Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tygrys i smok. Nowy porządek świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Tygrys i smok. Nowy porządek świata - ebook

Świat wstrzymał oddech, kiedy grupa uderzeniowa amerykańskiego lotniskowca uległa zagładzie w wybuchu jądrowym tuż przed chińską inwazją na Tajwan. Zegar atomowej zagłady powinien obwieścić koniec świata, jednak Chiny nie poszły za ciosem, a USA nie spopieliło domniemanego agresora.

Oba supermocarstwa cofnęły się znad krawędzi anihilacji, lecz konflikt bynajmniej nie wygasł...

Wielka wojna zatem wybucha tam, gdzie może zebrać najbardziej krwawe żniwo. Najludniejsza demokracja świata staje w ogniu. Do zmagań dołączają kolejne potęgi.

Tymczasem z dala od rzezi i huku dział niepokorny Chris Carlson nadal toczy swoją prywatną batalię o prawdę, wolność i życie.

Jeśli przegra, Nowy Porządek Świata odbierze to wszystko i jemu, i milionom innych ludzi.

 

W cyklu ukazały się:

Zasady gry
Tygrys i Smok

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66955-17-2
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Co tu dużo mó­wić, Bha­rat Jo­ga­nan­da był dra­niem. Co wi­ęcej, był dra­niem ja­kich mało.

Uro­dził się dra­niem, żył jak drań i za­pew­ne taki też umrze. Od dziec­ka spra­wiał kło­po­ty, a te­raz sie­dział w aresz­cie i nie za­no­si­ło się na to, by szyb­ko z nie­go wy­sze­dł.

Sąd wle­pił mu trzy mie­si­ące po­zba­wie­nia wol­no­ści za wal­ni­ęcie ka­pra­la w pysk i wy­bi­cie mu trzech zębów – a za­tem nie­du­żo, wy­cho­dził bo­wiem je­den mie­si­ąc za je­den ząb. Co to jest. A nic by w ogó­le nie było, gdy­by ten du­pek nie po­le­ciał ze skar­gą do po­rucz­ni­ka. Na nie­szczęście dla Bha­ra­ta po­le­ciał. Jo­ga­nan­da zo­stał za­trzy­ma­ny i od­sta­wio­ny do aresz­tu w Leh, a te­raz mu­siał od­po­ku­to­wać za swo­je. Trud­no, pe­chow­cy już tak mają.

Jo­ga­nan­da prze­ci­ągnął się, usia­dł na pry­czy i za­czął wpa­try­wać się w nie­wiel­kie za­kra­to­wa­ne okien­ko, przez któ­re do po­miesz­cze­nia wpa­dał już mdły po­blask świ­tu.

Ko­lej­ny dzień za­po­wia­dał się nie­cie­ka­wie. Na po­cząt­ku dzie­lił celę z sie­rżan­tem po­dej­rza­nym o przy­własz­cze­nie znacz­nej kwo­ty z kasy pu­łku oraz sze­re­gow­cem, tępym gó­ra­lem, któ­ry pró­bo­wał skra­ść te­le­wi­zor ze stra­ga­nu w Leh, gdzie sta­cjo­no­wał jego ba­ta­lion. Ku­piec, ma­jący ukła­dy z sze­fo­stwem gar­ni­zo­nu, po­ska­rżył się komu trze­ba i ko­lej­ny pe­cho­wiec sko­ńczył za kra­ta­mi. Za­pew­ne wy­le­ci z ar­mii, ale wcze­śniej od­sie­dzi swo­je i jesz­cze będzie mu­siał za­pła­cić han­dla­rzo­wi za znisz­czo­ny to­war. Nie­któ­rzy po­tra­fią wy­eg­ze­kwo­wać swo­je pra­wa… Bha­ra­ta to jed­nak nie ob­cho­dzi­ło. Naj­wa­żniej­sze, że on miał spo­kój.

Przed­wczo­raj mal­wer­san­ta i pe­cho­we­go ra­bu­sia prze­nie­sio­no gdzie in­dziej, więc Jo­ga­nan­da zo­stał sam i praw­dę mó­wi­ąc, nie na­rze­kał. Poza kom­for­tem pu­stej celi miał jesz­cze jed­no udo­god­nie­nie: do­sta­wał lep­sze żar­cie niż prze­ci­ęt­ny aresz­tant. To dru­gie, a być może i to pierw­sze, za­wdzi­ęczał po­pu­lar­no­ści, jaką się cie­szył wśród stra­żni­ków, ale nie tyl­ko. Otóż Bha­rat Jo­ga­nan­da był wi­ce­mi­strzem kra­ju w za­pa­sach. Przy stu osiem­dzie­si­ęciu cen­ty­me­trach wzro­stu wa­żył sto pi­ęt­na­ście ki­lo­gra­mów i by­naj­mniej nie był wo­rem tłusz­czu. Ogrom­ną siłą fi­zycz­ną nad­ra­biał bra­ki tech­nicz­ne, w dło­niach zgi­nał że­la­zne szta­by. Ro­bił wra­że­nie pro­sto­dusz­ne­go osi­łka, ale to tyl­ko po­zo­ry, po­tra­fił się zna­le­źć w ka­żdej sy­tu­acji. Ce­nił go sam do­wód­ca dy­wi­zji i wy­żsi ofi­ce­ro­wie, a że przy oka­zji był roz­ra­bia­ką? Cóż, tacy jak on już tak mają.

Ostat­nio prze­sa­dził, to fakt. Ka­pral to jed­nak pod­ofi­cer, a on miał rap­tem sto­pień star­sze­go sze­re­go­we­go, obie­ca­no mu jed­nak, że jak wy­gra na­stęp­ne za­wo­dy do­wódz­twa kor­pu­su, od razu zo­sta­nie młod­szym sie­rżan­tem. Jo­ga­nan­dzie taki układ pa­so­wał, ofi­ce­rom też. Cze­go chcieć wi­ęcej?

Od­głos pod­ku­tych bu­tów na ko­ry­ta­rzu zwró­cił uwa­gę Bha­ra­ta. Za wcze­śnie na spa­cer, jesz­cze nie na­de­szła na­wet pora śnia­da­nia. O co więc może cho­dzić?

Usły­szał szczęk klu­cza prze­kręca­ne­go w zam­ku i zgrzyt za­wia­sów. W pro­sto­kąt­nej pla­mie świa­tła uka­za­ła się po­stać od­dzia­ło­we­go.

– To twój szczęśli­wy dzień – po­wie­dział kla­wisz, od­su­wa­jąc się na bok. – Nie rób tyl­ko ni­cze­go głu­pie­go.

Ru­szy­li ko­ry­ta­rzem w stro­nę klat­ki scho­do­wej, a po­tem w górę, tam gdzie urzędo­wa­ła ad­mi­ni­stra­cja.

Bha­rat nie tyle ma­sze­ro­wał, co szu­rał ze­lów­ka­mi po be­to­no­wej po­sadz­ce, uwa­ża­jąc, by nie zgu­bić bu­tów, z któ­rych wy­ci­ągni­ęto sznu­ro­wa­dła. Wszyst­kie oso­by z per­so­ne­lu, któ­re go mi­ja­ły, nie dość, że w ogó­le go za­uwa­ża­ły, to jesz­cze pa­trzy­ły nań jak­by z pew­nym sza­cun­kiem bądź na­dzie­ją. Jego nie­po­kój tyl­ko wzró­sł – taka aten­cja musi ozna­czać kło­po­ty. Wcze­śniej tacy mili nie byli, bądź co bądź dzie­li­ła ich spo­łecz­na prze­pa­ść.

Na­czel­ni­ko­wi, chu­de­mu mężczy­źnie o po­ci­ągłej twa­rzy, ze sta­ran­nie wy­pie­lęgno­wa­ny­mi wąsi­ka­mi za­wa­diac­ko pod­kręco­ny­mi do góry i wło­sa­mi po­ci­ągni­ęty­mi bry­lan­ty­ną, to­wa­rzy­szył ćmi­ący pa­pie­ro­sa ka­pi­tan Ravi Sa­ra­va­na­ku­mar, do­wód­ca kom­pa­nii Jo­ga­nan­dy.

At­mos­fe­ra w po­miesz­cze­niu była gęsta, i to nie tyl­ko z po­wo­du ty­to­nio­we­go dymu uno­szące­go się pod su­fi­tem. Ka­pi­ta­na naj­wy­ra­źniej coś tra­pi­ło, był zde­ner­wo­wa­ny i smut­ny jed­no­cze­śnie. W po­dob­nym sta­nie Bha­rat nie wi­dział go ni­g­dy wcze­śniej. Ow­szem, by­wał zły, a na­wet wście­kły, ale tyl­ko wte­dy, gdy pod­wład­ni kom­bi­no­wa­li na boku albo też nie an­ga­żo­wa­li się w na­le­ży­tym stop­niu w cykl szko­leń, któ­ry nie­daw­no wdro­żo­no w jed­no­st­ce.

Po­wie­dzieć, że Sa­ra­va­na­ku­mar był przy­stoj­nia­kiem, to tyle, co nic nie po­wie­dzieć. Jego ku­zyn Ala­gar ro­bił ka­rie­rę w fil­mie, ale to ra­czej za ka­pi­ta­nem ko­bie­ty wci­ąż ogląda­ły się na uli­cy – bo to i uro­da, i po­sta­wa, no i mun­dur, oczy­wi­ście. Bha­rat czuł się przy nim jak ofia­ra nie­uda­ne­go eks­pe­ry­men­tu ge­ne­tycz­ne­go.

Jo­ga­nan­da po­ci­ągnął no­sem, prze­ry­wa­jąc w ten spo­sób przedłu­ża­jącą się ci­szę.

Na­czel­nik spoj­rzał na nie­go z od­ra­zą, ka­pi­tan z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Za­pa­lisz?

Przy­tak­nął. Ka­jah be­edi nie na­le­ża­ły do jego ulu­bio­nych ma­rek, ale da­ro­wa­ne­mu ko­nio­wi w zęby się nie pa­trzy. Po­często­wał się i po­cze­kał, aż do­sta­nie za­pal­nicz­kę. Wci­ąż stał. Oni sie­dzie­li.

– Wiesz, jak cię ce­nię – za­czął do­wód­ca kom­pa­nii.

Do­świad­cze­nie pod­po­wie­dzia­ło Bha­ra­to­wi, że te­raz wszyst­ko może się zda­rzyć. Naj­wy­ra­źniej cze­goś od nie­go chcie­li.

– Pa­mi­ętasz mo­je­go młod­sze­go bra­ta? – Ka­pi­tan wzdry­gnął się, gdy to mó­wił.

– Bi­ma­la?

Oczy Sa­ra­va­na­ku­ma­ra wbi­ły się w pod­wład­ne­go ni­czym dwa szty­le­ty.

– On nie żyje. Za­bi­li go par­szy­wi Chi­ńczy­cy, a ty po­mo­żesz mi go po­mścić.

***

Od­dy­cha­nie na wy­so­ko­ści po­nad czte­rech ty­si­ęcy me­trów przy­cho­dzi­ło Bha­ra­to­wi z tru­dem.

A to nie wszyst­ko. Lo­do­wa­ty wiatr prze­ni­kał przez mun­du­ry. Na nic zda­wa­ły się do­dat­ko­we war­stwy odzie­ży, czap­ki, kap­tu­ry i sza­li­ki, któ­re zda­niem Bha­ra­ta tyl­ko krępo­wa­ły ru­chy. Le­piej mieć na so­bie mniej, a po­ru­szać się zwin­niej i szyb­ciej. Nie wszy­scy po­dzie­la­li tę opi­nię. Byli i tacy, któ­rym to nie wa­dzi­ło, a wprost prze­ciw­nie. Praw­do­po­dob­nie uzna­li, że do­dat­ko­wy swe­ter za­bez­pie­czy przed ude­rze­niem prętem czy ostrzem noża.

Idio­ci. Kom­plet­ni idio­ci.

Na szczęście dziś miał przy so­bie sa­mych sta­rych wy­ja­da­czy, któ­rym gra­nicz­ne po­tycz­ki nie były obce.

Nie da­lej jak dzie­si­ęć dni temu pa­trol, któ­rym do­wo­dził po­rucz­nik Bi­mal Sa­ra­va­na­ku­mar, wpa­dł w chi­ńską za­sadz­kę. Ofi­cer zo­stał ran­ny, lecz jego pod­wład­ni z na­ra­że­niem ży­cia wy­nie­śli go z ko­tło­wa­ni­ny. Zma­rł pó­źniej w szpi­ta­lu z po­wo­du rany gło­wy i wy­zi­ębie­nia. Z pęk­ni­ęciem pod­sta­wy czasz­ki jego szan­se na prze­ży­cie od po­cząt­ku zda­wa­ły się nie­wiel­kie.

Dziś na­stąpi re­wa­nż, ale taki, że Chi­ńczy­kom pój­dzie w pi­ęty. Nie na dar­mo ka­pi­tan Ravi Sa­ra­va­na­ku­mar przy­pro­wa­dził na pła­sko­wyż naj­wi­ęk­szych za­bi­ja­ków w ba­ta­lio­nie.

Cały ten ob­szar już od daw­na był are­ną za­żar­tych walk to­czo­nych przy uży­ciu pi­ęści, ka­mie­ni i bia­łej bro­ni. Żo­łnie­rzom obu stron wy­cho­dzącym na pa­tro­le nie wy­da­wa­no ka­ra­bi­nów z oba­wy, żeby ko­lej­na roz­ró­ba nie wy­mknęła się spod kon­tro­li.

Z po­cząt­ku nie wy­gląda­ło to gro­źnie. Żo­łnie­rze ob­rzu­ca­li się obel­gami, ko­muś roz­wa­lo­no nos i wy­bi­to zęby, więc in­cy­den­ty ba­ga­te­li­zo­wa­no. Do­pie­ro gdy za­częło przy­by­wać ofiar śmier­tel­nych, spra­wą za­in­te­re­so­wa­ły się kra­jo­we me­dia, a w ślad za nimi po­szły naj­wi­ęk­sze świa­to­we por­ta­le in­for­ma­cyj­ne. Woj­na na pi­ęści w Hi­ma­la­jach sta­ła się zna­na ka­żde­mu prze­ci­ęt­ne­mu miesz­ka­ńco­wi glo­bu, któ­ry choć tro­chę in­te­re­so­wał się spra­wa­mi mi­ędzy­na­ro­do­wy­mi.

Rządy Chi­ńskiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej i Re­pu­bli­ki In­dii usztyw­ni­ły sta­no­wi­ska. Za­częto mó­wić o no­wej woj­nie. W spor­ny re­jon ści­ąga­no ko­lej­ne od­dzia­ły. Gład­kie sło­wa dy­plo­ma­tów su­ge­ro­wa­ły de­eska­la­cję, jed­nak wie­lu te po­zo­ry nie mo­gły zmy­lić.

Bha­rat ści­ągnął ręka­wicz­ki i po­chu­chał na zzi­ęb­ni­ęte dło­nie. Przed sobą miał wzgó­rze 5104, o któ­re nie raz i nie dwa szła wal­ka na śmie­rć i ży­cie.

Stra­te­gicz­ny punkt to nic in­ne­go jak wy­sta­jąca z pła­sko­wy­żu ska­ła, na któ­rą trud­no było się wdra­pać, a co do­pie­ro na niej wal­czyć.

Sto­jący obok Jo­ga­nan­dy żo­łnierz ści­skał w rękach drzew­ce ze zwi­ni­ętą fla­gą. Gdy już ze­pchną Chi­ńczy­ków ze szczy­tu, ob­wiesz­czą świa­tu, kto zo­stał zwy­ci­ęz­cą.

Mo­gli tyl­ko wy­grać, po­ra­żka nie wcho­dzi­ła w ra­chu­bę. W na­gro­dę ra­czej nie do­sta­nie me­da­lu, bo wszyst­ko, co ro­bi­li, było nie­le­gal­ne, ale chcąc ich uka­rać, na­le­ża­ło­by za­cząć od ka­pi­ta­na, a da­lej po­le­cieć po do­wód­cach plu­to­nów, sze­fa ba­ta­lio­nu i pu­łku, a to z oczy­wi­stych po­wo­dów było nie­re­al­ne.

Wraz z Bha­ra­tem w wąskiej niec­ce, środ­kiem któ­rej pły­nął stru­mień, sta­ło ze stu żo­łnie­rzy, i to ta­kich, któ­rzy nie bali się zaj­rzeć śmier­ci w oczy.

Cze­ka­li na znak.

Sa­ra­va­na­ku­mar wci­ąż się wa­hał. Ga­pił się przez lor­net­kę, za­gry­zał usta i marsz­czył czo­ło. Ob­cho­dzący gra­ni­cę chi­ński pa­trol na­dal się nie po­ja­wiał. Dzie­si­ęciu po­gra­nicz­ni­ków nie sta­no­wi­ło pro­ble­mu, bar­dziej cho­dzi­ło o to, żeby in­for­ma­cje o in­cy­den­cie jak naj­pó­źniej do­ta­rły do chi­ńskie­go szta­bu. Bha­ra­ta w za­sa­dzie to nie in­te­re­so­wa­ło. Lu­bił wal­czyć i tyle, był w tym do­bry, a przy­naj­mniej nada­rzy się oka­zja, by po­ka­zać, ile jest wart.

– Na­przód!

Za­częli biec roz­ci­ągni­ęci w krót­ką ty­ra­lie­rę. Płu­ca Jo­ga­nan­dy pra­co­wa­ły jak mie­chy, sa­pał ni­czym pa­ro­wóz, a mimo to nie zwal­niał. Jako je­den z pierw­szych do­pa­dł ska­ły i za­czął się wspi­nać, po­ma­ga­jąc so­bie ręka­mi.

Ka­mień, któ­rym obe­rwał w czo­ło, tyl­ko zdo­pin­go­wał go do jesz­cze wi­ęk­sze­go wy­si­łku. Z rany po­cie­kła krew, któ­rą wy­ta­rł od­ru­cho­wo wierz­chem ręka­wa. Ko­lej­ny skal­ny odła­mek omal nie zła­mał Bha­ra­to­wi że­bra. Bo­la­ło, ale na taki ból był przy­go­to­wa­ny. Od­no­sił po­wa­żniej­sze kon­tu­zje.

Uchy­lił się przed na­stęp­nym po­ci­skiem, co po­skut­ko­wa­ło tym, że przy­jął go na sie­bie ka­pi­tan. Ofi­cer na­wet nie jęk­nął. God­ne po­chwa­ły, zwłasz­cza że do tej pory Bha­rat miał go za cie­nia­sa.

Ry­cząc wnie­bo­gło­sy, po­ko­nał ostat­nie me­try, co dla nie­go sta­no­wi­ło wy­czyn wi­ęk­szy niż sama wal­ka. Ser­ce wa­li­ło mu jak mło­tem. Za­sa­pał się, ale naj­gor­sze już za nim.

Wy­krzy­wio­na gry­ma­sem zło­ści twarz chi­ńskie­go pod­ofi­ce­ra oraz gniew­ne okrzy­ki nie po­zo­sta­wia­ły złu­dzeń co do tego, kto tu jest in­tru­zem. Prze­stał my­śleć, zda­jąc się na in­stynkt.

Wy­pro­wa­dził po­tężny cios. Chciał tra­fić prze­ciw­ni­ka w szczękę, lecz sam mu­siał uwa­żać. Zna­la­zł się pra­wie na sa­mym szczy­cie, a miej­sca tu tyle, co kot na­pła­kał. Je­den błęd­ny krok i po­le­ci w dół. To samo do­ty­czy­ło Chi­ńczy­ka wci­ąż mio­ta­jące­go obe­lgi pod ad­re­sem Hin­du­sa, co oczy­wi­ście nie mo­gło po­zo­stać bez od­po­wie­dzi.

Prze­ciw­nik do­rów­ny­wał Bha­ra­to­wi siłą i wzro­stem, a jego bły­ska­wicz­ne cio­sy spra­wi­ły, że za­pa­śni­ko­wi za­kręci­ło się w gło­wie, a nogi zmi­ękły w ko­la­nach.

Z tru­dem prze­zwy­ci­ężył sła­bo­ść i przy­stąpił do ata­ku. Od okła­da­nia pi­ęścia­mi wo­lał wal­kę w zwar­ciu, gdzie mógł za­sto­so­wać jed­ną z za­pa­śni­czych tech­nik i wy­ko­rzy­stać swą wy­jąt­ko­wą siłę. Szko­puł w tym, że za­wod­nik, na któ­re­go tra­fił, był wy­szko­lo­ny rów­nie do­brze, może na­wet le­piej, bo w za­gad­ko­wy spo­sób wy­zwo­lił się z uści­sku i sam za­czął go du­sić. Jesz­cze tro­chę, a Bha­ra­to­wi krew prze­sta­nie do­cho­dzić do mó­zgu i stra­ci przy­tom­no­ść.

Ostat­kiem sił pod­ci­ął Chi­ńczy­ko­wi nogi i spa­dł na nie­go ca­łym ci­ęża­rem cia­ła. Po­tur­la­li się w dół, wy­wra­ca­jąc in­nych wal­czących. W ko­ńcu uścisk ze­lżał, a Hin­dus usia­dł na par­szyw­cu i za­pra­wił go z łok­cia.

Ktoś go kop­nął, lecz nie zwró­cił na to uwa­gi. Wzrok wbił w ka­mień wiel­ko­ści pi­ęści le­żący tuż obok. Zła­pał go i z roz­ma­chem wal­nął w cze­rep oszo­ło­mio­ne­go żo­łnie­rza. Pó­źniej wstał, cały się trzęsąc. To, czy po­zba­wił ko­goś ży­cia, wca­le Bha­ra­ta nie obe­szło. Zwy­kła ko­lej rze­czy.

Zdzi­wił się, gdy ostry ból prze­szył jego ple­cy. Nie spo­dzie­wał się cze­goś ta­kie­go. Zmarsz­czo­ną gnie­wem twarz od­wró­cił w stro­nę no­we­go prze­ciw­ni­ka, któ­ry oka­zał się nie­spe­łna dwu­dzie­sto­let­nim chło­pa­kiem, w przy­pły­wie fu­rii dźga­jącym Bha­ra­ta szpi­kul­cem osa­dzo­nym na dwu­me­tro­wej tycz­ce. Broń była sku­tecz­na, a co naj­wa­żniej­sze, wy­rów­ny­wa­ła szan­se. Gno­jek co i rusz wbi­jał wąskie ostrze, okrzy­ka­mi do­da­jąc so­bie ani­mu­szu.

Jo­ga­nan­da zdążył jesz­cze uświa­do­mić so­bie, że z tego już się nie wy­wi­nie.

Nie­da­le­ko le­ża­ło wi­ęcej ran­nych i nie­przy­tom­nych ko­le­gów. Wróg przy­go­to­wał się do star­cia le­piej niż oni. Chi­ńczy­cy może nie byli tak licz­ni, ale wie­dzie­li, jak wal­czyć.

Je­dy­ną oso­bą, któ­ra nie chcia­ła przy­jąć po­ra­żki do wia­do­mo­ści, był ka­pi­tan Ravi Sa­ra­va­na­ku­mar, głów­ny spraw­ca krwa­we­go za­mie­sza­nia. Nie po to przy­pro­wa­dził tu­taj tych wszyst­kich lu­dzi, by te­raz wiać.

Bo­la­ła go gło­wa z po­wo­du bra­ku tle­nu i bark, tam gdzie obe­rwał ka­mie­niem, krwa­wił z paru roz­ci­ęć na twa­rzy, co nada­wa­ło jego ob­li­czu de­mo­nicz­ny wy­raz.

O, tak. Był de­mo­nem nio­sącym swo­im wro­gom ze­mstę.

W sza­le, jaki go ogar­nął, wy­ci­ągnął spod kurt­ki pi­sto­let. Nie po­wi­nien go no­sić – tak sta­no­wi­ła umo­wa mi­ędzy obo­ma pa­ństwa­mi – ale on wo­lał się za­bez­pie­czyć. Tak na wszel­ki wy­pa­dek.

Pierw­szą kulę po­słał w ple­cy osi­łka pró­bu­jące­go udu­sić jed­ne­go z jego pod­wład­nych.

Echo wy­strza­łu za­głu­szy­ło po­zo­sta­łe od­gło­sy. Przez mo­ment na wzgó­rzu za­pa­no­wa­ła mar­twa ci­sza, po czym roz­le­gło się jesz­cze wie­le ko­lej­nych strza­łów ze słu­żbo­we­go pi­sto­le­tu.

Ja­kiś czas pó­źniej, gdy zdro­wy roz­sądek wzi­ął górę nad emo­cja­mi, zaś cia­ła mar­twych zo­sta­ły ści­ągni­ęte z fa­tal­ne­go re­jo­nu, do­li­czo­no się je­de­na­stu po­le­głych Hin­du­sów i trzy­dzie­stu sied­miu Chi­ńczy­ków. Wśród tych, któ­rzy ode­szli na za­wsze, zna­la­zł się Bha­rat Jo­ga­nan­da. Ra­vie­go Sa­ra­va­na­ku­ma­ra aresz­to­wa­no. Pre­mie­rzy obu mo­carstw od­by­li dłu­gą roz­mo­wę te­le­fo­nicz­ną. Pa­dło w niej wie­le słów, głów­nie o ko­niecz­no­ści nor­ma­li­za­cji sto­sun­ków i nie­do­pusz­cze­niu do tego, by po­dob­ne god­ne po­ża­ło­wa­nia wy­da­rze­nia mia­ły miej­sce w przy­szło­ści. Obaj po­li­ty­cy wy­ka­za­li pe­łne zro­zu­mie­nie dla dru­giej stro­ny i mak­si­mum do­brej woli, wie­dząc jed­no­cze­śnie, że je­dy­nie od­su­wa­ją w cza­sie to, co i tak uwa­ża­li za nie­unik­nio­ne. Chi­ński smok i in­dyj­ski ty­grys nie mogą żyć ze sobą w zgo­dzie, do­pó­ki pew­nych kwe­stii nie roz­strzy­gną raz na za­wsze. A nie ma roz­strzy­gni­ęcia, któ­re za­do­wo­li­ło­by oba pa­ństwa. ■ROZDZIAŁ DRUGI

BRISTOL – ANGLIA

10 czerwca 202…

Pub po­wstał do­kład­nie w tym sa­mym roku, w któ­rym ubra­ni w czer­wo­ne kurt­ki gwar­dzi­ści kró­lew­scy bro­ni­li de­spe­rac­ko far­my Ho­ugou­mont przed ata­ku­jącą ich fran­cu­ską 6 Dy­wi­zją Pie­cho­ty ksi­ęcia Hie­ro­ni­ma Bo­na­par­te­go na po­lach na po­łud­nie od Bruk­se­li.

Od tam­tej pory mi­nął ka­wał cza­su, pod­czas któ­re­go Wiel­ka Bry­ta­nia, bio­rąc udział w dwóch woj­nach świa­to­wych i nie­zli­czo­nych kon­flik­tach ko­lo­nial­nych to­czo­nych na wszyst­kich kon­ty­nen­tach, sta­ła się im­pe­rium i prze­sta­ła nim być.

Co cie­ka­we, bry­tyj­ska ar­mia, oprócz dwóch szcze­gól­nych okre­sów pierw­szej i dru­giej woj­ny świa­to­wej, ni­g­dy nie była na­zbyt licz­na. Flo­ta jej kró­lew­skiej mo­ści ow­szem, ar­mia nie­ko­niecz­nie.

Ca­łkiem nie­daw­no oka­za­ło się, że jed­nost­ki lądo­we w ogó­le nie są zdol­ne do wy­ko­ny­wa­nia po­wie­rzo­nych za­dań, zaś do­wo­dze­nie wy­su­ni­ętą ba­ta­lio­no­wą gru­pą bo­jo­wą w Es­to­nii za­spo­ka­ja je­dy­nie am­bi­cje paru wy­ższych ofi­ce­rów, któ­rzy przed eme­ry­tu­rą chcie­li jesz­cze po­czuć od­dech wro­ga na kar­ku.

Krót­ko mó­wi­ąc, ar­mia zna­la­zła się w roz­syp­ce. Na pa­pie­rze przed­sta­wia­ła się so­lid­nie. To wci­ąż było oko­ło stu ty­si­ęcy lu­dzi uzbro­jo­nych w ca­łkiem no­wo­cze­sny sprzęt. Tyle że sprzętu było mało, a lu­dzie nie­od­po­wied­ni. W cza­sach zim­nej woj­ny i go­rące­go kon­flik­tu w Ir­lan­dii Pó­łnoc­nej mo­nar­chia dys­po­no­wa­ła re­al­ną siłą roz­rzu­co­ną od baz w Niem­czech Za­chod­nich, przez Cypr, aż po Da­le­ki Wschód. Pod­czas pierw­szej i dru­giej woj­ny w Za­to­ce Bri­tish Army wci­ąż cie­szy­ła się uzna­niem, ale to wła­śnie wte­dy roz­po­częła się stop­nio­wa ero­zja sys­te­mu skut­ku­jąca tym, że dziś oprócz paru eli­tar­nych jed­no­stek cała resz­ta ze­szła na psy. Ile mło­dych mężczyzn i ko­biet go­to­wych jest do wy­rze­czeń słu­żby za sto­sun­ko­wo nie­wiel­kie wy­na­gro­dze­nie, sko­ro mo­żna wy­brać o wie­le ła­twiej­szą ście­żkę ka­rie­ry za­wo­do­wej?

Czło­wie­ko­wi, któ­ry krząta się wo­kół wła­snych spraw, woj­na wy­da­je się czy­mś abs­trak­cyj­nym, a spa­da­jące na gło­wę bom­by czy ra­kie­ty do­me­ną fil­mu hi­sto­rycz­ne­go lub te­le­wi­zyj­nych new­sów, któ­rych nikt nie chce oglądać. Ow­szem, za­wsze da się zna­le­źć i ta­kich, któ­rzy pie­lęgnu­ją tra­dy­cję, uczęsz­cza­jąc na zlo­ty, prze­bie­ra­jąc się w mun­du­ry i ca­ły­mi go­dzi­na­mi za­wzi­ęcie dys­ku­tu­jąc nad me­an­dra­mi ope­ra­cji „Over­lord” czy „Mar­ket Gar­den”, ale to głów­nie sta­rzy pier­dzie­le z nad­mia­rem wol­ne­go cza­su i re­ali­zu­jący swo­je mło­dzie­ńcze pa­sje. Sami zresz­tą za mło­du słu­żbę w woj­sku na ogół omi­nęli sze­ro­kim łu­kiem.

Pa­trząc na wi­szącą przed nim ry­ci­nę, na któ­rej za­do­wo­lo­ny pie­chur po­zo­wał na tle palm, Sa­mu­el Pic­kett nie po­tra­fił oprzeć się wra­że­niu, że miał w ży­ciu spo­ro szczęścia. Omi­nęła go woj­na w oko­pach i bez­sen­sow­ne fa­lo­we ata­ki na gniaz­da ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Nie to, żeby pó­źniej było dużo le­piej. Miej­sca­mi było na­wet go­rzej, ale sprin­tu przez pole ryte roz­ry­wa­jący­mi się wo­kół po­ci­ska­mi ar­ty­le­ryj­ski­mi nie po­tra­fił so­bie wy­obra­zić.

Miał chy­ba za sła­bą wy­obra­źnię.

Ski­nął na dziew­czy­nę, w ak­cen­cie któ­rej wy­czu­wa­ło się, że przy­by­ła na Wy­spy gdzieś z Eu­ro­py Wschod­niej, by mu na­la­ła jesz­cze jed­ne­go gu­in­nes­sa, i za­głębił się w ilu­stro­wa­ny ma­ga­zyn strze­lec­ki „Gun Di­gest”, prze­rzu­ca­jąc ko­lej­ne stro­ny.

Jak na trzy­dzie­ści sie­dem lat wci­ąż trzy­mał się krzep­ko. Przy pi­ęciu sto­pach i osiem­dzie­si­ęciu ca­lach wzro­stu wa­żył sto sze­śćdzie­si­ąt fun­tów, co uwa­żał za suk­ces. Dbał o kon­dy­cję, ale to już nie było to samo co kie­dyś, gdy z czter­dzie­sto­fun­to­wym ob­ci­ąże­niem po­tra­fił po­ko­nać pi­ęćdzie­si­ąt mil w gó­rach, w cza­sie krót­szym od za­kła­da­ne­go. Tro­chę tęsk­nił za tam­tym okre­sem, za to obec­nie już nie mu­siał aż tak wy­gi­nać się, by za­ro­bić na chleb. Dla ta­kich spe­cja­li­stów jak on na ryn­ku pra­cy za­wsze znaj­dzie się od­po­wied­nie za­jęcie.

Wła­śnie, naj­wy­ższa pora po­my­śleć o ja­kie­jś ro­bo­cie. Ostat­nie mie­si­ące prze­sie­dział w domu. Nie na­rze­kał. Spo­ro ćwi­czył, bo tak się skła­da­ło, że jego pro­fe­sja wy­ma­ga­ła kil­ku spe­cy­ficz­nych umie­jęt­no­ści, któ­re mo­żna było po­si­ąść i utrzy­mać je­dy­nie po­przez ci­ągłe po­wta­rza­nie pew­nych czyn­no­ści. Poza tym oglądał też me­cze, słu­chał wia­do­mo­ści i nie po­tra­fił się na­dzi­wić, do­kąd zmie­rza ten świat.

Żył na prze­ło­mie dwóch epok – przed- i po­co­vi­do­wej. Ści­ślej mó­wi­ąc, co­vi­do­wej, bo cho­ler­ny wi­rus wci­ąż nie od­pusz­czał. Mniej­sze bądź wi­ęk­sze ogni­ska za­ra­zy wy­bu­cha­ły w ró­żnych częściach świa­ta, wi­rus mu­to­wał, szcze­pion­ki po ko­lei tra­ci­ły sku­tecz­no­ść. Wal­ka z cza­sem trwa­ła bez­u­stan­nie. Jak ma­wia­li spe­cja­li­ści, do­bre cza­sy już mi­nęły. Na nich cze­ka­ły je­dy­nie pot, trud i łzy. Roz­chwia­na go­spo­dar­ka na­dal nie wró­ci­ła na od­po­wied­nie tory, a wy­da­rze­nia w Hong­kon­gu do­la­ły je­dy­nie oli­wy do ognia. Pic­kett nie po­tra­fił zro­zu­mieć, co kie­ro­wa­ło dur­niem, któ­ry pchnął „Qu­een Mary 2” na Pa­cy­fik, jak i tego, co się pó­źniej wy­da­rzy­ło. Był wów­czas w pu­bie, tak jak te­raz, pił piwo, czy­tał „Gun Di­gest” i jed­nym okiem zer­kał w te­le­wi­zor za­wie­szo­ny po­nad ba­rem. Wła­śnie za­głębił się w ar­ty­kuł o ela­bo­ra­cji amu­ni­cji, gdy w lo­ka­lu za­pa­dła mar­twa ci­sza. Z po­cząt­ku nie sku­mał, o co cho­dzi. Jaka bom­ba? Jaki lot­ni­sko­wiec?

Ko­men­tarz dzien­ni­ka­rza brzmiał tak, jak­by to jan­ke­si wy­wo­ła­li woj­nę. Cha­os in­for­ma­cyj­ny był, de­li­kat­nie mó­wi­ąc, kom­plet­ny. Hi­ste­rycz­ne opi­nie nie za­wie­ra­ły ani sło­wa praw­dy, po­dob­nie jak oświad­cze­nia wy­gło­szo­ne przez rzecz­ni­ków pra­so­wych za­in­te­re­so­wa­nych stron.

Pic­kett nie ro­zu­miał, jak mo­gło do tego do­jść. Na­wet 7 grud­nia 1941 roku pod­czas ja­po­ńskie­go bom­bar­do­wa­nia Ha­wa­jów US Navy nie po­nio­sła aż tak do­tkli­wych strat oso­bo­wych.

Z cza­sem na­pły­wa­ło co­raz wi­ęcej „spraw­dzo­nych in­for­ma­cji”. Po­dob­no chi­ńska flo­ta in­wa­zyj­na ma­jąca do­ko­nać in­wa­zji Taj­wa­nu zo­sta­ła cof­ni­ęta w ostat­nim mo­men­cie. Roz­kaz mu­sia­ło wy­dać kie­row­nic­two par­tii. Dla­cze­go, sko­ro Ame­ry­ka­nie wła­śnie stra­ci­li gros sił w tym re­jo­nie? O co w tym wszyst­kim mo­gło cho­dzić?

W kie­sze­ni ma­ry­nar­ki Pic­ket­ta za­bu­czał te­le­fon. Zer­k­nął, kto dzwo­ni, i uśmiech­nął się pod no­sem.

– Praw­dę mó­wi­ąc, nie spo­dzie­wa­łem się pana usły­szeć, _sir_.

– Ile to już lat, Sam? Dwa?

– Pra­wie trzy.

To było jed­no z jego pierw­szych pry­wat­nych zle­ceń – ob­sta­wa dzia­ne­go go­ścia na Cy­prze przez ty­dzień. Nic się nie wy­da­rzy­ło. Do­sta­li uzgod­nio­ną wy­pła­tę i so­lid­ną pre­mię. Żyć nie umie­rać.

– Gdzie te­raz je­steś?

Po­wie­dział.

– Nie prze­je­cha­łbyś się do Lon­dy­nu?

– Szy­ku­je się ro­bo­ta?

– Na ra­zie chcia­łbym po­ga­dać. Spra­wa jest, że tak po­wiem, roz­wo­jo­wa. Na pew­no nie będzie­my się nu­dzi­li. To jak?

Roz­mów­ca Sama lu­bił kon­kre­ty.

– Kie­dy?

– Jak naj­szyb­ciej. Je­że­li dasz radę, to może być ju­tro. Ad­res za­raz ci wy­ślę.

– Przy­ja­dę po­ran­nym po­ci­ągiem.

– W ta­kim ra­zie do zo­ba­cze­nia.

Pic­kett scho­wał apa­rat, do­pił piwo i zło­żył ma­ga­zyn na pół.

– Jesz­cze jed­no? – Bar­man­ka po­de­szła bli­żej. O sta­łych klien­tów na­le­ży dbać, zwłasz­cza ta­kich, któ­rzy dają so­lid­ne na­piw­ki.

– Wy­star­czy. – Wstał, kła­dąc pi­ęcio­fun­to­wy bank­not na sto­li­ku. Przed ju­trzej­szym spo­tka­niem na­le­ża­ło się wy­spać.

Od­cho­dząc, nie do­strze­gł smut­nych oczu ko­bie­ty wbi­tych w jego ple­cy. Mo­żna po­wie­dzieć, że Sa­mu­el Pic­kett wi­dział wszyst­ko, ale w isto­cie nie do­strze­gał tego, co naj­wa­żniej­sze.

LONDYN – WIELKA BRYTANIA

11 czerwca 202…

Wiel­ka Bry­ta­nia po bre­xi­cie nie zmie­ni­ła się tak bar­dzo, jak Sa­mu­el się spo­dzie­wał. Ra­dzi­ła so­bie, choć bez fa­jer­wer­ków. Zresz­tą wska­źni­ki go­spo­dar­cze mało go in­te­re­so­wa­ły, pil­no­wał swo­ich spraw. Ta­kie za­sa­dy zo­sta­ły mu wpo­jo­ne, a on się im pod­po­rząd­ko­wał bez sprze­ci­wu.

Do eks­pre­su podąża­jące­go na wschód wsia­dł przed siód­mą rano. Wcze­śniej za­opa­trzył się w ksi­ążkę, ta­nie wy­da­nie świa­to­we­go be­st­stel­le­ru. Pod­czas trzy­go­dzin­nej pod­ró­ży wy­ro­bi so­bie na jej te­mat zda­nie. Przy­naj­mniej nie będzie się nu­dził.

W pod­róż za­ło­żył jak zwy­kle bo­jów­ki i spor­to­wą blu­zę z kap­tu­rem, port­fel wci­snął do kie­sze­ni. Na po­po­łud­nie za­po­wia­da­no deszcz. Po roz­mo­wie za­de­cy­du­je co da­lej, lecz praw­do­po­dob­nie przyj­mie pro­po­zy­cję. Ufał swo­je­mu daw­ne­mu do­wód­cy. Wszyst­ko za­le­ża­ło od tego, jak dłu­go po­trwa kon­trakt i jaka staw­ka zo­sta­nie mu za­pro­po­no­wa­na. To, kto pła­ci, in­te­re­so­wa­ło Sama już mniej.

To nie tak, że nie miał wła­snych po­glądów. Oczy­wi­ście, że miał, więc ochro­na afry­ka­ńskie­go sa­tra­py kłó­ci­ła się z pierw­szą za­sa­dą, ja­kiej ho­łdo­wał, że ni­g­dy nie sta­nie w obro­nie złe­go czło­wie­ka.

Jak to zwy­kle z za­sa­da­mi bywa, kil­ka razy na­gi­ął je do oko­licz­no­ści, cze­go pó­źniej ża­ło­wał, ale za to miał na czynsz i parę przy­jem­no­ści.

W po­ło­wie dro­gi odro­bi­nę się kim­nął i prze­bu­dził się aku­rat, gdy za oknem prze­su­wa­ły się przed­mie­ścia sto­li­cy. Po­cze­kał na fo­te­lu, aż skład wto­czy się na pe­ron. Zna­le­zie­nie tak­sów­ki nie sta­no­wi­ło pro­ble­mu. Po krót­kiej pod­ró­ży za­trzy­ma­li się przed jed­nym z do­mów opo­dal City, fi­nan­so­wej dziel­ni­cy daw­ne­go im­pe­rium. Albo i no­we­go, kto to może wie­dzieć…

Sta­nął przed drzwia­mi, roz­gląda­jąc się po obu stro­nach uli­cy. Nie bra­ko­wa­ło na niej sa­mo­cho­dów z gór­nej pó­łki – li­mu­zyn i spor­to­wych wo­zi­ków naj­bar­dziej zna­nych ma­rek. Poza tym ci­sza i spo­kój.

OK, przy­jął to wszyst­ko do wia­do­mo­ści, po czym na­ci­snął przy­cisk do­mo­fo­nu i po­cze­kał, aż usły­szy dźwi­ęk pusz­cza­jącej blo­ka­dy.

To było biu­ro, o czym za­świad­cza­ła nie­wiel­ka ta­blicz­ka za­mon­to­wa­na na fa­sa­dzie bu­dyn­ku. Im­port – eks­port, wszyst­ko i nic. Zwy­kła przy­kryw­ka, zmy­łka, by inni miesz­ka­ńcy tej uli­cy nie dzi­wi­li się, dla­cze­go kręci się tu tyle naj­ró­żniej­szych osób.

Za biur­kiem w holu sie­dzia­ła ko­bie­ta z ko­kiem na gło­wie i w oku­la­rach z czar­ny­mi pla­sti­ko­wy­mi opraw­ka­mi na no­sie. Na in­te­re­san­ta spoj­rza­ła wy­cze­ku­jąco.

Przed­sta­wił się. Nie uśmiech­nęła się, ale uznał, że pierw­sze lody zo­sta­ły prze­ła­ma­ne.

– Cze­ka­ją na pana. – Wska­za­ła ko­ry­tarz pro­wa­dzący do po­miesz­czeń z tyłu. – We­jście na wprost.

Za­stu­kał bez wi­ęk­szych emo­cji. Wie­dział, cze­go ocze­ki­wać. Już parę razy ubie­gał się w ten spo­sób o pra­cę.

– We­jść.

Ka­pi­ta­na Tho­ma­sa Ache­so­na znał od daw­na. Na jego wi­dok ofi­cer wstał z fo­te­la, pod­sze­dł i się przy­wi­tał, może nie wy­lew­nie, ale na pew­no z dużą dozą sym­pa­tii.

– Nic się nie zmie­ni­łeś.

– Pan też nie.

Ache­son do­żył za­cne­go wie­ku czter­dzie­stu czte­rech lat. Ciem­ne wło­sy strzy­gł krót­ko, trzy­mał się pro­sto, a wo­kół sie­bie roz­ta­czał at­mos­fe­rę kom­pe­ten­cji.

– Sam, po­znaj pana Mo­ha­na Ra­inę.

Dru­gi z prze­by­wa­jących w po­miesz­cze­niu mężczyzn tyl­ko ski­nął Pic­ket­to­wi gło­wą.

Po­cho­dził z Po­łud­nia, to było pew­ne. Azja­ta – Hin­dus z pó­łno­cy albo Pa­ki­sta­ńczyk, w gar­ni­tu­rze szy­tym na mia­rę, a do­dat­ki skła­da­ły się na ca­ło­ść wręcz wy­twor­ną. Ache­son wy­glądał przy nim na ubo­gie­go krew­ne­go. Wło­sy Ra­ina miał czar­ne ni­czym atra­ment, a po­dwój­ny pod­bró­dek zdra­dzał sła­bo­ść do je­dze­nia.

– Nie py­tam cię, Sam, o sy­tu­ację po­li­tycz­ną, bo na pew­no ją znasz. – Ka­pi­tan wska­zał Pic­ket­to­wi krze­sło i sam usia­dł obok – Ostat­nio bar­dzo się po­pie­przy­ło.

– W rze­czy sa­mej.

– Obec­ny kry­zys rzu­tu­je na wie­le kra­jów. Na jed­ne moc­niej, na inne sła­biej, ale nie tak, że mo­żna go zi­gno­ro­wać. Nikt nie wie, co spo­wo­do­wa­ło za­gła­dę „For­da”, ale nie­któ­re po­szla­ki wska­zu­ją na pew­ne agre­syw­ne pa­ństwo w Azji, tak to ujmę. Nie­od­po­wie­dzial­na po­li­ty­ka Pe­ki­nu sta­no­wi… wca­le nie żar­tu­ję, za­gro­że­nie dla po­ko­ju.

Tyle ty­tu­łem wstępu, te­raz przej­dą do szcze­gó­łów.

– Mało jest kra­jów mo­gących sa­mo­dziel­nie spro­stać Chi­ńczy­kom.

Pic­kett ostro­żnie przy­tak­nął. Może nie po­sia­dał aka­de­mic­kie­go wy­kszta­łce­nia, ale głu­pi też nie był.

– Sto­sun­ko­wo nie­daw­no po­ja­wi­ła się pro­po­zy­cja stwo­rze­nia spe­cjal­nej gru­py ma­jącej wes­przeć siły zbroj­ne In­dii w ich dzia­ła­niach po­dej­mo­wa­nych w re­jo­nie La­da­khu. Za­sad­ni­czo to mi­sja szko­le­nio­wa. Re­kru­tom na­le­ży wpo­ić pew­ne na­wy­ki.

– Mamy szko­lić no­wi­cju­szy?

– Głów­ne za­da­nie to wspó­łpra­ca z tam­tej­szy­mi jed­nost­ka­mi spe­cjal­ny­mi ar­mii oraz po­li­cji, a gdy trze­ba będzie… Do­sko­na­le wiesz, co mam na my­śli. By­łeś jed­nym z by­strzej­szych żo­łnie­rzy w re­gi­men­cie, masz do­świad­cze­nie, o ja­kim wie­lu może po­ma­rzyć. Za­pro­po­no­wa­ny pa­kiet ce­no­wy jest wi­ęcej niż hoj­ny, do­cho­dzą pre­mie w przy­pad­ku od­nie­sio­nych ran czy cho­rób wy­ni­ka­jących z prze­by­wa­nia w tam­tym re­jo­nie. Przy­go­to­wa­no też od­po­wied­nie klau­zu­le, gdy­byś nie mógł już pod­jąć słu­żby bądź w ra­zie two­jej śmier­ci. Wskaż dys­po­nen­ta, a pie­ni­ądze zo­sta­ną prze­la­ne na kon­to w dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny. O kwe­stie praw­ne też nie masz się co mar­twić, bo ro­bo­ta jest naj­zu­pe­łniej le­gal­na. Nie ro­bi­my ni­cze­go nie­zgod­ne­go z pra­wem.

Ache­son prze­su­nął się bli­żej Pic­ket­ta i zer­k­nął na Ra­inę, jak­by py­ta­jąc, ile może po­wie­dzieć.

– Wie­le osób jest po­wa­żnie za­nie­po­ko­jo­nych roz­wo­jem sy­tu­acji, tym­cza­sem in­dyj­skim si­łom zbroj­nym dużo bra­ku­je do osi­ągni­ęcia przy­zwo­ite­go po­zio­mu. Mó­wi­ąc szcze­rze, przy­go­to­wa­nie bo­jo­we nie jest naj­wy­ższe. Nie cho­dzi o sprzęt, bo ten, jak sam wiesz, mo­żna ku­pić, ale o żo­łnie­rzy. – Ache­son uśmiech­nął się sa­my­mi kąci­ka­mi ust. – Nie uciek­ną, by­naj­mniej, ra­czej zgi­ną, wy­pe­łnia­jąc obo­wi­ązek, ale bra­ku­je im od­po­wied­nie­go za­an­ga­żo­wa­nia, tego cze­goś, co spra­wia, że prze­ci­ęt­ny re­krut sta­je się ma­szy­ną bo­jo­wą. Pan Ra­ina jest przed­sta­wi­cie­lem za­tro­ska­nych oby­wa­te­li, eli­ty, któ­rej szcze­gól­nie na ser­cu leży do­bro kra­ju. Po­my­śl, co się sta­nie, gdy doj­dzie do woj­ny i, nie daj Bóg, In­die po­nio­są klęskę. Nie mu­szę ci chy­ba tego tłu­ma­czyć. Le­piej prze­ciw­dzia­łać, a to być może ostat­ni mo­ment na to.

– Jak licz­na to będzie gru­pa?

– Kil­ka­dzie­si­ąt osób, nie wi­ęcej niż pi­ęćdzie­si­ąt. Głów­nie od nas i jesz­cze paru ko­le­siów z de­san­tu i Roy­al Ma­ri­nes. Do­sta­nie­cie przy­dział do po­szcze­gól­nych od­dzia­łów. Z wia­do­mych względów rząd woli nie wy­sy­łać re­gu­lar­nych od­dzia­łów, a do­rad­cy to tyl­ko do­rad­cy – ka­żdy może ich za­trud­nić.

Spryt­nie po­my­śla­ne. Ofi­cjal­nie Lon­dyn ma czy­ste ręce, a że ja­cyś pod­da­ni kró­lo­wej bio­rą udział w szko­le­niach, to ich spra­wa. Na­to­miast przy­dział do jed­no­stek Sa­mo­wi od razu sko­ja­rzył się z wy­wia­dem. Ache­son spo­dzie­wa się z pew­no­ścią, że zbio­rą i prze­ka­żą mu in­for­ma­cje, ja­kie są na­stro­je w ar­mii, co my­ślą ofi­ce­ro­wie i jak wi­dzą przy­szło­ść, a on dy­plo­ma­tycz­nym ka­na­łem nada to rządo­wi.

A ten Hin­dus? Ża­den za­tro­ska­ny oby­wa­tel, na­wet naj­bar­dziej dzia­ny, nie wy­stępu­je z po­dob­ną ini­cja­ty­wą bez wcze­śniej­sze­go ro­ze­zna­nia w sy­tu­acji.

Ra­ina przy oka­zji pró­bu­je ugrać coś dla sie­bie, ale to już Sama nie in­te­re­so­wa­ło. Fa­cet na­le­żał do uprzy­wi­le­jo­wa­nej ka­sty, to było wi­dać po tym, jak się za­cho­wy­wał, ubie­rał i ćmił śmier­dzącą cy­ga­ret­kę, od dymu któ­rej Sama szczy­pa­ły oczy.

Hin­du­so­wi to naj­wy­ra­źniej nie prze­szka­dza­ło. Na jego zło­tych spin­kach do ko­szu­li wy­sa­dza­nych chy­ba bry­lan­ta­mi po­ły­ski­wa­ły świetl­ne re­flek­sy.

„Za­tro­ska­ny oby­wa­tel”, aku­rat.

Ache­son kręcił się przy nim jak fry­ga, więc fa­cet na­praw­dę był dzia­ny.

– Jak dłu­go po­trwa kon­trakt? – za­py­tał Pic­kett o je­den z naj­istot­niej­szych szcze­gó­łów wy­jaz­du.

– Trzy mie­si­ące to mi­ni­mum. Od ka­żde­go na­stęp­ne­go kwar­ta­łu wy­na­gro­dze­nie idzie w górę. Na­szym pra­co­daw­com cho­dzi o ci­ągło­ść. Pierw­szy okres ma obej­mo­wać dwa lata, ale to nie ko­niec. Je­że­li się spraw­dzisz, to mo­żesz prze­jść do przy­jem­niej­szej ro­bo­ty niż bie­ga­nie po gó­rach i za­cząć szko­lić ochro­nę. Wy­obraź so­bie, jaka to jest kasa.

Na­wet nie pró­bo­wał. Lu­dzi po­kro­ju Mo­ha­na Ra­iny spo­ty­kał częściej, ni­żby się mo­gło wy­da­wać. Za­cho­wy­wa­li się ró­żnie. Wie­lu z nich to zwy­czaj­ni buce prze­ko­na­ni o wła­snej nie­zwy­kło­ści, ale zda­rza­li się też nor­mal­ni, oczy­ta­ni, mili lu­dzie bez na­zbyt po­chleb­ne­go mnie­ma­nia o so­bie.

– Ile mam cza­su na za­sta­no­wie­nie?

Ache­son zmru­żył oczy, nie ta­kie­go py­ta­nia ocze­ki­wał.

– A ile po­trze­bu­jesz?

– Do wie­czo­ra, _sir_.

– Do­bra. Cze­kam do dzie­wi­ęt­na­stej. – Ton ka­pi­ta­na stward­niał, z po­cząt­ko­wej wy­lew­no­ści nie po­zo­stał ślad.

Pic­kett wstał, ukło­nił się i wy­sze­dł, mi­ja­jąc w holu zwa­li­ste­go bro­da­cza pod­pie­ra­jące­go ścia­nę. Ob­rzu­ci­li się spoj­rze­nia­mi, bez słów. Jesz­cze nie zo­sta­li ko­le­ga­mi. Typ na pew­no nie po­cho­dził z SAS-u. Je­że­li już, to z Roy­al Ma­ri­nes.

Sa­mu­el wy­sze­dł na uli­cę. Miał cały dzień dla sie­bie, ale nie za­mie­rzał go zmar­no­wać. Skon­tak­tu­je się z kim trze­ba i do­wie szcze­gó­łów. Nie po­dej­mo­wał de­cy­zji pod wpły­wem im­pul­su.

Tym­cza­sem Ache­son si­ęgnął po li­stę le­żącą obok Mo­ha­na i od­ha­czył na niej ko­lej­ne na­zwi­sko. Ze­sta­wie­nie obej­mo­wa­ło sze­śćdzie­si­ąt dwie oso­by, z tego co naj­mniej dzie­si­ęć od­pad­nie z przy­czyn ro­dzin­nych i zdro­wot­nych. Nie wszyst­kim też już się chcia­ło. Słu­żba na­le­ża­ła do trud­nych, przy czym ry­zy­ko utra­ty ży­cia, wbrew temu, co ka­pi­tan twier­dził, było spo­re.

– Co z nim? – Hin­dus jak­by się ock­nął, po­ru­szyw­szy się pierw­szy raz od wy­jścia Pic­ket­ta.

– Zgo­dzi się. Jesz­cze o tym nie wie, ale jest nasz.

– W czym się spe­cja­li­zu­je?

– To snaj­per. Naj­lep­szy, ja­kie­go znam. Tra­fia w cel z od­le­gło­ści mili. Nie żar­tu­ję – za­strze­gł się Ache­son. – Jest wart ka­żdych pie­ni­ędzy, ja­kie na nie­go wy­da­my.

– Dla­cze­go od­sze­dł?

– Bo jest in­dy­wi­du­ali­stą i eks­cen­try­kiem. Nie zno­si, gdy się mu coś na­rzu­ca. Te­raz pój­dzie do pubu i za­cznie spraw­dzać w In­ter­ne­cie ka­żdy szcze­gół, a roz­pocz­nie od cie­bie.

Brwi Hin­du­sa po­wędro­wa­ły do góry.

– Jak mam to ro­zu­mieć?

– W dzi­siej­szych cza­sach nikt nie jest ano­ni­mo­wy. Na­le­ży się z tym po­go­dzić.

Mo­han Ra­ina nie miał nic do ukry­cia. Nie ci­ąży­ły na nim żad­ne za­rzu­ty o cha­rak­te­rze kry­mi­nal­nym, pra­wo ła­mał umiar­ko­wa­nie często, nie tyle na­wet ła­mał, ile na­gi­nał, cze­mu sprzy­jał wy­jąt­ko­wo ko­rup­cjo­gen­ny sys­tem po­li­tycz­ny i go­spo­dar­czy In­dii. Bez zna­jo­mo­ści i „do­ta­cji” ani rusz. Bra­li i da­wa­li wszy­scy, ina­czej się nie dało. Prze­tar­gi, a ja­kże, były, ale wy­gry­wa­li je ci, któ­rzy po­sma­ro­wa­li gdzie i komu trze­ba. Prze­ta­cza­jące się co ja­kiś czas przez me­dia we­zwa­nia o ogra­ni­cze­nie kom­pro­mi­tu­jących kraj prak­tyk po­zo­sta­wa­ły pu­sty­mi slo­ga­na­mi. Żad­ne­mu z de­cy­den­tów zmia­ny nie były na rękę.

Mo­han Ra­ina był bo­ga­ty, ten fakt nie pod­le­gał dys­ku­sji. Jego ro­dzi­na do­ro­bi­ła się na prze­my­śle stocz­nio­wym. Rów­nie moc­no jak pie­ni­ądze Ra­ina ko­chał swój kraj, to dru­gi nie­pod­wa­żal­ny fakt.

Chi­ńczy­ków nie da­rzył sym­pa­tią, co wy­ni­ka­ło ze względów biz­ne­so­wych, re­li­gij­nych i kul­tu­ro­wych. Jego osta­tecz­ne po­glądy ukszta­łto­wa­ły się nie­daw­no, gdy czyn­nie włączył się w kam­pa­nię wy­bor­czą obec­ne­go pre­zy­den­ta. Suk­ces jego kan­dy­da­ta prze­sądził o wy­bo­rze dal­szej dro­gi Mo­ha­na, któ­ry zwi­ązał się wów­czas z gru­pą do­rad­ców ma­jących spo­ry wpływ na de­cy­zje po­dej­mo­wa­ne w mi­ni­ster­stwie obro­ny. Sta­no­wi­li swe­go ro­dza­ju nie­for­mal­ny think tank. To wte­dy za­czął po­strze­gać Pe­kin i Is­la­ma­bad jako śmier­tel­ne za­gro­że­nie, a kraj jako ob­lężo­ną twier­dzę. Sko­ro przy­ja­ciół nie było w naj­bli­ższym sąsiedz­twie, na­le­ża­ło po­szu­kać da­lej.

Po­my­sł ze spro­wa­dze­niem do­rad­ców woj­sko­wych zna­jo­mi w mi­ni­ster­stwie uzna­li za ge­nial­ny i przy­kla­snęli jego ini­cja­ty­wie. Użył więc swo­ich kon­tak­tów i pie­ni­ędzy, dzi­ęki cze­mu do­ta­rł do Ache­so­na – jak się oka­za­ło, nie­mal w ostat­nim mo­men­cie. Ar­mia po­trze­bo­wa­ła wzmoc­nie­nia i nie cho­dzi­ło tu o pro­sty za­kup dział, czo­łgów czy sa­mo­lo­tów. Sys­tem na­le­ża­ło uspraw­nić przez do­la­nie do baku do­pa­la­czy.

To okre­śle­nie bar­dzo się Mo­ha­no­wi po­do­ba­ło. Żo­łnie­rze SAS do roli do­pa­la­czy nada­wa­li się jak mało kto. Je­śli oni się nie spraw­dzą, to nikt.

Nie za­bra­kło gło­sów sprze­ci­wu, ale Ra­ina wie­dział swo­je. Jego ro­da­kom spo­ro bra­ko­wa­ło do osi­ągni­ęcia za­do­wa­la­jące­go po­zio­mu wy­szko­le­nia. Szko­le­nie musi ja­kiś czas po­trwać, nie­mniej je­śli sko­ńczy się przed ewen­tu­al­ną woj­ną, to do­brze, a je­śli wal­ki roz­pocz­ną się wcze­śniej, a do­rad­cy znaj­dą się na li­nii fron­tu, to jesz­cze le­piej. Przez całe de­ka­dy Wiel­ka Bry­ta­nia ro­bi­ła w In­diach, co chcia­ła, te­raz przy­szła pora na spła­tę dłu­gu.

– Kogo mamy na­stęp­ne­go? – za­py­tał Mo­han z wy­stu­dio­wa­ną obo­jęt­no­ścią.

– Star­sze­go sie­rżan­ta Ri­char­da Hor­na.

– Zo­bacz­my, co to za je­den i co sobą re­pre­zen­tu­je. Niech wej­dzie. – Hin­dus za­pa­lił ko­lej­ną cy­ga­ret­kę _be­edi_, uda­jąc, że nie do­strze­ga po­iry­to­wa­ne­go spoj­rze­nia an­go­la. Miał to gdzieś. W ko­ńcu on wy­kła­da for­sę, a nie ten na­ga­niacz. Tyl­ko to się li­czy, czyż nie?

***

W pierw­szym z na­po­tka­nych spo­żyw­cza­ków Sam ku­pił so­bie kawę i wy­pił ją na uli­cy. Po­sta­no­wił, że z lun­chem się wstrzy­ma. Je­dze­nie nie na­le­ża­ło do jego ulu­bio­nych spor­tów. Uwa­żał, że na ko­fe­inie mo­żna za­je­chać o wie­le da­lej. Kie­dy już znaj­dzie się na za­słu­żo­nej eme­ry­tu­rze, za­ło­ży wła­sny biz­nes. Za­cznie od jed­ne­go miej­sca, gdzie w roz­sąd­nej ce­nie da się wy­pić kawę z wy­ższej pó­łki. Star­buck­so­wi się uda­ło, to dla­cze­go jemu ten in­te­res mia­łby nie wy­jść? Naj­wy­żej za­ta­ńczy z kon­ku­ren­cją śmier­tel­ną rum­bę.

Uśmie­chał się w du­chu, wa­żąc ar­gu­men­ty. W nor­mal­nym ży­ciu tak się nie da. Na woj­nie to co in­ne­go, po­tra­fił jed­nak od­dzie­lić jed­no od dru­gie­go. Ja­koś po­sła­nie na tam­ten świat po­nad trzy­dzie­stu osób nie wpły­nęło na to, jak spał czy funk­cjo­no­wał w spo­łe­cze­ństwie. Do­sko­na­le wie­dział, że li­kwi­do­wał dra­ni. Może poza jed­nym przy­pad­kiem z Ni­ge­rii, gdzie wda­li się w wy­mia­nę ognia z miej­sco­wy­mi se­pa­ra­ty­sta­mi. Do ko­ńca nie wie­dział, czy ko­bie­ta, któ­ra wbie­gła na li­nię strza­łu, na­le­ża­ła do gru­py eks­tre­mi­stów, czy też była przy­pad­ko­wą ofia­rą go­re­jące­go od wie­lu lat kon­flik­tu, ale nie wni­kał w to za bar­dzo. To było daw­no. Na­wet je­śli to był błąd, to ka­żdy ma pra­wo go po­pe­łnić.

Z tego, co mó­wił Ache­son, pod­czas pla­no­wa­ne­go kon­trak­tu do po­dob­ne­go zda­rze­nia ra­czej nie doj­dzie, jak już, to na­prze­ciw­ko nich sta­ną świet­nie wy­szko­le­ni Chi­ńczy­cy. À pro­pos „świet­nie wy­szko­le­ni”… Mie­li do­ra­dzać Hin­du­som czy za nich wal­czyć? Ka­pi­tan wy­ra­źnie uni­kał jed­no­znacz­nej od­po­wie­dzi, więc za­pew­ne jed­no i dru­gie. Często do­pie­ro po przy­by­ciu na miej­sce oka­zy­wa­ło się, cze­go tak na­praw­dę klient od nich ocze­ku­je, a praw­dę mó­wi­ąc, Mo­ha­no­wi Ra­inie nie ufał ani tro­chę. Za ład­nie to wszyst­ko wy­gląda­ło, by mo­gło być praw­dzi­we.

Spraw­dził go­ścia w In­ter­ne­cie, ale nie­wie­le zna­la­zł na jego te­mat, same plot­ki. Był bo­ga­ty, po­cho­dził z po­łud­nia, ze sta­nu Kar­na­ta­ka. Ro­dzi­na do­ro­bi­ła się na stocz­ni i jako ar­ma­to­rzy, fir­mę za­ło­ży­li dziad i wuj pana Ra­iny. Mo­han stu­dio­wał – i tu cie­ka­wost­ka – nie w Lon­dy­nie, ale w Niem­czech, kon­kret­nie na Uni­wer­sy­te­cie Tech­nicz­nym w Mo­na­chium. Po po­wro­cie do kra­ju zwi­ązał się z kręga­mi hin­du­istycz­ny­mi. Może nie zo­stał fa­na­ty­kiem, ale był bli­sko. O tym wszyst­kim in­for­mo­wa­ły in­ter­ne­to­we an­glo­języcz­ne wy­da­nia „The Ti­mes of In­dia” i „The Hin­du”.

W ży­ciu Mo­ha­na bra­ko­wa­ło skan­da­li. Pod tym względem oka­zał się zu­pe­łnie czy­sty. Nikt nie wi­ązał go z ja­kąś sek­su­al­ną bądź ko­rup­cyj­ną afe­rą, co niby do­brze o nim świad­czy­ło, acz­kol­wiek Pic­kett nie był aż tak na­iw­ny, by bez­kry­tycz­nie przyj­mo­wać wszyst­ko, co funk­cjo­no­wa­ło w prze­strze­ni me­dial­nej. Może Ra­ina ko­rum­po­wał naj­sku­tecz­niej, a może miał ple­cy, o któ­re roz­bi­ja­ły się wszyst­kie fale nio­sące za­gro­że­nie dla ka­rie­ry.

Sa­mu­el nie znał żad­ne­go spe­ca od in­dyj­skiej po­li­ty­ki. Kum­plo­wał się za to z go­ściem, któ­ry po sko­ńczo­nej słu­żbie wstąpił na uni­wer­sy­tet i uko­ńczył po­li­to­lo­gię, a od tego cza­su wy­stępo­wał nie­raz jako eks­pert od po­li­ty­ki mi­ędzy­na­ro­do­wej. Brian od lat miesz­kał w Lon­dy­nie. Nic się nie sta­nie, jak do nie­go za­te­le­fo­nu­je.

Do­pił kawę, ci­snął pa­pie­ro­wy ku­bek do ku­bła, wy­brał nu­mer i po­cze­kał na po­łącze­nie. Ode­zwa­ła się…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: