że­ńców do Pol­ski, Chrząstow­ski prze­sze­dł do sed­na:

– Któ­rędy, pa­nie me­ce­na­sie, naj­le­piej nam je­chać?

– Te­raz wszędzie są pro­wa­dzo­ne kon­tro­le. Bol­sze­wi­cy boją się prze­wro­tów. Co i rusz wpro­wa­dza­ją sta­ny wy­jąt­ko­we. Będą wam po­trzeb­ne przede wszyst­kim od­po­wied­nie do­ku­men­ty – po­wie­dział, wsta­jąc. ■

Najkrótsza droga

Len­czow­ski wró­cił ze swo­imi to­wa­rzy­sza­mi pod­ró­ży na dwo­rzec. Prze­ku­pi­li ko­le­ja­rza, aby otwo­rzył im prze­dział pierw­szej kla­sy. Do Zwan­ki, le­żącej pod Pio­tro­gro­dem, do­je­cha­li bez wi­ęk­szych pro­ble­mów. Na sta­cji w Zwan­ce mie­li zna­le­źć fran­cu­skie­go ofi­ce­ra. Po­cze­ka­li, aż wszy­scy pa­sa­że­ro­wie opusz­czą po­ci­ąg i wy­szli, kie­dy pe­ron się wy­lud­nił. Len­czow­ski ro­zej­rzał się.

 

Spo­strze­głszy mężczy­znę, trzy­ma­jące­go w ręku ga­ze­tę, zgod­nie z in­for­ma­cją, pod­sze­dłem ostro­żnie ku nie­mu i krót­ko oświad­czy­łem mu w języ­ku fran­cu­skim, iż je­dzie­my do Fran­cji, ten wska­zał nam ręką kie­ru­nek, w któ­rym mamy iść wzdłuż to­rów ko­le­jo­wych i za­trzy­mać się za bu­dyn­kiem sta­cyj­nym. Przy­sta­nęli­śmy we wska­za­nym­miej­scu koło 3 wa­go­nów, w któ­rych mie­ści­ły się ma­ga­zy­ny fran­cu­skie; tam za­opa­trzo­no nas na dal­szą pod­róż w kon­ser­wy mi­ęsne, in­for­mu­jąc za­ra­zem o cza­sie od­jaz­du naj­bli­ższe­go po­ci­ągu w stro­nę Pe­tro­za­wodz­ka le­żące­go nad je­zio­rem One­ga. W Pe­tro­za­wodz­ku mie­li udzie­lić nam ofi­ce­ro­wie fran­cu­scy dal­szych wska­zó­wek i po­mo­cy w na­szej wędrów­ce na da­le­ką Pó­łnoc28).

28) Lenczowski F., op. cit., s. 48.

 

Po kil­ku go­dzi­nach ocze­ki­wa­nia w ukry­ciu za ma­ga­zy­na­mi bie­że­ńcy wsie­dli do po­ci­ągu, ja­dące­go na pó­łnoc­ny wschód. Dla bez­pie­cze­ństwa ka­żdy w in­nym wa­go­nie. Roz­sie­dli się po­mi­ędzy ro­bot­ni­ka­mi, chło­pa­mi i ba­ba­mi, któ­rzy je­cha­li szu­kać szczęścia i pra­cy. I by­ły­mi żo­łnie­rza­mi, któ­rzy po tru­dach woj­ny wra­ca­li do do­mów. Po­ci­ąg z sy­kiem po­wo­li ru­szył w stro­nę Per­to­za­wodz­ka.

Po kil­ku go­dzi­nach jaz­dy skład za­czął zwal­niać. Za­pisz­cza­ły ha­mul­ce. Po­ci­ąg z ci­ężkim sap­ni­ęciem za­trzy­mał się po­środ­ku ni­cze­go. Do wa­go­nu wsze­dł ko­mi­sarz bol­sze­wic­ki w sfa­ty­go­wa­nym, zie­lo­nym, ofi­cer­skim płasz­czu, po­zba­wio­nym dys­tynk­cji. U pasa miał za­wie­szo­ne dwie ka­bu­ry, kry­jące re­wol­we­ry Na­gant. Za nim we­szło dwóch żo­łnie­rzy z ka­ra­bi­na­mi. Pod­cho­dzi­li do ka­żde­go pod­ró­żne­go, py­ta­jąc o cel pod­ró­ży i żąda­jąc do­ku­men­tów. W ko­ńcu po­de­szli do Len­czow­skie­go.

– Do­kąd je­dzie­cie? – za­py­tał szorst­ko ko­mi­sarz.

– Da­le­ko – la­ko­nicz­nie od­po­wie­dział Len­czow­ski, naj­lep­szym ro­syj­skim, na jaki było go stać.

– Po­ka­żcie bu­ma­gę!

Len­czow­ski za­wa­hał się. Za­sta­na­wiał się, któ­ry „z po­sia­da­nych do­ku­men­tów mam mu po­ka­zać, a mia­no­wi­cie, czy fran­cu­ski ‘orde de se­rvi­ce’, wy­da­ny w Wo­łog­dzie, czy też sfa­łszo­wa­ne za­świad­cze­nie na na­zwi­sko Jana Sza­blow­skie­go, wzi­ąłem dla szczęścia ro­do­we na­zwi­sko mo­jej mat­ki, aby mi to­wa­rzy­szy­ła w tej wędrów­ce, ucho­dźcy z Kielc, wy­pi­sa­ne prze­ze mnie na blan­kie­cie Pol­skiej Okręgo­wej Rady Wy­gna­ńczej w Tam­bo­wie. Po szyb­kim na­my­śle – nie tra­cące zim­nej krwi – po­ka­za­łem mu owo za­świad­cze­nie ucho­dźcze”29).

29) Ibidem, s. 49.

– To do­kąd je­dzie­cie? – za­py­tał jesz­cze raz ko­mi­sarz.

– Da­le­ko – po­wtó­rzył ofi­cer ze spo­ko­jem, uda­jąc obo­jęt­no­ść.

– W ja­kim celu?

– Za chle­bem.

– Uje­żdżaj – ko­mi­sarz od­dał mu pa­pie­ry i po­sze­dł da­lej, prze­py­ty­wać ko­lej­ne­go pa­sa­że­ra. Nad Len­czow­skim sta­nęli dwaj to­wa­rzy­szący ko­mi­sa­rzo­wi żo­łnie­rze. Je­den z nich spoj­rzał na nie­go.

– Ja wiem, kto pan jest i do­kąd pan je­dzie, ale nich Bóg pana pro­wa­dzi30).

30) Ibidem.

Li­nię ko­le­jo­wą do Pe­tro­za­wadz­ka pa­tro­lo­wa­li pol­scy bol­sze­wi­cy z pu­łku bie­łgo­rodz­kie­go. Tym ra­zem bol­sze­wik oka­zał ła­skę swe­mu kra­ja­no­wi. Nie ka­żdy taki był.

***

W Pe­tro­za­wodz­ku za­czy­na­ła się li­nia ko­le­jo­wa łącząca Mur­ma­ńsk z za­cho­dem Ro­sji. „Li­nią tą prze­wo­żo­no broń i amu­ni­cję, wy­sy­ła­ną z Fran­cji, dro­gą mor­ską, do Mur­ma­ńska. Tor ko­le­jo­wy na tej li­nii był w nie­któ­rych miej­scach, ze względu na po­spiech bu­do­wy, pra­wie wi­szący, gdyż na rze­kach pro­gi wspar­te były wraz z pod­kła­da­mi tyl­ko na wiel­kich gła­zach, ster­czących z ko­ry­ta rze­ki”31).

31) Ibidem, s. 50.

Jak się oka­za­ło, w po­ci­ągu znaj­do­wa­ło się wie­lu Po­la­ków i Fran­cu­zów. Im było bli­żej Mur­ma­ńska, tym czu­li się swo­bod­niej. Na sta­cji ko­le­jo­wej w So­ro­ce, ucie­ki­nie­rzy za­uwa­ży­li esze­lon serb­skiej ar­ty­le­rii. Wów­czas już wszel­ka bo­ja­źń mi­nęła. Żo­łnie­rze za­częli wi­wa­to­wać. Wpa­da­li so­bie w ra­mio­na. Po­zdra­wia­li so­jusz­ni­ków. „Czu­jąc się już bez­piecz­nie ofi­ce­ro­wie fran­cu­scy na­pi­sa­li kre­dą na ze­wnętrz­nej stro­nie jed­ne­go z wa­go­nów na­sze­go po­ci­ągu ‘Mis­sion Fran­ca­ise’32). Po trzech dniach spo­koj­niej pod­ró­ży za­je­cha­li do Mur­ma­ńska. Len­czow­ski miał na­dzie­ję, że na­tych­miast uda mu się wy­ru­szyć w dro­gę do Fran­cji. Tak się jed­nak nie sta­ło.

32) Ibidem.

Pierw­si Po­la­cy zna­le­źli się w Mur­ma­ńsku i Koli już w dru­giej po­ło­wie czerw­ca 1918 roku, wy­ko­rzy­stu­jąc naj­krót­sze dro­gi i fakt, że ra­dziec­ka wła­dza jesz­cze nie okrze­pła. Tak, jak zro­bił to Fran­ci­szek Len­czow­ski. Ci, któ­rzy wy­bra­li dłu­ższą, acz zgod­ną z wy­tycz­ny­mi, dro­gę przez Mo­skwę, Wo­łog­dę, w wi­ęk­szo­ści byli już mar­twi albo sie­dzie­li w bol­sze­wic­kich ka­tow­niach.

 

An­gli­cy ogląda­li ze zdu­mie­niem dłu­gie bro­dy i ob­dar­te łach­ma­ny, pa­trzy­li w zmęczo­ne oczy, da­wa­li kie­li­szek rumu i tro­chę kon­serw, po­ży­cza­li gil­let­ki i od­sy­ła­li do sta­cji zbor­nej wojsk pol­skich w Koli.

Oko­ło po­ło­wy lip­ca ze­bra­ło się już w Koli i Mur­ma­ńsku bli­sko dwu­stu ofi­ce­rów i żo­łnie­rzy pol­skich, za­le­d­wie mała część tych, któ­rzy ró­żny­mi szla­ka­mi zdąża­li ku wy­brze­żu pó­łnoc­ne­mu, ale nie zdo­ła­li ujść sie­ciom cze­re­zwy­czaj­ki.

Ubra­nym w po­rząd­ne an­giel­skie mun­du­ry, odży­wia­nym na an­giel­skiej żo­łnier­skiej kuch­ni, któ­ra po gło­dów­ce bol­sze­wic­kiej wy­da­wa­ła się szczy­tem wy­kwin­tu ga­stro­no­micz­ne­go, szyb­ko mi­jał czas na ćwi­cze­niach, (…) bra­ta­niu się z in­ne­mi od­dzia­ła­mi wojsk ko­ali­cyj­nych, wal­ce z nie­mi­ło­sier­ny­mi mo­ski­ta­mi i prze­kli­na­niu „bia­łych nocy”, nie­po­zwa­la­jących no­wi­cju­szom na po­rząd­ne wy­spa­nie się33).

33) Strzetelski S., Na 492-giej wio­rście, [w:] Żo­łnierz pol­ski…, op. cit., s. 37.

 

Z obec­nych w Mur­ma­ńsku żo­łnie­rzy na­tych­miast roz­po­częto for­mo­wa­nie pol­skie­go od­dzia­łu. Wszyst­ko dzia­ło się bar­dzo szyb­ko. „W dniu 2 lip­ca 1918 r. bry­ga­dier J. Hal­ler za­twier­dził stop­nie ofi­cer­skie, wy­gło­sił do nas prze­mó­wie­nie z wa­go­nu ko­le­jo­we­go w Koli i na­za­jutrz od­pły­nął wraz z St. Grab­skim i kpt T. Ma­li­now­skim z Mur­ma­ńska stat­kiem do por­tu szkoc­kie­go”34).

34) Lenczowski F., op. cit., s. 54.

Od­dzia­łem Pol­skim w Koli do­wo­dził płk Sta­ni­sław Mach­ce­wicz, były do­wód­ca 5 Dy­wi­zji Strzel­ców II Kor­pu­su Pol­skie­go. Do po­ło­wy lip­ca ze­bra­ło się tam po­nad 60 żo­łnie­rzy i oko­ło 100 ofi­ce­rów. Z pol­skich żo­łnie­rzy utwo­rzo­no kom­pa­nię strzel­ców pod do­wódz­twem kpt. Su­łkow­skie­go oraz Le­gię Ofi­cer­ską, do­wo­dzo­ną przez kpt. Lip­skie­go. W skład Le­gii wcho­dził plu­ton ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych kpt. Ra­do­li­ńskie­go oraz ba­te­ria ar­ty­le­rii, do­wo­dzo­na przez por. Świ­ątec­kie­go. Pierw­si z Mur­ma­ńczy­ków już do­tar­li na miej­sce. Inni na­dal gra­li z bol­sze­wi­ka­mi w grę o ży­cie. ■

Czerwona pułapka

Gli­ński wspi­ął się po wąskim tra­pie. Na po­kła­dzie cze­kał ma­ry­narz. Uwa­żnie lu­stro­wał ka­żdy po­da­wa­ny bi­let. Prze­dzie­rał go do po­ło­wy i od­da­wał pa­sa­że­ro­wi. Po­rucz­nik na­tych­miast ru­szył na rufę. Roz­sia­dł się wy­god­nie na ław­ce, skąd mógł ob­ser­wo­wać cały po­kład. Wkrót­ce do­łączył do nie­go Hra­ka­ło-Ho­raw­ski. Skło­nił się lek­ko.

– Pi­ęk­na po­go­da na pod­róż – po­wie­dział ci­cho.

– Oby – Gli­ński ro­zej­rzał się po nie­bie. – By­le­by ja­kiej bu­rzy nie było…

Po kil­ku­dzie­si­ęciu mi­nu­tach sy­re­na ze świ­stem wy­pu­ści­ła pió­ro­pusz pary. Ma­ry­na­rze za­częli ma­new­ro­wać bumsz­ta­ka­mi35), od­py­cha­jąc sta­tek od brze­gu. Koła ło­pat­ko­we szarp­nęły raz, po chwi­li dru­gi. Za­chlu­po­ta­ła woda i pa­ro­wiec, trzęsąc się, ru­szył po­wo­li do przo­du. Mie­li przed sobą kil­ka dni pod­ró­ży oraz parę po­sto­jów.

35) Długi, ok. 5-metrowy drąg o grubości ok. 18 cm, z jednej strony zakończony rączką, służący do tzw. bumsztakowania, czyli manewrowania statkiem na płytkich wodach poprzez odpychanie się od dna. Wykorzystuje się go również podczas postoju statku, jeździe w górę rzeki przy płytkiej wodzie i odpychaniu się od brzegu [za: http://wikipedia.org/wiki/Bumsztak, dostęp: 23.12.2018].

W po­ło­wie lip­ca do­tar­li do Ko­stro­my. Tam po­stój miał być dłu­ższy. Pa­sa­że­ro­wie ze­szli na ląd, by ku­pić pro­wiant na ko­lej­ne dni pod­ró­ży. Ka­żda taka przy­stań była nie­oce­nio­nym źró­dłem po­gło­sek i bar­dziej praw­dzi­wych in­for­ma­cji. Mo­żna było do­wie­dzieć się od prze­ku­pek naj­now­szych wie­ści z ca­łej oko­li­cy, zna­le­źć ga­ze­ty oraz prze­czy­tać ogło­sze­nia roz­wie­szo­ne na pło­tach i ścia­nach bu­dyn­ków. Głów­nie o lo­kal­nych po­ra­chun­kach po­mi­ędzy ra­da­mi ro­bot­ni­czy­mi, żo­łnier­ski­mi i chłop­ski­mi a byłą car­ską ad­mi­ni­stra­cją, woj­skiem, fa­bry­kan­ta­mi i ob­szar­ni­ka­mi. Do­cho­dzi­ły ich ta­kże słu­chy o aresz­to­wa­niach pol­skich żo­łnie­rzy, podąża­jących na pó­łnoc i wschód.

– Wi­dzia­łeś? – Hra­ka­ło-Ho­raw­ski zła­pał Gli­ńskie­go za ło­kieć i od­ci­ągnął po­mi­ędzy sto­jące na na­brze­żu sto­sy drew­na. – Patrz.

Przy­sta­wił mu do twa­rzy wy­mi­ętą stro­nę ga­ze­ty sprzed kil­ku dni, na któ­rej wiel­ki­mi li­te­ra­mi in­for­mo­wa­no o wy­bu­chu roz­ru­chów w Ja­ro­sła­wiu. Pra­sa oznaj­mia­ła, że do­szło do zbroj­ne­go prze­wro­tu sił kontr­re­wo­lu­cyj­nych, któ­ry­mi do­wo­dził car­ski pu­łkow­nik, Alek­sandr Pie­chu­row. Prze­wro­tow­cy mie­li pod­stępem za­jąć bu­dy­nek mi­li­cji, Cze­ka i sztab jed­ne­go z czer­wo­nych pu­łków. Na po­moc lo­kal­nym od­dzia­łom zo­sta­ły wy­sła­ne do­bo­ro­we czer­wo­ne pu­łki, któ­re roz­pra­wia­ły się z wy­wro­tow­ca­mi. Pra­sa oczy­wi­ście nie in­for­mo­wa­ła o wszyst­kim.

Ulice Kostromy na początku XX wieku. Fot. do­me­na pu­blicz­na.

***

Po­wsta­nie było pla­no­wa­ne w kil­ku miej­scach. Człon­ko­wie Lu­do­we­go Zwi­ąz­ku Obro­ny Oj­czy­zny i Wol­no­ści, kie­ro­wa­ne­go przez Bo­ri­sa Sa­win­ko­wa pla­no­wa­li po za­jęciu stra­te­gicz­nych miast, po­ro­zu­mieć się z do­wódz­twem Kor­pu­su Cze­cho­sło­wac­kie­go i alian­ta­mi na Mur­ma­niu, by prze­pro­wa­dzić wspól­ną ofen­sy­wę, opar­tą na li­nii zdo­by­tych już miej­sco­wo­ści. Nie wszyst­ko jed­nak po­szło po my­śli Sa­win­ko­wa. Prócz Ja­ro­sła­wia po­wsta­nia wy­bu­chły je­dy­nie w Ry­bi­ńsku i Mu­ro­mie. W kil­ku in­nych nie do­szły do skut­ku z po­wo­du bra­ku chęt­nych spi­skow­ców. Mało bra­ko­wa­ło i nie wy­bu­chło­by ta­kże w Ja­ro­sła­wiu. Pier­wot­nie bia­li żo­łnie­rze mie­li za­ata­ko­wać 4 lip­ca, jed­nak na miej­sce zbiór­ki do­ta­rło za­le­d­wie 70 z 200 bia­ło­gwar­dzi­stów, ja­kich po­trze­bo­wał Pie­chu­row. Zde­cy­do­wał więc prze­ło­żyć ope­ra­cję na 6 lip­ca. I tym ra­zem po­ja­wi­ło się mniej osób, niż za­kła­dał. Na cmen­tarz św. Le­oniu­sza przy­szło 106 spi­skow­ców. Po­sta­no­wił ude­rzyć, li­cząc na efekt za­sko­cze­nia. Uzy­ska­li go, choć bol­sze­wi­cy spo­dzie­wa­li się wro­gich dzia­łań i Pie­chu­row był cały czas śle­dzo­ny. Nie ści­ągnęli po­si­łków do mia­sta tyl­ko dla­te­go, by nie po­gar­szać re­la­cji z le­wi­co­wy­mi ese­row­ca­mi.

Tym­cza­sem żo­łnie­rze Pie­chu­ro­wa naj­pierw za­ata­ko­wa­li ma­ga­zyn amu­ni­cji le­żący za pło­tem cmen­ta­rza. Tam zdo­by­li dwa dzia­ła 76 mm. Z nimi ru­szy­li na mia­sto. Już na po­cząt­ku do­łączył do nich od­dział mi­li­cji kon­nej. W mar­szu do cen­trum nikt ich nie po­wstrzy­my­wał. Spraw­nie roz­bra­ja­li bol­sze­wic­kie pa­tro­le i przej­mo­wa­li ko­lej­ne punk­ty kon­tro­l­ne. Wkrót­ce pa­dła głów­na sie­dzi­ba mi­li­cji, po­tem bu­dy­nek gu­be­rial­nej Cze­ka, sztab pu­łku czer­wo­nych strzel­ców, most na Wo­łdze i dwo­rzec ko­le­jo­wy Urocz. Wi­ęk­szo­ść władz bol­sze­wic­kich re­zy­do­wa­ła w ho­te­lu Ko­ku­je­wa i tam była go­to­wa się bro­nić. Stra­ci­li re­zon, kie­dy po­wsta­ńcy usta­wi­li na­prze­ciw we­jścia Pu­ti­łow­kę36). Już po pierw­szym strza­le stwier­dzi­li, że opór jest bez­ce­lo­wy i się pod­da­li. Po­wsta­ńcom nie umknęli ta­kże naj­wa­żniej­si ko­mu­ni­ści w mie­ście. Kie­ru­jący miej­skim ko­mi­te­tem wy­ko­naw­czym Da­wid Za­kgiejm, zo­stał za­strze­lo­ny na scho­dach swo­je­go domu. Sie­mion Na­chim­son, prze­wod­ni­czący gu­ber­nial­ne­go ko­mi­te­tu wy­ko­naw­cze­go, zo­stał poj­ma­ny w po­ko­ju ho­te­lu Bri­stol, prze­wie­zio­ny do za­jęte­go bu­dyn­ku mi­li­cji i po prze­słu­cha­niu roz­strze­la­ny. Po­dob­nie sko­ńczy­ło kil­ku in­nych człon­ków Ro­syj­skiej Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii. Wów­czas we­zwa­no do mia­sta po­si­łki.

36) Dywizyjna armata polowa wz. 1902 kal. 76,2 mm zwana w Polsce „prawosławną”, a w carskiej Rosji „putiłówką”. Produkowane w Zakładach Putiłowskich w Piotrogrodzie. Była podstawowym działem armii Imperium Rosyjskiego. Do 1918 roku wyprodukowano 14 669 egzemplarzy. Jej kolejne wersje i modyfikacje były w produkcji do 1931 roku, a w użyciu do końca II wojny światowej. Ważyła w położeniu bojowym 1092-1110 kg, w marszowym 2017 – 2130 kg. Długość lufy: 30 kalibrów. Donośność: 6,5 km.

Na po­moc ja­ro­sław­skie­mu czer­wo­ne­mu pu­łko­wi przy­by­ło naj­pierw 200 strzel­ców ło­tew­skich i bli­żej nie­okre­ślo­na gru­pa ar­ty­le­rii, któ­ra na­tych­miast roz­ło­ży­ła się na sto­kach Tu­go­wej Góry, otwie­ra­jąc ogień po za­bu­do­wa­niach mia­sta. 8 lip­ca do­ta­rł do­bo­ro­wy pol­ski Re­wo­lu­cyj­ny Czer­wo­ny Pułk War­szaw­ski, któ­ry jesz­cze dwa dni wcze­śniej bru­tal­nie spa­cy­fi­ko­wał po­wsta­nie le­wi­co­wych ese­row­ców w Mo­skwie. Wraz z nim po­ja­wi­ły się dwa po­ci­ągi pan­cer­ne, któ­re po­ru­sza­jąc się po to­rach wo­kół ści­słe­go cen­trum, de­mo­lo­wa­ły drew­nia­ne i nie­licz­ne mu­ro­wa­ne bu­dyn­ki. Po trzech dniach re­gu­lar­ne­go okła­da­nia mia­sta po­ci­ska­mi bu­rzący­mi i za­pa­la­jący­mi cała za­jęta przez po­wsta­ńców część mia­sta pło­nęła. Bol­sze­wi­cy nie kwa­pi­li się do sztur­mu i pro­wa­dze­nia walk ulicz­nych. Spo­koj­nie cze­ka­li, aż mia­sto się wy­pa­li. Wo­bec wid­ma klęski Pie­chu­row po­sta­no­wił uciec z mia­sta przez Wo­łgę. Uda­ło mu się to w nocy z 15 na 16 lip­ca wraz z 50 in­ny­mi po­wsta­ńca­mi. Po­zo­sta­li w ko­lej­nych dniach pod­da­li się nie­miec­kim i au­stro-węgier­skim je­ńcom wo­jen­nym, któ­rzy przed po­wsta­niem ocze­ki­wa­li w mie­ście na wy­jazd z Ro­sji. Po wkro­cze­niu czer­wo­nych od­dzia­łów do mia­sta siłą prze­jęli po­wsta­ńców, na­stęp­nie ru­szy­li na po­szu­ki­wa­nie ko­lej­nych spi­skow­ców. Bez sądu roz­strze­la­no 350 żo­łnie­rzy. Ko­lej­nych 55, któ­rzy byli po­wsta­ńczy­mi szta­bow­ca­mi, roz­strze­la­no po krót­kim prze­słu­cha­niu.

O tym jed­nak pol­scy ucie­ki­nie­rzy wie­dzieć nie mo­gli. W cza­sie, kie­dy byli w Ko­stro­mie, Ja­ro­sław pło­nął, a Pie­chu­row ucie­kał z ob­lężo­ne­go mia­sta.

***

– Co ro­bi­my? – Gli­ński spoj­rzał na to­wa­rzy­sza.

– Cho­le­ra wie, co się tam dzie­je. Pi­szą, że po­wsta­nie i wal­czą z bia­łą gwar­dią. Le­piej się nie mie­szać i obe­jść bo­kiem. Zbierz­my na­szych.

– Też tak uwa­żam. To ich spra­wy. Niech się wa­dzą mi­ędzy sobą.

Po chwi­li grup­ka krząta­ła się wo­kół nie­wiel­kie­go bu­dyn­ku dwor­ca rzecz­ne­go. De­ba­to­wa­no co da­lej. W Ko­stro­mie bol­sze­wic­ka wła­dza jesz­cze nie okrze­pła i bi­le­ty mo­żna było do­stać bez wi­ęk­sze­go pro­ble­mu. Zde­cy­do­wa­li, że ru­szą stat­kiem rze­ką Ko­strom­ką do Buja. Pa­ro­wiec od­cho­dził do­pie­ro na­stęp­ne­go dnia. Noc­leg zna­le­źli, jak już wie­le razy wcze­śniej, w miej­sco­wej pa­ra­fii. Rano we­szli na po­kład. Cze­ka­ły ich dwa dni na ko­lej­nej rze­ce37).

37) We wspomnieniach Z Bo­bruj­ska na Mur­man, Gli­ński wspo­mi­na, że tra­sę do Buja po­ko­na­li stat­kiem. W ra­por­cie do „do­wódz­twa sił zbroj­nych pol­skich w Ro­sji pó­łnoc­nej” z 7 pa­ździer­ni­ka 1918 roku pi­sał, że „brze­giem rze­ki Ko­strom­ki do Buja przy­szli­śmy pie­cho­tą, gdyż stat­ki z po­wo­du ni­skie­go sta­nu wody nie kur­so­wa­ły”. Trud­no jest dziś do­ciec, czy pod­ró­żo­wa­li stat­kiem, czy pie­szo. Czas, jaki w obu pi­smach po­da­je Gli­ński, może świad­czyć, że jed­nak pod­ró­żo­wa­li stat­kiem. Choć nie mo­żna wy­klu­czyć, że do Buja do­tar­li pie­szo. Gli­ński wspo­mnie­nia spi­sy­wał 10 lat po opi­sy­wa­nych wy­da­rze­niach.

***

W Buju nie za­ba­wi­li zbyt dłu­go. Wy­ko­rzy­sta­li to, że kon­tro­le były bar­dzo po­bie­żne i wła­ści­wie ka­żdy mógł ku­pić bi­let na dal­szą dro­gę. Po­sta­no­wi­li wró­cić na wcze­śniej pla­no­wa­ną tra­sę – ku­pi­li bi­le­ty ko­le­jo­we do Wo­łog­dy. Była ona ostat­nią sta­cją od­cin­ka ko­lei łączące­go ją z Ja­ro­sła­wiem i jed­no­cze­śnie po­cząt­ko­wą dla Ko­lei Pó­łnoc­nej, ci­ągnącej się do Ar­chan­giel­ska od­da­lo­ne­go od Wo­łog­dy o prze­szło 600 wiorst. Je­śli wszyst­ko po­szło­by po ich my­śli, bar­dzo szyb­ko mo­gli zna­le­źć się na pó­łno­cy. Tym bar­dziej, że w Wo­łog­dzie dzia­ła­ły jesz­cze alianc­kie mi­sje woj­sko­we, w tym pol­ska, wy­wo­dząca się z II Kor­pu­su Pol­skie­go, któ­ry przez bol­sze­wi­ków był trak­to­wa­ny bar­dziej przy­chyl­nie niż I Kor­pus. Po­mo­gli w tym Niem­cy, któ­rzy wio­sną 1918 roku dążąc do roz­wi­ąza­nia Kor­pu­su na za­sa­dach przez nich na­rzu­co­nych, roz­sie­wa­li plot­ki, że II i III Kor­pus Pol­ski są zbol­sze­wi­zo­wa­ne i sta­no­wią za­gro­że­nie dla Ukra­iny nie mniej­sze niż czer­wo­na gwar­dia. Ta­kie po­gło­ski roz­prze­strze­ni­ły się wśród bol­sze­wi­ków dość szyb­ko, dzi­ęki temu żo­łnie­rze roz­wi­ąza­ne­go w maju Kor­pu­su mie­li wi­ęk­sze szan­se na prze­ży­cie w so­wiec­kiej Ro­sji.

Ko­men­da pol­skie­go punk­tu eta­po­we­go mie­ści­ła się w tym sa­mym bu­dyn­ku, w któ­rym…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej