39,90 zł
Oba supermocarstwa cofnęły się znad krawędzi anihilacji, lecz konflikt bynajmniej nie wygasł...
Wielka wojna zatem wybucha tam, gdzie może zebrać najbardziej krwawe żniwo. Najludniejsza demokracja świata staje w ogniu. Do zmagań dołączają kolejne potęgi.
Tymczasem z dala od rzezi i huku dział niepokorny Chris Carlson nadal toczy swoją prywatną batalię o prawdę, wolność i życie.
Jeśli przegra, Nowy Porządek Świata odbierze to wszystko i jemu, i milionom innych ludzi.
W cyklu ukazały się:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 629
Tygrys i SmokNowy porządek świata
© 2022 Vladimir Wolff
© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
eBook:Atelier Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
ISBN 978-83-66955-17-2
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Co tu dużo mówić, Bharat Jogananda był draniem. Co więcej, był draniem jakich mało.
Urodził się draniem, żył jak drań i zapewne taki też umrze. Od dziecka sprawiał kłopoty, a teraz siedział w areszcie i nie zanosiło się na to, by szybko z niego wyszedł.
Sąd wlepił mu trzy miesiące pozbawienia wolności za walnięcie kaprala w pysk i wybicie mu trzech zębów – a zatem niedużo, wychodził bowiem jeden miesiąc za jeden ząb. Co to jest. A nic by w ogóle nie było, gdyby ten dupek nie poleciał ze skargą do porucznika. Na nieszczęście dla Bharata poleciał. Jogananda został zatrzymany i odstawiony do aresztu w Leh, a teraz musiał odpokutować za swoje. Trudno, pechowcy już tak mają.
Jogananda przeciągnął się, usiadł na pryczy i zaczął wpatrywać się w niewielkie zakratowane okienko, przez które do pomieszczenia wpadał już mdły poblask świtu.
Kolejny dzień zapowiadał się nieciekawie. Na początku dzielił celę z sierżantem podejrzanym o przywłaszczenie znacznej kwoty z kasy pułku oraz szeregowcem, tępym góralem, który próbował skraść telewizor ze straganu w Leh, gdzie stacjonował jego batalion. Kupiec, mający układy z szefostwem garnizonu, poskarżył się komu trzeba i kolejny pechowiec skończył za kratami. Zapewne wyleci z armii, ale wcześniej odsiedzi swoje i jeszcze będzie musiał zapłacić handlarzowi za zniszczony towar. Niektórzy potrafią wyegzekwować swoje prawa… Bharata to jednak nie obchodziło. Najważniejsze, że on miał spokój.
Przedwczoraj malwersanta i pechowego rabusia przeniesiono gdzie indziej, więc Jogananda został sam i prawdę mówiąc, nie narzekał. Poza komfortem pustej celi miał jeszcze jedno udogodnienie: dostawał lepsze żarcie niż przeciętny aresztant. To drugie, a być może i to pierwsze, zawdzięczał popularności, jaką się cieszył wśród strażników, ale nie tylko. Otóż Bharat Jogananda był wicemistrzem kraju w zapasach. Przy stu osiemdziesięciu centymetrach wzrostu ważył sto piętnaście kilogramów i bynajmniej nie był worem tłuszczu. Ogromną siłą fizyczną nadrabiał braki techniczne, w dłoniach zginał żelazne sztaby. Robił wrażenie prostodusznego osiłka, ale to tylko pozory, potrafił się znaleźć w każdej sytuacji. Cenił go sam dowódca dywizji i wyżsi oficerowie, a że przy okazji był rozrabiaką? Cóż, tacy jak on już tak mają.
Ostatnio przesadził, to fakt. Kapral to jednak podoficer, a on miał raptem stopień starszego szeregowego, obiecano mu jednak, że jak wygra następne zawody dowództwa korpusu, od razu zostanie młodszym sierżantem. Joganandzie taki układ pasował, oficerom też. Czego chcieć więcej?
Odgłos podkutych butów na korytarzu zwrócił uwagę Bharata. Za wcześnie na spacer, jeszcze nie nadeszła nawet pora śniadania. O co więc może chodzić?
Usłyszał szczęk klucza przekręcanego w zamku i zgrzyt zawiasów. W prostokątnej plamie światła ukazała się postać oddziałowego.
– To twój szczęśliwy dzień – powiedział klawisz, odsuwając się na bok. – Nie rób tylko niczego głupiego.
Ruszyli korytarzem w stronę klatki schodowej, a potem w górę, tam gdzie urzędowała administracja.
Bharat nie tyle maszerował, co szurał zelówkami po betonowej posadzce, uważając, by nie zgubić butów, z których wyciągnięto sznurowadła. Wszystkie osoby z personelu, które go mijały, nie dość, że w ogóle go zauważały, to jeszcze patrzyły nań jakby z pewnym szacunkiem bądź nadzieją. Jego niepokój tylko wzrósł – taka atencja musi oznaczać kłopoty. Wcześniej tacy mili nie byli, bądź co bądź dzieliła ich społeczna przepaść.
Naczelnikowi, chudemu mężczyźnie o pociągłej twarzy, ze starannie wypielęgnowanymi wąsikami zawadiacko podkręconymi do góry i włosami pociągniętymi brylantyną, towarzyszył ćmiący papierosa kapitan Ravi Saravanakumar, dowódca kompanii Joganandy.
Atmosfera w pomieszczeniu była gęsta, i to nie tylko z powodu tytoniowego dymu unoszącego się pod sufitem. Kapitana najwyraźniej coś trapiło, był zdenerwowany i smutny jednocześnie. W podobnym stanie Bharat nie widział go nigdy wcześniej. Owszem, bywał zły, a nawet wściekły, ale tylko wtedy, gdy podwładni kombinowali na boku albo też nie angażowali się w należytym stopniu w cykl szkoleń, który niedawno wdrożono w jednostce.
Powiedzieć, że Saravanakumar był przystojniakiem, to tyle, co nic nie powiedzieć. Jego kuzyn Alagar robił karierę w filmie, ale to raczej za kapitanem kobiety wciąż oglądały się na ulicy – bo to i uroda, i postawa, no i mundur, oczywiście. Bharat czuł się przy nim jak ofiara nieudanego eksperymentu genetycznego.
Jogananda pociągnął nosem, przerywając w ten sposób przedłużającą się ciszę.
Naczelnik spojrzał na niego z odrazą, kapitan z zainteresowaniem.
– Zapalisz?
Przytaknął. Kajah beedi nie należały do jego ulubionych marek, ale darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy. Poczęstował się i poczekał, aż dostanie zapalniczkę. Wciąż stał. Oni siedzieli.
– Wiesz, jak cię cenię – zaczął dowódca kompanii.
Doświadczenie podpowiedziało Bharatowi, że teraz wszystko może się zdarzyć. Najwyraźniej czegoś od niego chcieli.
– Pamiętasz mojego młodszego brata? – Kapitan wzdrygnął się, gdy to mówił.
– Bimala?
Oczy Saravanakumara wbiły się w podwładnego niczym dwa sztylety.
– On nie żyje. Zabili go parszywi Chińczycy, a ty pomożesz mi go pomścić.
***
Oddychanie na wysokości ponad czterech tysięcy metrów przychodziło Bharatowi z trudem.
A to nie wszystko. Lodowaty wiatr przenikał przez mundury. Na nic zdawały się dodatkowe warstwy odzieży, czapki, kaptury i szaliki, które zdaniem Bharata tylko krępowały ruchy. Lepiej mieć na sobie mniej, a poruszać się zwinniej i szybciej. Nie wszyscy podzielali tę opinię. Byli i tacy, którym to nie wadziło, a wprost przeciwnie. Prawdopodobnie uznali, że dodatkowy sweter zabezpieczy przed uderzeniem prętem czy ostrzem noża.
Idioci. Kompletni idioci.
Na szczęście dziś miał przy sobie samych starych wyjadaczy, którym graniczne potyczki nie były obce.
Nie dalej jak dziesięć dni temu patrol, którym dowodził porucznik Bimal Saravanakumar, wpadł w chińską zasadzkę. Oficer został ranny, lecz jego podwładni z narażeniem życia wynieśli go z kotłowaniny. Zmarł później w szpitalu z powodu rany głowy i wyziębienia. Z pęknięciem podstawy czaszki jego szanse na przeżycie od początku zdawały się niewielkie.
Dziś nastąpi rewanż, ale taki, że Chińczykom pójdzie w pięty. Nie na darmo kapitan Ravi Saravanakumar przyprowadził na płaskowyż największych zabijaków w batalionie.
Cały ten obszar już od dawna był areną zażartych walk toczonych przy użyciu pięści, kamieni i białej broni. Żołnierzom obu stron wychodzącym na patrole nie wydawano karabinów z obawy, żeby kolejna rozróba nie wymknęła się spod kontroli.
Z początku nie wyglądało to groźnie. Żołnierze obrzucali się obelgami, komuś rozwalono nos i wybito zęby, więc incydenty bagatelizowano. Dopiero gdy zaczęło przybywać ofiar śmiertelnych, sprawą zainteresowały się krajowe media, a w ślad za nimi poszły największe światowe portale informacyjne. Wojna na pięści w Himalajach stała się znana każdemu przeciętnemu mieszkańcowi globu, który choć trochę interesował się sprawami międzynarodowymi.
Rządy Chińskiej Republiki Ludowej i Republiki Indii usztywniły stanowiska. Zaczęto mówić o nowej wojnie. W sporny rejon ściągano kolejne oddziały. Gładkie słowa dyplomatów sugerowały deeskalację, jednak wielu te pozory nie mogły zmylić.
Bharat ściągnął rękawiczki i pochuchał na zziębnięte dłonie. Przed sobą miał wzgórze 5104, o które nie raz i nie dwa szła walka na śmierć i życie.
Strategiczny punkt to nic innego jak wystająca z płaskowyżu skała, na którą trudno było się wdrapać, a co dopiero na niej walczyć.
Stojący obok Joganandy żołnierz ściskał w rękach drzewce ze zwiniętą flagą. Gdy już zepchną Chińczyków ze szczytu, obwieszczą światu, kto został zwycięzcą.
Mogli tylko wygrać, porażka nie wchodziła w rachubę. W nagrodę raczej nie dostanie medalu, bo wszystko, co robili, było nielegalne, ale chcąc ich ukarać, należałoby zacząć od kapitana, a dalej polecieć po dowódcach plutonów, szefa batalionu i pułku, a to z oczywistych powodów było nierealne.
Wraz z Bharatem w wąskiej niecce, środkiem której płynął strumień, stało ze stu żołnierzy, i to takich, którzy nie bali się zajrzeć śmierci w oczy.
Czekali na znak.
Saravanakumar wciąż się wahał. Gapił się przez lornetkę, zagryzał usta i marszczył czoło. Obchodzący granicę chiński patrol nadal się nie pojawiał. Dziesięciu pograniczników nie stanowiło problemu, bardziej chodziło o to, żeby informacje o incydencie jak najpóźniej dotarły do chińskiego sztabu. Bharata w zasadzie to nie interesowało. Lubił walczyć i tyle, był w tym dobry, a przynajmniej nadarzy się okazja, by pokazać, ile jest wart.
– Naprzód!
Zaczęli biec rozciągnięci w krótką tyralierę. Płuca Joganandy pracowały jak miechy, sapał niczym parowóz, a mimo to nie zwalniał. Jako jeden z pierwszych dopadł skały i zaczął się wspinać, pomagając sobie rękami.
Kamień, którym oberwał w czoło, tylko zdopingował go do jeszcze większego wysiłku. Z rany pociekła krew, którą wytarł odruchowo wierzchem rękawa. Kolejny skalny odłamek omal nie złamał Bharatowi żebra. Bolało, ale na taki ból był przygotowany. Odnosił poważniejsze kontuzje.
Uchylił się przed następnym pociskiem, co poskutkowało tym, że przyjął go na siebie kapitan. Oficer nawet nie jęknął. Godne pochwały, zwłaszcza że do tej pory Bharat miał go za cieniasa.
Rycząc wniebogłosy, pokonał ostatnie metry, co dla niego stanowiło wyczyn większy niż sama walka. Serce waliło mu jak młotem. Zasapał się, ale najgorsze już za nim.
Wykrzywiona grymasem złości twarz chińskiego podoficera oraz gniewne okrzyki nie pozostawiały złudzeń co do tego, kto tu jest intruzem. Przestał myśleć, zdając się na instynkt.
Wyprowadził potężny cios. Chciał trafić przeciwnika w szczękę, lecz sam musiał uważać. Znalazł się prawie na samym szczycie, a miejsca tu tyle, co kot napłakał. Jeden błędny krok i poleci w dół. To samo dotyczyło Chińczyka wciąż miotającego obelgi pod adresem Hindusa, co oczywiście nie mogło pozostać bez odpowiedzi.
Przeciwnik dorównywał Bharatowi siłą i wzrostem, a jego błyskawiczne ciosy sprawiły, że zapaśnikowi zakręciło się w głowie, a nogi zmiękły w kolanach.
Z trudem przezwyciężył słabość i przystąpił do ataku. Od okładania pięściami wolał walkę w zwarciu, gdzie mógł zastosować jedną z zapaśniczych technik i wykorzystać swą wyjątkową siłę. Szkopuł w tym, że zawodnik, na którego trafił, był wyszkolony równie dobrze, może nawet lepiej, bo w zagadkowy sposób wyzwolił się z uścisku i sam zaczął go dusić. Jeszcze trochę, a Bharatowi krew przestanie dochodzić do mózgu i straci przytomność.
Ostatkiem sił podciął Chińczykowi nogi i spadł na niego całym ciężarem ciała. Poturlali się w dół, wywracając innych walczących. W końcu uścisk zelżał, a Hindus usiadł na parszywcu i zaprawił go z łokcia.
Ktoś go kopnął, lecz nie zwrócił na to uwagi. Wzrok wbił w kamień wielkości pięści leżący tuż obok. Złapał go i z rozmachem walnął w czerep oszołomionego żołnierza. Później wstał, cały się trzęsąc. To, czy pozbawił kogoś życia, wcale Bharata nie obeszło. Zwykła kolej rzeczy.
Zdziwił się, gdy ostry ból przeszył jego plecy. Nie spodziewał się czegoś takiego. Zmarszczoną gniewem twarz odwrócił w stronę nowego przeciwnika, który okazał się niespełna dwudziestoletnim chłopakiem, w przypływie furii dźgającym Bharata szpikulcem osadzonym na dwumetrowej tyczce. Broń była skuteczna, a co najważniejsze, wyrównywała szanse. Gnojek co i rusz wbijał wąskie ostrze, okrzykami dodając sobie animuszu.
Jogananda zdążył jeszcze uświadomić sobie, że z tego już się nie wywinie.
Niedaleko leżało więcej rannych i nieprzytomnych kolegów. Wróg przygotował się do starcia lepiej niż oni. Chińczycy może nie byli tak liczni, ale wiedzieli, jak walczyć.
Jedyną osobą, która nie chciała przyjąć porażki do wiadomości, był kapitan Ravi Saravanakumar, główny sprawca krwawego zamieszania. Nie po to przyprowadził tutaj tych wszystkich ludzi, by teraz wiać.
Bolała go głowa z powodu braku tlenu i bark, tam gdzie oberwał kamieniem, krwawił z paru rozcięć na twarzy, co nadawało jego obliczu demoniczny wyraz.
O, tak. Był demonem niosącym swoim wrogom zemstę.
W szale, jaki go ogarnął, wyciągnął spod kurtki pistolet. Nie powinien go nosić – tak stanowiła umowa między oboma państwami – ale on wolał się zabezpieczyć. Tak na wszelki wypadek.
Pierwszą kulę posłał w plecy osiłka próbującego udusić jednego z jego podwładnych.
Echo wystrzału zagłuszyło pozostałe odgłosy. Przez moment na wzgórzu zapanowała martwa cisza, po czym rozległo się jeszcze wiele kolejnych strzałów ze służbowego pistoletu.
Jakiś czas później, gdy zdrowy rozsądek wziął górę nad emocjami, zaś ciała martwych zostały ściągnięte z fatalnego rejonu, doliczono się jedenastu poległych Hindusów i trzydziestu siedmiu Chińczyków. Wśród tych, którzy odeszli na zawsze, znalazł się Bharat Jogananda. Raviego Saravanakumara aresztowano. Premierzy obu mocarstw odbyli długą rozmowę telefoniczną. Padło w niej wiele słów, głównie o konieczności normalizacji stosunków i niedopuszczeniu do tego, by podobne godne pożałowania wydarzenia miały miejsce w przyszłości. Obaj politycy wykazali pełne zrozumienie dla drugiej strony i maksimum dobrej woli, wiedząc jednocześnie, że jedynie odsuwają w czasie to, co i tak uważali za nieuniknione. Chiński smok i indyjski tygrys nie mogą żyć ze sobą w zgodzie, dopóki pewnych kwestii nie rozstrzygną raz na zawsze. A nie ma rozstrzygnięcia, które zadowoliłoby oba państwa. ■
Więzienie stanowe St. Clair w Springville w Alabamie należało do ostatnich miejsc, w których chciałby się znaleźć przeciętny obywatel Stanów Zjednoczonych. Tymczasem pełnomocnik dyrektora Federalnego Biura Śledczego do spraw operacyjnych Chris Carlson przybył tu bynajmniej nie z obowiązku.
Samochód zaparkował opodal bramy, wyminął kilkusetosobową demonstrację ludzi, którym to, co miało się wydarzyć w ciągu najbliższej godziny, było nie w smak, i o wiele mniejszą grupę czekających z tępym uporem na dziejową sprawiedliwość, okazał strażnikowi legitymację i wszedł na teren niewielkiego ośrodka penitencjarnego.
W celach przebywało nie więcej niż tysiąc pięciuset osadzonych. Jeden z nich, Peter Byrne, interesował Chrisa szczególnie.
Akta sprawy, w której był oskarżonym, liczyły wiele tomów zgromadzonego materiału dowodowego. Zanim wpadł, pozbawił życia dwadzieścia trzy osoby, przynajmniej za tyle zabójstw został skazany. Nieoficjalnie mówiło się o czterdziestu kobietach, które w ciągu ostatnich siedemnastu lat wypatroszył, a zmasakrowane ciała pozostawił w miejscach tak odludnych, że z trudem udało się do nich dotrzeć. Byrne w toku procesu przyznał się do osiemdziesięciu morderstw. Nawet jak na pięćdziesięciopięcioletniego sadystę ze skłonnościami do kanibalizmu było to dużo.
Carlsonowi na spotkanie wyszedł dyrektor placówki, pokaźny mężczyzna w białej koszuli, jasnym garniturze i drucianych okularach na nosie. Denerwował się, był tu nowy. Do niedawna St. Clair posiadało fatalną opinię. Zdarzały się przypadki, że strażnicy handlowali z więźniami kontrabandą, paru osadzonych zostało zabitych w porachunkach. Nowa gubernator się wściekła i zarządziła porządki. Dobra zmiana polegała na wyrzuceniu najbardziej skorumpowanych klawiszy na zbity pysk. I tak mieli szczęście, że nie wylądowali wśród swoich niedawnych podopiecznych. Chris nie przybył tu jednak gratulować dyrektorowi sukcesu, tylko przyjrzeć się egzekucji Byrne’a.
Adwokaci zwyrodnialca do końca nie odpuszczali, chwytając się każdej znanej im sztuczki. Ostatnia uczyniła z mordercy ofiarę segregacji rasowej, jako że Byrne był czarny jak noc, a wszystkie jego ofiary to białe nastolatki i młode kobiety. Litania zniewag, których doświadczył młody Peter, ciągnęła się bez końca. Wychodziło na to, że w całym stanie każdy białas wykorzystywał biedaka od najmłodszych lat, aż wreszcie frustrat musiał się zemścić. Proste? Kto dziś zadrze z czarną siłą, ten zginie marnie. Nad wściekłym tłumem demonstrującym na zewnątrz powiewały flagi BLM i Nowych Czarnych Panter. Im bliżej godziny egzekucji, tym robiło się goręcej. Grupka tych, którzy uważali, że Byrne dostanie to, na co zasłużył, została zagłuszona. Jak tak dalej pójdzie, na pomoc trzeba będzie wezwać policję, bo krewcy obrońcy raczej nie przepuszczą okazji do bijatyki.
– Od kiedy to trwa? – zapytał Chris, gdy już wymienili z dyrektorem uścisk dłoni.
– Zaczęło się w piątek koło południa – odparł urzędnik, ponuro patrząc na bramę. – Z początku nie sądziłem, że przybierze to aż taki rozmiar. Pan wie, jak to jest – ludzie przyjadą, pokrzyczą i odjadą. Gdzieś muszą rozładować emocje. Narobiło się dziś najróżniejszych aktywistów…
– Nie zazdroszczę.
– Do wieczora się rozjadą. Jaki mieliby cel stać tu dłużej?
– Mnie proszę nie pytać.
Nie zajmował się ruchami wywrotowymi, to nie leżało w jego kompetencjach. Miał swoją działkę i tyle roboty, że sam nie wiedział, w co ręce włożyć. Dziś jednak zrobił sobie przerwę. Może gdy spojrzy w oczy seryjnego mordercy, dostrzeże w nich coś, co pozwoli mu zwalczyć własne obsesje.
– Kawy?
– Nie, dziękuję – odrzucił propozycję.
Tak nakręcony nie czuł się od dawna. Może nie tyle nakręcony, co pełen uniesienia. Do niedawna pracował w charakterze bounty huntera i typków podobnych do Byrne’a wysyłał na tamten świat bez rozterek, oszczędzając w ten sposób podatnikom pieniędzy, a sędziom czasu. Brał zlecenia na najgorszych psychopatów. Gdy nie dawali się wziąć żywcem, zabijał bez skrupułów. Dostawali dokładnie to, na co zasługiwali. Nie więcej i nie mniej.
Na sali zgromadziło się kilkanaścioro członków rodzin ofiar, by przyglądać się egzekucji, przeważali wśród nich starsi mężczyźni, ale było też kilka kobiet.
Do godziny wyznaczającej kres życia Petera Byrne’a pozostało pięć minut. Dyrektor zaczął wydawać polecenia. Teraz sprawy potoczą się według ustalonego porządku. Byrne zjadł już ostatni posiłek. Podobno zażyczył sobie krwisty stek, smażone ziemniaki i gotowaną kukurydzę, a na deser dostał jabłecznik i mleczny shake. Zestaw tak standardowy, że aż robiło się mdło.
Carlson przystanął przy jednym z okien zabezpieczonych grubą szybą, dającym wgląd do pokoju, na środku którego ustawiono solidne łóżko wbetonowane w podłogę.
Lekarz przygotował aparaturę. Byrne’a zabije zastrzyk, dokładniej mówiąc trzy zastrzyki. Pierwszy z tiopentalu uspokoi skazańca, drugi zwiotczy mięśnie, a trzeci zatrzyma akcję serca. Co najważniejsze, nie uczyni tego bezpośrednio człowiek, tylko specjalna pompa infuzyjna, do lekarza będzie należało jedynie wbicie igły i wypisanie aktu zgonu. Ciało spocznie na przywięziennym cmentarzu wśród grobów poprzedników i oby jak najszybciej o nim zapomniano.
Ekscytowanie się zbrodniami wykolejeńców Chris uznawał za zboczenie i symptom choroby trapiącej społeczeństwo. To na pewno nie jest normalne, choć jak znał życie, niedługo w fabryce snów nakręcą o nim film i Byrne dołączy do panteonu takich sław jak Ted Bundy, Jeffrey Lionel Dahmer czy Robert Yates. Black Lives Matter zrobi z niego męczennika. Zaiste, ciekawych czasów dożył.
Zostały dwie minuty.
Pięciu strażników nie bez pewnego wysiłku wciągnęło do celi atletycznie zbudowanego Murzyna. Oto Peter Byrne w całej okazałości. Chris był pod wrażeniem. Facet miał niespełna siedem stóp wzrostu, a bicepsy wyłaniające się spod czerwonego więziennego drelichu – niczym piłki do koszykówki. Szeroką, płaską twarz zdobiła krótka broda.
Tafla pancernego szkła nie przepuszczała żadnych dźwięków, ale widać było, że gość śpiewa, i to bynajmniej nie smętnego południowego bluesa, ale jakiś energiczniejszy kawałek.
Byrne dostrzegł widownię i ruszył w jej kierunku. Nie stanowił żadnego zagrożenia, ale strażnicy mieli problem, by go utrzymać. Jeden Carlson ani drgnął na ten widok. Wrzeszczący debil nie przerażał go w najmniejszym stopniu. Ta stoicka postawa od razu zwróciła uwagę więźnia. Byrne przyjrzał się uważnie agentowi, po czym zaczął miotać pod jego adresem zapewne najstraszniejsze przekleństwa.
Zawleczenie i przypasanie szerokimi skórzanymi pasami mordercy do łóżka zajęło konwojentom więcej czasu, niż powinno. Teraz obiektem zainteresowania Byrne’a stał się lekarz próbujący wbić igłę w odsłonięte przedramię.
Starszy człowiek trochę się zestresował, więc raz i drugi nie udało mu się trafić w żyłę. W pewnym momencie doszło do rzeczy niemającej precedensu. Pas przytrzymujący lewą rękę zerwał się i pięść Murzyna wystrzeliła w górę, trafiając lekarza w bark.
Chris usłyszał okrzyki przestrachu obserwatorów, jednocześnie w jego kieszeni zawibrował telefon. Zignorował sygnał, oddzwoni później. Może za dziesięć minut, a może za kwadrans, w zależności od rozwoju sytuacji. Wybierając się do Springville, przypuszczał, że emocji nie zabraknie, ale czegoś podobnego jednak się nie spodziewał.
Tymczasem Byrne ryczał pieśń śmierci, a spanikowani strażnicy nie potrafili sobie z nim poradzić.
Zdaniem Chrisa egzekucję należało rozpocząć dużo wcześniej, dodając skazańcowi środki uspokajające do żarcia, nie byłoby z nim teraz tylu kłopotów. Dopiero użycie paralizatora poskromiło szaleńca na tyle, żeby przestał się rzucać i opadł na łóżko, dając lekarzowi sposobność na wbicie igły. Telefon wciąż nie pozwalał o sobie zapomnieć.
Byrne kolejny raz spróbował się oswobodzić, lecz strażnicy byli na to przygotowani, w dodatku specyfik mający zwiotczyć mięśnie rozchodził się już po ciele bandyty.
Chrisowi ani w głowie było sporządzanie raportu z tego, co tu zobaczył, jednak pewne wnioski nasuwały się same. Po pierwsze, stan techniczny wyposażenia celi pozostawiał wiele do życzenia. Jak szeroki na kilka centymetrów pas mógł pęknąć? To nie do pomyślenia. Dobrze, że nikt nie ucierpiał. Strażnicy najwyraźniej bali się Byrne’a, osiłka i zręcznego manipulatora. Egzekucję schrzaniono koncertowo. Gdy wieść o tym, co tu zaszło, wydostanie się poza mury, a stanie się tak na pewno, wybuchnie chryja. Aktywiści pyskujący na rzecz zniesienia kary śmierci otrzymają kolejny dowód do ręki. Byrne okaże się męczennikiem. Będą go wynosić pod niebiosa, sławiąc jako ofiarę nieludzkiego, opresyjnego systemu, a zapominając o tym, kim był w istocie – psychopatą i zwyrodnialcem zasługującym na to, żeby zdechnąć w męczarniach.
Chris żałował jednego – rodziny ofiar nie powinny oglądać tego żenującego widowiska. To było nieludzkie. Później, w wolnej chwili, wysłucha, co też Byrne miał do powiedzenia.
Poirytowany telefonem i tym, co zobaczył, wyciągnął aparat i zerknął na wyświetlacz. Tego połączenia nie mógł zlekceważyć. Dotknął ekranu, nacisnął symbol słuchawki i zaczął niespiesznie przesuwać się w stronę wyjścia.
– Jestem…
– Długo kazałeś na siebie czekać. – Allan Turner, jego bezpośredni zwierzchnik, był nerwusem. Próbował tego nie okazywać, lecz najczęściej mu nie wychodziło. A mogłoby się wydawać, że na tak wysokim stanowisku człowieka już nic nie powinno ruszać albo tak odpowiedzialnych stanowisk nie powinni obejmować ludzie, których ponoszą emocje. – Gdzie, do kurwy nędzy, się podziewasz?
– W Springville na egzekucji Byrne’a, jeżeli to nazwisko w ogóle coś ci mówi – powiedział złośliwie.
– Zdechł?
– A jakże. Nie obyło się jednak bez drobnych komplikacji.
– Chris, na litość boską, o czym ty mówisz? – W głosie Turnera zabrzmiały wyraźne nuty zaniepokojenia. – Mało mamy kłopotów? Kolejnych nie potrzebujemy.
To fakt. Kraj chwiał się w posadach. Od eksplozji, która unicestwiła „Geralda R. Forda” oraz kilka innych okrętów, upłynął niespełna miesiąc. Carlsonowi, któremu wydawało się, że wszystko już widział, dopiero ostatnie tygodnie uświadomiły, po jak kruchym lodzie stąpali. Prawie dziesięć tysięcy marynarzy i żołnierzy korpusu piechoty morskiej wyparowało w atomowym armagedonie oraz zginęło bądź zmarło w jego następstwie. Potencjał najpotężniejszego kraju na świecie bardzo szybko został poważnie zredukowany. Wizerunek USA jako państwa ucierpiał jeszcze bardziej. Wydawało się, że nic nie jest w stanie zatrzymać upadku. Najpotężniejsze głowy zastanawiały się nad tym, jak do tego doszło. Co sprawiło, że wróg z nich zakpił, i czy już znajdują się w stanie wojny, czy też cofnęli się znad przepaści. Wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi. Chris był jednym z tych, którym przypadło trudne zadanie znalezienia dowodów obcej ingerencji. W ostatnim okresie za dużo spadło na nich nieszczęść, by była to jedynie kwestia przypadku.
– Omówimy to na osobnym spotkaniu. – Turner o wiele za długo analizował słowa Chrisa.
– Dzwonisz do mnie z czymś konkretnym, czy tylko chcesz mi pozawracać dupę?
Chris nie bał się otwarcie stawiać sprawy.
– Udasz się do Waszyngtonu. Natychmiast. O dziewiętnastej w Pentagonie odbędzie się spotkanie grupy roboczej.
– Kto stanie na jej czele? – Chris przełożył aparat do drugiej ręki.
– Senator Sarah Lotz, jeśli to nazwisko coś ci mówi.
– Ta Lotz? – stęknął z niedowierzaniem.
– A słyszałeś o innej? – spytał Allan Turner nie bez satysfakcji, dając Chrisowi wyraźnie do zrozumienia, że to nie będzie zwykła odprawa, bo na takiej na pewno nie pojawiłaby się wschodząca gwiazda Partii Demokratycznej, którą złośliwy los albo zawistni przyjaciele pozbawili stanowiska sekretarza stanu. Rozgrywki personalne mało zresztą interesowały Carlsona. Wiedział, że prezydent mimo wszystko ją cenił. Było niemal pewne, że gdy dojdzie do jakichś zawirowań, wskoczy na fotel i nawet nie mrugnie okiem. Cieszyła się przy tym opinią osoby otwartej, lecz zasadniczej. W każdym bądź razie nadepnięcie jej na odcisk skutkowało poważnymi konsekwencjami. Nikt nie chciał zadzierać z przyjaciółką prezydenta. – Znajdziesz się tam w charakterze mojego pełnomocnika. Nie odzywaj się, gdy nie będzie to konieczne, i uważnie obserwuj pozostałych.
Mania prześladowcza stawała się wizytówką Turnera. Inna sprawa, że pewnie bez niej długo nie utrzymałby się na stołku.
– Pamiętaj, nie możesz się spóźnić. Lotz tego nie toleruje.
Ostatnie słowa miały przypomnieć Chrisowi, że ponownie znalazł się na rządowej posadzie. Niby miał pełną swobodę, mógł porwać, torturować i zabić kogo chciał w tym kraju, ale i tak chodził na smyczy. Pewne sprawy nigdy nie ulegną zmianie.
Pentagon to jeden z największych kompleksów biurowych na świecie. Pięciokątny budynek powstał w latach czterdziestych dwudziestego wieku i swego czasu stanowił wzór architektury użytkowej. Obecnie na sześciuset tysiącach metrów kwadratowych, pięciu piętrach na ziemi i dwóch pod ziemią, krążąc po dwudziestu ośmiu kilometrach korytarzy, pracuje ponad dwadzieścia sześć tysięcy ludzi obsługujących armię, lotnictwo, marynarkę i marines oraz militarne interesy USA na całym świecie.
Pięć kręgów może kojarzyć się ze stopniami wtajemniczenia – im więcej wiesz i więcej znaczysz, tym bardziej przesuwasz się ku środkowi – ale w rzeczywistości jest odwrotnie: najlepsze biura to te na zewnątrz, z widokiem na świat poza Departamentem Obrony.
Do środka prowadziły trzy wejścia pilnowane przez żandarmerię. Wcześniej rolę strażników pełnili funkcjonariusze Defense Protective Service, lecz kiedy kraj znalazł się na progu wojny, do łask wróciły stare, wypróbowane modele działania.
Żandarmeria czy DPS, co za różnica? 11 września 2001 roku rejsowy Boening 757 linii American Airlines, odbywający lot z Waszyngtonu do Los Angeles, wbił się w zewnętrzny pierścień kompleksu, zabijając sto dwadzieścia pięć osób personelu biurowego i sześćdziesięcioro czworo pasażerów feralnego lotu. Wcześniej nikt się nie liczył z podobną możliwością. Dziś należało brać pod uwagę wszystko, nawet to, że kompleks może zniknąć w atomowej pożodze – i zdawało się to bardziej prawdopodobne niż podczas zimnej wojny. Zespoły ochrony działały nie tylko w samym gmachu, lecz i w jego pobliżu. Olbrzymia połać parkingów wokół departamentu dawała sporo możliwości potencjalnym zamachowcom. Wystarczyło zaparkować furgonetkę na jednym z miejsc postojowych i odpalić miniaturową głowicę jądrową, aby pozbawić głowy system obronny USA. By przynajmniej zmniejszyć ryzyko takiego zamachu, utworzono bramki bezpieczeństwa już na drogach dojazdowych, gdzie kontrolowano każdego, kto zbliżał się do kompleksu.
Samochód Chrisa nie był zatem wyjątkiem. Carlson przyleciał z Montgomery przed godziną, na lotnisku czekali już agenci terenowi FBI odnoszący się doń ze sporą estymą. Polecenia Turnera miały swoją moc.
Czarny cadillac escalade zahamował przed czterema uzbrojonymi żandarmami, którzy nic sobie nie robili z rządowych tablic rejestracyjnych. Kierowca szybko wysunął odpowiedni dokument przez uchylone okno. Czarnoskóry sierżant zajrzał do środka, przyglądając się wszystkim po kolei, a minę miał przy tym taką, jakby podejrzewał ich o wszelkie możliwe zbrodnie.
Chris westchnął. Zachciało mu się grać w orkiestrze, to teraz ma za swoje.
Oględziny wypadły pomyślnie i kierowca na dany znak nacisnął gaz. Cadillac ruszył powoli na wskazane przez żandarma miejsce.
Zaparkowali obok limuzyny chryslera, przy której pętało się trzech ochroniarzy. W dziesięć minut powinien dotrzeć na spotkanie, choć doświadczenie uczyło, że podobne zebrania nigdy nie zaczynają się o ustalonej godzinie.
– Mamy zaczekać? – zapytał kierowca, odwracając głowę do tyłu. Zapewne i on, i kolega z fotela obok woleliby wrócić do domu, a nie wystawać, Bóg raczy wiedzieć jak długo, w oczekiwaniu na koniec spotkania. Dziś jednak zostali oddelegowani do jego dyspozycji, a on nie zamierzał tłuc się wieczorem taksówką do służbowego mieszkania.
– Jak uważacie – powiedział, wiedząc, że nie ruszą się stąd o krok.
Wysiadł i pomaszerował w kierunku najbliższego wejścia, odprowadzany uważnymi spojrzeniami ochrony.
Kolejni strażnicy w holu też nie spuszczali z niego wzroku. Dałby głowę, że to przez zdecydowanie nieformalny strój. Czuł się mało komfortowo – jako jedyny w zasięgu wzroku miał dżinsy, skórzaną kurtkę i znoszone kamasze, podczas gdy reszta paradowała w nienagannych ciemnych garniturach. Nie to, żeby koniecznie też chciał zadawać szyku śnieżnobiałymi mankietami ze złotymi spinkami, ale małe odświeżenie i zmiana koszuli, w której pracował od rana, na pewno by się przydały.
Pewnie już na niego czekali, więc nic z tego.
Recepcjonistka, młoda kobieta w polowym mundurze i z nieprzeniknioną twarzą, przyjrzała się legitymacji Chrisa i odszukała jego nazwisko na liście.
– Carlson – przeliterowała, metodycznie porównując to, co się jej wyświetliło na monitorze, z żywym egzemplarzem, który stał przed nią. Być może tylko dawała czas skanerom, które gdzieś tam obrabiały jego sylwetkę w 3D.
Kiwnął ostrożnie głową.
– Miło mi pana widzieć – powiedziała takim tonem, jakby trzymała go na muszce. – Spotkanie odbędzie się w Trzy D. Chorąży Cromie zaprowadzi pana na miejsce.
– Rozumiem.
Chrisowi nie pozostało nic innego, jak ruszyć w ślad za żandarmem, który tylko czekał na to, by udowodnić swoją wartość.
Trzy D? Co to mogło znaczyć? Zapewne trzecie piętro, krąg D, ale pewności nie miał. Znajdowało się tu tyle różnych korytarzy, że osoba niewtajemniczona łatwo się mogła pogubić w tym wszystkim.
Chorąży Cromie ciągnął przed siebie jak wyżeł, który złapał trop. Ani sekundy zastanowienia, dokąd iść i jaką windę wybrać. Robił to wszystko z wdziękiem osoby oczekującej pochwały.
Co zrobić, niektórzy tak mają.
Sala konferencyjna okazała się większa, niż przypuszczał. Zatrzymał się w progu, lustrując zgromadzonych. Na razie nic się nie działo, grupy i grupki stały pod ścianami zajęte wymianą plotek. Sprawy wagi państwowej czekały na oficjalną część zebrania, która zacznie się wraz z przybyciem Lotz.
Nikt nie zwrócił uwagi na jego pojawienie się. Równie dobrze mógł tu wejść, pchając przed sobą zestaw z mopem i środkami czyszczącymi, ubrany w roboczy drelich. Zwykli śmiertelnicy niewiele dla tych ludzi znaczyli, majestat władzy całkiem ich otumaniał. Przynajmniej jednego kojarzył z telewizji – Tom Wells reprezentował Departament Sprawiedliwości. Bystry prokurator piął się po stopniach zawodowej kariery z wprawą szympansa w dżungli. Po sobie zostawiał zgliszcza. O kimś równie bezkompromisowym – tak to się mówiło – Chris wcześniej nie słyszał. Dziwne, że to nie on został szefem tej komisji.
Dostrzegł też Reggiego Miltona, dupka z Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Ich drogi już kiedyś się skrzyżowały i nie było to miłe wspomnienie. Departament Stanu przysłał Lynn Foster, armię natomiast reprezentował trzygwiazdkowy generał. Reszta to drobnica. Na pewno wredna z natury, ale drobnica. Przybyli tu w zastępstwie swoich przełożonych. Dokładnie tak jak on.
Brakowało szefowej.
Nalał sobie kawy z termosu ustawionego na stole w rogu pomieszczenia i poszukał miejsca. Do przodu pchać się nie będzie, usiądzie gdzieś z końca, skoro miał słuchać, a nie robić z siebie showmana.
Lotz prawdopodobnie spróbuje skoordynować działania i nadać sprawie odpowiednie tempo z pominięciem zwyczajowych procedur, co sprowadzi się do chwycenia licznie tu zgromadzonych za jaja i nakłonienia do współpracy. To może okazać się interesujące. Jeszcze nie widział Lotz w działaniu, ale coś niecoś o niej słyszał.
– Chris, stary draniu, nie widzieliśmy się chyba ze sto lat.
Omal nie poparzył się gorącą kawą, usłyszawszy głos dobiegający zza jego pleców. No tak, nie mogło zabraknąć Harry’ego Dextera z CIA, z którym znał się od niepamiętnych czasów.
– Cześć, Dex. Jak tam twoje kolano? Ciągle ci dokucza?
– Od kiedy posadzili mnie za biurkiem, już nie.
Dexter służył kiedyś w Special Operations Group, oddziale odpowiedzialnym za tajne operacje. Podczas akcji skręcił staw kolanowy tak nieszczęśliwie, że o powrocie do pracy terenowej nie mógł nawet pomarzyć, lecz walczył nadal, acz w trochę inny sposób. Wykańczał wrogów kraju za pomocą podpisów na dokumentach. Czarną robotę odwalali inni.
– Słyszałem, że niedawno znów wróciłeś do gry. Nie wierzyłem. Myślałem sobie, kto jak kto, ale ktoś taki jak Chris się nie ugnie. A tu proszę. Nie pamiętam, kto mi to mówił, ale zaklinał się, że widział cię w towarzystwie Turnera. Powiedz mi: czym cię przekupili?
Chris zaśmiał się ochryple. Biurokraci najczęściej posiadali długie języki i niewyparzone gęby.
– Z czegoś trzeba żyć, stary.
– Tylko mi nie mów, że nie mogłeś związać końca z końcem. – Humor dopisywał Harry’emu, a jednak Chris nie mógł oprzeć się wrażeniu, że przyjaciela coś trapi. – Cieszę się, że cię tu widzę. Zawsze miałeś łeb na karku, a instynkt rzadko cię zawodził.
– Dzięki. – Chris spojrzał kumplowi w oczy, lecz tamten uciekł wzrokiem w bok. – To przez „Forda”, prawda?
– Był na nim mój brat. – Dexter chrząknął, jakby niespodziewanie coś utknęło mu w gardle. – Miał tylko dwadzieścia dwa lata. Możesz to sobie wyobrazić?
– Przykro mi. – W dodawaniu otuchy nie był najlepszy.
Właściwie co miał powiedzieć? Nie tylko Dex stracił kogoś bliskiego.
Podobnych strat Ameryka nie poniosła od czasu wojny w Wietnamie, tymczasem wciąż nie było wiadomo, co zaszło. Osobiście uważał, że wariant tragicznego wypadku można włożyć między bajki. Lotniskowce nie wybuchają same z siebie.
Dalsza rozmowa musiała poczekać, bo oto na salę wkroczyła senator Sarah Lotz we własnej osobie.
Chris przyjrzał się jej z ciekawością.
Nie była stara. Z tego, co pamiętał, obchodziła niedawno czterdzieste piąte urodziny albo jakoś tak. Jasne włosy średniej długości układały się w łagodne fale. Na czarną koktajlową sukienkę założyła beżowy żakiet. Całość wyglądała jak projekt z górnej półki, bynajmniej nie ubranie z sieciówki.
Zgromadzeni uciszyli się i zajęli miejsca. Nikogo nie musiano przywoływać do porządku. Wszyscy wiedzieli, dlaczego się tu znaleźli.
Lotz przyjrzała się im wszystkim razem i każdemu z osobna. Stara sztuczka, jaką opanowała do perfekcji w trakcie ponad dwudziestu lat zajmowania się polityką.
– W innych okolicznościach… – zaczęła głosem niskim, przyjemnym jak mruczenie kota. – …Ale i tak się cieszę, że jestem tu z państwem.
Przerzuciła plik kartek, które rozłożył przed nią na stole usłużny sekretarz, młody człowiek w garniturze od Brooks Brothers.
– Oczywistym jest, że ostatni atak wymierzony w nasz kraj nie może pozostać bez odpowiedzi. Odpowiedź jest jednak niełatwa, zarówno z powodu stanu sił zbrojnych, o czym porozmawiamy później, jak i z przyczyn, nazwijmy to, politycznych… Po prostu na razie nie możemy niczego udowodnić ani opinii publicznej, ani naszemu wrogowi. Nie muszę chyba mówić, jakiego wroga mam na myśli. – W głosie pani senator zaczęły się pojawiać twardsze nuty.
Chris przymierzał ją do zasłyszanych opinii. Bez wątpienia należała do frakcji jastrzębi. Najlepiej od razu wypowiedzieć wojnę ChRL, jasne. Niestety, to nie takie proste. Unicestwienia USS „Gerald R. Ford” i kilku innych okrętów w żaden sposób nie dawało się powiązać z Chińczykami. Owszem, ich okręty podwodne znajdowały się w pobliżu, ale nie odnotowano, by któryś z nich odpalił torpedę czy podejmował jakąkolwiek potencjalnie niebezpieczną aktywność. Do eksplozji doszło na samym lotniskowcu ni z tego, ni z owego. Najgorsze, że okręt wyparował, a wraz z nim zniknęły wszelkie dowody. Po sabotażu, jeżeli do niego doszło, nie pozostał najmniejszy ślad. Ktoś popełnił zbrodnię doskonałą. To było gorsze niż Pearl Harbour, 11 września i pandemia razem wzięte. Pochowano niemal dziesięć tysięcy pustych trumien, kraj wciąż tkwił w szoku, a jednocześnie kompletnie nie wiadomo było, co o tym myśleć.
Pekin się przyczaił, podobnie Moskwa. Nastąpił okres wyczekiwania. Pierwsze dni po katastrofie były horrorem, spodziewano się końca świata – wojny atomowej albo lądowania Chińczyków na Kapitolu, czegoś strasznego i zaskakującego jednocześnie. Społeczeństwo nie poradziło sobie jeszcze z traumą epidemii, a następowała kolejna, o wiele gorsza. Rozruchy w miastach przybrały na sile. W ich wyniku w ciągu paru tygodni zginęło więcej osób niż przez cały poprzedni rok. Statystyki nie kłamały. Nikt nie potrafił dać pewnej odpowiedzi, w jakim kierunku to wszystko zmierza.
– Uznaliśmy, że jest rzeczą więcej niż prawdopodobną, iż następny atak powtórzy się w najbliższym czasie. Nie jest to jedynie moja opinia, ale przede wszystkim dyrektorów agencji wywiadowczych. – Lotz odgarnęła włosy na bok, lecz w tym geście nie było nic zalotnego. – Nie możemy dopuścić do utraty kontroli. Pokazaliśmy, że jesteśmy podatni na ciosy. Straty kolejnego lotniskowca już nie przetrzymamy, dlatego wszystkim jednostkom nakazano powrót do bazy. Procedury bezpieczeństwa zostaną zaostrzone…
Słowa, słowa, słowa… z których nie wynikało nic, co mogłoby ich przybliżyć do rozwiązania zagadki.
Chris popatrzył w sufit, zastanawiając się, ile to jeszcze potrwa. Posunięcia admiralicji nie zostały należycie przemyślane. Kto zagwarantuje ciągłość łańcucha dostaw w światowym handlu bez US Navy na morzach i oceanach? Wiadomo, że ten „niewdzięczny” obowiązek od razu weźmie na siebie Marynarka Wojenna Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej.
Po Lotz głos zabrał generał. Mówił w zasadzie to samo – kraj, obowiązek i reszta wyświechtanych frazesów… Wyglądało na to, że administracji brakuje punktu zaczepienia. Podejrzewali Chińczyków? A co, jeżeli za zamachem stał ktoś inny? Północni Koreańczycy czy Rosjanie? Każde z tych państw liczy na osłabienie Stanów, może znudziło im się stać i czekać? Nie należy ich lekceważyć, ani też innych, jak Irańczycy, Syryjczycy Al-Asada lub Turcy. Poganiaczom kóz nie tyle brakuje wyobraźni, co możliwości wprowadzenia wyrafinowanych planów w życie.
Skończyli po czterdziestu minutach. Zdaniem Chrisa całe to spotkanie było zwykłym marnowaniem czasu. Wiążących decyzji nie da się podjąć kolegialnie w trzydzieści osób reprezentujących różne organizacje i szczeble administracji. Czy oni nie mają co robić?
Oględnie mówiąc, nie miał dobrego zdania o waszyngtońskiej biurokracji, ale nie spodziewał się aż takiej głupoty. Po co dla niecałej godziny gadki-szmatki ściągać ludzi z całego kraju?
Powoli zbierali się do wyjścia. Harry na pewno spróbuje namówić go na kielicha. Nie odmawia się komuś w żałobie.
Lotz wyszła pierwsza. Bóg z nią. Ludzie zaczęli kręcić się po sali, gadając o wszystkim i o niczym, jakby chcieli się odprężyć. Zapewne wbrew obawom niektórych nie urwano nikomu łba, nie pociągnięto do odpowiedzialności ani nawet nie zrugano. Po co więc ta cała gra?
Był już z Dexterem przy drzwiach, gdy z boku podszedł do niego facet w czarnym garniturze. Nie było go wcześniej na sali.
– Pan Carlson?
– A kto pyta?
Wąskie usta wygięły się w podkowę, jakby oprogramowanie smutasa nie przewidywało takiej odpowiedzi.
– Proszę ze mną. – Jednak przewidywało, a nawet objęło wydanie komendy głosem eleganckiego zabójcy.
– Dokąd?
– Ma pan umówione spotkanie. Czyżby dyrektor Turner nie uprzedzał?
Zdziwiony wzrok Dextera mówił sam za siebie.
– Wybacz, stary. Innym razem. – Uścisnął Harry’emu dłoń i podążył za oddalającym się typem.
Carlson miał w pamięci podręcznikowe zachwyty nad tym, że w Pentagonie wszędzie można dotrzeć w siedem minut, więc nie zdziwił się, że ta przechadzka zajęła im raptem jedną minutę i czterdzieści dwie sekundy. Minąwszy kilkoro drzwi, stanęli przed takimi, z których usunięto tabliczkę z nazwiskiem i funkcją lokatora. Po mosiężnej płytce zostały dwie dziurki w okleinie, smutne świadectwo tego, jak szybko przemija czas lub łaska pańska.
Pierwsze pomieszczenie za drzwiami okazało się sekretariatem, w którym stało pięciu ochroniarzy identycznych jak ten towarzyszący Chrisowi. Następne – zacisznym gabinetem, wyłożonym boazerią z czarnego dębu, ze sporym biurkiem i kącikiem ze stolikiem i fotelami. Grono osób, które tu spotkał, było nieliczne, lecz starannie dobrane. Prym wiodła Lotz. Właśnie ją spodziewał się tu spotkać.
Kobieta na jego widok wstała. Była jego wzrostu, a jej miękkie palce uścisnęły dłoń agenta znacznie mocniej, niż się spodziewał. Z bliska sporo zyskiwała. Oczy koloru orzecha otaksowały Carlsona uważnie, jakby próbowała przeniknąć do jego duszy. Nie lubił, gdy kobiety tak robiły.
– Podobno sporo panu zawdzięczamy.
Przy stoliku pozostało jedno wolne miejsce. Odczekał, aż Lotz usiądzie, i poszedł w jej ślady.
– Mam się zacząć martwić?
Lotz tego nie skomentowała, podobnie jak Lynn Foster siedząca po lewej stronie senator, ani „Reggie” Milton, rozwalony na fotelu po prawej. Tylko trzygwiazdkowy generał najbliżej Chrisa otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz szybko je zamknął.
– Nie wiem, czym sobie zasłużyłem. – Chris spróbował raz jeszcze.
– Operacją w Zurychu?
Wiedzieli. Allan musiał się wygadać. To jeszcze nie koniec świata, ale się zbliżał. Carlson zamarkował uśmiech i czekał na ciąg dalszy.
– Mogę zadać jedno osobiste pytanie, zanim przejdziemy do meritum? – Lotz siedziała dystyngowanie, tak że jej sukienka odsłaniała zgrabne kolana. Musiał się pilnować, by się im za bardzo nie przyglądać.
– Proszę – powiedział zrezygnowany.
– Uważa się pan za patriotę?
– Patriotę… cóż… nigdy nie myślałem w tych kategoriach.
– A w jakich?
– Była robota do wykonania. – Pojęcia nie miał, do czego zmierza ta rozmowa.
– Uhmm… coś jeszcze?
– Nic. W zasadzie nic.
– W każdym razie nie jest pan gadułą z gębą pełną górnolotnych frazesów.
Zapadła kłopotliwa cisza.
– Załóżmy, tylko teoretycznie… – zastrzegła Lotz, gdy już uznała, że może kontynuować – …że to właśnie pan w całości odpowiada za śledztwo w sprawie zatonięcia „Geralda R. Forda”… Proszę mi powiedzieć, od czego by pan zaczął?
„Zatonięcia”! Cóż to, kurwa, za eufemizm, pomyślał, lecz powiedział tylko:
– To zależy.
– Od czego?
– Od kompetencji, które bym miał. To przecież oczywiste.
Lotz uśmiechnęła się enigmatycznie, Lynn Foster przewróciła oczami, generał poprawił się w fotelu, a Reggie Milton nerwowo oblizał usta.
Co by nie mówić, realna władza spoczywała w rękach tych właśnie ludzi. Ta czwórka mogła w zasadzie wszystko, a on znalazł się wśród nich nie bez powodu.
– Powiedzmy, że są nieograniczone.
Parsknął. Wyszło mało elegancko, ale całkowicie odzwierciedlało nastrój Chrisa.
– Pani senator, nie ma czegoś takiego jak nieograniczone kompetencje. Sam prezydent podlega ograniczeniom.
– To ciekawe, co pan mówi.
– Pomijając zagadnienia prawne, wystarczy przemilczeć pewne sprawy bądź odpowiednio je naświetlić, by uzyskać zupełnie inny efekt.
– To manipulacja…
– Albo kontrola informacji – nie pozwolił jej skończyć. – Co w sumie i tak sprowadza się do kompetencji. Podwładni, jeżeli już coś się spieprzyło, zawsze będą chronić własne tyłki. Ludzkiej natury się nie zmieni. W przypadku „Forda”, oprócz tego, że ktoś nawalił, dochodzą jeszcze ukryte intencje sprawców.
Generał chrząknął niespokojnie.
– Wciąż jeszcze nie usłyszeliśmy, jaki byłby pana pierwszy krok.
Chris odrobinę zjechał na fotelu w dół i założył nogę na nogę. Był wyluzowany, a przynajmniej takie pragnął sprawiać wrażenie.
– Powołałbym zespół złożony ze specjalistów z najróżniejszych dziedzin, a później zacząłbym drążyć, przyjmując wstępnie, że zainteresowane podmioty nie będą próbowały czegoś zataić. Sprawa dotyczy marynarki, tak? Bezwzględnie należy przejrzeć akta personalne wszystkich przebywających na pokładzie osób i zweryfikować znajdujące się tam informacje. Zdaję sobie sprawę, że to długa i żmudna robota, ale inaczej się nie da.
– Przepraszam… – do rozmowy włączył się Milton. – Jak to sobie wyobrażasz? Agenci federalni mają chodzić od drzwi do drzwi i wypytywać rodziny o ich najbliższych?
– Dokładnie tak.
– Zaczną na nas wieszać psy, okrzykną łajdakami.
– I co z tego? – Chris wzruszył ramionami. – Chyba nie sądzicie, że chiński prezydent wystąpi w telewizji i przyzna się do wszystkiego ze łzami w oczach? Mówię chiński, ale to równie dobrze może być ktoś zupełnie inny.
– Czyli kto?
– Francuz, Niemiec, Izraelczyk.
– To nasi sojusznicy.
– Oraz nasi potencjalni konkurenci. W każdym bądź razie ja bym ich nie wykluczał. Każde z tych państw dysponuje odpowiednim zapleczem naukowo-technicznym.
– Posłuchaj, Chris, posuwasz się trochę za…
– Pytaliście, to odpowiedziałem. Zrobicie, jak zechcecie. – Wstał.
Nie musiał słuchać byle dupka.
– Panie Carlson, proszę. – Senator nie wglądała na zaskoczoną tym wybuchem niezadowolenia. – A ty, Reggie, nie odzywaj się więcej.
Ponownie opadł na fotel, lecz tym razem siedział pochylony w przód, gotów wstać w każdej chwili.
– Pozostaje mi tylko zadać ostatnie pytanie – podjęła Lotz, na której zachowanie Carlsona nie zrobiło najmniejszego wrażenia. – Czy gotów jest pan objąć taką funkcje?
– Przed kim miałbym odpowiadać?
– Tylko przed prezydentem. On, niestety, ma wiele obowiązków, więc z przyczyn technicznych postępy będzie pan omawiał ze mną. Poparcie dyrektora FBI już pan ma. Zapewniam, że i pozostałe agencje rządowe będą z panem ochoczo współpracować, już ja o to zadbam. Generał Flynn dopilnuje, by armia równie ostro wzięła się do roboty i żeby to pan miał, jak pan to ujął, kontrolę nad informacją.
– A co, jeżeli się mylę? – Chris oparł podbródek na dłoniach złożonych jak do modlitwy. – Na razie najbardziej prawdopodobną przyczyną detonacji wydaje się sabotaż, ale to wcale nie musiało być to. Może użyto nowej broni, o jakiej nie mamy pojęcia. Wystrzelono kawitacyjną torpedę bądź zastosowano jeszcze coś innego, nie wiem, ale szperanie ludziom w życiorysach nic nie da. Tak też może się zdarzyć. Być może wyjaśnienia należy szukać gdzie indziej.
– Co będzie się z tym wiązało?
– Dostęp do informacji wywiadowczych i ich analiza. Mówimy tu o terabajtach danych, zastosowaniu odpowiednich algorytmów i sztucznej inteligencji.
– Prezydent raz na dobę otrzymuje streszczenie wiadomości przechwyconych przez nasze agencje. Pan też może je otrzymywać.
– To za mało. Po co mi wyciągi? Najważniejszy jest surowy materiał i osoby, które zajmą się obróbką.
– Rozumiem, że wszystkie rządowe agencje mają skoncentrować się tylko na tej sprawie. – Lotz zaczęła bawić się jednym ze swoich pierścionków.
– Dziwne, że jeszcze się tym nie zajmują.
– A kto powiedział, że nie?
Kiwnął głową z uznaniem.
– Odnotowano znaczące efekty?
– Jak do tej pory nie.
Tę rozmowę mogli prowadzić do samego rana, a jej rezultat byłby taki sam jak odpowiedź na ostatnie pytanie. Wszystko sprowadzało się do prostego „tak” lub „nie”. Tak – jeżeli chce stanąć na czele najpotężniejszego zespołu policyjnego w historii kraju. Nie – to jasne, nie ma czego drążyć.
Przeważnie pracował samotnie, jako szef kontrolujący pracę kilkuset osób może się nie sprawdzić.
Z drugiej strony, miałby pewność, że nic nie zostanie pominięte. Tu już nie chodziło o kraj, tylko o uczciwość wobec rodzin tych, którzy zginęli.
To tak samo jak z tymi, których widział dziś rano. Stawili się na egzekucję, wierząc, że sprawiedliwości stanie się zadość. Dosyć wycierpieli, chcieli, by wszystko już się skończyło. Co więcej, zasługiwali na to.
Podniósł wzrok, szukając potwierdzenia trapiących go wątpliwości. W oczach senator Lotz znalazł wyzwanie.
Kolejny raz pozwolił się wmanewrować.
Dureń.
Nie chciał się do tego na razie przyznać, ale miała ona w sobie to coś, co nie pozwalało przejść koło niej obojętnie. Już na samą myśl, że będzie przebywał w jej towarzystwie, Chrisowi robiło się cieplej.
Za długo był sam.
To jedno było pewne. ■
Pub powstał dokładnie w tym samym roku, w którym ubrani w czerwone kurtki gwardziści królewscy bronili desperacko farmy Hougoumont przed atakującą ich francuską 6 Dywizją Piechoty księcia Hieronima Bonapartego na polach na południe od Brukseli.
Od tamtej pory minął kawał czasu, podczas którego Wielka Brytania, biorąc udział w dwóch wojnach światowych i niezliczonych konfliktach kolonialnych toczonych na wszystkich kontynentach, stała się imperium i przestała nim być.
Co ciekawe, brytyjska armia, oprócz dwóch szczególnych okresów pierwszej i drugiej wojny światowej, nigdy nie była nazbyt liczna. Flota jej królewskiej mości owszem, armia niekoniecznie.
Całkiem niedawno okazało się, że jednostki lądowe w ogóle nie są zdolne do wykonywania powierzonych zadań, zaś dowodzenie wysuniętą batalionową grupą bojową w Estonii zaspokaja jedynie ambicje paru wyższych oficerów, którzy przed emeryturą chcieli jeszcze poczuć oddech wroga na karku.
Krótko mówiąc, armia znalazła się w rozsypce. Na papierze przedstawiała się solidnie. To wciąż było około stu tysięcy ludzi uzbrojonych w całkiem nowoczesny sprzęt. Tyle że sprzętu było mało, a ludzie nieodpowiedni. W czasach zimnej wojny i gorącego konfliktu w Irlandii Północnej monarchia dysponowała realną siłą rozrzuconą od baz w Niemczech Zachodnich, przez Cypr, aż po Daleki Wschód. Podczas pierwszej i drugiej wojny w Zatoce British Army wciąż cieszyła się uznaniem, ale to właśnie wtedy rozpoczęła się stopniowa erozja systemu skutkująca tym, że dziś oprócz paru elitarnych jednostek cała reszta zeszła na psy. Ile młodych mężczyzn i kobiet gotowych jest do wyrzeczeń służby za stosunkowo niewielkie wynagrodzenie, skoro można wybrać o wiele łatwiejszą ścieżkę kariery zawodowej?
Człowiekowi, który krząta się wokół własnych spraw, wojna wydaje się czymś abstrakcyjnym, a spadające na głowę bomby czy rakiety domeną filmu historycznego lub telewizyjnych newsów, których nikt nie chce oglądać. Owszem, zawsze da się znaleźć i takich, którzy pielęgnują tradycję, uczęszczając na zloty, przebierając się w mundury i całymi godzinami zawzięcie dyskutując nad meandrami operacji „Overlord” czy „Market Garden”, ale to głównie starzy pierdziele z nadmiarem wolnego czasu i realizujący swoje młodzieńcze pasje. Sami zresztą za młodu służbę w wojsku na ogół ominęli szerokim łukiem.
Patrząc na wiszącą przed nim rycinę, na której zadowolony piechur pozował na tle palm, Samuel Pickett nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że miał w życiu sporo szczęścia. Ominęła go wojna w okopach i bezsensowne falowe ataki na gniazda karabinów maszynowych. Nie to, żeby później było dużo lepiej. Miejscami było nawet gorzej, ale sprintu przez pole ryte rozrywającymi się wokół pociskami artyleryjskimi nie potrafił sobie wyobrazić.
Miał chyba za słabą wyobraźnię.
Skinął na dziewczynę, w akcencie której wyczuwało się, że przybyła na Wyspy gdzieś z Europy Wschodniej, by mu nalała jeszcze jednego guinnessa, i zagłębił się w ilustrowany magazyn strzelecki „Gun Digest”, przerzucając kolejne strony.
Jak na trzydzieści siedem lat wciąż trzymał się krzepko. Przy pięciu stopach i osiemdziesięciu calach wzrostu ważył sto sześćdziesiąt funtów, co uważał za sukces. Dbał o kondycję, ale to już nie było to samo co kiedyś, gdy z czterdziestofuntowym obciążeniem potrafił pokonać pięćdziesiąt mil w górach, w czasie krótszym od zakładanego. Trochę tęsknił za tamtym okresem, za to obecnie już nie musiał aż tak wyginać się, by zarobić na chleb. Dla takich specjalistów jak on na rynku pracy zawsze znajdzie się odpowiednie zajęcie.
Właśnie, najwyższa pora pomyśleć o jakiejś robocie. Ostatnie miesiące przesiedział w domu. Nie narzekał. Sporo ćwiczył, bo tak się składało, że jego profesja wymagała kilku specyficznych umiejętności, które można było posiąść i utrzymać jedynie poprzez ciągłe powtarzanie pewnych czynności. Poza tym oglądał też mecze, słuchał wiadomości i nie potrafił się nadziwić, dokąd zmierza ten świat.
Żył na przełomie dwóch epok – przed- i pocovidowej. Ściślej mówiąc, covidowej, bo cholerny wirus wciąż nie odpuszczał. Mniejsze bądź większe ogniska zarazy wybuchały w różnych częściach świata, wirus mutował, szczepionki po kolei traciły skuteczność. Walka z czasem trwała bezustannie. Jak mawiali specjaliści, dobre czasy już minęły. Na nich czekały jedynie pot, trud i łzy. Rozchwiana gospodarka nadal nie wróciła na odpowiednie tory, a wydarzenia w Hongkongu dolały jedynie oliwy do ognia. Pickett nie potrafił zrozumieć, co kierowało durniem, który pchnął „Queen Mary 2” na Pacyfik, jak i tego, co się później wydarzyło. Był wówczas w pubie, tak jak teraz, pił piwo, czytał „Gun Digest” i jednym okiem zerkał w telewizor zawieszony ponad barem. Właśnie zagłębił się w artykuł o elaboracji amunicji, gdy w lokalu zapadła martwa cisza. Z początku nie skumał, o co chodzi. Jaka bomba? Jaki lotniskowiec?
Komentarz dziennikarza brzmiał tak, jakby to jankesi wywołali wojnę. Chaos informacyjny był, delikatnie mówiąc, kompletny. Histeryczne opinie nie zawierały ani słowa prawdy, podobnie jak oświadczenia wygłoszone przez rzeczników prasowych zainteresowanych stron.
Pickett nie rozumiał, jak mogło do tego dojść. Nawet 7 grudnia 1941 roku podczas japońskiego bombardowania Hawajów US Navy nie poniosła aż tak dotkliwych strat osobowych.
Z czasem napływało coraz więcej „sprawdzonych informacji”. Podobno chińska flota inwazyjna mająca dokonać inwazji Tajwanu została cofnięta w ostatnim momencie. Rozkaz musiało wydać kierownictwo partii. Dlaczego, skoro Amerykanie właśnie stracili gros sił w tym rejonie? O co w tym wszystkim mogło chodzić?
W kieszeni marynarki Picketta zabuczał telefon. Zerknął, kto dzwoni, i uśmiechnął się pod nosem.
– Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się pana usłyszeć, sir.
– Ile to już lat, Sam? Dwa?
– Prawie trzy.
To było jedno z jego pierwszych prywatnych zleceń – obstawa dzianego gościa na Cyprze przez tydzień. Nic się nie wydarzyło. Dostali uzgodnioną wypłatę i solidną premię. Żyć nie umierać.
– Gdzie teraz jesteś?
Powiedział.
– Nie przejechałbyś się do Londynu?
– Szykuje się robota?
– Na razie chciałbym pogadać. Sprawa jest, że tak powiem, rozwojowa. Na pewno nie będziemy się nudzili. To jak?
Rozmówca Sama lubił konkrety.
– Kiedy?
– Jak najszybciej. Jeżeli dasz radę, to może być jutro. Adres zaraz ci wyślę.
– Przyjadę porannym pociągiem.
– W takim razie do zobaczenia.
Pickett schował aparat, dopił piwo i złożył magazyn na pół.
– Jeszcze jedno? – Barmanka podeszła bliżej. O stałych klientów należy dbać, zwłaszcza takich, którzy dają solidne napiwki.
– Wystarczy. – Wstał, kładąc pięciofuntowy banknot na stoliku. Przed jutrzejszym spotkaniem należało się wyspać.
Odchodząc, nie dostrzegł smutnych oczu kobiety wbitych w jego plecy. Można powiedzieć, że Samuel Pickett widział wszystko, ale w istocie nie dostrzegał tego, co najważniejsze.
Wielka Brytania po brexicie nie zmieniła się tak bardzo, jak Samuel się spodziewał. Radziła sobie, choć bez fajerwerków. Zresztą wskaźniki gospodarcze mało go interesowały, pilnował swoich spraw. Takie zasady zostały mu wpojone, a on się im podporządkował bez sprzeciwu.
Do ekspresu podążającego na wschód wsiadł przed siódmą rano. Wcześniej zaopatrzył się w książkę, tanie wydanie światowego beststelleru. Podczas trzygodzinnej podróży wyrobi sobie na jej temat zdanie. Przynajmniej nie będzie się nudził.
W podróż założył jak zwykle bojówki i sportową bluzę z kapturem, portfel wcisnął do kieszeni. Na popołudnie zapowiadano deszcz. Po rozmowie zadecyduje co dalej, lecz prawdopodobnie przyjmie propozycję. Ufał swojemu dawnemu dowódcy. Wszystko zależało od tego, jak długo potrwa kontrakt i jaka stawka zostanie mu zaproponowana. To, kto płaci, interesowało Sama już mniej.
To nie tak, że nie miał własnych poglądów. Oczywiście, że miał, więc ochrona afrykańskiego satrapy kłóciła się z pierwszą zasadą, jakiej hołdował, że nigdy nie stanie w obronie złego człowieka.
Jak to zwykle z zasadami bywa, kilka razy nagiął je do okoliczności, czego później żałował, ale za to miał na czynsz i parę przyjemności.
W połowie drogi odrobinę się kimnął i przebudził się akurat, gdy za oknem przesuwały się przedmieścia stolicy. Poczekał na fotelu, aż skład wtoczy się na peron. Znalezienie taksówki nie stanowiło problemu. Po krótkiej podróży zatrzymali się przed jednym z domów opodal City, finansowej dzielnicy dawnego imperium. Albo i nowego, kto to może wiedzieć…
Stanął przed drzwiami, rozglądając się po obu stronach ulicy. Nie brakowało na niej samochodów z górnej półki – limuzyn i sportowych wozików najbardziej znanych marek. Poza tym cisza i spokój.
OK, przyjął to wszystko do wiadomości, po czym nacisnął przycisk domofonu i poczekał, aż usłyszy dźwięk puszczającej blokady.
To było biuro, o czym zaświadczała niewielka tabliczka zamontowana na fasadzie budynku. Import – eksport, wszystko i nic. Zwykła przykrywka, zmyłka, by inni mieszkańcy tej ulicy nie dziwili się, dlaczego kręci się tu tyle najróżniejszych osób.
Za biurkiem w holu siedziała kobieta z kokiem na głowie i w okularach z czarnymi plastikowymi oprawkami na nosie. Na interesanta spojrzała wyczekująco.
Przedstawił się. Nie uśmiechnęła się, ale uznał, że pierwsze lody zostały przełamane.
– Czekają na pana. – Wskazała korytarz prowadzący do pomieszczeń z tyłu. – Wejście na wprost.
Zastukał bez większych emocji. Wiedział, czego oczekiwać. Już parę razy ubiegał się w ten sposób o pracę.
– Wejść.
Kapitana Thomasa Achesona znał od dawna. Na jego widok oficer wstał z fotela, podszedł i się przywitał, może nie wylewnie, ale na pewno z dużą dozą sympatii.
– Nic się nie zmieniłeś.
– Pan też nie.
Acheson dożył zacnego wieku czterdziestu czterech lat. Ciemne włosy strzygł krótko, trzymał się prosto, a wokół siebie roztaczał atmosferę kompetencji.
– Sam, poznaj pana Mohana Rainę.
Drugi z przebywających w pomieszczeniu mężczyzn tylko skinął Pickettowi głową.
Pochodził z Południa, to było pewne. Azjata – Hindus z północy albo Pakistańczyk, w garniturze szytym na miarę, a dodatki składały się na całość wręcz wytworną. Acheson wyglądał przy nim na ubogiego krewnego. Włosy Raina miał czarne niczym atrament, a podwójny podbródek zdradzał słabość do jedzenia.
– Nie pytam cię, Sam, o sytuację polityczną, bo na pewno ją znasz. – Kapitan wskazał Pickettowi krzesło i sam usiadł obok – Ostatnio bardzo się popieprzyło.
– W rzeczy samej.
– Obecny kryzys rzutuje na wiele krajów. Na jedne mocniej, na inne słabiej, ale nie tak, że można go zignorować. Nikt nie wie, co spowodowało zagładę „Forda”, ale niektóre poszlaki wskazują na pewne agresywne państwo w Azji, tak to ujmę. Nieodpowiedzialna polityka Pekinu stanowi… wcale nie żartuję, zagrożenie dla pokoju.
Tyle tytułem wstępu, teraz przejdą do szczegółów.
– Mało jest krajów mogących samodzielnie sprostać Chińczykom.
Pickett ostrożnie przytaknął. Może nie posiadał akademickiego wykształcenia, ale głupi też nie był.
– Stosunkowo niedawno pojawiła się propozycja stworzenia specjalnej grupy mającej wesprzeć siły zbrojne Indii w ich działaniach podejmowanych w rejonie Ladakhu. Zasadniczo to misja szkoleniowa. Rekrutom należy wpoić pewne nawyki.
– Mamy szkolić nowicjuszy?
– Główne zadanie to współpraca z tamtejszymi jednostkami specjalnymi armii oraz policji, a gdy trzeba będzie… Doskonale wiesz, co mam na myśli. Byłeś jednym z bystrzejszych żołnierzy w regimencie, masz doświadczenie, o jakim wielu może pomarzyć. Zaproponowany pakiet cenowy jest więcej niż hojny, dochodzą premie w przypadku odniesionych ran czy chorób wynikających z przebywania w tamtym rejonie. Przygotowano też odpowiednie klauzule, gdybyś nie mógł już podjąć służby bądź w razie twojej śmierci. Wskaż dysponenta, a pieniądze zostaną przelane na konto w dwadzieścia cztery godziny. O kwestie prawne też nie masz się co martwić, bo robota jest najzupełniej legalna. Nie robimy niczego niezgodnego z prawem.
Acheson przesunął się bliżej Picketta i zerknął na Rainę, jakby pytając, ile może powiedzieć.
– Wiele osób jest poważnie zaniepokojonych rozwojem sytuacji, tymczasem indyjskim siłom zbrojnym dużo brakuje do osiągnięcia przyzwoitego poziomu. Mówiąc szczerze, przygotowanie bojowe nie jest najwyższe. Nie chodzi o sprzęt, bo ten, jak sam wiesz, można kupić, ale o żołnierzy. – Acheson uśmiechnął się samymi kącikami ust. – Nie uciekną, bynajmniej, raczej zginą, wypełniając obowiązek, ale brakuje im odpowiedniego zaangażowania, tego czegoś, co sprawia, że przeciętny rekrut staje się maszyną bojową. Pan Raina jest przedstawicielem zatroskanych obywateli, elity, której szczególnie na sercu leży dobro kraju. Pomyśl, co się stanie, gdy dojdzie do wojny i, nie daj Bóg, Indie poniosą klęskę. Nie muszę ci chyba tego tłumaczyć. Lepiej przeciwdziałać, a to być może ostatni moment na to.
– Jak liczna to będzie grupa?
– Kilkadziesiąt osób, nie więcej niż pięćdziesiąt. Głównie od nas i jeszcze paru kolesiów z desantu i Royal Marines. Dostaniecie przydział do poszczególnych oddziałów. Z wiadomych względów rząd woli nie wysyłać regularnych oddziałów, a doradcy to tylko doradcy – każdy może ich zatrudnić.
Sprytnie pomyślane. Oficjalnie Londyn ma czyste ręce, a że jacyś poddani królowej biorą udział w szkoleniach, to ich sprawa. Natomiast przydział do jednostek Samowi od razu skojarzył się z wywiadem. Acheson spodziewa się z pewnością, że zbiorą i przekażą mu informacje, jakie są nastroje w armii, co myślą oficerowie i jak widzą przyszłość, a on dyplomatycznym kanałem nada to rządowi.
A ten Hindus? Żaden zatroskany obywatel, nawet najbardziej dziany, nie występuje z podobną inicjatywą bez wcześniejszego rozeznania w sytuacji.
Raina przy okazji próbuje ugrać coś dla siebie, ale to już Sama nie interesowało. Facet należał do uprzywilejowanej kasty, to było widać po tym, jak się zachowywał, ubierał i ćmił śmierdzącą cygaretkę, od dymu której Sama szczypały oczy.
Hindusowi to najwyraźniej nie przeszkadzało. Na jego złotych spinkach do koszuli wysadzanych chyba brylantami połyskiwały świetlne refleksy.
„Zatroskany obywatel”, akurat.
Acheson kręcił się przy nim jak fryga, więc facet naprawdę był dziany.
– Jak długo potrwa kontrakt? – zapytał Pickett o jeden z najistotniejszych szczegółów wyjazdu.
– Trzy miesiące to minimum. Od każdego następnego kwartału wynagrodzenie idzie w górę. Naszym pracodawcom chodzi o ciągłość. Pierwszy okres ma obejmować dwa lata, ale to nie koniec. Jeżeli się sprawdzisz, to możesz przejść do przyjemniejszej roboty niż bieganie po górach i zacząć szkolić ochronę. Wyobraź sobie, jaka to jest kasa.
Nawet nie próbował. Ludzi pokroju Mohana Rainy spotykał częściej, niżby się mogło wydawać. Zachowywali się różnie. Wielu z nich to zwyczajni buce przekonani o własnej niezwykłości, ale zdarzali się też normalni, oczytani, mili ludzie bez nazbyt pochlebnego mniemania o sobie.
– Ile mam czasu na zastanowienie?
Acheson zmrużył oczy, nie takiego pytania oczekiwał.
– A ile potrzebujesz?
– Do wieczora, sir.
– Dobra. Czekam do dziewiętnastej. – Ton kapitana stwardniał, z początkowej wylewności nie pozostał ślad.
Pickett wstał, ukłonił się i wyszedł, mijając w holu zwalistego brodacza podpierającego ścianę. Obrzucili się spojrzeniami, bez słów. Jeszcze nie zostali kolegami. Typ na pewno nie pochodził z SAS-u. Jeżeli już, to z Royal Marines.
Samuel wyszedł na ulicę. Miał cały dzień dla siebie, ale nie zamierzał go zmarnować. Skontaktuje się z kim trzeba i dowie szczegółów. Nie podejmował decyzji pod wpływem impulsu.
Tymczasem Acheson sięgnął po listę leżącą obok Mohana i odhaczył na niej kolejne nazwisko. Zestawienie obejmowało sześćdziesiąt dwie osoby, z tego co najmniej dziesięć odpadnie z przyczyn rodzinnych i zdrowotnych. Nie wszystkim też już się chciało. Służba należała do trudnych, przy czym ryzyko utraty życia, wbrew temu, co kapitan twierdził, było spore.
– Co z nim? – Hindus jakby się ocknął, poruszywszy się pierwszy raz od wyjścia Picketta.
– Zgodzi się. Jeszcze o tym nie wie, ale jest nasz.
– W czym się specjalizuje?
– To snajper. Najlepszy, jakiego znam. Trafia w cel z odległości mili. Nie żartuję – zastrzegł się Acheson. – Jest wart każdych pieniędzy, jakie na niego wydamy.
– Dlaczego odszedł?
– Bo jest indywidualistą i ekscentrykiem. Nie znosi, gdy się mu coś narzuca. Teraz pójdzie do pubu i zacznie sprawdzać w Internecie każdy szczegół, a rozpocznie od ciebie.
Brwi Hindusa powędrowały do góry.
– Jak mam to rozumieć?
– W dzisiejszych czasach nikt nie jest anonimowy. Należy się z tym pogodzić.
Mohan Raina nie miał nic do ukrycia. Nie ciążyły na nim żadne zarzuty o charakterze kryminalnym, prawo łamał umiarkowanie często, nie tyle nawet łamał, ile naginał, czemu sprzyjał wyjątkowo korupcjogenny system polityczny i gospodarczy Indii. Bez znajomości i „dotacji” ani rusz. Brali i dawali wszyscy, inaczej się nie dało. Przetargi, a jakże, były, ale wygrywali je ci, którzy posmarowali gdzie i komu trzeba. Przetaczające się co jakiś czas przez media wezwania o ograniczenie kompromitujących kraj praktyk pozostawały pustymi sloganami. Żadnemu z decydentów zmiany nie były na rękę.
Mohan Raina był bogaty, ten fakt nie podlegał dyskusji. Jego rodzina dorobiła się na przemyśle stoczniowym. Równie mocno jak pieniądze Raina kochał swój kraj, to drugi niepodważalny fakt.
Chińczyków nie darzył sympatią, co wynikało ze względów biznesowych, religijnych i kulturowych. Jego ostateczne poglądy ukształtowały się niedawno, gdy czynnie włączył się w kampanię wyborczą obecnego prezydenta. Sukces jego kandydata przesądził o wyborze dalszej drogi Mohana, który związał się wówczas z grupą doradców mających spory wpływ na decyzje podejmowane w ministerstwie obrony. Stanowili swego rodzaju nieformalny think tank. To wtedy zaczął postrzegać Pekin i Islamabad jako śmiertelne zagrożenie, a kraj jako oblężoną twierdzę. Skoro przyjaciół nie było w najbliższym sąsiedztwie, należało poszukać dalej.
Pomysł ze sprowadzeniem doradców wojskowych znajomi w ministerstwie uznali za genialny i przyklasnęli jego inicjatywie. Użył więc swoich kontaktów i pieniędzy, dzięki czemu dotarł do Achesona – jak się okazało, niemal w ostatnim momencie. Armia potrzebowała wzmocnienia i nie chodziło tu o prosty zakup dział, czołgów czy samolotów. System należało usprawnić przez dolanie do baku dopalaczy.
To określenie bardzo się Mohanowi podobało. Żołnierze SAS do roli dopalaczy nadawali się jak mało kto. Jeśli oni się nie sprawdzą, to nikt.
Nie zabrakło głosów sprzeciwu, ale Raina wiedział swoje. Jego rodakom sporo brakowało do osiągnięcia zadowalającego poziomu wyszkolenia. Szkolenie musi jakiś czas potrwać, niemniej jeśli skończy się przed ewentualną wojną, to dobrze, a jeśli walki rozpoczną się wcześniej, a doradcy znajdą się na linii frontu, to jeszcze lepiej. Przez całe dekady Wielka Brytania robiła w Indiach, co chciała, teraz przyszła pora na spłatę długu.
– Kogo mamy następnego? – zapytał Mohan z wystudiowaną obojętnością.
– Starszego sierżanta Richarda Horna.
– Zobaczmy, co to za jeden i co sobą reprezentuje. Niech wejdzie. – Hindus zapalił kolejną cygaretkę beedi, udając, że nie dostrzega poirytowanego spojrzenia angola. Miał to gdzieś. W końcu on wykłada forsę, a nie ten naganiacz. Tylko to się liczy, czyż nie?
***
W pierwszym z napotkanych spożywczaków Sam kupił sobie kawę i wypił ją na ulicy. Postanowił, że z lunchem się wstrzyma. Jedzenie nie należało do jego ulubionych sportów. Uważał, że na kofeinie można zajechać o wiele dalej. Kiedy już znajdzie się na zasłużonej emeryturze, założy własny biznes. Zacznie od jednego miejsca, gdzie w rozsądnej cenie da się wypić kawę z wyższej półki. Starbucksowi się udało, to dlaczego jemu ten interes miałby nie wyjść? Najwyżej zatańczy z konkurencją śmiertelną rumbę.
Uśmiechał się w duchu, ważąc argumenty. W normalnym życiu tak się nie da. Na wojnie to co innego, potrafił jednak oddzielić jedno od drugiego. Jakoś posłanie na tamten świat ponad trzydziestu osób nie wpłynęło na to, jak spał czy funkcjonował w społeczeństwie. Doskonale wiedział, że likwidował drani. Może poza jednym przypadkiem z Nigerii, gdzie wdali się w wymianę ognia z miejscowymi separatystami. Do końca nie wiedział, czy kobieta, która wbiegła na linię strzału, należała do grupy ekstremistów, czy też była przypadkową ofiarą gorejącego od wielu lat konfliktu, ale nie wnikał w to za bardzo. To było dawno. Nawet jeśli to był błąd, to każdy ma prawo go popełnić.
Z tego, co mówił Acheson, podczas planowanego kontraktu do podobnego zdarzenia raczej nie dojdzie, jak już, to naprzeciwko nich staną świetnie wyszkoleni Chińczycy. À propos „świetnie wyszkoleni”… Mieli doradzać Hindusom czy za nich walczyć? Kapitan wyraźnie unikał jednoznacznej odpowiedzi, więc zapewne jedno i drugie. Często dopiero po przybyciu na miejsce okazywało się, czego tak naprawdę klient od nich oczekuje, a prawdę mówiąc, Mohanowi Rainie nie ufał ani trochę. Za ładnie to wszystko wyglądało, by mogło być prawdziwe.
Sprawdził gościa w Internecie, ale niewiele znalazł na jego temat, same plotki. Był bogaty, pochodził z południa, ze stanu Karnataka. Rodzina dorobiła się na stoczni i jako armatorzy, firmę założyli dziad i wuj pana Rainy. Mohan studiował – i tu ciekawostka – nie w Londynie, ale w Niemczech, konkretnie na Uniwersytecie Technicznym w Monachium. Po powrocie do kraju związał się z kręgami hinduistycznymi. Może nie został fanatykiem, ale był blisko. O tym wszystkim informowały internetowe anglojęzyczne wydania „The Times of India” i „The Hindu”.
W życiu Mohana brakowało skandali. Pod tym względem okazał się zupełnie czysty. Nikt nie wiązał go z jakąś seksualną bądź korupcyjną aferą, co niby dobrze o nim świadczyło, aczkolwiek Pickett nie był aż tak naiwny, by bezkrytycznie przyjmować wszystko, co funkcjonowało w przestrzeni medialnej. Może Raina korumpował najskuteczniej, a może miał plecy, o które rozbijały się wszystkie fale niosące zagrożenie dla kariery.
Samuel nie znał żadnego speca od indyjskiej polityki. Kumplował się za to z gościem, który po skończonej służbie wstąpił na uniwersytet i ukończył politologię, a od tego czasu występował nieraz jako ekspert od polityki międzynarodowej. Brian od lat mieszkał w Londynie. Nic się nie stanie, jak do niego zatelefonuje.
Dopił kawę, cisnął papierowy kubek do kubła, wybrał numer i poczekał na połączenie. Odezwała się…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej