Tygrys i Smok - Vladimir Wolff - ebook

Tygrys i Smok ebook

Vladimir Wolff

4,2
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Świat wstrzymał oddech, kiedy grupa uderzeniowa amerykańskiego lotniskowca uległa zagładzie w wybuchu jądrowym tuż przed chińską inwazją na Tajwan. Zegar atomowej zagłady powinien obwieścić koniec świata, jednak Chiny nie poszły za ciosem, a USA nie spopieliło domniemanego agresora. 

Oba supermocarstwa cofnęły się znad krawędzi anihilacji, lecz konflikt bynajmniej nie wygasł...

Wielka wojna zatem wybucha tam, gdzie może zebrać najbardziej krwawe żniwo. Najludniejsza demokracja świata staje w ogniu. Do zmagań dołączają kolejne potęgi.

Tymczasem z dala od rzezi i huku dział niepokorny Chris Carlson nadal toczy swoją prywatną batalię o prawdę, wolność i życie. 

Jeśli przegra, Nowy Porządek Świata odbierze to wszystko i jemu, i milionom innych ludzi.

 

W cyklu ukazały się:

Zasady gry
Tygrys i Smok

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 629

Oceny
4,2 (51 ocen)
27
13
8
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wojcik227

Całkiem niezła

Mało akcji. Trochę za bardzo rozlazła.
00
mchar123

Całkiem niezła




Vladimir Wolff

Tygrys i SmokNowy porządek świata

 

© 2022 Vladimir Wolff

© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

 

eBook:Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Paweł Gierula

 

ISBN 978-83-66955-17-2

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Prolog

Co tu dużo mó­wić, Bha­rat Jo­ga­nan­da był dra­niem. Co wi­ęcej, był dra­niem ja­kich mało.

Uro­dził się dra­niem, żył jak drań i za­pew­ne taki też umrze. Od dziec­ka spra­wiał kło­po­ty, a te­raz sie­dział w aresz­cie i nie za­no­si­ło się na to, by szyb­ko z nie­go wy­sze­dł.

Sąd wle­pił mu trzy mie­si­ące po­zba­wie­nia wol­no­ści za wal­ni­ęcie ka­pra­la w pysk i wy­bi­cie mu trzech zębów – a za­tem nie­du­żo, wy­cho­dził bo­wiem je­den mie­si­ąc za je­den ząb. Co to jest. A nic by w ogó­le nie było, gdy­by ten du­pek nie po­le­ciał ze skar­gą do po­rucz­ni­ka. Na nie­szczęście dla Bha­ra­ta po­le­ciał. Jo­ga­nan­da zo­stał za­trzy­ma­ny i od­sta­wio­ny do aresz­tu w Leh, a te­raz mu­siał od­po­ku­to­wać za swo­je. Trud­no, pe­chow­cy już tak mają.

Jo­ga­nan­da prze­ci­ągnął się, usia­dł na pry­czy i za­czął wpa­try­wać się w nie­wiel­kie za­kra­to­wa­ne okien­ko, przez któ­re do po­miesz­cze­nia wpa­dał już mdły po­blask świ­tu.

Ko­lej­ny dzień za­po­wia­dał się nie­cie­ka­wie. Na po­cząt­ku dzie­lił celę z sie­rżan­tem po­dej­rza­nym o przy­własz­cze­nie znacz­nej kwo­ty z kasy pu­łku oraz sze­re­gow­cem, tępym gó­ra­lem, któ­ry pró­bo­wał skra­ść te­le­wi­zor ze stra­ga­nu w Leh, gdzie sta­cjo­no­wał jego ba­ta­lion. Ku­piec, ma­jący ukła­dy z sze­fo­stwem gar­ni­zo­nu, po­ska­rżył się komu trze­ba i ko­lej­ny pe­cho­wiec sko­ńczył za kra­ta­mi. Za­pew­ne wy­le­ci z ar­mii, ale wcze­śniej od­sie­dzi swo­je i jesz­cze będzie mu­siał za­pła­cić han­dla­rzo­wi za znisz­czo­ny to­war. Nie­któ­rzy po­tra­fią wy­eg­ze­kwo­wać swo­je pra­wa… Bha­ra­ta to jed­nak nie ob­cho­dzi­ło. Naj­wa­żniej­sze, że on miał spo­kój.

Przed­wczo­raj mal­wer­san­ta i pe­cho­we­go ra­bu­sia prze­nie­sio­no gdzie in­dziej, więc Jo­ga­nan­da zo­stał sam i praw­dę mó­wi­ąc, nie na­rze­kał. Poza kom­for­tem pu­stej celi miał jesz­cze jed­no udo­god­nie­nie: do­sta­wał lep­sze żar­cie niż prze­ci­ęt­ny aresz­tant. To dru­gie, a być może i to pierw­sze, za­wdzi­ęczał po­pu­lar­no­ści, jaką się cie­szył wśród stra­żni­ków, ale nie tyl­ko. Otóż Bha­rat Jo­ga­nan­da był wi­ce­mi­strzem kra­ju w za­pa­sach. Przy stu osiem­dzie­si­ęciu cen­ty­me­trach wzro­stu wa­żył sto pi­ęt­na­ście ki­lo­gra­mów i by­naj­mniej nie był wo­rem tłusz­czu. Ogrom­ną siłą fi­zycz­ną nad­ra­biał bra­ki tech­nicz­ne, w dło­niach zgi­nał że­la­zne szta­by. Ro­bił wra­że­nie pro­sto­dusz­ne­go osi­łka, ale to tyl­ko po­zo­ry, po­tra­fił się zna­le­źć w ka­żdej sy­tu­acji. Ce­nił go sam do­wód­ca dy­wi­zji i wy­żsi ofi­ce­ro­wie, a że przy oka­zji był roz­ra­bia­ką? Cóż, tacy jak on już tak mają.

Ostat­nio prze­sa­dził, to fakt. Ka­pral to jed­nak pod­ofi­cer, a on miał rap­tem sto­pień star­sze­go sze­re­go­we­go, obie­ca­no mu jed­nak, że jak wy­gra na­stęp­ne za­wo­dy do­wódz­twa kor­pu­su, od razu zo­sta­nie młod­szym sie­rżan­tem. Jo­ga­nan­dzie taki układ pa­so­wał, ofi­ce­rom też. Cze­go chcieć wi­ęcej?

Od­głos pod­ku­tych bu­tów na ko­ry­ta­rzu zwró­cił uwa­gę Bha­ra­ta. Za wcze­śnie na spa­cer, jesz­cze nie na­de­szła na­wet pora śnia­da­nia. O co więc może cho­dzić?

Usły­szał szczęk klu­cza prze­kręca­ne­go w zam­ku i zgrzyt za­wia­sów. W pro­sto­kąt­nej pla­mie świa­tła uka­za­ła się po­stać od­dzia­ło­we­go.

– To twój szczęśli­wy dzień – po­wie­dział kla­wisz, od­su­wa­jąc się na bok. – Nie rób tyl­ko ni­cze­go głu­pie­go.

Ru­szy­li ko­ry­ta­rzem w stro­nę klat­ki scho­do­wej, a po­tem w górę, tam gdzie urzędo­wa­ła ad­mi­ni­stra­cja.

Bha­rat nie tyle ma­sze­ro­wał, co szu­rał ze­lów­ka­mi po be­to­no­wej po­sadz­ce, uwa­ża­jąc, by nie zgu­bić bu­tów, z któ­rych wy­ci­ągni­ęto sznu­ro­wa­dła. Wszyst­kie oso­by z per­so­ne­lu, któ­re go mi­ja­ły, nie dość, że w ogó­le go za­uwa­ża­ły, to jesz­cze pa­trzy­ły nań jak­by z pew­nym sza­cun­kiem bądź na­dzie­ją. Jego nie­po­kój tyl­ko wzró­sł – taka aten­cja musi ozna­czać kło­po­ty. Wcze­śniej tacy mili nie byli, bądź co bądź dzie­li­ła ich spo­łecz­na prze­pa­ść.

Na­czel­ni­ko­wi, chu­de­mu mężczy­źnie o po­ci­ągłej twa­rzy, ze sta­ran­nie wy­pie­lęgno­wa­ny­mi wąsi­ka­mi za­wa­diac­ko pod­kręco­ny­mi do góry i wło­sa­mi po­ci­ągni­ęty­mi bry­lan­ty­ną, to­wa­rzy­szył ćmi­ący pa­pie­ro­sa ka­pi­tan Ravi Sa­ra­va­na­ku­mar, do­wód­ca kom­pa­nii Jo­ga­nan­dy.

At­mos­fe­ra w po­miesz­cze­niu była gęsta, i to nie tyl­ko z po­wo­du ty­to­nio­we­go dymu uno­szące­go się pod su­fi­tem. Ka­pi­ta­na naj­wy­ra­źniej coś tra­pi­ło, był zde­ner­wo­wa­ny i smut­ny jed­no­cze­śnie. W po­dob­nym sta­nie Bha­rat nie wi­dział go ni­g­dy wcze­śniej. Ow­szem, by­wał zły, a na­wet wście­kły, ale tyl­ko wte­dy, gdy pod­wład­ni kom­bi­no­wa­li na boku albo też nie an­ga­żo­wa­li się w na­le­ży­tym stop­niu w cykl szko­leń, któ­ry nie­daw­no wdro­żo­no w jed­no­st­ce.

Po­wie­dzieć, że Sa­ra­va­na­ku­mar był przy­stoj­nia­kiem, to tyle, co nic nie po­wie­dzieć. Jego ku­zyn Ala­gar ro­bił ka­rie­rę w fil­mie, ale to ra­czej za ka­pi­ta­nem ko­bie­ty wci­ąż ogląda­ły się na uli­cy – bo to i uro­da, i po­sta­wa, no i mun­dur, oczy­wi­ście. Bha­rat czuł się przy nim jak ofia­ra nie­uda­ne­go eks­pe­ry­men­tu ge­ne­tycz­ne­go.

Jo­ga­nan­da po­ci­ągnął no­sem, prze­ry­wa­jąc w ten spo­sób przedłu­ża­jącą się ci­szę.

Na­czel­nik spoj­rzał na nie­go z od­ra­zą, ka­pi­tan z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Za­pa­lisz?

Przy­tak­nął. Ka­jah be­edi nie na­le­ża­ły do jego ulu­bio­nych ma­rek, ale da­ro­wa­ne­mu ko­nio­wi w zęby się nie pa­trzy. Po­często­wał się i po­cze­kał, aż do­sta­nie za­pal­nicz­kę. Wci­ąż stał. Oni sie­dzie­li.

– Wiesz, jak cię ce­nię – za­czął do­wód­ca kom­pa­nii.

Do­świad­cze­nie pod­po­wie­dzia­ło Bha­ra­to­wi, że te­raz wszyst­ko może się zda­rzyć. Naj­wy­ra­źniej cze­goś od nie­go chcie­li.

– Pa­mi­ętasz mo­je­go młod­sze­go bra­ta? – Ka­pi­tan wzdry­gnął się, gdy to mó­wił.

– Bi­ma­la?

Oczy Sa­ra­va­na­ku­ma­ra wbi­ły się w pod­wład­ne­go ni­czym dwa szty­le­ty.

– On nie żyje. Za­bi­li go par­szy­wi Chi­ńczy­cy, a ty po­mo­żesz mi go po­mścić.

***

Od­dy­cha­nie na wy­so­ko­ści po­nad czte­rech ty­si­ęcy me­trów przy­cho­dzi­ło Bha­ra­to­wi z tru­dem.

A to nie wszyst­ko. Lo­do­wa­ty wiatr prze­ni­kał przez mun­du­ry. Na nic zda­wa­ły się do­dat­ko­we war­stwy odzie­ży, czap­ki, kap­tu­ry i sza­li­ki, któ­re zda­niem Bha­ra­ta tyl­ko krępo­wa­ły ru­chy. Le­piej mieć na so­bie mniej, a po­ru­szać się zwin­niej i szyb­ciej. Nie wszy­scy po­dzie­la­li tę opi­nię. Byli i tacy, któ­rym to nie wa­dzi­ło, a wprost prze­ciw­nie. Praw­do­po­dob­nie uzna­li, że do­dat­ko­wy swe­ter za­bez­pie­czy przed ude­rze­niem prętem czy ostrzem noża.

Idio­ci. Kom­plet­ni idio­ci.

Na szczęście dziś miał przy so­bie sa­mych sta­rych wy­ja­da­czy, któ­rym gra­nicz­ne po­tycz­ki nie były obce.

Nie da­lej jak dzie­si­ęć dni temu pa­trol, któ­rym do­wo­dził po­rucz­nik Bi­mal Sa­ra­va­na­ku­mar, wpa­dł w chi­ńską za­sadz­kę. Ofi­cer zo­stał ran­ny, lecz jego pod­wład­ni z na­ra­że­niem ży­cia wy­nie­śli go z ko­tło­wa­ni­ny. Zma­rł pó­źniej w szpi­ta­lu z po­wo­du rany gło­wy i wy­zi­ębie­nia. Z pęk­ni­ęciem pod­sta­wy czasz­ki jego szan­se na prze­ży­cie od po­cząt­ku zda­wa­ły się nie­wiel­kie.

Dziś na­stąpi re­wa­nż, ale taki, że Chi­ńczy­kom pój­dzie w pi­ęty. Nie na dar­mo ka­pi­tan Ravi Sa­ra­va­na­ku­mar przy­pro­wa­dził na pła­sko­wyż naj­wi­ęk­szych za­bi­ja­ków w ba­ta­lio­nie.

Cały ten ob­szar już od daw­na był are­ną za­żar­tych walk to­czo­nych przy uży­ciu pi­ęści, ka­mie­ni i bia­łej bro­ni. Żo­łnie­rzom obu stron wy­cho­dzącym na pa­tro­le nie wy­da­wa­no ka­ra­bi­nów z oba­wy, żeby ko­lej­na roz­ró­ba nie wy­mknęła się spod kon­tro­li.

Z po­cząt­ku nie wy­gląda­ło to gro­źnie. Żo­łnie­rze ob­rzu­ca­li się obel­gami, ko­muś roz­wa­lo­no nos i wy­bi­to zęby, więc in­cy­den­ty ba­ga­te­li­zo­wa­no. Do­pie­ro gdy za­częło przy­by­wać ofiar śmier­tel­nych, spra­wą za­in­te­re­so­wa­ły się kra­jo­we me­dia, a w ślad za nimi po­szły naj­wi­ęk­sze świa­to­we por­ta­le in­for­ma­cyj­ne. Woj­na na pi­ęści w Hi­ma­la­jach sta­ła się zna­na ka­żde­mu prze­ci­ęt­ne­mu miesz­ka­ńco­wi glo­bu, któ­ry choć tro­chę in­te­re­so­wał się spra­wa­mi mi­ędzy­na­ro­do­wy­mi.

Rządy Chi­ńskiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej i Re­pu­bli­ki In­dii usztyw­ni­ły sta­no­wi­ska. Za­częto mó­wić o no­wej woj­nie. W spor­ny re­jon ści­ąga­no ko­lej­ne od­dzia­ły. Gład­kie sło­wa dy­plo­ma­tów su­ge­ro­wa­ły de­eska­la­cję, jed­nak wie­lu te po­zo­ry nie mo­gły zmy­lić.

Bha­rat ści­ągnął ręka­wicz­ki i po­chu­chał na zzi­ęb­ni­ęte dło­nie. Przed sobą miał wzgó­rze 5104, o któ­re nie raz i nie dwa szła wal­ka na śmie­rć i ży­cie.

Stra­te­gicz­ny punkt to nic in­ne­go jak wy­sta­jąca z pła­sko­wy­żu ska­ła, na któ­rą trud­no było się wdra­pać, a co do­pie­ro na niej wal­czyć.

Sto­jący obok Jo­ga­nan­dy żo­łnierz ści­skał w rękach drzew­ce ze zwi­ni­ętą fla­gą. Gdy już ze­pchną Chi­ńczy­ków ze szczy­tu, ob­wiesz­czą świa­tu, kto zo­stał zwy­ci­ęz­cą.

Mo­gli tyl­ko wy­grać, po­ra­żka nie wcho­dzi­ła w ra­chu­bę. W na­gro­dę ra­czej nie do­sta­nie me­da­lu, bo wszyst­ko, co ro­bi­li, było nie­le­gal­ne, ale chcąc ich uka­rać, na­le­ża­ło­by za­cząć od ka­pi­ta­na, a da­lej po­le­cieć po do­wód­cach plu­to­nów, sze­fa ba­ta­lio­nu i pu­łku, a to z oczy­wi­stych po­wo­dów było nie­re­al­ne.

Wraz z Bha­ra­tem w wąskiej niec­ce, środ­kiem któ­rej pły­nął stru­mień, sta­ło ze stu żo­łnie­rzy, i to ta­kich, któ­rzy nie bali się zaj­rzeć śmier­ci w oczy.

Cze­ka­li na znak.

Sa­ra­va­na­ku­mar wci­ąż się wa­hał. Ga­pił się przez lor­net­kę, za­gry­zał usta i marsz­czył czo­ło. Ob­cho­dzący gra­ni­cę chi­ński pa­trol na­dal się nie po­ja­wiał. Dzie­si­ęciu po­gra­nicz­ni­ków nie sta­no­wi­ło pro­ble­mu, bar­dziej cho­dzi­ło o to, żeby in­for­ma­cje o in­cy­den­cie jak naj­pó­źniej do­ta­rły do chi­ńskie­go szta­bu. Bha­ra­ta w za­sa­dzie to nie in­te­re­so­wa­ło. Lu­bił wal­czyć i tyle, był w tym do­bry, a przy­naj­mniej nada­rzy się oka­zja, by po­ka­zać, ile jest wart.

– Na­przód!

Za­częli biec roz­ci­ągni­ęci w krót­ką ty­ra­lie­rę. Płu­ca Jo­ga­nan­dy pra­co­wa­ły jak mie­chy, sa­pał ni­czym pa­ro­wóz, a mimo to nie zwal­niał. Jako je­den z pierw­szych do­pa­dł ska­ły i za­czął się wspi­nać, po­ma­ga­jąc so­bie ręka­mi.

Ka­mień, któ­rym obe­rwał w czo­ło, tyl­ko zdo­pin­go­wał go do jesz­cze wi­ęk­sze­go wy­si­łku. Z rany po­cie­kła krew, któ­rą wy­ta­rł od­ru­cho­wo wierz­chem ręka­wa. Ko­lej­ny skal­ny odła­mek omal nie zła­mał Bha­ra­to­wi że­bra. Bo­la­ło, ale na taki ból był przy­go­to­wa­ny. Od­no­sił po­wa­żniej­sze kon­tu­zje.

Uchy­lił się przed na­stęp­nym po­ci­skiem, co po­skut­ko­wa­ło tym, że przy­jął go na sie­bie ka­pi­tan. Ofi­cer na­wet nie jęk­nął. God­ne po­chwa­ły, zwłasz­cza że do tej pory Bha­rat miał go za cie­nia­sa.

Ry­cząc wnie­bo­gło­sy, po­ko­nał ostat­nie me­try, co dla nie­go sta­no­wi­ło wy­czyn wi­ęk­szy niż sama wal­ka. Ser­ce wa­li­ło mu jak mło­tem. Za­sa­pał się, ale naj­gor­sze już za nim.

Wy­krzy­wio­na gry­ma­sem zło­ści twarz chi­ńskie­go pod­ofi­ce­ra oraz gniew­ne okrzy­ki nie po­zo­sta­wia­ły złu­dzeń co do tego, kto tu jest in­tru­zem. Prze­stał my­śleć, zda­jąc się na in­stynkt.

Wy­pro­wa­dził po­tężny cios. Chciał tra­fić prze­ciw­ni­ka w szczękę, lecz sam mu­siał uwa­żać. Zna­la­zł się pra­wie na sa­mym szczy­cie, a miej­sca tu tyle, co kot na­pła­kał. Je­den błęd­ny krok i po­le­ci w dół. To samo do­ty­czy­ło Chi­ńczy­ka wci­ąż mio­ta­jące­go obe­lgi pod ad­re­sem Hin­du­sa, co oczy­wi­ście nie mo­gło po­zo­stać bez od­po­wie­dzi.

Prze­ciw­nik do­rów­ny­wał Bha­ra­to­wi siłą i wzro­stem, a jego bły­ska­wicz­ne cio­sy spra­wi­ły, że za­pa­śni­ko­wi za­kręci­ło się w gło­wie, a nogi zmi­ękły w ko­la­nach.

Z tru­dem prze­zwy­ci­ężył sła­bo­ść i przy­stąpił do ata­ku. Od okła­da­nia pi­ęścia­mi wo­lał wal­kę w zwar­ciu, gdzie mógł za­sto­so­wać jed­ną z za­pa­śni­czych tech­nik i wy­ko­rzy­stać swą wy­jąt­ko­wą siłę. Szko­puł w tym, że za­wod­nik, na któ­re­go tra­fił, był wy­szko­lo­ny rów­nie do­brze, może na­wet le­piej, bo w za­gad­ko­wy spo­sób wy­zwo­lił się z uści­sku i sam za­czął go du­sić. Jesz­cze tro­chę, a Bha­ra­to­wi krew prze­sta­nie do­cho­dzić do mó­zgu i stra­ci przy­tom­no­ść.

Ostat­kiem sił pod­ci­ął Chi­ńczy­ko­wi nogi i spa­dł na nie­go ca­łym ci­ęża­rem cia­ła. Po­tur­la­li się w dół, wy­wra­ca­jąc in­nych wal­czących. W ko­ńcu uścisk ze­lżał, a Hin­dus usia­dł na par­szyw­cu i za­pra­wił go z łok­cia.

Ktoś go kop­nął, lecz nie zwró­cił na to uwa­gi. Wzrok wbił w ka­mień wiel­ko­ści pi­ęści le­żący tuż obok. Zła­pał go i z roz­ma­chem wal­nął w cze­rep oszo­ło­mio­ne­go żo­łnie­rza. Pó­źniej wstał, cały się trzęsąc. To, czy po­zba­wił ko­goś ży­cia, wca­le Bha­ra­ta nie obe­szło. Zwy­kła ko­lej rze­czy.

Zdzi­wił się, gdy ostry ból prze­szył jego ple­cy. Nie spo­dzie­wał się cze­goś ta­kie­go. Zmarsz­czo­ną gnie­wem twarz od­wró­cił w stro­nę no­we­go prze­ciw­ni­ka, któ­ry oka­zał się nie­spe­łna dwu­dzie­sto­let­nim chło­pa­kiem, w przy­pły­wie fu­rii dźga­jącym Bha­ra­ta szpi­kul­cem osa­dzo­nym na dwu­me­tro­wej tycz­ce. Broń była sku­tecz­na, a co naj­wa­żniej­sze, wy­rów­ny­wa­ła szan­se. Gno­jek co i rusz wbi­jał wąskie ostrze, okrzy­ka­mi do­da­jąc so­bie ani­mu­szu.

Jo­ga­nan­da zdążył jesz­cze uświa­do­mić so­bie, że z tego już się nie wy­wi­nie.

Nie­da­le­ko le­ża­ło wi­ęcej ran­nych i nie­przy­tom­nych ko­le­gów. Wróg przy­go­to­wał się do star­cia le­piej niż oni. Chi­ńczy­cy może nie byli tak licz­ni, ale wie­dzie­li, jak wal­czyć.

Je­dy­ną oso­bą, któ­ra nie chcia­ła przy­jąć po­ra­żki do wia­do­mo­ści, był ka­pi­tan Ravi Sa­ra­va­na­ku­mar, głów­ny spraw­ca krwa­we­go za­mie­sza­nia. Nie po to przy­pro­wa­dził tu­taj tych wszyst­kich lu­dzi, by te­raz wiać.

Bo­la­ła go gło­wa z po­wo­du bra­ku tle­nu i bark, tam gdzie obe­rwał ka­mie­niem, krwa­wił z paru roz­ci­ęć na twa­rzy, co nada­wa­ło jego ob­li­czu de­mo­nicz­ny wy­raz.

O, tak. Był de­mo­nem nio­sącym swo­im wro­gom ze­mstę.

W sza­le, jaki go ogar­nął, wy­ci­ągnął spod kurt­ki pi­sto­let. Nie po­wi­nien go no­sić – tak sta­no­wi­ła umo­wa mi­ędzy obo­ma pa­ństwa­mi – ale on wo­lał się za­bez­pie­czyć. Tak na wszel­ki wy­pa­dek.

Pierw­szą kulę po­słał w ple­cy osi­łka pró­bu­jące­go udu­sić jed­ne­go z jego pod­wład­nych.

Echo wy­strza­łu za­głu­szy­ło po­zo­sta­łe od­gło­sy. Przez mo­ment na wzgó­rzu za­pa­no­wa­ła mar­twa ci­sza, po czym roz­le­gło się jesz­cze wie­le ko­lej­nych strza­łów ze słu­żbo­we­go pi­sto­le­tu.

Ja­kiś czas pó­źniej, gdy zdro­wy roz­sądek wzi­ął górę nad emo­cja­mi, zaś cia­ła mar­twych zo­sta­ły ści­ągni­ęte z fa­tal­ne­go re­jo­nu, do­li­czo­no się je­de­na­stu po­le­głych Hin­du­sów i trzy­dzie­stu sied­miu Chi­ńczy­ków. Wśród tych, któ­rzy ode­szli na za­wsze, zna­la­zł się Bha­rat Jo­ga­nan­da. Ra­vie­go Sa­ra­va­na­ku­ma­ra aresz­to­wa­no. Pre­mie­rzy obu mo­carstw od­by­li dłu­gą roz­mo­wę te­le­fo­nicz­ną. Pa­dło w niej wie­le słów, głów­nie o ko­niecz­no­ści nor­ma­li­za­cji sto­sun­ków i nie­do­pusz­cze­niu do tego, by po­dob­ne god­ne po­ża­ło­wa­nia wy­da­rze­nia mia­ły miej­sce w przy­szło­ści. Obaj po­li­ty­cy wy­ka­za­li pe­łne zro­zu­mie­nie dla dru­giej stro­ny i mak­si­mum do­brej woli, wie­dząc jed­no­cze­śnie, że je­dy­nie od­su­wa­ją w cza­sie to, co i tak uwa­ża­li za nie­unik­nio­ne. Chi­ński smok i in­dyj­ski ty­grys nie mogą żyć ze sobą w zgo­dzie, do­pó­ki pew­nych kwe­stii nie roz­strzy­gną raz na za­wsze. A nie ma roz­strzy­gni­ęcia, któ­re za­do­wo­li­ło­by oba pa­ństwa. ■

Rozdział pierwszy

SPRINGVILLE, ALABAMA – USA

8 czerwca 202…

Wi­ęzie­nie sta­no­we St. Cla­ir w Sprin­gvil­le w Ala­ba­mie na­le­ża­ło do ostat­nich miejsc, w któ­rych chcia­łby się zna­le­źć prze­ci­ęt­ny oby­wa­tel Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Tym­cza­sem pe­łno­moc­nik dy­rek­to­ra Fe­de­ral­ne­go Biu­ra Śled­cze­go do spraw ope­ra­cyj­nych Chris Carl­son przy­był tu by­naj­mniej nie z obo­wi­ąz­ku.

Sa­mo­chód za­par­ko­wał opo­dal bra­my, wy­mi­nął kil­ku­set­oso­bo­wą de­mon­stra­cję lu­dzi, któ­rym to, co mia­ło się wy­da­rzyć w ci­ągu naj­bli­ższej go­dzi­ny, było nie w smak, i o wie­le mniej­szą gru­pę cze­ka­jących z tępym upo­rem na dzie­jo­wą spra­wie­dli­wo­ść, oka­zał stra­żni­ko­wi le­gi­ty­ma­cję i wsze­dł na te­ren nie­wiel­kie­go ośrod­ka pe­ni­ten­cjar­ne­go.

W ce­lach prze­by­wa­ło nie wi­ęcej niż ty­si­ąc pi­ęciu­set osa­dzo­nych. Je­den z nich, Pe­ter Byr­ne, in­te­re­so­wał Chri­sa szcze­gól­nie.

Akta spra­wy, w któ­rej był oska­rżo­nym, li­czy­ły wie­le to­mów zgro­ma­dzo­ne­go ma­te­ria­łu do­wo­do­we­go. Za­nim wpa­dł, po­zba­wił ży­cia dwa­dzie­ścia trzy oso­by, przy­naj­mniej za tyle za­bójstw zo­stał ska­za­ny. Nie­ofi­cjal­nie mó­wi­ło się o czter­dzie­stu ko­bie­tach, któ­re w ci­ągu ostat­nich sie­dem­na­stu lat wy­pa­tro­szył, a zma­sa­kro­wa­ne cia­ła po­zo­sta­wił w miej­scach tak od­lud­nych, że z tru­dem uda­ło się do nich do­trzeć. Byr­ne w toku pro­ce­su przy­znał się do osiem­dzie­si­ęciu mor­derstw. Na­wet jak na pi­ęćdzie­si­ęcio­pi­ęcio­let­nie­go sa­dy­stę ze skłon­no­ścia­mi do ka­ni­ba­li­zmu było to dużo.

Carl­so­no­wi na spo­tka­nie wy­sze­dł dy­rek­tor pla­ców­ki, po­ka­źny mężczy­zna w bia­łej ko­szu­li, ja­snym gar­ni­tu­rze i dru­cia­nych oku­la­rach na no­sie. De­ner­wo­wał się, był tu nowy. Do nie­daw­na St. Cla­ir po­sia­da­ło fa­tal­ną opi­nię. Zda­rza­ły się przy­pad­ki, że stra­żni­cy han­dlo­wa­li z wi­ęźnia­mi kon­tra­ban­dą, paru osa­dzo­nych zo­sta­ło za­bi­tych w po­ra­chun­kach. Nowa gu­ber­na­tor się wście­kła i za­rządzi­ła po­rząd­ki. Do­bra zmia­na po­le­ga­ła na wy­rzu­ce­niu naj­bar­dziej sko­rum­po­wa­nych kla­wi­szy na zbi­ty pysk. I tak mie­li szczęście, że nie wy­lądo­wa­li wśród swo­ich nie­daw­nych pod­opiecz­nych. Chris nie przy­był tu jed­nak gra­tu­lo­wać dy­rek­to­ro­wi suk­ce­su, tyl­ko przyj­rzeć się eg­ze­ku­cji Byr­ne’a.

Ad­wo­ka­ci zwy­rod­nial­ca do ko­ńca nie od­pusz­cza­li, chwy­ta­jąc się ka­żdej zna­nej im sztucz­ki. Ostat­nia uczy­ni­ła z mor­der­cy ofia­rę se­gre­ga­cji ra­so­wej, jako że Byr­ne był czar­ny jak noc, a wszyst­kie jego ofia­ry to bia­łe na­sto­lat­ki i mło­de ko­bie­ty. Li­ta­nia znie­wag, któ­rych do­świad­czył mło­dy Pe­ter, ci­ągnęła się bez ko­ńca. Wy­cho­dzi­ło na to, że w ca­łym sta­nie ka­żdy bia­łas wy­ko­rzy­sty­wał bie­da­ka od naj­młod­szych lat, aż wresz­cie fru­strat mu­siał się ze­mścić. Pro­ste? Kto dziś za­drze z czar­ną siłą, ten zgi­nie mar­nie. Nad wście­kłym tłu­mem de­mon­stru­jącym na ze­wnątrz po­wie­wa­ły fla­gi BLM i No­wych Czar­nych Pan­ter. Im bli­żej go­dzi­ny eg­ze­ku­cji, tym ro­bi­ło się go­ręcej. Grup­ka tych, któ­rzy uwa­ża­li, że Byr­ne do­sta­nie to, na co za­słu­żył, zo­sta­ła za­głu­szo­na. Jak tak da­lej pój­dzie, na po­moc trze­ba będzie we­zwać po­li­cję, bo krew­cy ob­ro­ńcy ra­czej nie prze­pusz­czą oka­zji do bi­ja­ty­ki.

– Od kie­dy to trwa? – za­py­tał Chris, gdy już wy­mie­ni­li z dy­rek­to­rem uścisk dło­ni.

– Za­częło się w pi­ątek koło po­łud­nia – od­pa­rł urzęd­nik, po­nu­ro pa­trząc na bra­mę. – Z po­cząt­ku nie sądzi­łem, że przy­bie­rze to aż taki roz­miar. Pan wie, jak to jest – lu­dzie przy­ja­dą, po­krzy­czą i od­ja­dą. Gdzieś mu­szą roz­ła­do­wać emo­cje. Na­ro­bi­ło się dziś naj­ró­żniej­szych ak­ty­wi­stów…

– Nie za­zdrosz­czę.

– Do wie­czo­ra się roz­ja­dą. Jaki mie­li­by cel stać tu dłu­żej?

– Mnie pro­szę nie py­tać.

Nie zaj­mo­wał się ru­cha­mi wy­wro­to­wy­mi, to nie le­ża­ło w jego kom­pe­ten­cjach. Miał swo­ją dzia­łkę i tyle ro­bo­ty, że sam nie wie­dział, w co ręce wło­żyć. Dziś jed­nak zro­bił so­bie prze­rwę. Może gdy spoj­rzy w oczy se­ryj­ne­go mor­der­cy, do­strze­że w nich coś, co po­zwo­li mu zwal­czyć wła­sne ob­se­sje.

– Kawy?

– Nie, dzi­ęku­ję – od­rzu­cił pro­po­zy­cję.

Tak na­kręco­ny nie czuł się od daw­na. Może nie tyle na­kręco­ny, co pe­łen unie­sie­nia. Do nie­daw­na pra­co­wał w cha­rak­te­rze bo­un­ty hun­te­ra i typ­ków po­dob­nych do Byr­ne’a wy­sy­łał na tam­ten świat bez roz­te­rek, oszczędza­jąc w ten spo­sób po­dat­ni­kom pie­ni­ędzy, a sędziom cza­su. Brał zle­ce­nia na naj­gor­szych psy­cho­pa­tów. Gdy nie da­wa­li się wzi­ąć żyw­cem, za­bi­jał bez skru­pu­łów. Do­sta­wa­li do­kład­nie to, na co za­słu­gi­wa­li. Nie wi­ęcej i nie mniej.

Na sali zgro­ma­dzi­ło się kil­ka­na­ścio­ro człon­ków ro­dzin ofiar, by przy­glądać się eg­ze­ku­cji, prze­wa­ża­li wśród nich star­si mężczy­źni, ale było też kil­ka ko­biet.

Do go­dzi­ny wy­zna­cza­jącej kres ży­cia Pe­te­ra Byr­ne’a po­zo­sta­ło pięć mi­nut. Dy­rek­tor za­czął wy­da­wać po­le­ce­nia. Te­raz spra­wy po­to­czą się we­dług usta­lo­ne­go po­rząd­ku. Byr­ne zja­dł już ostat­ni po­si­łek. Po­dob­no za­ży­czył so­bie krwi­sty stek, sma­żo­ne ziem­nia­ki i go­to­wa­ną ku­ku­ry­dzę, a na de­ser do­stał ja­błecz­nik i mlecz­ny sha­ke. Ze­staw tak stan­dar­do­wy, że aż ro­bi­ło się mdło.

Carl­son przy­sta­nął przy jed­nym z okien za­bez­pie­czo­nych gru­bą szy­bą, da­jącym wgląd do po­ko­ju, na środ­ku któ­re­go usta­wio­no so­lid­ne łó­żko wbe­to­no­wa­ne w podło­gę.

Le­karz przy­go­to­wał apa­ra­tu­rę. Byr­ne’a za­bi­je za­strzyk, do­kład­niej mó­wi­ąc trzy za­strzy­ki. Pierw­szy z tio­pen­ta­lu uspo­koi ska­za­ńca, dru­gi zwiot­czy mi­ęśnie, a trze­ci za­trzy­ma ak­cję ser­ca. Co naj­wa­żniej­sze, nie uczy­ni tego bez­po­śred­nio czło­wiek, tyl­ko spe­cjal­na pom­pa in­fu­zyj­na, do le­ka­rza będzie na­le­ża­ło je­dy­nie wbi­cie igły i wy­pi­sa­nie aktu zgo­nu. Cia­ło spo­cznie na przy­wi­ęzien­nym cmen­ta­rzu wśród gro­bów po­przed­ni­ków i oby jak naj­szyb­ciej o nim za­po­mnia­no.

Eks­cy­to­wa­nie się zbrod­nia­mi wy­ko­le­je­ńców Chris uzna­wał za zbo­cze­nie i symp­tom cho­ro­by tra­pi­ącej spo­łe­cze­ństwo. To na pew­no nie jest nor­mal­ne, choć jak znał ży­cie, nie­dłu­go w fa­bry­ce snów na­kręcą o nim film i Byr­ne do­łączy do pan­te­onu ta­kich sław jak Ted Bun­dy, Jef­frey Lio­nel Dah­mer czy Ro­bert Yates. Black Li­ves Mat­ter zro­bi z nie­go męczen­ni­ka. Za­iste, cie­ka­wych cza­sów do­żył.

Zo­sta­ły dwie mi­nu­ty.

Pi­ęciu stra­żni­ków nie bez pew­ne­go wy­si­łku wci­ągnęło do celi atle­tycz­nie zbu­do­wa­ne­go Mu­rzy­na. Oto Pe­ter Byr­ne w ca­łej oka­za­ło­ści. Chris był pod wra­że­niem. Fa­cet miał nie­spe­łna sie­dem stóp wzro­stu, a bi­cep­sy wy­ła­nia­jące się spod czer­wo­ne­go wi­ęzien­ne­go dre­li­chu – ni­czym pi­łki do ko­szy­ków­ki. Sze­ro­ką, pła­ską twarz zdo­bi­ła krót­ka bro­da.

Ta­fla pan­cer­ne­go szkła nie prze­pusz­cza­ła żad­nych dźwi­ęków, ale wi­dać było, że gość śpie­wa, i to by­naj­mniej nie smęt­ne­go po­łu­dnio­we­go blu­esa, ale ja­kiś ener­gicz­niej­szy ka­wa­łek.

Byr­ne do­strze­gł wi­dow­nię i ru­szył w jej kie­run­ku. Nie sta­no­wił żad­ne­go za­gro­że­nia, ale stra­żni­cy mie­li pro­blem, by go utrzy­mać. Je­den Carl­son ani drgnął na ten wi­dok. Wrzesz­czący de­bil nie prze­ra­żał go w naj­mniej­szym stop­niu. Ta sto­ic­ka po­sta­wa od razu zwró­ci­ła uwa­gę wi­ęźnia. Byr­ne przyj­rzał się uwa­żnie agen­to­wi, po czym za­czął mio­tać pod jego ad­re­sem za­pew­ne naj­strasz­niej­sze prze­kle­ństwa.

Za­wle­cze­nie i przy­pa­sa­nie sze­ro­ki­mi skó­rza­ny­mi pa­sa­mi mor­der­cy do łó­żka za­jęło kon­wo­jen­tom wi­ęcej cza­su, niż po­win­no. Te­raz obiek­tem za­in­te­re­so­wa­nia Byr­ne’a stał się le­karz pró­bu­jący wbić igłę w od­sło­ni­ęte przed­ra­mię.

Star­szy czło­wiek tro­chę się ze­stre­so­wał, więc raz i dru­gi nie uda­ło mu się tra­fić w żyłę. W pew­nym mo­men­cie do­szło do rze­czy nie­ma­jącej pre­ce­den­su. Pas przy­trzy­mu­jący lewą rękę ze­rwał się i pi­ęść Mu­rzy­na wy­strze­li­ła w górę, tra­fia­jąc le­ka­rza w bark.

Chris usły­szał okrzy­ki prze­stra­chu ob­ser­wa­to­rów, jed­no­cze­śnie w jego kie­sze­ni za­wi­bro­wał te­le­fon. Zi­gno­ro­wał sy­gnał, od­dzwo­ni pó­źniej. Może za dzie­si­ęć mi­nut, a może za kwa­drans, w za­le­żno­ści od roz­wo­ju sy­tu­acji. Wy­bie­ra­jąc się do Sprin­gvil­le, przy­pusz­czał, że emo­cji nie za­brak­nie, ale cze­goś po­dob­ne­go jed­nak się nie spo­dzie­wał.

Tym­cza­sem Byr­ne ry­czał pie­śń śmier­ci, a spa­ni­ko­wa­ni stra­żni­cy nie po­tra­fi­li so­bie z nim po­ra­dzić.

Zda­niem Chri­sa eg­ze­ku­cję na­le­ża­ło roz­po­cząć dużo wcze­śniej, do­da­jąc ska­za­ńco­wi środ­ki uspo­ka­ja­jące do żar­cia, nie by­ło­by z nim te­raz tylu kło­po­tów. Do­pie­ro uży­cie pa­ra­li­za­to­ra po­skro­mi­ło sza­le­ńca na tyle, żeby prze­stał się rzu­cać i opa­dł na łó­żko, da­jąc le­ka­rzo­wi spo­sob­no­ść na wbi­cie igły. Te­le­fon wci­ąż nie po­zwa­lał o so­bie za­po­mnieć.

Byr­ne ko­lej­ny raz spró­bo­wał się oswo­bo­dzić, lecz stra­żni­cy byli na to przy­go­to­wa­ni, w do­dat­ku spe­cy­fik ma­jący zwiot­czyć mi­ęśnie roz­cho­dził się już po cie­le ban­dy­ty.

Chri­so­wi ani w gło­wie było spo­rządza­nie ra­por­tu z tego, co tu zo­ba­czył, jed­nak pew­ne wnio­ski na­su­wa­ły się same. Po pierw­sze, stan tech­nicz­ny wy­po­sa­że­nia celi po­zo­sta­wiał wie­le do ży­cze­nia. Jak sze­ro­ki na kil­ka cen­ty­me­trów pas mógł pęk­nąć? To nie do po­my­śle­nia. Do­brze, że nikt nie ucier­piał. Stra­żni­cy naj­wy­ra­źniej bali się Byr­ne’a, osi­łka i zręcz­ne­go ma­ni­pu­la­to­ra. Eg­ze­ku­cję schrza­nio­no kon­cer­to­wo. Gdy wie­ść o tym, co tu za­szło, wy­do­sta­nie się poza mury, a sta­nie się tak na pew­no, wy­buch­nie chry­ja. Ak­ty­wi­ści py­sku­jący na rzecz znie­sie­nia kary śmier­ci otrzy­ma­ją ko­lej­ny do­wód do ręki. Byr­ne oka­że się męczen­ni­kiem. Będą go wy­no­sić pod nie­bio­sa, sła­wi­ąc jako ofia­rę nie­ludz­kie­go, opre­syj­ne­go sys­te­mu, a za­po­mi­na­jąc o tym, kim był w isto­cie – psy­cho­pa­tą i zwy­rod­nial­cem za­słu­gu­jącym na to, żeby zdech­nąć w męczar­niach.

Chris ża­ło­wał jed­ne­go – ro­dzi­ny ofiar nie po­win­ny oglądać tego że­nu­jące­go wi­do­wi­ska. To było nie­ludz­kie. Pó­źniej, w wol­nej chwi­li, wy­słu­cha, co też Byr­ne miał do po­wie­dze­nia.

Po­iry­to­wa­ny te­le­fo­nem i tym, co zo­ba­czył, wy­ci­ągnął apa­rat i zerk­nął na wy­świe­tlacz. Tego po­łącze­nia nie mógł zlek­ce­wa­żyć. Do­tknął ekra­nu, na­ci­snął sym­bol słu­chaw­ki i za­czął nie­spiesz­nie prze­su­wać się w stro­nę wy­jścia.

– Je­stem…

– Dłu­go ka­za­łeś na sie­bie cze­kać. – Al­lan Tur­ner, jego bez­po­śred­ni zwierzch­nik, był ner­wu­sem. Pró­bo­wał tego nie oka­zy­wać, lecz naj­częściej mu nie wy­cho­dzi­ło. A mo­gło­by się wy­da­wać, że na tak wy­so­kim sta­no­wi­sku czło­wie­ka już nic nie po­win­no ru­szać albo tak od­po­wie­dzial­nych sta­no­wisk nie po­win­ni obej­mo­wać lu­dzie, któ­rych po­no­szą emo­cje. – Gdzie, do kur­wy nędzy, się po­dzie­wasz?

– W Sprin­gvil­le na eg­ze­ku­cji Byr­ne’a, je­że­li to na­zwi­sko w ogó­le coś ci mówi – po­wie­dział zło­śli­wie.

– Zde­chł?

– A ja­kże. Nie oby­ło się jed­nak bez drob­nych kom­pli­ka­cji.

– Chris, na li­to­ść bo­ską, o czym ty mó­wisz? – W gło­sie Tur­ne­ra za­brzmia­ły wy­ra­źne nuty za­nie­po­ko­je­nia. – Mało mamy kło­po­tów? Ko­lej­nych nie po­trze­bu­je­my.

To fakt. Kraj chwiał się w po­sa­dach. Od eks­plo­zji, któ­ra uni­ce­stwi­ła „Ge­ral­da R. For­da” oraz kil­ka in­nych okrętów, upły­nął nie­spe­łna mie­si­ąc. Carl­so­no­wi, któ­re­mu wy­da­wa­ło się, że wszyst­ko już wi­dział, do­pie­ro ostat­nie ty­go­dnie uświa­do­mi­ły, po jak kru­chym lo­dzie stąpa­li. Pra­wie dzie­si­ęć ty­si­ęcy ma­ry­na­rzy i żo­łnie­rzy kor­pu­su pie­cho­ty mor­skiej wy­pa­ro­wa­ło w ato­mo­wym ar­ma­ge­do­nie oraz zgi­nęło bądź zma­rło w jego na­stęp­stwie. Po­ten­cjał naj­po­tężniej­sze­go kra­ju na świe­cie bar­dzo szyb­ko zo­stał po­wa­żnie zre­du­ko­wa­ny. Wi­ze­ru­nek USA jako pa­ństwa ucier­piał jesz­cze bar­dziej. Wy­da­wa­ło się, że nic nie jest w sta­nie za­trzy­mać upad­ku. Naj­po­tężniej­sze gło­wy za­sta­na­wia­ły się nad tym, jak do tego do­szło. Co spra­wi­ło, że wróg z nich za­kpił, i czy już znaj­du­ją się w sta­nie woj­ny, czy też cof­nęli się znad prze­pa­ści. Wie­le py­tań po­zo­sta­wa­ło bez od­po­wie­dzi. Chris był jed­nym z tych, któ­rym przy­pa­dło trud­ne za­da­nie zna­le­zie­nia do­wo­dów ob­cej in­ge­ren­cji. W ostat­nim okre­sie za dużo spa­dło na nich nie­szczęść, by była to je­dy­nie kwe­stia przy­pad­ku.

– Omó­wi­my to na osob­nym spo­tka­niu. – Tur­ner o wie­le za dłu­go ana­li­zo­wał sło­wa Chri­sa.

– Dzwo­nisz do mnie z czy­mś kon­kret­nym, czy tyl­ko chcesz mi po­zaw­ra­cać dupę?

Chris nie bał się otwar­cie sta­wiać spra­wy.

– Udasz się do Wa­szyng­to­nu. Na­tych­miast. O dzie­wi­ęt­na­stej w Pen­ta­go­nie od­będzie się spo­tka­nie gru­py ro­bo­czej.

– Kto sta­nie na jej cze­le? – Chris prze­ło­żył apa­rat do dru­giej ręki.

– Se­na­tor Sa­rah Lotz, je­śli to na­zwi­sko coś ci mówi.

– Ta Lotz? – stęk­nął z nie­do­wie­rza­niem.

– A sły­sza­łeś o in­nej? – spy­tał Al­lan Tur­ner nie bez sa­tys­fak­cji, da­jąc Chri­so­wi wy­ra­źnie do zro­zu­mie­nia, że to nie będzie zwy­kła od­pra­wa, bo na ta­kiej na pew­no nie po­ja­wi­ła­by się wscho­dząca gwiaz­da Par­tii De­mo­kra­tycz­nej, któ­rą zło­śli­wy los albo za­wist­ni przy­ja­cie­le po­zba­wi­li sta­no­wi­ska se­kre­ta­rza sta­nu. Roz­gryw­ki per­so­nal­ne mało zresz­tą in­te­re­so­wa­ły Carl­so­na. Wie­dział, że pre­zy­dent mimo wszyst­ko ją ce­nił. Było nie­mal pew­ne, że gdy doj­dzie do ja­ki­chś za­wi­ro­wań, wsko­czy na fo­tel i na­wet nie mru­gnie okiem. Cie­szy­ła się przy tym opi­nią oso­by otwar­tej, lecz za­sad­ni­czej. W ka­żdym bądź ra­zie na­dep­ni­ęcie jej na od­cisk skut­ko­wa­ło po­wa­żny­mi kon­se­kwen­cja­mi. Nikt nie chciał za­dzie­rać z przy­ja­ció­łką pre­zy­den­ta. – Znaj­dziesz się tam w cha­rak­te­rze mo­je­go pe­łno­moc­ni­ka. Nie od­zy­waj się, gdy nie będzie to ko­niecz­ne, i uwa­żnie ob­ser­wuj po­zo­sta­łych.

Ma­nia prze­śla­dow­cza sta­wa­ła się wi­zy­tów­ką Tur­ne­ra. Inna spra­wa, że pew­nie bez niej dłu­go nie utrzy­ma­łby się na sto­łku.

– Pa­mi­ętaj, nie mo­żesz się spó­źnić. Lotz tego nie to­le­ru­je.

Ostat­nie sło­wa mia­ły przy­po­mnieć Chri­so­wi, że po­now­nie zna­la­zł się na rządo­wej po­sa­dzie. Niby miał pe­łną swo­bo­dę, mógł po­rwać, tor­tu­ro­wać i za­bić kogo chciał w tym kra­ju, ale i tak cho­dził na smy­czy. Pew­ne spra­wy ni­g­dy nie ule­gną zmia­nie.

PENTAGON, ARLINGTON, WIRGINIA – USA

8 czerwca 202…

Pen­ta­gon to je­den z naj­wi­ęk­szych kom­plek­sów biu­ro­wych na świe­cie. Pi­ęcio­kąt­ny bu­dy­nek po­wstał w la­tach czter­dzie­stych dwu­dzie­ste­go wie­ku i swe­go cza­su sta­no­wił wzór ar­chi­tek­tu­ry użyt­ko­wej. Obec­nie na sze­ściu­set ty­si­ącach me­trów kwa­dra­to­wych, pi­ęciu pi­ętrach na zie­mi i dwóch pod zie­mią, krążąc po dwu­dzie­stu ośmiu ki­lo­me­trach ko­ry­ta­rzy, pra­cu­je po­nad dwa­dzie­ścia sze­ść ty­si­ęcy lu­dzi ob­słu­gu­jących ar­mię, lot­nic­two, ma­ry­nar­kę i ma­ri­nes oraz mi­li­tar­ne in­te­re­sy USA na ca­łym świe­cie.

Pięć kręgów może ko­ja­rzyć się ze stop­nia­mi wta­jem­ni­cze­nia – im wi­ęcej wiesz i wi­ęcej zna­czysz, tym bar­dziej prze­su­wasz się ku środ­ko­wi – ale w rze­czy­wi­sto­ści jest od­wrot­nie: naj­lep­sze biu­ra to te na ze­wnątrz, z wi­do­kiem na świat poza De­par­ta­men­tem Obro­ny.

Do środ­ka pro­wa­dzi­ły trzy we­jścia pil­no­wa­ne przez żan­dar­me­rię. Wcze­śniej rolę stra­żni­ków pe­łni­li funk­cjo­na­riu­sze De­fen­se Pro­tec­ti­ve Se­rvi­ce, lecz kie­dy kraj zna­la­zł się na pro­gu woj­ny, do łask wró­ci­ły sta­re, wy­pró­bo­wa­ne mo­de­le dzia­ła­nia.

Żan­dar­me­ria czy DPS, co za ró­żni­ca? 11 wrze­śnia 2001 roku rej­so­wy Bo­ening 757 li­nii Ame­ri­can Air­li­nes, od­by­wa­jący lot z Wa­szyng­to­nu do Los An­ge­les, wbił się w ze­wnętrz­ny pie­rścień kom­plek­su, za­bi­ja­jąc sto dwa­dzie­ścia pięć osób per­so­ne­lu biu­ro­we­go i sze­śćdzie­si­ęcio­ro czwo­ro pa­sa­że­rów fe­ral­ne­go lotu. Wcze­śniej nikt się nie li­czył z po­dob­ną mo­żli­wo­ścią. Dziś na­le­ża­ło brać pod uwa­gę wszyst­ko, na­wet to, że kom­pleks może znik­nąć w ato­mo­wej po­żo­dze – i zda­wa­ło się to bar­dziej praw­do­po­dob­ne niż pod­czas zim­nej woj­ny. Ze­spo­ły ochro­ny dzia­ła­ły nie tyl­ko w sa­mym gma­chu, lecz i w jego po­bli­żu. Ol­brzy­mia po­łać par­kin­gów wo­kół de­par­ta­men­tu da­wa­ła spo­ro mo­żli­wo­ści po­ten­cjal­nym za­ma­chow­com. Wy­star­czy­ło za­par­ko­wać fur­go­net­kę na jed­nym z miejsc po­sto­jo­wych i od­pa­lić mi­nia­tu­ro­wą gło­wi­cę jądro­wą, aby po­zba­wić gło­wy sys­tem obron­ny USA. By przy­naj­mniej zmniej­szyć ry­zy­ko ta­kie­go za­ma­chu, utwo­rzo­no bram­ki bez­pie­cze­ństwa już na dro­gach do­jaz­do­wych, gdzie kon­tro­lo­wa­no ka­żde­go, kto zbli­żał się do kom­plek­su.

Sa­mo­chód Chri­sa nie był za­tem wy­jąt­kiem. Carl­son przy­le­ciał z Mont­go­me­ry przed go­dzi­ną, na lot­ni­sku cze­ka­li już agen­ci te­re­no­wi FBI od­no­szący się doń ze spo­rą es­ty­mą. Po­le­ce­nia Tur­ne­ra mia­ły swo­ją moc.

Czar­ny ca­dil­lac esca­la­de za­ha­mo­wał przed czte­re­ma uzbro­jo­ny­mi żan­dar­ma­mi, któ­rzy nic so­bie nie ro­bi­li z rządo­wych ta­blic re­je­stra­cyj­nych. Kie­row­ca szyb­ko wy­su­nął od­po­wied­ni do­ku­ment przez uchy­lo­ne okno. Czar­no­skó­ry sie­rżant zaj­rzał do środ­ka, przy­gląda­jąc się wszyst­kim po ko­lei, a minę miał przy tym taką, jak­by po­dej­rze­wał ich o wszel­kie mo­żli­we zbrod­nie.

Chris wes­tchnął. Za­chcia­ło mu się grać w or­kie­strze, to te­raz ma za swo­je.

Oględzi­ny wy­pa­dły po­my­śl­nie i kie­row­ca na dany znak na­ci­snął gaz. Ca­dil­lac ru­szył po­wo­li na wska­za­ne przez żan­dar­ma miej­sce.

Za­par­ko­wa­li obok li­mu­zy­ny chry­sle­ra, przy któ­rej pęta­ło się trzech ochro­nia­rzy. W dzie­si­ęć mi­nut po­wi­nien do­trzeć na spo­tka­nie, choć do­świad­cze­nie uczy­ło, że po­dob­ne ze­bra­nia ni­g­dy nie za­czy­na­ją się o usta­lo­nej go­dzi­nie.

– Mamy za­cze­kać? – za­py­tał kie­row­ca, od­wra­ca­jąc gło­wę do tyłu. Za­pew­ne i on, i ko­le­ga z fo­te­la obok wo­le­li­by wró­cić do domu, a nie wy­sta­wać, Bóg ra­czy wie­dzieć jak dłu­go, w ocze­ki­wa­niu na ko­niec spo­tka­nia. Dziś jed­nak zo­sta­li od­de­le­go­wa­ni do jego dys­po­zy­cji, a on nie za­mie­rzał tłuc się wie­czo­rem tak­sów­ką do słu­żbo­we­go miesz­ka­nia.

– Jak uwa­ża­cie – po­wie­dział, wie­dząc, że nie ru­szą się stąd o krok.

Wy­sia­dł i po­ma­sze­ro­wał w kie­run­ku naj­bli­ższe­go we­jścia, od­pro­wa­dza­ny uwa­żny­mi spoj­rze­nia­mi ochro­ny.

Ko­lej­ni stra­żni­cy w holu też nie spusz­cza­li z nie­go wzro­ku. Da­łby gło­wę, że to przez zde­cy­do­wa­nie nie­for­mal­ny strój. Czuł się mało kom­for­to­wo – jako je­dy­ny w za­si­ęgu wzro­ku miał dżin­sy, skó­rza­ną kurt­kę i zno­szo­ne ka­ma­sze, pod­czas gdy resz­ta pa­ra­do­wa­ła w nie­na­gan­nych ciem­nych gar­ni­tu­rach. Nie to, żeby ko­niecz­nie też chciał za­da­wać szy­ku śnie­żno­bia­ły­mi man­kie­ta­mi ze zło­ty­mi spin­ka­mi, ale małe odświe­że­nie i zmia­na ko­szu­li, w któ­rej pra­co­wał od rana, na pew­no by się przy­da­ły.

Pew­nie już na nie­go cze­ka­li, więc nic z tego.

Re­cep­cjo­nist­ka, mło­da ko­bie­ta w po­lo­wym mun­du­rze i z nie­prze­nik­nio­ną twa­rzą, przyj­rza­ła się le­gi­ty­ma­cji Chri­sa i od­szu­ka­ła jego na­zwi­sko na li­ście.

– Carl­son – prze­li­te­ro­wa­ła, me­to­dycz­nie po­rów­nu­jąc to, co się jej wy­świe­tli­ło na mo­ni­to­rze, z ży­wym eg­zem­pla­rzem, któ­ry stał przed nią. Być może tyl­ko da­wa­ła czas ska­ne­rom, któ­re gdzieś tam ob­ra­bia­ły jego syl­wet­kę w 3D.

Kiw­nął ostro­żnie gło­wą.

– Miło mi pana wi­dzieć – po­wie­dzia­ła ta­kim to­nem, jak­by trzy­ma­ła go na musz­ce. – Spo­tka­nie od­będzie się w Trzy D. Cho­rąży Cro­mie za­pro­wa­dzi pana na miej­sce.

– Ro­zu­miem.

Chri­so­wi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak ru­szyć w ślad za żan­dar­mem, któ­ry tyl­ko cze­kał na to, by udo­wod­nić swo­ją war­to­ść.

Trzy D? Co to mo­gło zna­czyć? Za­pew­ne trze­cie pi­ętro, krąg D, ale pew­no­ści nie miał. Znaj­do­wa­ło się tu tyle ró­żnych ko­ry­ta­rzy, że oso­ba nie­wta­jem­ni­czo­na ła­two się mo­gła po­gu­bić w tym wszyst­kim.

Cho­rąży Cro­mie ci­ągnął przed sie­bie jak wy­żeł, któ­ry zła­pał trop. Ani se­kun­dy za­sta­no­wie­nia, do­kąd iść i jaką win­dę wy­brać. Ro­bił to wszyst­ko z wdzi­ękiem oso­by ocze­ku­jącej po­chwa­ły.

Co zro­bić, nie­któ­rzy tak mają.

Sala kon­fe­ren­cyj­na oka­za­ła się wi­ęk­sza, niż przy­pusz­czał. Za­trzy­mał się w pro­gu, lu­stru­jąc zgro­ma­dzo­nych. Na ra­zie nic się nie dzia­ło, gru­py i grup­ki sta­ły pod ścia­na­mi za­jęte wy­mia­ną plo­tek. Spra­wy wagi pa­ństwo­wej cze­ka­ły na ofi­cjal­ną część ze­bra­nia, któ­ra za­cznie się wraz z przy­by­ciem Lotz.

Nikt nie zwró­cił uwa­gi na jego po­ja­wie­nie się. Rów­nie do­brze mógł tu we­jść, pcha­jąc przed sobą ze­staw z mo­pem i środ­ka­mi czysz­czący­mi, ubra­ny w ro­bo­czy dre­lich. Zwy­kli śmier­tel­ni­cy nie­wie­le dla tych lu­dzi zna­czy­li, ma­je­stat wła­dzy ca­łkiem ich otu­ma­niał. Przy­naj­mniej jed­ne­go ko­ja­rzył z te­le­wi­zji – Tom Wells re­pre­zen­to­wał De­par­ta­ment Spra­wie­dli­wo­ści. By­stry pro­ku­ra­tor piął się po stop­niach za­wo­do­wej ka­rie­ry z wpra­wą szym­pan­sa w dżun­gli. Po so­bie zo­sta­wiał zglisz­cza. O kimś rów­nie bez­kom­pro­mi­so­wym – tak to się mó­wi­ło – Chris wcze­śniej nie sły­szał. Dziw­ne, że to nie on zo­stał sze­fem tej ko­mi­sji.

Do­strze­gł też Reg­gie­go Mil­to­na, dup­ka z Rady Bez­pie­cze­ństwa Na­ro­do­we­go. Ich dro­gi już kie­dyś się skrzy­żo­wa­ły i nie było to miłe wspo­mnie­nie. De­par­ta­ment Sta­nu przy­słał Lynn Fo­ster, ar­mię na­to­miast re­pre­zen­to­wał trzy­gwiazd­ko­wy ge­ne­rał. Resz­ta to drob­ni­ca. Na pew­no wred­na z na­tu­ry, ale drob­ni­ca. Przy­by­li tu w za­stęp­stwie swo­ich prze­ło­żo­nych. Do­kład­nie tak jak on.

Bra­ko­wa­ło sze­fo­wej.

Na­lał so­bie kawy z ter­mo­su usta­wio­ne­go na sto­le w rogu po­miesz­cze­nia i po­szu­kał miej­sca. Do przo­du pchać się nie będzie, usi­ądzie gdzieś z ko­ńca, sko­ro miał słu­chać, a nie ro­bić z sie­bie show­ma­na.

Lotz praw­do­po­dob­nie spró­bu­je sko­or­dy­no­wać dzia­ła­nia i nadać spra­wie od­po­wied­nie tem­po z po­mi­ni­ęciem zwy­cza­jo­wych pro­ce­dur, co spro­wa­dzi się do chwy­ce­nia licz­nie tu zgro­ma­dzo­nych za jaja i na­kło­nie­nia do wspó­łpra­cy. To może oka­zać się in­te­re­su­jące. Jesz­cze nie wi­dział Lotz w dzia­ła­niu, ale coś nie­coś o niej sły­szał.

– Chris, sta­ry dra­niu, nie wi­dzie­li­śmy się chy­ba ze sto lat.

Omal nie po­pa­rzył się go­rącą kawą, usły­szaw­szy głos do­bie­ga­jący zza jego ple­ców. No tak, nie mo­gło za­brak­nąć Har­ry’ego De­xte­ra z CIA, z któ­rym znał się od nie­pa­mi­ęt­nych cza­sów.

– Cze­ść, Dex. Jak tam two­je ko­la­no? Ci­ągle ci do­ku­cza?

– Od kie­dy po­sa­dzi­li mnie za biur­kiem, już nie.

De­xter słu­żył kie­dyś w Spe­cial Ope­ra­tions Gro­up, od­dzia­le od­po­wie­dzial­nym za taj­ne ope­ra­cje. Pod­czas ak­cji skręcił staw ko­la­no­wy tak nie­szczęśli­wie, że o po­wro­cie do pra­cy te­re­no­wej nie mógł na­wet po­ma­rzyć, lecz wal­czył na­dal, acz w tro­chę inny spo­sób. Wy­ka­ńczał wro­gów kra­ju za po­mo­cą pod­pi­sów na do­ku­men­tach. Czar­ną ro­bo­tę od­wa­la­li inni.

– Sły­sza­łem, że nie­daw­no znów wró­ci­łeś do gry. Nie wie­rzy­łem. My­śla­łem so­bie, kto jak kto, ale ktoś taki jak Chris się nie ugnie. A tu pro­szę. Nie pa­mi­ętam, kto mi to mó­wił, ale za­kli­nał się, że wi­dział cię w to­wa­rzy­stwie Tur­ne­ra. Po­wiedz mi: czym cię prze­ku­pi­li?

Chris za­śmiał się ochry­ple. Biu­ro­kra­ci naj­częściej po­sia­da­li dłu­gie języ­ki i nie­wy­pa­rzo­ne gęby.

– Z cze­goś trze­ba żyć, sta­ry.

– Tyl­ko mi nie mów, że nie mo­głeś zwi­ązać ko­ńca z ko­ńcem. – Hu­mor do­pi­sy­wał Har­ry’emu, a jed­nak Chris nie mógł oprzeć się wra­że­niu, że przy­ja­cie­la coś tra­pi. – Cie­szę się, że cię tu wi­dzę. Za­wsze mia­łeś łeb na kar­ku, a in­stynkt rzad­ko cię za­wo­dził.

– Dzi­ęki. – Chris spoj­rzał kum­plo­wi w oczy, lecz tam­ten ucie­kł wzro­kiem w bok. – To przez „For­da”, praw­da?

– Był na nim mój brat. – De­xter chrząk­nął, jak­by nie­spo­dzie­wa­nie coś utknęło mu w gar­dle. – Miał tyl­ko dwa­dzie­ścia dwa lata. Mo­żesz to so­bie wy­obra­zić?

– Przy­kro mi. – W do­da­wa­niu otu­chy nie był naj­lep­szy.

Wła­ści­wie co miał po­wie­dzieć? Nie tyl­ko Dex stra­cił ko­goś bli­skie­go.

Po­dob­nych strat Ame­ry­ka nie po­nio­sła od cza­su woj­ny w Wiet­na­mie, tym­cza­sem wci­ąż nie było wia­do­mo, co za­szło. Oso­bi­ście uwa­żał, że wa­riant tra­gicz­ne­go wy­pad­ku mo­żna wło­żyć mi­ędzy baj­ki. Lot­ni­skow­ce nie wy­bu­cha­ją same z sie­bie.

Dal­sza roz­mo­wa mu­sia­ła po­cze­kać, bo oto na salę wkro­czy­ła se­na­tor Sa­rah Lotz we wła­snej oso­bie.

Chris przyj­rzał się jej z cie­ka­wo­ścią.

Nie była sta­ra. Z tego, co pa­mi­ętał, ob­cho­dzi­ła nie­daw­no czter­dzie­ste pi­ąte uro­dzi­ny albo ja­koś tak. Ja­sne wło­sy śred­niej dłu­go­ści ukła­da­ły się w ła­god­ne fale. Na czar­ną kok­taj­lo­wą su­kien­kę za­ło­ży­ła be­żo­wy ża­kiet. Ca­ło­ść wy­gląda­ła jak pro­jekt z gór­nej pó­łki, by­naj­mniej nie ubra­nie z sie­ciów­ki.

Zgro­ma­dze­ni uci­szy­li się i za­jęli miej­sca. Ni­ko­go nie mu­sia­no przy­wo­ły­wać do po­rząd­ku. Wszy­scy wie­dzie­li, dla­cze­go się tu zna­le­źli.

Lotz przyj­rza­ła się im wszyst­kim ra­zem i ka­żde­mu z osob­na. Sta­ra sztucz­ka, jaką opa­no­wa­ła do per­fek­cji w trak­cie po­nad dwu­dzie­stu lat zaj­mo­wa­nia się po­li­ty­ką.

– W in­nych oko­licz­no­ściach… – za­częła gło­sem ni­skim, przy­jem­nym jak mru­cze­nie kota. – …Ale i tak się cie­szę, że je­stem tu z pa­ństwem.

Prze­rzu­ci­ła plik kar­tek, któ­re roz­ło­żył przed nią na sto­le usłu­żny se­kre­tarz, mło­dy czło­wiek w gar­ni­tu­rze od Bro­oks Bro­thers.

– Oczy­wi­stym jest, że ostat­ni atak wy­mie­rzo­ny w nasz kraj nie może po­zo­stać bez od­po­wie­dzi. Od­po­wie­dź jest jed­nak nie­ła­twa, za­rów­no z po­wo­du sta­nu sił zbroj­nych, o czym po­roz­ma­wia­my pó­źniej, jak i z przy­czyn, na­zwij­my to, po­li­tycz­nych… Po pro­stu na ra­zie nie mo­że­my ni­cze­go udo­wod­nić ani opi­nii pu­blicz­nej, ani na­sze­mu wro­go­wi. Nie mu­szę chy­ba mó­wić, ja­kie­go wro­ga mam na my­śli. – W gło­sie pani se­na­tor za­częły się po­ja­wiać tward­sze nuty.

Chris przy­mie­rzał ją do za­sły­sza­nych opi­nii. Bez wąt­pie­nia na­le­ża­ła do frak­cji ja­strzębi. Naj­le­piej od razu wy­po­wie­dzieć woj­nę ChRL, ja­sne. Nie­ste­ty, to nie ta­kie pro­ste. Uni­ce­stwie­nia USS „Ge­rald R. Ford” i kil­ku in­nych okrętów w ża­den spo­sób nie da­wa­ło się po­wi­ązać z Chi­ńczy­ka­mi. Ow­szem, ich okręty pod­wod­ne znaj­do­wa­ły się w po­bli­żu, ale nie od­no­to­wa­no, by któ­ryś z nich od­pa­lił tor­pe­dę czy po­dej­mo­wał ja­kąkol­wiek po­ten­cjal­nie nie­bez­piecz­ną ak­tyw­no­ść. Do eks­plo­zji do­szło na sa­mym lot­ni­skow­cu ni z tego, ni z owe­go. Naj­gor­sze, że okręt wy­pa­ro­wał, a wraz z nim znik­nęły wszel­kie do­wo­dy. Po sa­bo­ta­żu, je­że­li do nie­go do­szło, nie po­zo­stał naj­mniej­szy ślad. Ktoś po­pe­łnił zbrod­nię do­sko­na­łą. To było gor­sze niż Pe­arl Har­bo­ur, 11 wrze­śnia i pan­de­mia ra­zem wzi­ęte. Po­cho­wa­no nie­mal dzie­si­ęć ty­si­ęcy pu­stych tru­mien, kraj wci­ąż tkwił w szo­ku, a jed­no­cze­śnie kom­plet­nie nie wia­do­mo było, co o tym my­śleć.

Pe­kin się przy­cza­ił, po­dob­nie Mo­skwa. Na­stąpił okres wy­cze­ki­wa­nia. Pierw­sze dni po ka­ta­stro­fie były hor­ro­rem, spo­dzie­wa­no się ko­ńca świa­ta – woj­ny ato­mo­wej albo lądo­wa­nia Chi­ńczy­ków na Ka­pi­to­lu, cze­goś strasz­ne­go i za­ska­ku­jące­go jed­no­cze­śnie. Spo­łe­cze­ństwo nie po­ra­dzi­ło so­bie jesz­cze z trau­mą epi­de­mii, a na­stępo­wa­ła ko­lej­na, o wie­le gor­sza. Roz­ru­chy w mia­stach przy­bra­ły na sile. W ich wy­ni­ku w ci­ągu paru ty­go­dni zgi­nęło wi­ęcej osób niż przez cały po­przed­ni rok. Sta­ty­sty­ki nie kła­ma­ły. Nikt nie po­tra­fił dać pew­nej od­po­wie­dzi, w ja­kim kie­run­ku to wszyst­ko zmie­rza.

– Uzna­li­śmy, że jest rze­czą wi­ęcej niż praw­do­po­dob­ną, iż na­stęp­ny atak po­wtó­rzy się w naj­bli­ższym cza­sie. Nie jest to je­dy­nie moja opi­nia, ale przede wszyst­kim dy­rek­to­rów agen­cji wy­wia­dow­czych. – Lotz od­gar­nęła wło­sy na bok, lecz w tym ge­ście nie było nic za­lot­ne­go. – Nie mo­że­my do­pu­ścić do utra­ty kon­tro­li. Po­ka­za­li­śmy, że je­ste­śmy po­dat­ni na cio­sy. Stra­ty ko­lej­ne­go lot­ni­skow­ca już nie prze­trzy­ma­my, dla­te­go wszyst­kim jed­nost­kom na­ka­za­no po­wrót do bazy. Pro­ce­du­ry bez­pie­cze­ństwa zo­sta­ną za­ostrzo­ne…

Sło­wa, sło­wa, sło­wa… z któ­rych nie wy­ni­ka­ło nic, co mo­gło­by ich przy­bli­żyć do roz­wi­ąza­nia za­gad­ki.

Chris po­pa­trzył w su­fit, za­sta­na­wia­jąc się, ile to jesz­cze po­trwa. Po­su­ni­ęcia ad­mi­ra­li­cji nie zo­sta­ły na­le­ży­cie prze­my­śla­ne. Kto za­gwa­ran­tu­je ci­ągło­ść ła­ńcu­cha do­staw w świa­to­wym han­dlu bez US Navy na mo­rzach i oce­anach? Wia­do­mo, że ten „nie­wdzi­ęcz­ny” obo­wi­ązek od razu we­źmie na sie­bie Ma­ry­nar­ka Wo­jen­na Chi­ńskiej Ar­mii Lu­do­wo-Wy­zwo­le­ńczej.

Po Lotz głos za­brał ge­ne­rał. Mó­wił w za­sa­dzie to samo – kraj, obo­wi­ązek i resz­ta wy­świech­ta­nych fra­ze­sów… Wy­gląda­ło na to, że ad­mi­ni­stra­cji bra­ku­je punk­tu za­cze­pie­nia. Po­dej­rze­wa­li Chi­ńczy­ków? A co, je­że­li za za­ma­chem stał ktoś inny? Pó­łnoc­ni Ko­re­ańczy­cy czy Ro­sja­nie? Ka­żde z tych pa­ństw li­czy na osła­bie­nie Sta­nów, może znu­dzi­ło im się stać i cze­kać? Nie na­le­ży ich lek­ce­wa­żyć, ani też in­nych, jak Ira­ńczy­cy, Sy­ryj­czy­cy Al-Asa­da lub Tur­cy. Po­ga­nia­czom kóz nie tyle bra­ku­je wy­obra­źni, co mo­żli­wo­ści wpro­wa­dze­nia wy­ra­fi­no­wa­nych pla­nów w ży­cie.

Sko­ńczy­li po czter­dzie­stu mi­nu­tach. Zda­niem Chri­sa całe to spo­tka­nie było zwy­kłym mar­no­wa­niem cza­su. Wi­ążących de­cy­zji nie da się pod­jąć ko­le­gial­nie w trzy­dzie­ści osób re­pre­zen­tu­jących ró­żne or­ga­ni­za­cje i szcze­ble ad­mi­ni­stra­cji. Czy oni nie mają co ro­bić?

Oględ­nie mó­wi­ąc, nie miał do­bre­go zda­nia o wa­szyng­to­ńskiej biu­ro­kra­cji, ale nie spo­dzie­wał się aż ta­kiej głu­po­ty. Po co dla nie­ca­łej go­dzi­ny gad­ki-szmat­ki ści­ągać lu­dzi z ca­łe­go kra­ju?

Po­wo­li zbie­ra­li się do wy­jścia. Har­ry na pew­no spró­bu­je na­mó­wić go na kie­li­cha. Nie od­ma­wia się ko­muś w ża­ło­bie.

Lotz wy­szła pierw­sza. Bóg z nią. Lu­dzie za­częli kręcić się po sali, ga­da­jąc o wszyst­kim i o ni­czym, jak­by chcie­li się od­prężyć. Za­pew­ne wbrew oba­wom nie­któ­rych nie urwa­no ni­ko­mu łba, nie po­ci­ągni­ęto do od­po­wie­dzial­no­ści ani na­wet nie zru­ga­no. Po co więc ta cała gra?

Był już z De­xte­rem przy drzwiach, gdy z boku pod­sze­dł do nie­go fa­cet w czar­nym gar­ni­tu­rze. Nie było go wcze­śniej na sali.

– Pan Carl­son?

– A kto pyta?

Wąskie usta wy­gi­ęły się w pod­ko­wę, jak­by opro­gra­mo­wa­nie smu­ta­sa nie prze­wi­dy­wa­ło ta­kiej od­po­wie­dzi.

– Pro­szę ze mną. – Jed­nak prze­wi­dy­wa­ło, a na­wet ob­jęło wy­da­nie ko­men­dy gło­sem ele­ganc­kie­go za­bój­cy.

– Do­kąd?

– Ma pan umó­wio­ne spo­tka­nie. Czy­żby dy­rek­tor Tur­ner nie uprze­dzał?

Zdzi­wio­ny wzrok De­xte­ra mó­wił sam za sie­bie.

– Wy­bacz, sta­ry. In­nym ra­zem. – Uści­snął Har­ry’emu dłoń i podążył za od­da­la­jącym się ty­pem.

Carl­son miał w pa­mi­ęci pod­ręcz­ni­ko­we za­chwy­ty nad tym, że w Pen­ta­go­nie wszędzie mo­żna do­trzeć w sie­dem mi­nut, więc nie zdzi­wił się, że ta prze­chadz­ka za­jęła im rap­tem jed­ną mi­nu­tę i czter­dzie­ści dwie se­kun­dy. Mi­nąw­szy kil­ko­ro drzwi, sta­nęli przed ta­ki­mi, z któ­rych usu­ni­ęto ta­blicz­kę z na­zwi­skiem i funk­cją lo­ka­to­ra. Po mo­si­ężnej płyt­ce zo­sta­ły dwie dziur­ki w okle­inie, smut­ne świa­dec­two tego, jak szyb­ko prze­mi­ja czas lub ła­ska pa­ńska.

Pierw­sze po­miesz­cze­nie za drzwia­mi oka­za­ło się se­kre­ta­ria­tem, w któ­rym sta­ło pi­ęciu ochro­nia­rzy iden­tycz­nych jak ten to­wa­rzy­szący Chri­so­wi. Na­stęp­ne – za­cisz­nym ga­bi­ne­tem, wy­ło­żo­nym bo­aze­rią z czar­ne­go dębu, ze spo­rym biur­kiem i kąci­kiem ze sto­li­kiem i fo­te­la­mi. Gro­no osób, któ­re tu spo­tkał, było nie­licz­ne, lecz sta­ran­nie do­bra­ne. Prym wio­dła Lotz. Wła­śnie ją spo­dzie­wał się tu spo­tkać.

Ko­bie­ta na jego wi­dok wsta­ła. Była jego wzro­stu, a jej mi­ęk­kie pal­ce uści­snęły dłoń agen­ta znacz­nie moc­niej, niż się spo­dzie­wał. Z bli­ska spo­ro zy­ski­wa­ła. Oczy ko­lo­ru orze­cha otak­so­wa­ły Carl­so­na uwa­żnie, jak­by pró­bo­wa­ła prze­nik­nąć do jego du­szy. Nie lu­bił, gdy ko­bie­ty tak ro­bi­ły.

– Po­dob­no spo­ro panu za­wdzi­ęcza­my.

Przy sto­li­ku po­zo­sta­ło jed­no wol­ne miej­sce. Od­cze­kał, aż Lotz usi­ądzie, i po­sze­dł w jej śla­dy.

– Mam się za­cząć mar­twić?

Lotz tego nie sko­men­to­wa­ła, po­dob­nie jak Lynn Fo­ster sie­dząca po le­wej stro­nie se­na­tor, ani „Reg­gie” Mil­ton, roz­wa­lo­ny na fo­te­lu po pra­wej. Tyl­ko trzy­gwiazd­ko­wy ge­ne­rał naj­bli­żej Chri­sa otwo­rzył usta, by coś po­wie­dzieć, lecz szyb­ko je za­mknął.

– Nie wiem, czym so­bie za­słu­ży­łem. – Chris spró­bo­wał raz jesz­cze.

– Ope­ra­cją w Zu­ry­chu?

Wie­dzie­li. Al­lan mu­siał się wy­ga­dać. To jesz­cze nie ko­niec świa­ta, ale się zbli­żał. Carl­son za­mar­ko­wał uśmiech i cze­kał na ciąg dal­szy.

– Mogę za­dać jed­no oso­bi­ste py­ta­nie, za­nim przej­dzie­my do me­ri­tum? – Lotz sie­dzia­ła dys­tyn­go­wa­nie, tak że jej su­kien­ka od­sła­nia­ła zgrab­ne ko­la­na. Mu­siał się pil­no­wać, by się im za bar­dzo nie przy­glądać.

– Pro­szę – po­wie­dział zre­zy­gno­wa­ny.

– Uwa­ża się pan za pa­trio­tę?

– Pa­trio­tę… cóż… ni­g­dy nie my­śla­łem w tych ka­te­go­riach.

– A w ja­kich?

– Była ro­bo­ta do wy­ko­na­nia. – Po­jęcia nie miał, do cze­go zmie­rza ta roz­mo­wa.

– Uhmm… coś jesz­cze?

– Nic. W za­sa­dzie nic.

– W ka­żdym ra­zie nie jest pan ga­du­łą z gębą pe­łną gór­no­lot­nych fra­ze­sów.

Za­pa­dła kło­po­tli­wa ci­sza.

– Za­łó­żmy, tyl­ko teo­re­tycz­nie… – za­strze­gła Lotz, gdy już uzna­ła, że może kon­ty­nu­ować – …że to wła­śnie pan w ca­ło­ści od­po­wia­da za śledz­two w spra­wie za­to­ni­ęcia „Ge­ral­da R. For­da”… Pro­szę mi po­wie­dzieć, od cze­go by pan za­czął?

„Za­to­ni­ęcia”! Cóż to, kur­wa, za eu­fe­mizm, po­my­ślał, lecz po­wie­dział tyl­ko:

– To za­le­ży.

– Od cze­go?

– Od kom­pe­ten­cji, któ­re bym miał. To prze­cież oczy­wi­ste.

Lotz uśmiech­nęła się enig­ma­tycz­nie, Lynn Fo­ster prze­wró­ci­ła ocza­mi, ge­ne­rał po­pra­wił się w fo­te­lu, a Reg­gie Mil­ton ner­wo­wo ob­li­zał usta.

Co by nie mó­wić, re­al­na wła­dza spo­czy­wa­ła w rękach tych wła­śnie lu­dzi. Ta czwór­ka mo­gła w za­sa­dzie wszyst­ko, a on zna­la­zł się wśród nich nie bez po­wo­du.

– Po­wiedz­my, że są nie­ogra­ni­czo­ne.

Par­sk­nął. Wy­szło mało ele­ganc­ko, ale ca­łko­wi­cie od­zwier­cie­dla­ło na­strój Chri­sa.

– Pani se­na­tor, nie ma cze­goś ta­kie­go jak nie­ogra­ni­czo­ne kom­pe­ten­cje. Sam pre­zy­dent pod­le­ga ogra­ni­cze­niom.

– To cie­ka­we, co pan mówi.

– Po­mi­ja­jąc za­gad­nie­nia praw­ne, wy­star­czy prze­mil­czeć pew­ne spra­wy bądź od­po­wied­nio je na­świe­tlić, by uzy­skać zu­pe­łnie inny efekt.

– To ma­ni­pu­la­cja…

– Albo kon­tro­la in­for­ma­cji – nie po­zwo­lił jej sko­ńczyć. – Co w su­mie i tak spro­wa­dza się do kom­pe­ten­cji. Pod­wład­ni, je­że­li już coś się spie­przy­ło, za­wsze będą chro­nić wła­sne ty­łki. Ludz­kiej na­tu­ry się nie zmie­ni. W przy­pad­ku „For­da”, oprócz tego, że ktoś na­wa­lił, do­cho­dzą jesz­cze ukry­te in­ten­cje spraw­ców.

Ge­ne­rał chrząk­nął nie­spo­koj­nie.

– Wci­ąż jesz­cze nie usły­sze­li­śmy, jaki by­łby pana pierw­szy krok.

Chris odro­bi­nę zje­chał na fo­te­lu w dół i za­ło­żył nogę na nogę. Był wy­lu­zo­wa­ny, a przy­naj­mniej ta­kie pra­gnął spra­wiać wra­że­nie.

– Po­wo­ła­łbym ze­spół zło­żo­ny ze spe­cja­li­stów z naj­ró­żniej­szych dzie­dzin, a pó­źniej za­cząłbym drążyć, przyj­mu­jąc wstęp­nie, że za­in­te­re­so­wa­ne pod­mio­ty nie będą pró­bo­wa­ły cze­goś za­ta­ić. Spra­wa do­ty­czy ma­ry­nar­ki, tak? Bez­względ­nie na­le­ży przej­rzeć akta per­so­nal­ne wszyst­kich prze­by­wa­jących na po­kła­dzie osób i zwe­ry­fi­ko­wać znaj­du­jące się tam in­for­ma­cje. Zda­ję so­bie spra­wę, że to dłu­ga i żmud­na ro­bo­ta, ale ina­czej się nie da.

– Prze­pra­szam… – do roz­mo­wy włączył się Mil­ton. – Jak to so­bie wy­obra­żasz? Agen­ci fe­de­ral­ni mają cho­dzić od drzwi do drzwi i wy­py­ty­wać ro­dzi­ny o ich naj­bli­ższych?

– Do­kład­nie tak.

– Za­czną na nas wie­szać psy, okrzyk­ną łaj­da­ka­mi.

– I co z tego? – Chris wzru­szył ra­mio­na­mi. – Chy­ba nie sądzi­cie, że chi­ński pre­zy­dent wy­stąpi w te­le­wi­zji i przy­zna się do wszyst­kie­go ze łza­mi w oczach? Mó­wię chi­ński, ale to rów­nie do­brze może być ktoś zu­pe­łnie inny.

– Czy­li kto?

– Fran­cuz, Nie­miec, Izra­el­czyk.

– To nasi so­jusz­ni­cy.

– Oraz nasi po­ten­cjal­ni kon­ku­ren­ci. W ka­żdym bądź ra­zie ja bym ich nie wy­klu­czał. Ka­żde z tych pa­ństw dys­po­nu­je od­po­wied­nim za­ple­czem na­uko­wo-tech­nicz­nym.

– Po­słu­chaj, Chris, po­su­wasz się tro­chę za…

– Py­ta­li­ście, to od­po­wie­dzia­łem. Zro­bi­cie, jak ze­chce­cie. – Wstał.

Nie mu­siał słu­chać byle dup­ka.

– Pa­nie Carl­son, pro­szę. – Se­na­tor nie wgląda­ła na za­sko­czo­ną tym wy­bu­chem nie­za­do­wo­le­nia. – A ty, Reg­gie, nie od­zy­waj się wi­ęcej.

Po­now­nie opa­dł na fo­tel, lecz tym ra­zem sie­dział po­chy­lo­ny w przód, go­tów wstać w ka­żdej chwi­li.

– Po­zo­sta­je mi tyl­ko za­dać ostat­nie py­ta­nie – pod­jęła Lotz, na któ­rej za­cho­wa­nie Carl­so­na nie zro­bi­ło naj­mniej­sze­go wra­że­nia. – Czy go­tów jest pan ob­jąć taką funk­cje?

– Przed kim mia­łbym od­po­wia­dać?

– Tyl­ko przed pre­zy­den­tem. On, nie­ste­ty, ma wie­le obo­wi­ąz­ków, więc z przy­czyn tech­nicz­nych po­stępy będzie pan oma­wiał ze mną. Po­par­cie dy­rek­to­ra FBI już pan ma. Za­pew­niam, że i po­zo­sta­łe agen­cje rządo­we będą z pa­nem ocho­czo wspó­łpra­co­wać, już ja o to za­dbam. Ge­ne­rał Flynn do­pil­nu­je, by ar­mia rów­nie ostro wzi­ęła się do ro­bo­ty i żeby to pan miał, jak pan to ujął, kon­tro­lę nad in­for­ma­cją.

– A co, je­że­li się mylę? – Chris opa­rł pod­bró­dek na dło­niach zło­żo­nych jak do mo­dli­twy. – Na ra­zie naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ną przy­czy­ną de­to­na­cji wy­da­je się sa­bo­taż, ale to wca­le nie mu­sia­ło być to. Może uży­to no­wej bro­ni, o ja­kiej nie mamy po­jęcia. Wy­strze­lo­no ka­wi­ta­cyj­ną tor­pe­dę bądź za­sto­so­wa­no jesz­cze coś in­ne­go, nie wiem, ale szpe­ra­nie lu­dziom w ży­cio­ry­sach nic nie da. Tak też może się zda­rzyć. Być może wy­ja­śnie­nia na­le­ży szu­kać gdzie in­dziej.

– Co będzie się z tym wi­ąza­ło?

– Do­stęp do in­for­ma­cji wy­wia­dow­czych i ich ana­li­za. Mó­wi­my tu o te­ra­baj­tach da­nych, za­sto­so­wa­niu od­po­wied­nich al­go­ryt­mów i sztucz­nej in­te­li­gen­cji.

– Pre­zy­dent raz na dobę otrzy­mu­je stresz­cze­nie wia­do­mo­ści prze­chwy­co­nych przez na­sze agen­cje. Pan też może je otrzy­my­wać.

– To za mało. Po co mi wy­ci­ągi? Naj­wa­żniej­szy jest su­ro­wy ma­te­riał i oso­by, któ­re zaj­mą się ob­rób­ką.

– Ro­zu­miem, że wszyst­kie rządo­we agen­cje mają skon­cen­tro­wać się tyl­ko na tej spra­wie. – Lotz za­częła ba­wić się jed­nym ze swo­ich pie­rścion­ków.

– Dziw­ne, że jesz­cze się tym nie zaj­mu­ją.

– A kto po­wie­dział, że nie?

Kiw­nął gło­wą z uzna­niem.

– Od­no­to­wa­no zna­czące efek­ty?

– Jak do tej pory nie.

Tę roz­mo­wę mo­gli pro­wa­dzić do sa­me­go rana, a jej re­zul­tat by­łby taki sam jak od­po­wie­dź na ostat­nie py­ta­nie. Wszyst­ko spro­wa­dza­ło się do pro­ste­go „tak” lub „nie”. Tak – je­że­li chce sta­nąć na cze­le naj­po­tężniej­sze­go ze­spo­łu po­li­cyj­ne­go w hi­sto­rii kra­ju. Nie – to ja­sne, nie ma cze­go drążyć.

Prze­wa­żnie pra­co­wał sa­mot­nie, jako szef kon­tro­lu­jący pra­cę kil­ku­set osób może się nie spraw­dzić.

Z dru­giej stro­ny, mia­łby pew­no­ść, że nic nie zo­sta­nie po­mi­ni­ęte. Tu już nie cho­dzi­ło o kraj, tyl­ko o uczci­wo­ść wo­bec ro­dzin tych, któ­rzy zgi­nęli.

To tak samo jak z tymi, któ­rych wi­dział dziś rano. Sta­wi­li się na eg­ze­ku­cję, wie­rząc, że spra­wie­dli­wo­ści sta­nie się za­do­ść. Do­syć wy­cier­pie­li, chcie­li, by wszyst­ko już się sko­ńczy­ło. Co wi­ęcej, za­słu­gi­wa­li na to.

Pod­nió­sł wzrok, szu­ka­jąc po­twier­dze­nia tra­pi­ących go wąt­pli­wo­ści. W oczach se­na­tor Lotz zna­la­zł wy­zwa­nie.

Ko­lej­ny raz po­zwo­lił się wma­new­ro­wać.

Du­reń.

Nie chciał się do tego na ra­zie przy­znać, ale mia­ła ona w so­bie to coś, co nie po­zwa­la­ło prze­jść koło niej obo­jęt­nie. Już na samą myśl, że będzie prze­by­wał w jej to­wa­rzy­stwie, Chri­so­wi ro­bi­ło się cie­plej.

Za dłu­go był sam.

To jed­no było pew­ne. ■

Rozdział drugi

BRISTOL – ANGLIA

10 czerwca 202…

Pub po­wstał do­kład­nie w tym sa­mym roku, w któ­rym ubra­ni w czer­wo­ne kurt­ki gwar­dzi­ści kró­lew­scy bro­ni­li de­spe­rac­ko far­my Ho­ugou­mont przed ata­ku­jącą ich fran­cu­ską 6 Dy­wi­zją Pie­cho­ty ksi­ęcia Hie­ro­ni­ma Bo­na­par­te­go na po­lach na po­łud­nie od Bruk­se­li.

Od tam­tej pory mi­nął ka­wał cza­su, pod­czas któ­re­go Wiel­ka Bry­ta­nia, bio­rąc udział w dwóch woj­nach świa­to­wych i nie­zli­czo­nych kon­flik­tach ko­lo­nial­nych to­czo­nych na wszyst­kich kon­ty­nen­tach, sta­ła się im­pe­rium i prze­sta­ła nim być.

Co cie­ka­we, bry­tyj­ska ar­mia, oprócz dwóch szcze­gól­nych okre­sów pierw­szej i dru­giej woj­ny świa­to­wej, ni­g­dy nie była na­zbyt licz­na. Flo­ta jej kró­lew­skiej mo­ści ow­szem, ar­mia nie­ko­niecz­nie.

Ca­łkiem nie­daw­no oka­za­ło się, że jed­nost­ki lądo­we w ogó­le nie są zdol­ne do wy­ko­ny­wa­nia po­wie­rzo­nych za­dań, zaś do­wo­dze­nie wy­su­ni­ętą ba­ta­lio­no­wą gru­pą bo­jo­wą w Es­to­nii za­spo­ka­ja je­dy­nie am­bi­cje paru wy­ższych ofi­ce­rów, któ­rzy przed eme­ry­tu­rą chcie­li jesz­cze po­czuć od­dech wro­ga na kar­ku.

Krót­ko mó­wi­ąc, ar­mia zna­la­zła się w roz­syp­ce. Na pa­pie­rze przed­sta­wia­ła się so­lid­nie. To wci­ąż było oko­ło stu ty­si­ęcy lu­dzi uzbro­jo­nych w ca­łkiem no­wo­cze­sny sprzęt. Tyle że sprzętu było mało, a lu­dzie nie­od­po­wied­ni. W cza­sach zim­nej woj­ny i go­rące­go kon­flik­tu w Ir­lan­dii Pó­łnoc­nej mo­nar­chia dys­po­no­wa­ła re­al­ną siłą roz­rzu­co­ną od baz w Niem­czech Za­chod­nich, przez Cypr, aż po Da­le­ki Wschód. Pod­czas pierw­szej i dru­giej woj­ny w Za­to­ce Bri­tish Army wci­ąż cie­szy­ła się uzna­niem, ale to wła­śnie wte­dy roz­po­częła się stop­nio­wa ero­zja sys­te­mu skut­ku­jąca tym, że dziś oprócz paru eli­tar­nych jed­no­stek cała resz­ta ze­szła na psy. Ile mło­dych mężczyzn i ko­biet go­to­wych jest do wy­rze­czeń słu­żby za sto­sun­ko­wo nie­wiel­kie wy­na­gro­dze­nie, sko­ro mo­żna wy­brać o wie­le ła­twiej­szą ście­żkę ka­rie­ry za­wo­do­wej?

Czło­wie­ko­wi, któ­ry krząta się wo­kół wła­snych spraw, woj­na wy­da­je się czy­mś abs­trak­cyj­nym, a spa­da­jące na gło­wę bom­by czy ra­kie­ty do­me­ną fil­mu hi­sto­rycz­ne­go lub te­le­wi­zyj­nych new­sów, któ­rych nikt nie chce oglądać. Ow­szem, za­wsze da się zna­le­źć i ta­kich, któ­rzy pie­lęgnu­ją tra­dy­cję, uczęsz­cza­jąc na zlo­ty, prze­bie­ra­jąc się w mun­du­ry i ca­ły­mi go­dzi­na­mi za­wzi­ęcie dys­ku­tu­jąc nad me­an­dra­mi ope­ra­cji „Over­lord” czy „Mar­ket Gar­den”, ale to głów­nie sta­rzy pier­dzie­le z nad­mia­rem wol­ne­go cza­su i re­ali­zu­jący swo­je mło­dzie­ńcze pa­sje. Sami zresz­tą za mło­du słu­żbę w woj­sku na ogół omi­nęli sze­ro­kim łu­kiem.

Pa­trząc na wi­szącą przed nim ry­ci­nę, na któ­rej za­do­wo­lo­ny pie­chur po­zo­wał na tle palm, Sa­mu­el Pic­kett nie po­tra­fił oprzeć się wra­że­niu, że miał w ży­ciu spo­ro szczęścia. Omi­nęła go woj­na w oko­pach i bez­sen­sow­ne fa­lo­we ata­ki na gniaz­da ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Nie to, żeby pó­źniej było dużo le­piej. Miej­sca­mi było na­wet go­rzej, ale sprin­tu przez pole ryte roz­ry­wa­jący­mi się wo­kół po­ci­ska­mi ar­ty­le­ryj­ski­mi nie po­tra­fił so­bie wy­obra­zić.

Miał chy­ba za sła­bą wy­obra­źnię.

Ski­nął na dziew­czy­nę, w ak­cen­cie któ­rej wy­czu­wa­ło się, że przy­by­ła na Wy­spy gdzieś z Eu­ro­py Wschod­niej, by mu na­la­ła jesz­cze jed­ne­go gu­in­nes­sa, i za­głębił się w ilu­stro­wa­ny ma­ga­zyn strze­lec­ki „Gun Di­gest”, prze­rzu­ca­jąc ko­lej­ne stro­ny.

Jak na trzy­dzie­ści sie­dem lat wci­ąż trzy­mał się krzep­ko. Przy pi­ęciu sto­pach i osiem­dzie­si­ęciu ca­lach wzro­stu wa­żył sto sze­śćdzie­si­ąt fun­tów, co uwa­żał za suk­ces. Dbał o kon­dy­cję, ale to już nie było to samo co kie­dyś, gdy z czter­dzie­sto­fun­to­wym ob­ci­ąże­niem po­tra­fił po­ko­nać pi­ęćdzie­si­ąt mil w gó­rach, w cza­sie krót­szym od za­kła­da­ne­go. Tro­chę tęsk­nił za tam­tym okre­sem, za to obec­nie już nie mu­siał aż tak wy­gi­nać się, by za­ro­bić na chleb. Dla ta­kich spe­cja­li­stów jak on na ryn­ku pra­cy za­wsze znaj­dzie się od­po­wied­nie za­jęcie.

Wła­śnie, naj­wy­ższa pora po­my­śleć o ja­kie­jś ro­bo­cie. Ostat­nie mie­si­ące prze­sie­dział w domu. Nie na­rze­kał. Spo­ro ćwi­czył, bo tak się skła­da­ło, że jego pro­fe­sja wy­ma­ga­ła kil­ku spe­cy­ficz­nych umie­jęt­no­ści, któ­re mo­żna było po­si­ąść i utrzy­mać je­dy­nie po­przez ci­ągłe po­wta­rza­nie pew­nych czyn­no­ści. Poza tym oglądał też me­cze, słu­chał wia­do­mo­ści i nie po­tra­fił się na­dzi­wić, do­kąd zmie­rza ten świat.

Żył na prze­ło­mie dwóch epok – przed- i po­co­vi­do­wej. Ści­ślej mó­wi­ąc, co­vi­do­wej, bo cho­ler­ny wi­rus wci­ąż nie od­pusz­czał. Mniej­sze bądź wi­ęk­sze ogni­ska za­ra­zy wy­bu­cha­ły w ró­żnych częściach świa­ta, wi­rus mu­to­wał, szcze­pion­ki po ko­lei tra­ci­ły sku­tecz­no­ść. Wal­ka z cza­sem trwa­ła bez­u­stan­nie. Jak ma­wia­li spe­cja­li­ści, do­bre cza­sy już mi­nęły. Na nich cze­ka­ły je­dy­nie pot, trud i łzy. Roz­chwia­na go­spo­dar­ka na­dal nie wró­ci­ła na od­po­wied­nie tory, a wy­da­rze­nia w Hong­kon­gu do­la­ły je­dy­nie oli­wy do ognia. Pic­kett nie po­tra­fił zro­zu­mieć, co kie­ro­wa­ło dur­niem, któ­ry pchnął „Qu­een Mary 2” na Pa­cy­fik, jak i tego, co się pó­źniej wy­da­rzy­ło. Był wów­czas w pu­bie, tak jak te­raz, pił piwo, czy­tał „Gun Di­gest” i jed­nym okiem zer­kał w te­le­wi­zor za­wie­szo­ny po­nad ba­rem. Wła­śnie za­głębił się w ar­ty­kuł o ela­bo­ra­cji amu­ni­cji, gdy w lo­ka­lu za­pa­dła mar­twa ci­sza. Z po­cząt­ku nie sku­mał, o co cho­dzi. Jaka bom­ba? Jaki lot­ni­sko­wiec?

Ko­men­tarz dzien­ni­ka­rza brzmiał tak, jak­by to jan­ke­si wy­wo­ła­li woj­nę. Cha­os in­for­ma­cyj­ny był, de­li­kat­nie mó­wi­ąc, kom­plet­ny. Hi­ste­rycz­ne opi­nie nie za­wie­ra­ły ani sło­wa praw­dy, po­dob­nie jak oświad­cze­nia wy­gło­szo­ne przez rzecz­ni­ków pra­so­wych za­in­te­re­so­wa­nych stron.

Pic­kett nie ro­zu­miał, jak mo­gło do tego do­jść. Na­wet 7 grud­nia 1941 roku pod­czas ja­po­ńskie­go bom­bar­do­wa­nia Ha­wa­jów US Navy nie po­nio­sła aż tak do­tkli­wych strat oso­bo­wych.

Z cza­sem na­pły­wa­ło co­raz wi­ęcej „spraw­dzo­nych in­for­ma­cji”. Po­dob­no chi­ńska flo­ta in­wa­zyj­na ma­jąca do­ko­nać in­wa­zji Taj­wa­nu zo­sta­ła cof­ni­ęta w ostat­nim mo­men­cie. Roz­kaz mu­sia­ło wy­dać kie­row­nic­two par­tii. Dla­cze­go, sko­ro Ame­ry­ka­nie wła­śnie stra­ci­li gros sił w tym re­jo­nie? O co w tym wszyst­kim mo­gło cho­dzić?

W kie­sze­ni ma­ry­nar­ki Pic­ket­ta za­bu­czał te­le­fon. Zer­k­nął, kto dzwo­ni, i uśmiech­nął się pod no­sem.

– Praw­dę mó­wi­ąc, nie spo­dzie­wa­łem się pana usły­szeć, sir.

– Ile to już lat, Sam? Dwa?

– Pra­wie trzy.

To było jed­no z jego pierw­szych pry­wat­nych zle­ceń – ob­sta­wa dzia­ne­go go­ścia na Cy­prze przez ty­dzień. Nic się nie wy­da­rzy­ło. Do­sta­li uzgod­nio­ną wy­pła­tę i so­lid­ną pre­mię. Żyć nie umie­rać.

– Gdzie te­raz je­steś?

Po­wie­dział.

– Nie prze­je­cha­łbyś się do Lon­dy­nu?

– Szy­ku­je się ro­bo­ta?

– Na ra­zie chcia­łbym po­ga­dać. Spra­wa jest, że tak po­wiem, roz­wo­jo­wa. Na pew­no nie będzie­my się nu­dzi­li. To jak?

Roz­mów­ca Sama lu­bił kon­kre­ty.

– Kie­dy?

– Jak naj­szyb­ciej. Je­że­li dasz radę, to może być ju­tro. Ad­res za­raz ci wy­ślę.

– Przy­ja­dę po­ran­nym po­ci­ągiem.

– W ta­kim ra­zie do zo­ba­cze­nia.

Pic­kett scho­wał apa­rat, do­pił piwo i zło­żył ma­ga­zyn na pół.

– Jesz­cze jed­no? – Bar­man­ka po­de­szła bli­żej. O sta­łych klien­tów na­le­ży dbać, zwłasz­cza ta­kich, któ­rzy dają so­lid­ne na­piw­ki.

– Wy­star­czy. – Wstał, kła­dąc pi­ęcio­fun­to­wy bank­not na sto­li­ku. Przed ju­trzej­szym spo­tka­niem na­le­ża­ło się wy­spać.

Od­cho­dząc, nie do­strze­gł smut­nych oczu ko­bie­ty wbi­tych w jego ple­cy. Mo­żna po­wie­dzieć, że Sa­mu­el Pic­kett wi­dział wszyst­ko, ale w isto­cie nie do­strze­gał tego, co naj­wa­żniej­sze.

LONDYN – WIELKA BRYTANIA

11 czerwca 202…

Wiel­ka Bry­ta­nia po bre­xi­cie nie zmie­ni­ła się tak bar­dzo, jak Sa­mu­el się spo­dzie­wał. Ra­dzi­ła so­bie, choć bez fa­jer­wer­ków. Zresz­tą wska­źni­ki go­spo­dar­cze mało go in­te­re­so­wa­ły, pil­no­wał swo­ich spraw. Ta­kie za­sa­dy zo­sta­ły mu wpo­jo­ne, a on się im pod­po­rząd­ko­wał bez sprze­ci­wu.

Do eks­pre­su podąża­jące­go na wschód wsia­dł przed siód­mą rano. Wcze­śniej za­opa­trzył się w ksi­ążkę, ta­nie wy­da­nie świa­to­we­go be­st­stel­le­ru. Pod­czas trzy­go­dzin­nej pod­ró­ży wy­ro­bi so­bie na jej te­mat zda­nie. Przy­naj­mniej nie będzie się nu­dził.

W pod­róż za­ło­żył jak zwy­kle bo­jów­ki i spor­to­wą blu­zę z kap­tu­rem, port­fel wci­snął do kie­sze­ni. Na po­po­łud­nie za­po­wia­da­no deszcz. Po roz­mo­wie za­de­cy­du­je co da­lej, lecz praw­do­po­dob­nie przyj­mie pro­po­zy­cję. Ufał swo­je­mu daw­ne­mu do­wód­cy. Wszyst­ko za­le­ża­ło od tego, jak dłu­go po­trwa kon­trakt i jaka staw­ka zo­sta­nie mu za­pro­po­no­wa­na. To, kto pła­ci, in­te­re­so­wa­ło Sama już mniej.

To nie tak, że nie miał wła­snych po­glądów. Oczy­wi­ście, że miał, więc ochro­na afry­ka­ńskie­go sa­tra­py kłó­ci­ła się z pierw­szą za­sa­dą, ja­kiej ho­łdo­wał, że ni­g­dy nie sta­nie w obro­nie złe­go czło­wie­ka.

Jak to zwy­kle z za­sa­da­mi bywa, kil­ka razy na­gi­ął je do oko­licz­no­ści, cze­go pó­źniej ża­ło­wał, ale za to miał na czynsz i parę przy­jem­no­ści.

W po­ło­wie dro­gi odro­bi­nę się kim­nął i prze­bu­dził się aku­rat, gdy za oknem prze­su­wa­ły się przed­mie­ścia sto­li­cy. Po­cze­kał na fo­te­lu, aż skład wto­czy się na pe­ron. Zna­le­zie­nie tak­sów­ki nie sta­no­wi­ło pro­ble­mu. Po krót­kiej pod­ró­ży za­trzy­ma­li się przed jed­nym z do­mów opo­dal City, fi­nan­so­wej dziel­ni­cy daw­ne­go im­pe­rium. Albo i no­we­go, kto to może wie­dzieć…

Sta­nął przed drzwia­mi, roz­gląda­jąc się po obu stro­nach uli­cy. Nie bra­ko­wa­ło na niej sa­mo­cho­dów z gór­nej pó­łki – li­mu­zyn i spor­to­wych wo­zi­ków naj­bar­dziej zna­nych ma­rek. Poza tym ci­sza i spo­kój.

OK, przy­jął to wszyst­ko do wia­do­mo­ści, po czym na­ci­snął przy­cisk do­mo­fo­nu i po­cze­kał, aż usły­szy dźwi­ęk pusz­cza­jącej blo­ka­dy.

To było biu­ro, o czym za­świad­cza­ła nie­wiel­ka ta­blicz­ka za­mon­to­wa­na na fa­sa­dzie bu­dyn­ku. Im­port – eks­port, wszyst­ko i nic. Zwy­kła przy­kryw­ka, zmy­łka, by inni miesz­ka­ńcy tej uli­cy nie dzi­wi­li się, dla­cze­go kręci się tu tyle naj­ró­żniej­szych osób.

Za biur­kiem w holu sie­dzia­ła ko­bie­ta z ko­kiem na gło­wie i w oku­la­rach z czar­ny­mi pla­sti­ko­wy­mi opraw­ka­mi na no­sie. Na in­te­re­san­ta spoj­rza­ła wy­cze­ku­jąco.

Przed­sta­wił się. Nie uśmiech­nęła się, ale uznał, że pierw­sze lody zo­sta­ły prze­ła­ma­ne.

– Cze­ka­ją na pana. – Wska­za­ła ko­ry­tarz pro­wa­dzący do po­miesz­czeń z tyłu. – We­jście na wprost.

Za­stu­kał bez wi­ęk­szych emo­cji. Wie­dział, cze­go ocze­ki­wać. Już parę razy ubie­gał się w ten spo­sób o pra­cę.

– We­jść.

Ka­pi­ta­na Tho­ma­sa Ache­so­na znał od daw­na. Na jego wi­dok ofi­cer wstał z fo­te­la, pod­sze­dł i się przy­wi­tał, może nie wy­lew­nie, ale na pew­no z dużą dozą sym­pa­tii.

– Nic się nie zmie­ni­łeś.

– Pan też nie.

Ache­son do­żył za­cne­go wie­ku czter­dzie­stu czte­rech lat. Ciem­ne wło­sy strzy­gł krót­ko, trzy­mał się pro­sto, a wo­kół sie­bie roz­ta­czał at­mos­fe­rę kom­pe­ten­cji.

– Sam, po­znaj pana Mo­ha­na Ra­inę.

Dru­gi z prze­by­wa­jących w po­miesz­cze­niu mężczyzn tyl­ko ski­nął Pic­ket­to­wi gło­wą.

Po­cho­dził z Po­łud­nia, to było pew­ne. Azja­ta – Hin­dus z pó­łno­cy albo Pa­ki­sta­ńczyk, w gar­ni­tu­rze szy­tym na mia­rę, a do­dat­ki skła­da­ły się na ca­ło­ść wręcz wy­twor­ną. Ache­son wy­glądał przy nim na ubo­gie­go krew­ne­go. Wło­sy Ra­ina miał czar­ne ni­czym atra­ment, a po­dwój­ny pod­bró­dek zdra­dzał sła­bo­ść do je­dze­nia.

– Nie py­tam cię, Sam, o sy­tu­ację po­li­tycz­ną, bo na pew­no ją znasz. – Ka­pi­tan wska­zał Pic­ket­to­wi krze­sło i sam usia­dł obok – Ostat­nio bar­dzo się po­pie­przy­ło.

– W rze­czy sa­mej.

– Obec­ny kry­zys rzu­tu­je na wie­le kra­jów. Na jed­ne moc­niej, na inne sła­biej, ale nie tak, że mo­żna go zi­gno­ro­wać. Nikt nie wie, co spo­wo­do­wa­ło za­gła­dę „For­da”, ale nie­któ­re po­szla­ki wska­zu­ją na pew­ne agre­syw­ne pa­ństwo w Azji, tak to ujmę. Nie­od­po­wie­dzial­na po­li­ty­ka Pe­ki­nu sta­no­wi… wca­le nie żar­tu­ję, za­gro­że­nie dla po­ko­ju.

Tyle ty­tu­łem wstępu, te­raz przej­dą do szcze­gó­łów.

– Mało jest kra­jów mo­gących sa­mo­dziel­nie spro­stać Chi­ńczy­kom.

Pic­kett ostro­żnie przy­tak­nął. Może nie po­sia­dał aka­de­mic­kie­go wy­kszta­łce­nia, ale głu­pi też nie był.

– Sto­sun­ko­wo nie­daw­no po­ja­wi­ła się pro­po­zy­cja stwo­rze­nia spe­cjal­nej gru­py ma­jącej wes­przeć siły zbroj­ne In­dii w ich dzia­ła­niach po­dej­mo­wa­nych w re­jo­nie La­da­khu. Za­sad­ni­czo to mi­sja szko­le­nio­wa. Re­kru­tom na­le­ży wpo­ić pew­ne na­wy­ki.

– Mamy szko­lić no­wi­cju­szy?

– Głów­ne za­da­nie to wspó­łpra­ca z tam­tej­szy­mi jed­nost­ka­mi spe­cjal­ny­mi ar­mii oraz po­li­cji, a gdy trze­ba będzie… Do­sko­na­le wiesz, co mam na my­śli. By­łeś jed­nym z by­strzej­szych żo­łnie­rzy w re­gi­men­cie, masz do­świad­cze­nie, o ja­kim wie­lu może po­ma­rzyć. Za­pro­po­no­wa­ny pa­kiet ce­no­wy jest wi­ęcej niż hoj­ny, do­cho­dzą pre­mie w przy­pad­ku od­nie­sio­nych ran czy cho­rób wy­ni­ka­jących z prze­by­wa­nia w tam­tym re­jo­nie. Przy­go­to­wa­no też od­po­wied­nie klau­zu­le, gdy­byś nie mógł już pod­jąć słu­żby bądź w ra­zie two­jej śmier­ci. Wskaż dys­po­nen­ta, a pie­ni­ądze zo­sta­ną prze­la­ne na kon­to w dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny. O kwe­stie praw­ne też nie masz się co mar­twić, bo ro­bo­ta jest naj­zu­pe­łniej le­gal­na. Nie ro­bi­my ni­cze­go nie­zgod­ne­go z pra­wem.

Ache­son prze­su­nął się bli­żej Pic­ket­ta i zer­k­nął na Ra­inę, jak­by py­ta­jąc, ile może po­wie­dzieć.

– Wie­le osób jest po­wa­żnie za­nie­po­ko­jo­nych roz­wo­jem sy­tu­acji, tym­cza­sem in­dyj­skim si­łom zbroj­nym dużo bra­ku­je do osi­ągni­ęcia przy­zwo­ite­go po­zio­mu. Mó­wi­ąc szcze­rze, przy­go­to­wa­nie bo­jo­we nie jest naj­wy­ższe. Nie cho­dzi o sprzęt, bo ten, jak sam wiesz, mo­żna ku­pić, ale o żo­łnie­rzy. – Ache­son uśmiech­nął się sa­my­mi kąci­ka­mi ust. – Nie uciek­ną, by­naj­mniej, ra­czej zgi­ną, wy­pe­łnia­jąc obo­wi­ązek, ale bra­ku­je im od­po­wied­nie­go za­an­ga­żo­wa­nia, tego cze­goś, co spra­wia, że prze­ci­ęt­ny re­krut sta­je się ma­szy­ną bo­jo­wą. Pan Ra­ina jest przed­sta­wi­cie­lem za­tro­ska­nych oby­wa­te­li, eli­ty, któ­rej szcze­gól­nie na ser­cu leży do­bro kra­ju. Po­my­śl, co się sta­nie, gdy doj­dzie do woj­ny i, nie daj Bóg, In­die po­nio­są klęskę. Nie mu­szę ci chy­ba tego tłu­ma­czyć. Le­piej prze­ciw­dzia­łać, a to być może ostat­ni mo­ment na to.

– Jak licz­na to będzie gru­pa?

– Kil­ka­dzie­si­ąt osób, nie wi­ęcej niż pi­ęćdzie­si­ąt. Głów­nie od nas i jesz­cze paru ko­le­siów z de­san­tu i Roy­al Ma­ri­nes. Do­sta­nie­cie przy­dział do po­szcze­gól­nych od­dzia­łów. Z wia­do­mych względów rząd woli nie wy­sy­łać re­gu­lar­nych od­dzia­łów, a do­rad­cy to tyl­ko do­rad­cy – ka­żdy może ich za­trud­nić.

Spryt­nie po­my­śla­ne. Ofi­cjal­nie Lon­dyn ma czy­ste ręce, a że ja­cyś pod­da­ni kró­lo­wej bio­rą udział w szko­le­niach, to ich spra­wa. Na­to­miast przy­dział do jed­no­stek Sa­mo­wi od razu sko­ja­rzył się z wy­wia­dem. Ache­son spo­dzie­wa się z pew­no­ścią, że zbio­rą i prze­ka­żą mu in­for­ma­cje, ja­kie są na­stro­je w ar­mii, co my­ślą ofi­ce­ro­wie i jak wi­dzą przy­szło­ść, a on dy­plo­ma­tycz­nym ka­na­łem nada to rządo­wi.

A ten Hin­dus? Ża­den za­tro­ska­ny oby­wa­tel, na­wet naj­bar­dziej dzia­ny, nie wy­stępu­je z po­dob­ną ini­cja­ty­wą bez wcze­śniej­sze­go ro­ze­zna­nia w sy­tu­acji.

Ra­ina przy oka­zji pró­bu­je ugrać coś dla sie­bie, ale to już Sama nie in­te­re­so­wa­ło. Fa­cet na­le­żał do uprzy­wi­le­jo­wa­nej ka­sty, to było wi­dać po tym, jak się za­cho­wy­wał, ubie­rał i ćmił śmier­dzącą cy­ga­ret­kę, od dymu któ­rej Sama szczy­pa­ły oczy.

Hin­du­so­wi to naj­wy­ra­źniej nie prze­szka­dza­ło. Na jego zło­tych spin­kach do ko­szu­li wy­sa­dza­nych chy­ba bry­lan­ta­mi po­ły­ski­wa­ły świetl­ne re­flek­sy.

„Za­tro­ska­ny oby­wa­tel”, aku­rat.

Ache­son kręcił się przy nim jak fry­ga, więc fa­cet na­praw­dę był dzia­ny.

– Jak dłu­go po­trwa kon­trakt? – za­py­tał Pic­kett o je­den z naj­istot­niej­szych szcze­gó­łów wy­jaz­du.

– Trzy mie­si­ące to mi­ni­mum. Od ka­żde­go na­stęp­ne­go kwar­ta­łu wy­na­gro­dze­nie idzie w górę. Na­szym pra­co­daw­com cho­dzi o ci­ągło­ść. Pierw­szy okres ma obej­mo­wać dwa lata, ale to nie ko­niec. Je­że­li się spraw­dzisz, to mo­żesz prze­jść do przy­jem­niej­szej ro­bo­ty niż bie­ga­nie po gó­rach i za­cząć szko­lić ochro­nę. Wy­obraź so­bie, jaka to jest kasa.

Na­wet nie pró­bo­wał. Lu­dzi po­kro­ju Mo­ha­na Ra­iny spo­ty­kał częściej, ni­żby się mo­gło wy­da­wać. Za­cho­wy­wa­li się ró­żnie. Wie­lu z nich to zwy­czaj­ni buce prze­ko­na­ni o wła­snej nie­zwy­kło­ści, ale zda­rza­li się też nor­mal­ni, oczy­ta­ni, mili lu­dzie bez na­zbyt po­chleb­ne­go mnie­ma­nia o so­bie.

– Ile mam cza­su na za­sta­no­wie­nie?

Ache­son zmru­żył oczy, nie ta­kie­go py­ta­nia ocze­ki­wał.

– A ile po­trze­bu­jesz?

– Do wie­czo­ra, sir.

– Do­bra. Cze­kam do dzie­wi­ęt­na­stej. – Ton ka­pi­ta­na stward­niał, z po­cząt­ko­wej wy­lew­no­ści nie po­zo­stał ślad.

Pic­kett wstał, ukło­nił się i wy­sze­dł, mi­ja­jąc w holu zwa­li­ste­go bro­da­cza pod­pie­ra­jące­go ścia­nę. Ob­rzu­ci­li się spoj­rze­nia­mi, bez słów. Jesz­cze nie zo­sta­li ko­le­ga­mi. Typ na pew­no nie po­cho­dził z SAS-u. Je­że­li już, to z Roy­al Ma­ri­nes.

Sa­mu­el wy­sze­dł na uli­cę. Miał cały dzień dla sie­bie, ale nie za­mie­rzał go zmar­no­wać. Skon­tak­tu­je się z kim trze­ba i do­wie szcze­gó­łów. Nie po­dej­mo­wał de­cy­zji pod wpły­wem im­pul­su.

Tym­cza­sem Ache­son si­ęgnął po li­stę le­żącą obok Mo­ha­na i od­ha­czył na niej ko­lej­ne na­zwi­sko. Ze­sta­wie­nie obej­mo­wa­ło sze­śćdzie­si­ąt dwie oso­by, z tego co naj­mniej dzie­si­ęć od­pad­nie z przy­czyn ro­dzin­nych i zdro­wot­nych. Nie wszyst­kim też już się chcia­ło. Słu­żba na­le­ża­ła do trud­nych, przy czym ry­zy­ko utra­ty ży­cia, wbrew temu, co ka­pi­tan twier­dził, było spo­re.

– Co z nim? – Hin­dus jak­by się ock­nął, po­ru­szyw­szy się pierw­szy raz od wy­jścia Pic­ket­ta.

– Zgo­dzi się. Jesz­cze o tym nie wie, ale jest nasz.

– W czym się spe­cja­li­zu­je?

– To snaj­per. Naj­lep­szy, ja­kie­go znam. Tra­fia w cel z od­le­gło­ści mili. Nie żar­tu­ję – za­strze­gł się Ache­son. – Jest wart ka­żdych pie­ni­ędzy, ja­kie na nie­go wy­da­my.

– Dla­cze­go od­sze­dł?

– Bo jest in­dy­wi­du­ali­stą i eks­cen­try­kiem. Nie zno­si, gdy się mu coś na­rzu­ca. Te­raz pój­dzie do pubu i za­cznie spraw­dzać w In­ter­ne­cie ka­żdy szcze­gół, a roz­pocz­nie od cie­bie.

Brwi Hin­du­sa po­wędro­wa­ły do góry.

– Jak mam to ro­zu­mieć?

– W dzi­siej­szych cza­sach nikt nie jest ano­ni­mo­wy. Na­le­ży się z tym po­go­dzić.

Mo­han Ra­ina nie miał nic do ukry­cia. Nie ci­ąży­ły na nim żad­ne za­rzu­ty o cha­rak­te­rze kry­mi­nal­nym, pra­wo ła­mał umiar­ko­wa­nie często, nie tyle na­wet ła­mał, ile na­gi­nał, cze­mu sprzy­jał wy­jąt­ko­wo ko­rup­cjo­gen­ny sys­tem po­li­tycz­ny i go­spo­dar­czy In­dii. Bez zna­jo­mo­ści i „do­ta­cji” ani rusz. Bra­li i da­wa­li wszy­scy, ina­czej się nie dało. Prze­tar­gi, a ja­kże, były, ale wy­gry­wa­li je ci, któ­rzy po­sma­ro­wa­li gdzie i komu trze­ba. Prze­ta­cza­jące się co ja­kiś czas przez me­dia we­zwa­nia o ogra­ni­cze­nie kom­pro­mi­tu­jących kraj prak­tyk po­zo­sta­wa­ły pu­sty­mi slo­ga­na­mi. Żad­ne­mu z de­cy­den­tów zmia­ny nie były na rękę.

Mo­han Ra­ina był bo­ga­ty, ten fakt nie pod­le­gał dys­ku­sji. Jego ro­dzi­na do­ro­bi­ła się na prze­my­śle stocz­nio­wym. Rów­nie moc­no jak pie­ni­ądze Ra­ina ko­chał swój kraj, to dru­gi nie­pod­wa­żal­ny fakt.

Chi­ńczy­ków nie da­rzył sym­pa­tią, co wy­ni­ka­ło ze względów biz­ne­so­wych, re­li­gij­nych i kul­tu­ro­wych. Jego osta­tecz­ne po­glądy ukszta­łto­wa­ły się nie­daw­no, gdy czyn­nie włączył się w kam­pa­nię wy­bor­czą obec­ne­go pre­zy­den­ta. Suk­ces jego kan­dy­da­ta prze­sądził o wy­bo­rze dal­szej dro­gi Mo­ha­na, któ­ry zwi­ązał się wów­czas z gru­pą do­rad­ców ma­jących spo­ry wpływ na de­cy­zje po­dej­mo­wa­ne w mi­ni­ster­stwie obro­ny. Sta­no­wi­li swe­go ro­dza­ju nie­for­mal­ny think tank. To wte­dy za­czął po­strze­gać Pe­kin i Is­la­ma­bad jako śmier­tel­ne za­gro­że­nie, a kraj jako ob­lężo­ną twier­dzę. Sko­ro przy­ja­ciół nie było w naj­bli­ższym sąsiedz­twie, na­le­ża­ło po­szu­kać da­lej.

Po­my­sł ze spro­wa­dze­niem do­rad­ców woj­sko­wych zna­jo­mi w mi­ni­ster­stwie uzna­li za ge­nial­ny i przy­kla­snęli jego ini­cja­ty­wie. Użył więc swo­ich kon­tak­tów i pie­ni­ędzy, dzi­ęki cze­mu do­ta­rł do Ache­so­na – jak się oka­za­ło, nie­mal w ostat­nim mo­men­cie. Ar­mia po­trze­bo­wa­ła wzmoc­nie­nia i nie cho­dzi­ło tu o pro­sty za­kup dział, czo­łgów czy sa­mo­lo­tów. Sys­tem na­le­ża­ło uspraw­nić przez do­la­nie do baku do­pa­la­czy.

To okre­śle­nie bar­dzo się Mo­ha­no­wi po­do­ba­ło. Żo­łnie­rze SAS do roli do­pa­la­czy nada­wa­li się jak mało kto. Je­śli oni się nie spraw­dzą, to nikt.

Nie za­bra­kło gło­sów sprze­ci­wu, ale Ra­ina wie­dział swo­je. Jego ro­da­kom spo­ro bra­ko­wa­ło do osi­ągni­ęcia za­do­wa­la­jące­go po­zio­mu wy­szko­le­nia. Szko­le­nie musi ja­kiś czas po­trwać, nie­mniej je­śli sko­ńczy się przed ewen­tu­al­ną woj­ną, to do­brze, a je­śli wal­ki roz­pocz­ną się wcze­śniej, a do­rad­cy znaj­dą się na li­nii fron­tu, to jesz­cze le­piej. Przez całe de­ka­dy Wiel­ka Bry­ta­nia ro­bi­ła w In­diach, co chcia­ła, te­raz przy­szła pora na spła­tę dłu­gu.

– Kogo mamy na­stęp­ne­go? – za­py­tał Mo­han z wy­stu­dio­wa­ną obo­jęt­no­ścią.

– Star­sze­go sie­rżan­ta Ri­char­da Hor­na.

– Zo­bacz­my, co to za je­den i co sobą re­pre­zen­tu­je. Niech wej­dzie. – Hin­dus za­pa­lił ko­lej­ną cy­ga­ret­kę be­edi, uda­jąc, że nie do­strze­ga po­iry­to­wa­ne­go spoj­rze­nia an­go­la. Miał to gdzieś. W ko­ńcu on wy­kła­da for­sę, a nie ten na­ga­niacz. Tyl­ko to się li­czy, czyż nie?

***

W pierw­szym z na­po­tka­nych spo­żyw­cza­ków Sam ku­pił so­bie kawę i wy­pił ją na uli­cy. Po­sta­no­wił, że z lun­chem się wstrzy­ma. Je­dze­nie nie na­le­ża­ło do jego ulu­bio­nych spor­tów. Uwa­żał, że na ko­fe­inie mo­żna za­je­chać o wie­le da­lej. Kie­dy już znaj­dzie się na za­słu­żo­nej eme­ry­tu­rze, za­ło­ży wła­sny biz­nes. Za­cznie od jed­ne­go miej­sca, gdzie w roz­sąd­nej ce­nie da się wy­pić kawę z wy­ższej pó­łki. Star­buck­so­wi się uda­ło, to dla­cze­go jemu ten in­te­res mia­łby nie wy­jść? Naj­wy­żej za­ta­ńczy z kon­ku­ren­cją śmier­tel­ną rum­bę.

Uśmie­chał się w du­chu, wa­żąc ar­gu­men­ty. W nor­mal­nym ży­ciu tak się nie da. Na woj­nie to co in­ne­go, po­tra­fił jed­nak od­dzie­lić jed­no od dru­gie­go. Ja­koś po­sła­nie na tam­ten świat po­nad trzy­dzie­stu osób nie wpły­nęło na to, jak spał czy funk­cjo­no­wał w spo­łe­cze­ństwie. Do­sko­na­le wie­dział, że li­kwi­do­wał dra­ni. Może poza jed­nym przy­pad­kiem z Ni­ge­rii, gdzie wda­li się w wy­mia­nę ognia z miej­sco­wy­mi se­pa­ra­ty­sta­mi. Do ko­ńca nie wie­dział, czy ko­bie­ta, któ­ra wbie­gła na li­nię strza­łu, na­le­ża­ła do gru­py eks­tre­mi­stów, czy też była przy­pad­ko­wą ofia­rą go­re­jące­go od wie­lu lat kon­flik­tu, ale nie wni­kał w to za bar­dzo. To było daw­no. Na­wet je­śli to był błąd, to ka­żdy ma pra­wo go po­pe­łnić.

Z tego, co mó­wił Ache­son, pod­czas pla­no­wa­ne­go kon­trak­tu do po­dob­ne­go zda­rze­nia ra­czej nie doj­dzie, jak już, to na­prze­ciw­ko nich sta­ną świet­nie wy­szko­le­ni Chi­ńczy­cy. À pro­pos „świet­nie wy­szko­le­ni”… Mie­li do­ra­dzać Hin­du­som czy za nich wal­czyć? Ka­pi­tan wy­ra­źnie uni­kał jed­no­znacz­nej od­po­wie­dzi, więc za­pew­ne jed­no i dru­gie. Często do­pie­ro po przy­by­ciu na miej­sce oka­zy­wa­ło się, cze­go tak na­praw­dę klient od nich ocze­ku­je, a praw­dę mó­wi­ąc, Mo­ha­no­wi Ra­inie nie ufał ani tro­chę. Za ład­nie to wszyst­ko wy­gląda­ło, by mo­gło być praw­dzi­we.

Spraw­dził go­ścia w In­ter­ne­cie, ale nie­wie­le zna­la­zł na jego te­mat, same plot­ki. Był bo­ga­ty, po­cho­dził z po­łud­nia, ze sta­nu Kar­na­ta­ka. Ro­dzi­na do­ro­bi­ła się na stocz­ni i jako ar­ma­to­rzy, fir­mę za­ło­ży­li dziad i wuj pana Ra­iny. Mo­han stu­dio­wał – i tu cie­ka­wost­ka – nie w Lon­dy­nie, ale w Niem­czech, kon­kret­nie na Uni­wer­sy­te­cie Tech­nicz­nym w Mo­na­chium. Po po­wro­cie do kra­ju zwi­ązał się z kręga­mi hin­du­istycz­ny­mi. Może nie zo­stał fa­na­ty­kiem, ale był bli­sko. O tym wszyst­kim in­for­mo­wa­ły in­ter­ne­to­we an­glo­języcz­ne wy­da­nia „The Ti­mes of In­dia” i „The Hin­du”.

W ży­ciu Mo­ha­na bra­ko­wa­ło skan­da­li. Pod tym względem oka­zał się zu­pe­łnie czy­sty. Nikt nie wi­ązał go z ja­kąś sek­su­al­ną bądź ko­rup­cyj­ną afe­rą, co niby do­brze o nim świad­czy­ło, acz­kol­wiek Pic­kett nie był aż tak na­iw­ny, by bez­kry­tycz­nie przyj­mo­wać wszyst­ko, co funk­cjo­no­wa­ło w prze­strze­ni me­dial­nej. Może Ra­ina ko­rum­po­wał naj­sku­tecz­niej, a może miał ple­cy, o któ­re roz­bi­ja­ły się wszyst­kie fale nio­sące za­gro­że­nie dla ka­rie­ry.

Sa­mu­el nie znał żad­ne­go spe­ca od in­dyj­skiej po­li­ty­ki. Kum­plo­wał się za to z go­ściem, któ­ry po sko­ńczo­nej słu­żbie wstąpił na uni­wer­sy­tet i uko­ńczył po­li­to­lo­gię, a od tego cza­su wy­stępo­wał nie­raz jako eks­pert od po­li­ty­ki mi­ędzy­na­ro­do­wej. Brian od lat miesz­kał w Lon­dy­nie. Nic się nie sta­nie, jak do nie­go za­te­le­fo­nu­je.

Do­pił kawę, ci­snął pa­pie­ro­wy ku­bek do ku­bła, wy­brał nu­mer i po­cze­kał na po­łącze­nie. Ode­zwa­ła się…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej