39,90 zł
Walka, ideały, posępne scenariusze przyszłości i konflikt lojalności w nowej odsłonie przygód niezrównanego Tropiciela.
Kiedy agent Matt Pulaski niespodziewanie dla samego siebie wychodzi z więzienia, jego ojczyzna jest już zupełnie innym krajem. Stany Zjednoczone, zdziesiątkowane przez straszliwą epidemię, ruinę gospodarczą i anarchię, osłabione desantami kubańskich wojsk, zostały dodatkowo upokorzone klęską operacji Hydra, tracąc w Polsce resztę swoich najlepszych oddziałów.
Jakby tego było mało, na południu USA przybierają na sile tendencje niepodległościowe. Wysyłany z coraz to nowymi zadaniami, Pulaski tym razem dostaje misję odnalezienia porwanego naukowca i jego wynalazku. Sprawa musi być ważna, skoro w takiej chwili zajęła się nią Agencja, która dwoi się i troi, by zapobiec rozpadowi państwa.
Pół Indianin, pół Polak staje się członkiem nowo powstających sił uderzeniowych niepodległego Teksasu pod wodzą charyzmatycznego generała. Zbyt dobry w tym, co robi, wydatnie przyczynia się do wybuchu drugiej wojny secesyjnej. Zyskuje nowych przyjaciół, ale starzy znajomi też nie dają o sobie zapomnieć…
W wirze wydarzeń, w pisanej krwią i ogniem historii Matt musi ostatecznie opowiedzieć się po którejś stronie – zwłaszcza że jego misja przynosi zaskakujące odkrycie.
Cykl Armagedon:
1. Metalowa burza
2. Hydra
3. Trzecia siła
4. Punkt zwrotny
5. Rozpoznanie bojem
W cyklu z Mattem Pulaskim ukazały się:
Tropiciel Bractwo
Nieśmiertelnych
Cień proroka
Trzecia Rewolucja
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 327
Trzecia rewolucja
© 2022 Vladimir Wolff
© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Zespół redakcyjny
eBook: Dominik Trzebiński Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Artur Ciechorski
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-66955-20-2
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Zbierało się na burzę.
Od samego rana ciężkie ołowiane chmury przewalały się nad San Jose, gnane gwałtownymi podmuchami wiatru znad Pacyfiku. Pogoda oszalała i wyraźnie próbowała coś udowodnić.
Szybko okazało się, co takiego.
Kolumna czterech samochodów – trzech czarnych SUV-ów oraz trzyosiowej ciężarówki Oshkosh M1087 – opuszczała właśnie teren firmy Atomic Computers, gdy z nieba spadły na nią tony wody. Wycieraczki nie nadążały z usuwaniem tej fali z szyb, kierowcy zwolnili więc do tempa piechura, bardziej domyślając się drogi, niż ją widząc. Oberwanie chmury nastąpiło tuż po piętnastej i trwało kwadrans, później powoli zaczęło się przejaśniać. Ludzie w samochodach odetchnęli. Nawałnica mogła pokrzyżować im plany, co było bardzo nie w smak kierownictwu firmy i oficerowi odpowiedzialnemu za projekt. Konieczny był pośpiech. Próbę przewidziano na jutrzejszy dzień, a na poligon w Nevadzie transport dotrze najszybciej za dziesięć godzin. Poprawki trwały do ostatniej chwili, ale gdy już wszystko zagra jak trzeba, nastąpi przełom. Konstruktorzy i projektanci mieli tego pełną świadomość. Nie tylko zresztą oni – generalicja, Pentagon i spora grupa osób z administracji Białego Domu podzielali tę opinię. Jeżeli poligonowe próby potwierdzą założenia, następne kilka tygodni potrwa ewentualne dopracowanie szczegółów i rozpocznie się etap wdrożenia do produkcji seryjnej. Liczył się czas, bo czas – jak wszystkim wiadomo – to pieniądz.
Trasa konwoju wiodła prosto na wschód mało uczęszczaną drogą numer 130, wijącą się malowniczo przez lasy i wzgórza środkowej Kalifornii. Szef ochrony uznał, że tak będzie najbezpieczniej. Zresztą, co się mogło stać? Projekt był ściśle tajny, a dostęp do informacji o nim miało wąskie grono zaufanych osób. Jako że pogoda wykluczyła transport drogą powietrzną, w ostatnim momencie zdecydowano się na wariant kołowy, więc już choćby ta nagła zmiana planów gwarantowała bezpieczeństwo. Cztery wozy, ośmiu ochroniarzy, technicy oraz główny inżynier mający dopilnować, by w Nevadzie wszystko poszło jak należy. W dziejach Atomic Computers to nie pierwsze takie wydarzenie i zapewne nie ostatnie. Najważniejsze to uzyskać fundusze i wsparcie na dalsze badania.
Ruch na szosie był niewielki, minęło ich zaledwie kilka samochodów, i to bliżej San Jose, a dalej od wybrzeża droga całkiem opustoszała. Jak zwykle w takich sytuacjach ci, którzy mogli, próbowali się zdrzemnąć, ochroniarze czuwali, a samochody mozolnie wspinały się na kolejne podjazdy i ostrożnie z nich zjeżdżały. Nawierzchnia wciąż była mokra, a poślizg groził wypadkiem, do którego nie mogli dopuścić.
Pierwszy z SUV-ów zaczął właśnie brać ostry zakręt, gdy jego przednia szyba została strzaskana serią z automatu. Kierowca umarł, nim zdał sobie sprawę z tego, co zaszło.
W tej samej sekundzie zginął nie tylko on. Ochroniarzowi w ostatnim wozie kula rozwaliła głowę. Krew i mózg zbryzgały szofera. Przestraszony mężczyzna szarpnął kierownicą w lewo, samochód zjechał z drogi i stoczył się po pochyłości, zatrzymując się na drzewach kilkanaście jardów niżej.
Napastnicy działali sprawnie. Jeden z nich zajął się rannymi i oszołomionymi pasażerami, wybawiając ich od bólu głowy w sposób jedyny, jaki znał, za to opanował do perfekcji: trzydzieści pocisków przeszyło ciała i wnętrze wozu, aż iglica M4 uderzyła w pustą komorę. Zginęli wszyscy, nie wydawszy z siebie nawet jęku.
Z resztą obstawy poradzono sobie równie szybko. Tylko jeden próbował się ostrzeliwać, lecz snajper zajmujący pozycję ponad szosą znał się na swojej robocie. Do tej pory podczas akcji zlikwidował dwa cele, ten był trzeci. Pozostałych rozwalili jego koledzy.
Na koniec kilka postaci wbiegło na jezdnię i otoczyło ciężarówkę. Do zawiasów umieszczonego na niej kontenera przyłożono ładunki wybuchowe i pięć sekund później stłumiony odgłos wybuchów rozszedł się po okolicy. Ze środka wyciągnięto oszołomionego inżyniera. Mężczyzna nawet nie próbował się bronić. Ledwie stał, z uszu na ubranie spływała mu krew. Odprowadzono go na bok. Podobnie jak przewożony ładunek był zdobyczą, o którą należało zadbać.
Wyciągnięcie skrzyń okazało się nadspodziewanie trudne, paki były cięższe, niż na to wyglądały. Każda ważyła co najmniej dwieście pięćdziesiąt funtów. Ale i z tym sobie poradzono. Po dziesięciu minutach akcja się zakończyła, zaś napastnicy rozpłynęli się wśród wzgórz. Osiągnęli swój cel i tylko to się liczyło. ■
Przyłożył kolbę do ramienia i skupił się na celu, który był odległy o tysiąc jardów. Sporo, ale dla osoby z jego doświadczeniem w strzelectwie długodystansowym nie stanowiło to wyzwania.
Palec wskazujący prawej dłoni spoczął na spuście. Był gotów. Ocenił jeszcze siłę wiatru i wniósł niewielką poprawkę. Teraz będzie dobrze. Prawie wystrzelił, gdy ze skupienia wyrwał go sygnał komórki.
Nie dał po sobie poznać, jak bardzo jest zły. Odłożył broń, wstał i sięgnął po telefon, rzucając okiem na wyświetlony kontakt. Zlekceważenie tego połączenia nie leżało w jego interesie. Wiele zawdzięczał nowym mocodawcom i nie mógł ich tak po prostu olać.
– Tak… – Starał się nie mówić przez zaciśnięte zęby.
– Przeszkadzam?
– Po co się pytasz, skoro cię to nie obchodzi.
– Masz rację. – Rozmówca zaśmiał się głośno. – Za czterdzieści minut chcę cię widzieć w biurze. Rozumiemy się?
Dojazd zajmie co najmniej godzinę, i to tylko wtedy, gdy wyjedzie natychmiast. Prośba o przesunięcie terminu niczego tu nie zmieni. Co najwyżej narazi się na nieprzyjemności, a tych i tak miał ostatnio co niemiara.
– Zadałem pytanie.
– Już się zbieram.
Koniec. Ani cześć, ani spadaj, ani pocałuj mnie w dupę. Kiedyś udusi tego kutasa gołymi rękami.
Wsiadł do samochodu i wyjechał z terenu strzelnicy, przeklinając w myślach ostatnie lata swojego życia. Zwłaszcza zeszły rok był wyjątkowo ciężki. Poprzednia administracja osadziła Matta w mamrze. Podpadł kilku ważnym osobom, protestując przeciwko inwazji na Polskę, która szybko zakończyła się klęską. Podobnego upokorzenia USA nie doznały od dawna. Wcześniej Amerykanie wszystkich ustawiali po kątach, więc co im może zrobić europejski słabeusz?
A jednak.
Dostali łomot, a przygotowana z takim trudem operacja mocno nadwerężyła resztki ich potencjału. Nieprędko popełnią podobny błąd, choćby chcieli. Zresztą w kraju i tak panowały izolacjonistyczne nastroje, co sprawiło, że pierwszy raz w historii Stanów Zjednoczonych prezydentem została kobieta.
Uciec z pudła udało się Pulaskiemu przy pomocy dawnych kumpli. Trochę się ukrywał, aż w końcu nowe szefostwo zaproponowało Mattowi układ – jego winy zostaną wymazane w zamian za powrót do służby. Od tamtej pory bujał się po kraju, gasząc kolejne pożary, z którymi nie potrafili sobie poradzić agenci FBI oraz lokalni stróże prawa.
Co tu kryć, to już nie było takie samo państwo, jak jeszcze pięć lat wcześniej. Pandemia przetrzebiła populację, a kubańsko-wenezuelski desant na Florydzie dobił ich gospodarczo. Nawet nie tyle kubańscy komandosi czy wenezuelscy spadochroniarze byli groźni, co uzbrojone, dowodzone i przeszkolone przez nich uliczne latynoskie gangi. Miami, Tampa i Orlando spłynęły krwią. Marines ledwo sobie z nimi poradzili, zaś walki trwały tygodniami. Obszary raz oczyszczone powtórnie stawały się areną zażartych walk. Podobnie działo się na całym Południu, a był to ledwie jeden z wielu problemów. Stali się pariasem narodów. Wysiłki nowej administracji jak dotąd nie przynosiły widocznej poprawy sytuacji. O tym, że od ostatecznego upadku dzieli ich krok, wiedzieli dosłownie wszyscy.
Matt kierował się do punktu kontaktowego w barze na przedmieściach Filadelfii. Niedaleko stąd zresztą wynajmował dom i na swój sposób nawet lubił to miejsce. Przynajmniej miał gdzie wracać po każdej kolejnej misji. Żyć przecież jakoś trzeba.
Zaparkował przed lokalem. Obok stało kilka samochodów, ale żaden z nich nie należał do łącznika, który poruszał się czarnym RAM 3500 w maksymalnie chromowanej wersji z przyciemnionymi szybami, odpowiednio podkreślającym status właściciela.
Uspokojony wysiadł i wolnym krokiem podążył w stronę wejścia. Niebiesko-czerwony neon układający się w napis „Jerrys’ Steak and Tacos” od dawna nie działał, i dobrze, skoro ani steków, ani tacos tu nie podawano. Co najwyżej hamburgery, a i to wtedy, gdy szef miał lepszy humor.
Okolica ogólnie była syfiasta. Niegdyś pełna małych firm i warsztatów, wraz z postępującą epidemią znacznie podupadła. Ludzie wyjechali bądź umarli, prócz takich jak on. Domy straszyły wybitymi oknami. Ostał się tylko Jerry.
W środku panował półmrok, co Mattowi nie przeszkadzało. Usiadł przy stoliku od strony okna i znieruchomiał, łowiąc uchem wiadomości płynące z telewizora ustawionego ponad kontuarem.
Było źle, a miało być jeszcze gorzej. Mechanizm świata się rozregulował. Gdzie nie spojrzeć, dominowały chaos i wojna.
– Śpisz?
Terrence Golding pozował na twardziela, choć zdaniem Matta był to zwykły blagier.
Ciemne włosy, ulizane do tyłu i spływające falą na kark, budziły obrzydzenie Pulaskiego, podobnie jak woń kwiatowej wody toaletowej, którą Golding obficie się skrapiał. Duże dłonie łącznika pełne były przebarwień i zgrubień, jakby prace fizyczne wykonywał bez rękawic. Lecz nie to irytowało Matta najbardziej. Temu typowi wydawało się, że zjadł wszystkie rozumy. Dziś gapił się na Pulaskiego wzrokiem pełnym pogardy, a to nie poprawiało ich wzajemnych relacji. Nikt nie lubi być uważany za śmiecia.
– Słucham.
– Czego? – Golding nie zrozumiał i dopiero palec Matta wskazujący na telewizor uświadomił mu, o co chodzi. – Nie, tym się nie przejmuj.
– A, no to spoko. – Matt uśmiechnął się półgębkiem, obserwując, jak Jerry zbliża się do nich wolnym krokiem. Już to, że właściciel wyszedł zza lady, można było uznać za cud.
– Co podać?
– Kawa wystarczy – odpowiedział z pełną świadomością, że dostaną lurę. Ryzykować tutaj żarcia już nie będzie, jako że wszystkie próby ciężko odchorował. Wolał odgrzać sobie coś w mikrofali, wychodziło taniej i zdrowiej.
– Słyszałeś o Atomic Computers? – zapytał Golding, gdy Jerry oddalił się już na odpowiednią odległość.
– Nie przypominam sobie.
– Zajmują się nowoczesnymi technologiami.
– Aha… – odparł bez entuzjazmu.
– W tym wojskowymi. – Łącznik zrobił poważną minę. Brwi miał ściągnięte, a usta wygięte w podkowę. – A teraz uważaj…
Golding wyjął telefon i zaczął wodzić palcem po ekranie. Głośne „ping” uświadomiło Mattowi, że na jego komórkę przyszła wiadomość. Sprawdził, co to takiego. Zdjęcie. Przyjrzał się postaci. Widział ją po raz pierwszy w życiu.
– To Lawrence Nakamura – wyjaśnił Terrence.
– Japończyk? – wykazał minimalne zainteresowanie tematem.
– Tak. Naturalizowany u nas piętnaście lat temu. Ich główny inżynier.
– W czym się specjalizuje?
– W zasadzie to we wszystkim po trochu. Taki mały pierdolony geniusz.
Na zdjęciu nie było tego widać. Facet jak facet. Dopiero nazwisko uświadomiło Mattowi, że może pochodzić z Azji. Miał lekko skośne oczy i tyle. Jak to mówią – znaków szczególnych brak. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
– Mam go… wyeliminować?
Golding przyjął pytanie ze zdziwieniem, przez co jego gęba przybrała jeszcze bardziej obmierzły wygląd.
– Masz go odbić.
– Nie bardzo rozumiem.
Terrence westchnął, zupełnie jakby rozmawiał z idiotą.
– Wczoraj wieczorem uzbrojona grupa napadła na konwój Atomic Computers zdążający do Nevady. Zginęli wszyscy, nie znaleziono tylko ciała Nakamury, stąd wniosek, że został uprowadzony.
– Wiadomo przez kogo?
– Z grubsza się domyślamy.
To byli w domu. Przynajmniej tak to wyglądało. Od dalszych słów Terrence’a zależeć będzie ocena stopnia trudności i ryzyka, jakie należy podjąć, lecz tym razem nie zanosiło się na rutynowe zadania.
– Wybacz moje głupie pytanie, Terry… – Matt wiedział, że Golding nie znosi, gdy się tak do niego mówi, więc nie mógł się powstrzymać. – Dlaczego nie wyślecie ludzi z Delty czy zespołu ratowania zakładników FBI i sami go nie przejmiecie? Do czego ja wam jestem potrzebny? Mam ograniczone możliwości, sam przecież wiesz.
Golding sięgnął po serwetkę, zmiął ją w kulkę, a na koniec cisnął w kierunku kosza. Nie trafił. Wysyczał przekleństwo. Takim mistrzom nie zdarzają się podobne obsuwy.
– To nie jest takie proste, jak ci się wydaje.
– To mnie oświeć.
– Mamy powody przypuszczać, że w całą tę operację mogły zostać zaangażowane siły wrogiego państwa.
Matt wyjaśnienie przyjął ze zrozumieniem, spodziewał się czegoś podobnego.
– Wspominałeś, że wiecie, kto maczał w tym paluchy. Jeśli zależy wam na powodzeniu akcji, muszę mieć coś więcej niż takie półsłówka wyciągane z gardła przez dupę.
Tym razem dla odmiany Golding zabębnił palcami po blacie.
– O Jamesie Lambercie słyszałeś?
– Tym senatorze? – Wreszcie coś go zaskoczyło.
– Właśnie o nim. Facet ma polityczne apetyty i pozuje na nowego Jeffersona Davisa.
Wspomnienie konfederackiego prezydenta z czasów wojny secesyjnej sprawiło, że Matt od razu stał się czujny.
– Będzie brykał?
– Jeszcze jak, człowieku… – Golding przerwał, usłyszawszy człapanie Jerry’ego.
Upłynęła chwila, zanim szef lokalu napełnił im kubki i odszedł, powłócząc nogami.
– Mówię ci… gość zebrał wokół siebie samą ekstremę. – Terrence pochylił się do przodu, ściszając głos do konspiracyjnego szeptu. Rozkręcał się. – Przenikniesz w ich szeregi.
– Ja? Co to za pomysł?
– Stworzymy ci legendę, że mucha nie siada. Zobaczysz, przyjmą cię jak swojego, pasujesz do nich.
– Jasne. Przedstawię twoje rekomendacje i od razu dopuszczą mnie do swoich największych tajemnic.
Domyślał się już, jak to ma wyglądać. Robota pod przykrywką była jednak niewdzięczna i obarczona sporym ryzykiem. Jak zostanie zdekonspirowany, to po nim.
– Zrozum, tylko w ten sposób dowiemy się, gdzie przetrzymują Nakamurę.
– Akurat. Brak wam kapusiów? No, co tak wytrzeszczasz gały?
– Nie zostawimy cię bez wsparcia. – Deklaracja Goldinga nie zrobiła na Pulaskim wrażenia. – Nakamura jest nam potrzebny. Ma łeb niczym pięciu profesorów.
– W to akurat jestem skłonny uwierzyć.
Matt wciągnął przez zęby wciąż parującą kawę. Paskudztwo. Gdzie te czasy, gdy choćby w Starbucksie podawano kilkanaście jej rodzajów, a ich aromat z daleka zachęcał przechodniów.
– Nie zależy ci na tym, by nasz kraj… – Terrence dramatycznie zawiesił głos, zupełnie jak adwokat przed wygłoszeniem mowy końcowej – …znów stał się potęgą?
– Potęgą? Terry, czy ty się słyszysz? Jaką potęgą, psia twoja mać? Tamte czasy już nie wrócą. Siedzimy w czarnej dupie i już nigdy z niej nie wyjdziemy. Takie są fakty. Twoje… – poszukał odpowiedniego słowa – twoje rojenia już się nie ziszczą. To koniec.
Ugodził celnie. Golding spochmurniał, a jego twarz zrobiła się czerwona. Wydawało się, że pęknie z wewnętrznego napięcia.
– Gówno mnie obchodzi, co mówisz. Słyszysz? Gówno. Masz robić, co ci każemy. Nie zapominaj, że ciąży na tobie piętno zdrajcy. Już raz sprzeniewierzyłeś się…
– Czemu? Ideom? Przypomnij mi, jakie to idee kazały dokonać próby podbicia gościnnego sojusznika, i przypomnij mi, jak to się skończyło. Bredzisz, Terry, ot co. To, że mi pomogliście po tym, jak mnie udupiliście, bynajmniej nie czyni nas przyjaciółmi.
– Spierdalaj.
– Sam spierdalaj.
Zapadło kłopotliwe milczenie.
– Co mam robić? – zapytał Pulaski, gdy już uznał, że za długo to trwa.
– Pod Frederickburgiem jest pewien bar, tam zaczniesz.
– Kiedy?
– Jutro. A teraz słuchaj uważnie, bo drugi raz tego nie powtórzę.
***
Od dłuższego już czasu jadał gotowe racje żywnościowe, tak było wygodniej. Parę minut i po sprawie, a i sprzątnięcie ograniczało się do włożenia talerza do zmywarki. Później to już tylko telewizja i spanie. Jeżeli nie miał zlecenia, dzień spędzał na treningu. Robił wszystko, żeby nie myśleć, żeby nie stanąć twarzą w twarz z depresją. Dla kraju, któremu przecież tyle poświęcił, stał się podejrzanym o sprzyjanie wrogowi, co budziło w nim głęboki sprzeciw.
Skoro uznano, że bliżej mu do Warszawy niż do Waszyngtonu, to niech go wypuszczą. Pojedzie do Europy i nad Wisłą rozpocznie nowe życie. Pytanie, czy tam go chcieli. Upłynęło wiele wody od ostatniego razu, a i dawni przyjaciele, jak słyszał, powylatywali ze stanowisk. Szkoda. Ale tak się dzieje zawsze, gdy przychodzi nowa miotła.
Przez kilka tygodni myślał o wyjeździe do Londynu. Tam też się mógł zaczepić. Wzgórza Szkocji kusiły tak samo jak Lazurowe Wybrzeże.
Doskonale wiedział, że nic z tego nie wyjdzie, to nie jego bajka. Był wojownikiem. Zginie w akcji, a nie na emeryturze, mieszając cukier w filiżance herbaty. Prawdopodobnie zabiją go podczas najbliższej akcji. Już zbyt długo kusił los.
***
Jak to powiedział Golding – dostanie przykrywkę, że mucha nie siada.
Spoglądając na bar należący do miejscowego klubu strzeleckiego, Matt nabrał wątpliwości. Osoby, które tu widział, nie kojarzyły się z politycznymi ekstremistami. Konfederacka flaga, czaszki czy symbole nawiązujące do wojny o niepodległość o niczym jeszcze nie świadczyły. To raczej zmęczeni życiem zwyczajni obywatele, którzy wieczorem wpadli na piwo.
Gdy wszedł do środka, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Na wprost znajdował się bar, po prawej stoliki, a po lewej rząd automatów do gier i szafa grająca. Ponad rzędem butelek oprawione dyplomy i puchary. Wszystko z lokalnych zawodów strzeleckich. Z głośnika smętnie zawodził Willie Nelson. Lepiej niż w domu. Podobnie myślało co najmniej dwudziestu bywalców, pojedynczo bądź w grupach spędzających tu wieczór.
Podszedł do lady i klapnął na stołku. Barman, w przeciwieństwie do Jerry’ego, podszedł od razu. Facet miał ramiona zapaśnika, brzuch też niczego sobie, długą brodę przetykały pasma siwizny.
– Co podać?
– Piwo.
Matt w oczekiwaniu na zamówienie ostentacyjnie rozejrzał się na boki.
– Spokojnie tu u was, podoba mi się – zagaił, gdy już dostał szklankę i butelkę millera. – Nie wszędzie tak bywa.
– Nie widziałem cię tu wcześniej. – Barman oparł dłonie o ladę, patrząc twardo na Matta przymrużonymi oczami.
– Szukam roboty.
– Tutaj? – parsknął tamten. – Źle trafiłeś. To mała mieścina. Parę warsztatów, księgowy i Kurt, co handluje używanymi samochodami. Nic więcej.
– Myślałem… a zresztą, co ja ci będę mówił. W dużych miastach wiesz, jak jest. Trzeba uważać, żeby nie oberwać.
Barman przytaknął, lecz nic nie powiedział.
– Wszystko przez kolorowych. Namnożyło się sukinsynów, a gdy my walczyliśmy o przetrwanie, oni próbowali wbić nam nóż w plecy.
– Jesteś weteranem?
Pokazał tatuaż na przedramieniu. Stara pamiątka w tym przypadku działała na jego korzyść.
– Marines Recon – w głosie barmana zabrzmiała nuta uznania.
– Widzę, że się na tym znasz. Piję za wszystkich moich poległych kolegów – wzniósł toast głośno, tak aby zostać usłyszanym na sali.
Nie wywołał pożądanej reakcji, gorzej, nie wywołał żadnej reakcji. Kolesie pili dalej, a jego poglądy najwyraźniej mieli w dupie.
Nikt nie mówił, że łatwo będzie przebić się przez mur nieufności. W miasteczku podobno istniała zakonspirowana komórka secesjonistów. Tak twierdził wywiad. Jeżeli ma przeniknąć w ich szeregi, musi zdobyć zaufanie. Dziś to ledwie rekonesans, przyjdzie tu jeszcze jutro i pojutrze. Podobno kropla drąży skałę. Inna sprawa, że nie dysponował nieograniczonym czasem. Kto wie, co ekstrema wyciśnie z Nakamury. Ten pieprzony geniusz miał na pewno dostęp do wielu tajemnic.
Zamówił kolejne piwo i zaczął krążyć po sali, nie kryjąc się z poglądami. Narzekał na rząd, banki i cały układ społeczny. Szczególnie źle wypowiadał się o czarnych i Latynosach, nazywając ich czarnuchami i smoluchami. Przed epidemią uznany zostałby za osobę, która koniecznie chce ściągnąć na siebie kłopoty. Próbowano z nim polemizować, a czasem zgadzano się, kiwając głowami, lecz nic więcej. Posiedział do północy i lekko wstawiony pojechał do motelu, korzystając z pomocy nowego, uczynnego znajomego. Jedyne, co wskórał, to nader raczej niezobowiązująca propozycja zatrudnienia na pobliskiej farmie. Przynajmniej tyle. Jeszcze trochę i wtopi się w miejscowe społeczeństwo. Czas pokaże, co z tego wyjdzie.
***
– Słyszałeś? Co to za gość? Pierdolił jak najęty.
– Widziałem go pierwszy raz, a ty się tak nie ekscytuj.
– Myślisz, że federalni próbują wcisnąć nam wtykę?
– Pojęcia nie mam. Lepiej zrobimy, jak będziemy ostrożni. Facet nie wygląda na kapusia, ale kto go tam wie.
Rozmowa nie trwała długo, lecz nie miało to większego znaczenia. Nasłuch ją przechwycił, a SI odpowiednio zinterpretowała, wysyłając informacje do osoby odpowiedzialnej za operację – i nie był to Terrence Golding, lecz ktoś o wiele wyżej od niego ulokowany w strukturach odpowiedzialnych za bezpieczeństwo kraju.
Dialog prowadzony przez dwóch już nie anonimowych obywateli potwierdzał wcześniejsze przypuszczenia. Dobrze trafili. Teraz należało pomóc Pulaskiemu w jego staraniach i przyspieszyć bieg spraw, bo tak chodzić po barach i narzekać na rząd za pieniądze podatnika może do późnej starości.
***
– Ty jesteś Matt…
Właśnie tankował quada, gdy podszedł do niego ojciec właściciela farmy. Staruszek przekroczył osiemdziesiątkę, lecz nie brakowało mu werwy, a wręcz nosiło go wszędzie. Zaglądał w każdą dziurę i pilnował, by pracownicy zanadto się nie opierdzielali.
– Słucham.
– Trzeba rozładować śrutę kukurydzianą.
– Miałem naprawić ogrodzenie w piątym sektorze.
– Tym się nie przejmuj, śruta ważniejsza.
– Jak pan sobie życzy. – Matt zawiesił wąż w dystrybutorze. – Tylko czy pan Alex o tym wie? Nie chcę kłopotów.
– Niech cię o to głowa nie boli. Powiem mu o tym.
Dziadyga odszedł, a Mattowi nie pozostało nic innego, jak zabrać się do przenoszenia worków. To jego pierwszy dzień, na razie badał teren. Rano zjawił się na farmie i od razu został zapędzony do roboty. Jako robotnik niewykwalifikowany nie robił niczego wymagającego, same proste fizyczne zajęcia. Właścicielom najwyraźniej brakowało rąk do pracy w całkiem sporym gospodarstwie. Jak się dowiedział, pracowników kontraktowych było pięciu. Na razie widział tylko właściciela i starego, reszta gdzieś harowała w pocie czoła.
Śrutę przywieziono z mniejszego gospodarstwa, prawdopodobnie na handel. Musiał przyznać, że pracodawcy mają łeb do interesów.
Worki ważyły po pięćdziesiąt funtów. Niby nic, ale cała ich sterta może dać się we znaki. Wkrótce Matta rozbolały plecy, zrobił więc sobie krótką przerwę, dochodząc do wniosku, że życie na wsi jest jednym długim pasmem udręki.
Próbował rozmasować sobie kark, gdy w polu jego widzenia pojawił się brodaty osiłek w stetsonie i gumiakach. Zobaczywszy Matta, zatrzymał się, bacznie lustrując go spojrzeniem spod ronda kapelusza.
– Przysłali mnie do pomocy.
– Kto okazał się taki litościwy? Młody czy stary?
– Joseph.
– Patrz, jednak w tym starym capie tlą się jeszcze ludzkie uczucia. Słyszałem, że przyjęli nowego.
– Tak się składa, że to ja.
Uścisnęli sobie dłonie. Brodacz miał na imię Ralph. Szybko znaleźli wspólny język, zwłaszcza po tym, jak Matt zaczął psioczyć na kolorowych. Ralph bez wahania przytakiwał coraz ostrzejszym opiniom, Pulaski wszakże kontrolował się, mając świadomość, że nie może przesadzić, jawnie opowiadając się za Klanem, Oath Keepers czy Proud Boysami. To byłoby podejrzane, a Ralph nie wyglądał na idiotę. Na tytana intelektu zresztą też nie. Plasował się gdzieś pośrodku stawki. Coś tam przeczytał, ale w jego przypadku najlepszą szkołą i tak okazało się samo życie.
Przy robocie czas szybko im płynął. Byli mniej więcej w połowie, gdy Ralph obwieścił, że wystarczy, dokończą po przerwie. Wcześniej na komórkę Matta przyszła wiadomość, jednak z jej odczytaniem wstrzymał się do momentu, gdy został sam. Niby kto miał pisać do samotnika, którym jak twierdził, był od dawna.
Podczas odpoczynku poznał resztę ekipy. Sami miejscowi kolesie – czterech kawalerów i jeden świeży żonkoś. Wszyscy znali się jak łyse konie. Musiał zdobyć ich zaufanie, zaproponował więc, że przepiją jego dniówkę. Pomysł przypadł im do gustu, tylko żonaty był przeciwny. W domu, jak twierdził, czekała na niego lepsza połowa. Wyjaśnienie zostało przyjęte, choć nie obyło się przy okazji bez paru grubych dowcipów. Przodował w nich gość o ksywce Mad Dog, wysoki i szczerbaty pyskacz, dobry kumpel Ralpha.
Po półgodzinie wrócili do roboty. Jakoś musiał odpękać kolejnych kilka godzin, aż zostanie odtrąbiony koniec, a oni dostaną forsę do ręki.
Wieczorem dowiedział się, że może przyjść jutro. Sprawdził się. Podziękował, obiecując, że zjawi się na pewno. Dziesięć minut później byli już w drodze do knajpy.
– Gdzie się zahaczyłeś? – zapytał Mad Dog, który zabrał się samochodem razem z nim.
– W motelu U Lucindy.
– Żartujesz?
– Nie. Drogo nie jest, ale rano wytrząsnąłem z buta karalucha. Wielkiego i czarnego jak sam Nelson Mandela. – Nie omieszkał i tym razem podzielić się swoimi uprzedzeniami. – Albo ten… no… cholera, wyleciało mi z głowy.
– Mandela? Kto to taki?
– Nie wiesz?
– Jakbym wiedział, tobym się nie pytał, idioto. – Mad Dog śmierdział kwaśnym potem, którego nie zmyła woda. – A o Lucindzie zapomnij, pogadaj z Josephem. Może wynajmą ci kąt na farmie. Potrącą ci to z wypłaty, ale przynajmniej będziesz miał czyste wyro.
– Tak zrobię.
Zatrzymali się na parkingu przed sklepem, gdzie – jak powiedział Mad Dogowi – musiał zajrzeć i zaopatrzyć się w nową parę dżinsów. Stare ledwo trzymały się na tyłku.
– Pójdziesz ze mną? Obiecuję, że nie potrwa to długo.
– Jak chcesz.
Szli wśród zaparkowanych samochodów. Kierowca czerwonej hondy wrzucił wsteczny tak pechowo, że wóz otarł się o Matta. Właśnie na coś takiego czekał.
Przejęty właściciel wyskoczył z samochodu.
– Debil – warknął Pulaski przez zaciśnięte zęby. – Naucz się jeździć.
– Przepraszam. To niechcący.
– Ty czarny kutasie, masz gówno zamiast mózgu?
Tamtego zamurowało. Nie spodziewał się podobnej reakcji, przynajmniej nie tu i nie teraz. To spokojna okolica, a on wybrał się do sklepu z żoną, doradzić jej przy zakupie nowej sukienki, co do której nie była całkiem przekonana. To miał być miły wypad do sklepu, tymczasem kroiła się grubsza awantura.
– Jeżeli nic się panu nie stało, to lepiej, jak się pożegnamy.
– Chcesz uciec? Mad, słyszałeś go? Ta gnida próbuje zwiać.
Parę osób zaczęło się im ciekawie przyglądać, oczywiście z bezpiecznej odległości. Wiadomo, że z furiatem lepiej nie zadzierać.
– Pan wybaczy.
Kierowca hondy próbował wsiąść do wozu, lecz szarpnięcie za ramię sprawiło, że stanął twarzą w twarz z nieobliczalnym typem.
– Rick, proszę cię, jedźmy już.
Matt kątem oka dojrzał siedzącą na przednim fotelu kobietę. Zdaje się, że była w ciąży. Grała wyśmienicie, jej partner zresztą też, zupełnie jak zawodowi aktorzy. Musiał się dopasować.
– Nie tak szybko.
Potraktował mężczyznę uderzeniem w brzuch. Taka zmyłka, ale całkiem realistyczna. Tamten sięgnął do kieszeni. Jak grać, to do końca. Zablokował cios, a na koniec kolanem rozkwasił przeciwnikowi nos. Krew trysnęła szeroką strugą. Kobieta zaczęła krzyczeć.
– Człowieku, na co ci to… – Mad Dog odciągnął Matta od hondy. – Zmywamy się.
– Jeszcze nie skończyłem.
– Zaraz tu będą gliny.
– I co z tego? To ja jestem poszkodowany.
– Chyba nie widzisz się w lusterku.
Wskoczyli do samochodu. Tym razem to on znalazł się na miejscu pasażera. Prowadził Mad Dog, wciąż wyrzucający kolejne przekleństwa. Matt powoli dochodził do siebie.
– Tobie kompletnie odjebało.
– Miałem dać się upokorzyć czarnuchowi?
Skoro Mad Dog się nabrał, inni też powinni.
– Będą cię szukać, debilu. I co im powiesz? OK, nerwy, ale przeprosił cię, a ty… Ja pierdolę, wesoły z ciebie gość.
– Muszę się napić – obwieścił Matt, oblizując suche usta.
– Ja też. Taki cyrk. Będzie co opowiadać. Ralph i Clive nam nie uwierzą.
Zjechali z szosy w boczny trakt. Niby nic się nie stało, zwykła ustawka. Wiedział, komu ma przywalić, a i tak buzowała w nim adrenalina. Całość wypadła nad wyraz realistycznie. Może trochę za mocno potraktował kolesia, lecz sytuacja tego wymagała. Teraz to od Ralpha i Mad Doga będzie zależeć, czy Mattowi uda się wkraść w łaski tutejszych ekstremistów.
– Dokąd jedziemy?
Samochodem zarzuciło na wirażu tak, że Pulaski musiał się złapać uchwytu nad drzwiami.
– Zobaczysz. – Mad Dog puścił do niego oko.
Rozróba najwyraźniej przypadła mu do gustu. Po paru minutach dość szybkiej jazdy wjechali do lasu, gdzie już zwolnili. Szkoda samochodu. Resory jęczały niczym potępieńcy. Wkrótce dojechali do celu. Oczom Matta ukazała się duża polana, a na niej barak i całkiem spora szopa.
– Co to za miejsce? – Rozejrzał się ciekawie dookoła. Zdaje się, że słyszał strzały.
– Wpadają tu chłopaki z okolicy.
– A policja?
– Teraz obleciał cię strach? – Mad Dog wydał z siebie coś, co przypominało bulgot. – Nigdy ich tu nie widziałem, a bywam często.
– Ralph też będzie?
– Zaraz do niego zadzwonię.
To, co ujrzał, wyglądało na połączenie nieformalnego klubu strzeleckiego i bimbrowni. W lesie ktoś ćwiczył strzelanie. Z miejsca, gdzie stał, Pulaski widział tarcze przymocowane do drzew. Przed barakiem, gdzie parkował pick-up i dwa motocykle, kręcił się typek w skórzanej kurtce z bandaną na głowie.
– Poznaj Stevena.
Od razu poczuł do niego antypatię. Facet miał w sobie coś aroganckiego.
– Po cholerę go tu przywiozłeś? – rzucił Steven zamiast powitania.
– Nie denerwuj się. – Mad Dog najwyraźniej czuł przed nim respekt. – Matt walnął czarnucha w ryj i musieliśmy się zmywać. Dawno czegoś takiego nie widziałem. Ale jatka.
– Naprawdę? – Steven wykazał umiarkowane zainteresowanie. – Ktoś was widział?
– Parę osób się znajdzie.
Szkoda, że nie widzieli go w lepszych momentach. Rozwalenie gęby jednemu klientowi to nic. Bywało, że stawał się naprawdę nieobliczalny. Choć nie był z tego dumny. Jeszcze. Chyba.
Steven wymienił z Mad Dogiem uwagi na tematy zbyt hermetyczne dla Matta, po czym poszli na piwo i kielicha.
Wkrótce zjawiło się więcej miejscowych typków. Dżinsy i kraciaste koszule – standard prosto od Wranglera. Brakowało tylko mustangów uwiązanych przed barem.
Za to w środku panował syf zdecydowanie obcy reklamom czegokolwiek poza buldożerami lub napalmem. Jedyna czystość, o jaką dbali ci ludzie, to chyba czystość rasowa. Przybytkiem zarządzał Steven kręcący się pomiędzy barem a stolikami. Matta zastanowiło, że gliny nie robią tu wjazdów. Na pewno trafiliby na kilka nielegalnych sztuk broni i całkiem solidny zapas pędzonej pokątnie gorzały.
To była gorsza wersja przybytku, w jakim przebywał wczoraj – prywatna inicjatywa bez koncesji i odprowadzanych podatków. Przychodzili tu jedynie wtajemniczeni. Stateczni obywatele omijali takie miejsca na odległość strzału.
Ralph i Clive zjawili się po jakichś czterdziestu minutach, gdy on czuł już działanie alkoholu w głowie. Starał się uważać, żeby się kompletnie nie nawalić, co było trudne, gdyż Steven wciąż pilnował, by jego szklanica nie stała pusta. Piwo, bimber i tak na zmianę. Od rana niewiele jadł, więc jak w porę nie skończy, to się porzyga.
Przybycie reszty ekipy dało wyraźny sygnał do rozpoczęcia nowej kolejki. Próbował oszukiwać, lecz Mad Dog dobrze go pilnował. Mattowi groziło, że zaraz skończy pod stołem. Pijackie mordy przewijały się przed nim jak w kalejdoskopie.
– Idę do kibla – wybełkotał, widząc, że słoik z berbeluchą jest już w trzech czwartych pusty.
– Czekaj, powoli… ja też pójdę, tylko walnę jeszcze jednego. No, trzymaj.
Księżycówka była znakomita. Sześćdziesiąt procent jak nic. Odpowiednio paliła gardło, zmieniając przełyk w lont.
– Już nie mogę – stęknął i to była szczera prawda.
– Nie bądź taki miastowy. – Tym razem ktoś wcisnął w jego dłoń kieliszek. – Dawaj. Tylko nie kręć. O… o… i już. O co tyle krzyku?
Wnętrzności Matta zaczęły się buntować. Z ledwością utrzymał je w ryzach. Przynajmniej piwo nie wywoływało takich ekstremalnych sensacji.
– Mad, opowiedz to jeszcze raz – poprosił Ralph. – Smoluch nakrył się nogami?
– Sam bym nie uwierzył, ale widziałem. – Mad Dog wcisnął sobie do ust garść pistacji i kiedy mówił, siał drobinami po swoich kumplach. Nie mieli mu tego za złe, jeśli w ogóle zarejestrowali ten nietakt. – A później kolanem… – Wymowny gest rozbawił zgromadzonych. – I co? Trzeba zęby zbierać z asfaltu. Tak to się kończy. Ale gdy ta czarna suka zaczęła drzeć ryja, to już musieliśmy się zmywać.
– Dajcie już spokój. – Matt lekceważąco machnął ręką.
– Nie masz się czego wstydzić. – Clive poklepał Pulaskiego po ramieniu. – Każdy z nich musi znać swoje miejsce w szeregu. Ledwo pozłazili z drzew i już im się wydaje, że są ludźmi.
Stwierdzenie wywołało ogólną wesołość, a Matt poczuł dotkliwe parcie na pęcherz.
– Muszę na stronę.
– Nie tak szybko – powstrzymał go Ralph. – Jeszcze po jednym.
– Mam dość.
– Dziś twój dzień, bohaterze.
Powinien być mądrzejszy. Jak mawiała jego przyjaciółka znad Wisły: mądry Polak po szkodzie. Powinien wziąć to sobie do serca. Urżnął się jak świnia. Wypił, odstawił kieliszek i gdy spróbował wstać, został pochwycony pod oba ramiona, a jego głowę odchylono do tyłu tak, że omal nie skręcił karku.
– A teraz sobie porozmawiamy, cioto.
Nad sobą zobaczył Stevena. Wiedział, że jest źle, ale nie miał siły wyrwać się z uścisku.
Ktoś wykopał spod niego krzesło. Walnął tyłkiem o podłogę i natychmiast zaliczył cios w szczękę. To jeszcze wytrzymał. Uderzenie w brzuch okazało się bardziej demolujące. Nie potrafił złapać tchu. Zaniósł się charkotem przechodzącym w kaszel. Chciał się wyrzygać, lecz i tu nastąpiła blokada. Ktoś trzymał go za twarz. Szarpnął się rozpaczliwie, walcząc o oddech. Czuł, że odpływa.
Doigrał się. Zdechnie w tej norze. Miał nadzieję, że zabiją go wrogowie, a to była banda wsiowych ciuli. Życie to jednak zwykła dziwka.
***
Gdy się ocknął, najpierw zobaczył buty. Parę butów, ale nie jego. Czarne, skórzane, wyglansowane trzewiki na grubej podeszwie. Skądś kojarzył ten model. Spróbował bardziej skupić wzrok, lecz opornie to szło. Oddychał ciężko, czując w ustach ohydny, kwaśny posmak, który znał aż za dobrze. Nie popisał się. Na razie jechał na resztkach alkoholowej euforii, ale na bliskim końcu tej drogi był kac jak betonowa ściana. W tych warunkach trudno będzie z nim walczyć.
– Patrzcie, ocknął się.
Głos dobiegał z góry. Nawet nie próbował zogniskować wzroku na osobie, która mówiła. Lepiej skoncentrować się na tym, co mógł dostrzec. Zdaje się… No tak, bez wątpienia to był kibel. Trafił tam, gdzie chciał, chociaż w tych okolicznościach trudno to uznać za sukces. Niedaleko głowy Matta ktoś rozchlapał wodę. Kałuża znajdowała się w zasięgu jego wzroku. Parę kropel zbryzgało mu policzek i czoło. Po chwili zapach uświadomił mu, że to nie jest woda, a mocz.
Za pierwszą przykrą myślą przyszła kolejna. Nie został tutaj przywleczony bez powodu. Czego mogli od niego chcieć? Jak na kumpli, którymi podobno byli, zachowywali się dziwnie.
Buty zaskrzypiały. Ich czubki prawie dotknęły nosa Matta. Zdobył się na maksymalny wysiłek, nieznacznie przekrzywiając szyję.
– Jak się masz?
Nieprawdopodobne, ale typ, który się do niego zwracał, był gliniarzem. Spodnie, koszula, pas z kaburą, odznaka na piersi, wszystko wyglądało na autentyczne.
Z wrażenia zaniemówił. Na dodatek tamten trzymał jego portfel, przetrząsając zawartość.
Trochę za daleko to wszystko zaszło.
– Posłuchaj, Matt, czy jak tam ciebie zwą, od kiedy pracuję w policji, widziałem wielu takich jak ty. Pojawiacie się i znikacie. Dziś jesteście tu, jutro gdzie indziej albo w ogóle was nie ma.
Matt spróbował udrożnić gardło i wypowiedzieć choć jedno zdanie w swojej obronie.
– Nie… nie wiem, o czym pan mówi.
– Czy ja pozwoliłem ci się odezwać? – Zdziwienie mundurowego zdawało się nie mieć granic. – Steven, przynieś taboret.
Zaszumiało. Wywołany znikł, by pojawić się po chwili. Coś stuknęło za plecami Matta.
– Posadźcie go.
Świat się zakołysał, a on grzmotnął tyłkiem o twarde siedzisko. Przez moment walczył z mdłościami, a gdy te się uspokoiły, szerzej otworzył oczy. Tak lepiej. Wszystko wracało do normalnej perspektywy.
– Czy wiesz, co zrobiłeś, Matt? – zapytał typ w policyjnym mundurze. Był jeszcze drugi, ale ten stał dalej, pod oknem, i przyglądał się swoim paznokciom. Na resztę towarzystwa składali się Steven, Ralph i Mad Dog.
– Upiłem się, zgnoiłem czarnucha… – Innych grzechów nie pamiętał.
W odpowiedzi usłyszał głośny rechot. Wcale się im nie dziwił. To przecież było takie zabawne.
– To też. Ale stara tego gnoja poroniła, co przekłada się na to, że będzie o jednego kolorowego bękarta mniej.
Musiało upłynąć parę sekund, zanim zdał sobie sprawę ze znaczenia usłyszanych słów. Ta kobieta poroniła? Był kompletnie oszołomiony. Podczas tajnych operacji zdarzają się najróżniejsze wpadki, ale o czymś podobnym jeszcze nie słyszał.
Czyżby się pomylił? Miejsce i czas się zgadzały. Zrobił dokładnie to, co zakładał scenariusz. I nagle ofiarą padli niewinni.
– Nazywają się Rick i Liza Taylor. Z tym że ta cipa też długo nie pociągnie. Zanim trafiła do szpitala, mocno się wykrwawiła. Jest w stanie krytycznym, jak mi przed chwilą przekazano.
Świat zawalił się Mattowi na głowę. Próbował to jakoś racjonalnie sobie wytłumaczyć, ale nie potrafił. Sfingowana bójka stała się prawdziwym morderstwem. Agencja się do niego nie przyzna, nie ma takiej opcji. Pójdzie za kraty, tym razem na długie dziesięciolecia, z prawem do zwolnienia po co najmniej dwudziestu pięciu latach.
Łomot w głowie to nasilał się, to słabł. Pulaski walczył z kacem i poczuciem winy. W zasadzie ostatnia sensowna rzecz, na jaką mógł się zdobyć, to ucieczka. Perspektywa spędzenia reszty życia wśród wykolejeńców wydawała się mało pociągająca. Ręce miał wolne, a z pięcioma ciołkami jakoś sobie poradzi. Na pierwszy ogień pójdzie szczerzący zęby zły glina, później zdradzieccy kumple, a na koniec ten pod oknem.
Pytanie brzmiało – czy jest na to gotowy? Był w psychicznej ruinie. Gdy nagle dowiadujesz się, jakiego nieszczęścia stałeś się sprawcą, odechciewa się wszystkiego. Racjonalne tłumaczenie nic tu nie pomoże. Dziwne, że jeszcze nie został aresztowany. No właśnie…
– Czy wiesz, co się z tobą stanie?
Kiwnął głową.
– Twoja jedyna szansa to współpraca. Wyraziłem się chyba jasno? Ty odpowiadasz na pytania, a ja zastanowię się, co z tobą zrobić.
Pochylił się, opierając łokcie o kolana. Jedyną jego szansą było kontynuowanie misji za wszelką cenę.
– Skąd pochodzisz?
– Z Filadelfii.
– Wiesz, że to sprawdzę?
Jego magiczna komórka rejestrowała każde słowo, jakie padło w tym pomieszczeniu. Bez znaczenia, czy jest włączona. Bawił się nią teraz drugi z gliniarzy, ale tylko bystry haker mógłby dotrzeć do wszystkich jej tajemnic.
Wciąż był w grze, tylko musiał rozegrać to z głową.
– Po jaką cholerę tu przyjechałeś?
– Szukałem pracy.
– W tej pipidówie? Nie kłam.
– W Filadelfii miałem kłopoty. Naraziłem się paru gościom. Pożyczyłem forsę i nie oddałem. Grozili mi.
– U kogo się zapożyczyłeś?
Miał teraz twarz szeryfa parę cali przed sobą.
– U Marphy’ego.
Typ nie istniał, co nie oznaczało, że nie dawało się go stworzyć w ciągu paru godzin.
– OK. Co dalej?
– Nic. Wziąłem pięć stów.
– Kłamiesz.
– A co to ma do rzeczy? I tak nie mam z czego spłacić.
– Podobno służyłeś w wojsku?
Nawet nie próbował ukryć zaskoczenia. Tu chyba nikt nie trzymał języka za zębami. Jedna krótka uwaga, a wiedzieli o tym wszyscy zainteresowani.
– Już o tym zapomniałeś?
– Służyłem. I co z tego?
– Zabijanie jest twoim wyuczonym fachem.
Ten facet mógł być dumny ze swojego logicznego myślenia.
– Byłem dobry – powiedział oględnie.
– A czym się zajmowałeś?
– Strzelałem na długie dystanse.
W nagrodę został poklepany po policzku jak dziecko, które przyniosło ze szkoły dobrą ocenę.
Już budziła się w nim iskierka nadziei, gdy ten drań wyciągnął kajdanki. Jedna z bransolet została zahaczona na jego nadgarstku, a druga na rurce z wodą obok zlewu.
– Przypilnujcie go – powiedział gliniarz i wyszedł z pomieszczenia. Jego małomówny kumpel zrobił to samo.
Zapowiadało się długie czekanie.
***
– Spróbuj jeszcze raz wystartować do Samanthy – radził Mad Dog Ralphowi. – Co ci szkodzi? Jest wolna. Tom wyjechał i szybko nie wróci.
– Ma bachora.
– Prawie każda ma.
– I znacznie się jej przytyło.
– No, to jest argument.
Kowboje stali pod oknem parę jardów od Matta, gawędząc beztrosko. Im wisiało, co się z nim stanie. Na zewnątrz zapadła już noc. Z głównej sali dobiegał heavy metal. Tu nikt nie zaglądał, bywalcy chodzili pewnie szczać pod chmurkę.
Miejscowe buraki okazały się cwańsze od niego, zaś porozumienie pomiędzy szeryfem a Stevenem było oczywiste od samego początku. Ciekawe, jak dzielili się zyskiem i czy łączy ich tylko biznes, czy braterstwo białej sprawy.
Potrząsnął dłonią przykutą do ściany, co tylko wzmogło jego frustrację.
– Przynieście mi coś do żarcia.
Ralph odkleił się od kumpla i podszedł parę kroków w jego stronę.
– Obiecałeś nam popijawę.
Obu dopisywał humor. Co chwilę zanosili się gardłowym śmiechem, drażniąc tym Matta ponad ludzkie wyobrażenie.
– A źle się bawicie?
– Tu nie chodzi o nas, tylko o ciebie.
– Nie rozumiem – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Skoro jestem winny, dlaczego nie zawieziono mnie na posterunek?
Ralph już otwierał usta, lecz Mad Dog nie pozwolił kumplowi na wyjaśnienia.
– Dowiesz się w swoim czasie.
Enigmatyczna odpowiedź nie uspokoiła Matta, wręcz przeciwnie, budziła niepokój, bo tutejszy szeryf wyglądał na nieobliczalnego.
Ogólnie mówiąc, jego położenie było nieciekawe. Z kacem sobie poradzi, gorzej, że może poruszać się w bardzo niewielkim zakresie. Rury ze ściany nie wyrwie. Wiedział, jak otworzyć kajdanki, ale do tego potrzebował choćby kawałka drutu. Tyle że to kibel w spelunie, nie biuro, o spinaczu mógł pomarzyć. Zresztą i tak nie miał dokąd uciec.
Szeryf wraz z zastępcą pojawili się pół godziny później. Miny mieli poważne niczym grabarze na szychcie. Zwłaszcza szeryf robił wrażenie osoby, której dobro świata szczególnie leży na sercu.
– Masz imponującą kartotekę.
Na wszelki wypadek nie podjął wątku, nie mając pojęcia, co mózgowcy z sekcji specjalnej wymyślili na jego temat.
– Podobno w Syrii rozwaliłeś dwunastu ludzi?
Tylko dwunastu? Dla zawodowego wojskowego biorącego udział w trudnych misjach to średnie osiągnięcie, ale na szeryfie zrobiło wrażenie.
– A teraz spotkało cię takie nieszczęście… – Stróż prawa prawie zaniósł się udawanym łkaniem, lecz wcale nie kpił. – Wiesz, co z tobą zrobią? Trafisz do pierdla pełnego czarnuchów. Nie przetrwasz tam dnia. Zgnoją cię tylko dlatego, że nie pozwoliłeś sobą pomiatać.
– I pan mnie tam wsadzi, wiedząc, że nie zasłużyłem na tak jawną niesprawiedliwość?
– Jesteś winny śmierci dwóch osób, kobiety i jej nienarodzonego dziecka. Zostaniesz za to przykładnie ukarany, tak by żadnemu z białych nie zaświtała w głowie myśl, że można podnieść rękę na czarnego.
Milczał, bo nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.
– Wiesz co… mam dla ciebie propozycję.
– Jaką?
– Możesz się nam przydać.
– Komu? Panu? Do czego? Mam prawo do adwokata.
– Forsą nie śmierdzisz. Takim jak ty przysługuje wycieruch z urzędu. Jest w miasteczku prawnik, ale tak stary i zapijaczony, że nawet nie pamięta, jak się nazywa. A na lepszego cię nie stać.
Matt przekrzywił głowę, przez co szeryf odniósł wrażenie, że jego wykład budzi szczere zainteresowanie przykutego do ściany mężczyzny. Stara sztuczka, a wciąż nieraz dawała zamierzony efekt.
– Możesz się z tego wywinąć, ale musisz iść na współpracę, Matt. To twoja ostatnia szansa.
– Co mam robić? – zapytał, choć już wiedział.
– Wyjedziesz stąd. Daleko. Za parę dni znajdziesz się w Teksasie. Tam już ci powiedzą, co robić dalej.
– Mam zabijać?
– W słusznej sprawie. Już to robiłeś.
Komórka szeryfa zaświergotała. Mężczyzna odszedł na bok zamienić parę słów. Najwyraźniej chodziło o Matta, bo zerkał przy tym na niego z ukosa. Skończył po minucie.
– Namyśliłeś się?
– Co się stanie, jeżeli się nie zgodzę?
– Trafisz prosto do pudła. Wcześniej twoją gębę pokażą w telewizji. Taka reklama przyniesie ci sławę. – Policjant strzelił śliną prosto pod nogi więźnia. – Decyduj.
Potrząsnął ramieniem przykutym do rury. Wystarczyło, gest został prawidłowo odczytany. Był wolny.
Teoretycznie.
To dopiero początek jego drogi. Pojęcia nie miał, co się stanie na jej końcu. ■
– Musimy pogadać – rzucił szeryf.
– Tutaj?
Wciąż nie wyszli z kibla.
– Nie. Steven dysponuje osobnym pomieszczeniem.
To zrozumiałe. Każdy potrzebuje kąta dla siebie.
– Niech pan prowadzi.
Opuścił zaśmierdły przybytek z prawdziwą ulgą. Moment, gdy ciężki odór ustąpił miejsca świeżemu podmuchowi, był jak powtórne narodziny.
Kanciapa Stevena znajdowała się tuż za barem, miała jakieś cztery na trzy jardy. W sam raz, by pomieścić wyro, biurko z komputerem i obrotowy fotel na kółkach. Pulaski usiadł na łóżku, szeryf zaś na krześle. Inni zostali za drzwiami.
– Dokonałeś właściwego wyboru.
Przytaknął niczym grzeczny uczeń.
– Zdajesz sobie sprawę, że nie będziesz mógł tutaj wrócić?
– W Teksasie nie będą mnie szukali? – wyraził zdziwienie.
– O nic nie musisz się martwić. Trafisz do odpowiednich ludzi, tylko pamiętaj: masz trzymać gębę na kłódkę. Nikomu ani słowa o tym, co się tutaj wydarzyło.
– Będę uważał – obiecał.
Zaskoczony szeryf bacznie przyjrzał się Mattowi.
– Poręczyłem za ciebie.
– Postaram się o tym nie zapomnieć – przytaknął. Żadnej konfrontacji, wyłącznie ciąg dalszy wciągania wroga w głąb własnego terytorium.
– Musisz zrozumieć, że w organizacji panują zasady. Należy je respektować. Co do tego nie masz chyba wątpliwości?
– A jakie to zasady? – Jak strugać głupka, to do końca.
– Zdradę karzemy śmiercią.
Facet był dwuwymiarowy jak postać wycięta z komiksu lub bohater kiepskiego serialu kryminalnego, patetycznie przejęty tym, co mówi. Organizacja… jacy jesteśmy ważni, nikt nam nie podskoczy. Zaraz mu wręczy broszurkę z czaszkami hominidów, udowadniającą wyższość białych nad całą resztą. Ci kolesie mentalnie tkwili w dziewiętnastym wieku, w epoce niskokosztowych plantacji bawełny i geniuszu generała Lee. Przed snem musieli sobie nucić „Dixie Land”.
Matt pociągnął nosem w pełnym skupieniu.
– Po drugie, wypełniamy rozkazy przełożonych bez zastrzeżeń.
– A po trzecie?
– Okazujemy lojalność kolegom.
I ten punkt nie budził zastrzeżeń Matta.
– To wszystko?
– Możemy odmienić ten kraj, przyjacielu, ale nie będzie to ani łatwe, ani przyjemne.
Dęta gadka, każdy tak potrafi. Górnolotne frazesy, slogany, godne miny, a jak przychodziło co do czego, zostawały połamane kości, wyprute wnętrzności i rozchlapane na bruku mózgi.
Ideały to piękna rzecz. Niestety, przekucie ich w rzeczywistość wymaga ubrudzenia sobie rączek.
Określił się jako snajper, zatem prawdopodobnie tym będzie się zajmował. Mają na niego haka, więc nie spodziewają się trudności z jego strony. Trafiło się im idealnie.
– Spróbuj się kimnąć – poradził szeryf życzliwym tonem, po czym wstał i wyszedł.
I bardzo dobrze. Matt ledwie mógł go znieść. Położył się na koju z dłońmi wciśniętymi pod głowę.
Jego telefon wciąż milczał. Przejrzał wiadomości, lecz nie znalazł niczego nowego. Zniechęcony wcisnął aparat w kieszeń kurtki.
Aktualna sytuacja, ile by jej nie analizował, była oczywista: siedział w czarnej dupie.
Z trudem wyłowił z pamięci twarz kobiety, młodej i ładnej, a teraz z jego winy martwej. Dziecka w ogóle nie potrafił sobie wyobrazić. Który to mógł być miesiąc? Nieistotne. Liza Taylor już nigdy nie spojrzy w twarz swojemu dziecku. W ułamku sekundy przekreślił czyjeś życie. Tego nie da się odkupić. Rozsądek próbował podpowiedzieć, że doszło do wypadku przy pracy. Postąpił przecież zgodnie z wytycznymi.
Po chwili obrócił się w stronę ściany. W głównej sali trwała impreza, łomot muzyki przenikał aż tutaj. Niełatwo będzie mu zasnąć, zwłaszcza że gryzł się tym, co zaszło. Kolejny człowiek na tej planecie – Rick Taylor – będzie go przeklinał do końca swoich dni. Całkiem zresztą słusznie.
Kolejny.
A Oliwia?
Wyjechał i przepadł. Bóg jeden wie, co o nim myślała. Skrewił na paru frontach. Pewnych rzeczy już nie odkręci.
Bił się z myślami przez pół nocy. Wyczerpany, odpłynął w płytki sen dopiero nad ranem.
Kolejny dzień zapowiadał się równie paskudnie jak poprzedni.
***
Steven obudził go tuż przed siódmą rano. To, że zdobył zaufanie szeryfa, nijak nie wpłynęło na zachowanie właściciela baru. Steven był tak samo opryskliwy jak wcześniej, tyle że nie zadawał pytań, co samo w sobie można by uznać za niezwykłe.
Na śniadanie dostał jajka na bekonie, grzanki i kawę. Steven okazał się całkiem porządnym kucharzem w zakresie żarcia, które trudno popsuć. Kawa też miała smak zbliżony do innych napojów o tej nazwie. Niby żadna rewelacja, lecz za nic nie płacił. Po jedzeniu Matt zabrał się do zmywania, a kiedy nadal nic od niego nie chcieli, zrobił sobie jeszcze dolewkę i czekał na to, co wymyślą za niego inni. Nawet najsprawniejsza organizacja musi mieć czas na dostosowanie się do nowej sytuacji i dopracowanie szczegółów. Na Południe nie pojedzie autostopem. Nie wybyczył się zbyt długo, bo do dziewiątej.
Człowiek, który pojawił się w towarzystwie Stevena, okazał się muskularnym Latynosem, co trochę zaskoczyło Matta. Do tej pory żywił przekonanie, że secesjoniści to generalnie biali brodacze o nie za wysokim ilorazie inteligencji, ale przynajmniej jeśli chodzi o pochodzenie, musiał dopuścić ten wyjątek. W sumie czemu nie? Skoro jeden Latynos mógł być szefem Proud Boys, to inny może podzielać poglądy Wielkiego Cyklopa Ku Klux Klanu. Niegdyś wśród nazistów zdarzali się Żydzi i ponoć nie były to wcale odosobnione przypadki.
Tamci stali niedaleko i gapili się na Matta. Prawie słyszał ich myśli.
Niech czekają, ma czas. Przynajmniej chciał sprawiać takie wrażenie.
Latynos, ubrany w zielone bojówki i spraną koszulę, ostentacyjnie wsunął dłonie w kieszenie, usta wyginając w pogardliwym milczeniu.
– Przysłał mnie Brett.
– Nie znam człowieka. – Matt wzruszył ramionami.
– Enrique chodziło o pana Smitha. – Wyjaśnienie Stevena niczego nie wyjaśniło.
– Jego też nie znam.
– To nasz szeryf.
– Dobrze, trzeba było tak od razu. – Pulaski zdjął łokcie ze stołu, uznając, że jeszcze nie nadeszła pora na chojrakowanie.
W sumie nie było źle. Odpoczął, zjadł solidny posiłek, na kilka godzin wystarczy. Mogli ruszać.
– Jesteś moim kierowcą?
Enrique przestał się uśmiechać. Zbaraniał, przez co jego twarz nabrała idiotycznego wyrazu.
Trwało to krótko, najwyżej parę sekund, zanim się uspokoił. Oddychał głęboko przez nos.
– Mówiłem ci, że to oryginał – powiedział Steven rozbawiony zajściem.
– Ty…
Matt nie pozwolił Latynosowi skończyć, tylko chwycił go lewą dłonią za gardło. Enrique oczy wyszły z orbit, jego oblicze poczerwieniało, a płuca nie mogąc nabrać tlenu, spazmatycznie zadrgały.
Nie chciał robić sobie wroga, ale należało pokazać, kto tu rządzi. Mógł udawać uległego wobec szeryfa, ale nie wobec tego Latynosa. W końcu miała poprzedzać go sława mordercy i narwańca, osoby bez sumienia i oporów. Jeżeli ma dotrzeć do Nakamury, nie może bawić się w półśrodki.
– Na początek coś sobie wyjaśnijmy. – Pulaski kątem oka zezował na Stevena. Jemu też chętnie przyłoży. – Przychodzisz tu i strugasz ważniaka. Nie ostrzegano cię, że tego nie lubię?
Enrique zaczął brykać. Próbował złapać duszącą go rękę i wykręcić, za co spotkała go dodatkowa kara. Palce Matta zacisnęły się z siłą zgniatarki złomu.
– Puść, kurwa, bo go udusisz. – Steven zainterweniował werbalnie. Na nic więcej nie było go stać, a szkoda.
Niespodziewanie Pulaski rozluźnił chwyt. Enrique odskoczył do tyłu jak oparzony. Dysząc, rozcierał bolące miejsce.
– Wariat – wychrypiał. – Już masz przesrane. Steve, powiedz Brettowi, że z nim nie jadę. Jak chce, sam go może podwieźć.
Matt wyciągnął rękę.
– Czego chcesz?
– Daj mi kluczyki.
– Jakie kluczyki, do diabła?
– Do samochodu. Obejdzie się bez twojej pomocy.
– Nie wiesz, dokąd jechać.
– To mi powiedz.
Latynos powoli dochodził do siebie. Wciąż się boczył, lecz przeważył zdrowy rozsądek.
– Zobaczymy, jak sobie poradzisz na Południu.
– Tak samo jak na Północy.
– Dać wam po browarze na drogę? – zaproponował Steven.
– Idź w cholerę. – Enrique, sponiewierany, odwrócił się na pięcie i przeklinając pod nosem, wyszedł na zewnątrz.
– Życz nam szerokiej drogi – powiedział Matt.
– Niech cię szlag trafi. – Steven wrócił do wycierania szklanek.
Pulaski puścił te słowa mimo uszu. Nie ma to, jak zostawić po sobie dobre wrażenie.
***
Na początku był spięty. Policja na pewno rozpoczęła poszukiwania. W tym okręgu gliniarze ich zignorują, ale w następnym już nie, choć kto wie, jak daleko sięgały wpływy separatystów.
Szosa ciągnęła się wąską szarą nitką wśród lasów i pól Wirginii Zachodniej. Pogoda panowała dokładnie taka, jaką lubił – umiarkowana: siedemdziesiąt stopni i zachmurzone niebo.
Przed Richmond trafili na objazd. Wielkie tablice ustawione po obu stronach drogi i radiowóz w poprzek jezdni broniły dalszego przejazdu. Okręg stał się ogniskiem epidemii. Mieszkańców obowiązywała kwarantanna. Musieli zawrócić.
Jego skromnym zdaniem epidemia nie skończy się nigdy. Wciąż wykrywano nowe mutacje, a kiedy wydawało się, że najgorsze mają już za sobą, wirus uaktywniał się, wzbudzając trwogę wśród tych, którzy pamiętali, jak to wyglądało jeszcze kilka miesięcy wcześniej.
Enrique wciąż czuł żal, co oznaczało ciszę przez pierwsze pięćdziesiąt mil. Później się rozgadał.
– Widzisz, to jest tak… już wcześniej było nam ciężko, ale ostatnio zrobiło się nie do wytrzymania.
– Co masz na myśli?
– Rządzą nami durnie o kurzych móżdżkach. Głosowałeś ostatnio na któregoś?
Matt pogardliwie wykrzywił usta, co Enrique oczywiście dostrzegł. Facet miał nieprawdopodobną podzielność uwagi.
– No właśnie. Skurkowańcy mają nas w dupie – kontynuował Latynos na tym samym wydechu. – Do niedawna nasyłali na nas FBI czy ATF, zastraszali i rozbijali od środka.
– Coś się zmieniło?
– Ha! Wszystko. Budujemy tajne struktury, które federalnym trudniej będzie przeniknąć.
– Nie ma takiej konspiracji, której nie można rozbić. – Matt zjechał parę cali niżej na fotelu. – Nie w dzisiejszych czasach, gdzie kamery śledzą każdy twój krok. Przed nimi się nie ukryjesz.
– Nie w Teksasie.
– Nawet nad Teksasem latają satelity.
– Przykładasz za dużą uwagę do elektroniki, to nie jest dobre. Pomyśl o ludziach. To w nich jest potencjał.
– Myślę i co? – Miało to zabrzmieć prowokująco, lecz wyszło byle jak.
Enrique niespodziewanie zamilkł, skoncentrowany wyłącznie na prowadzeniu samochodu. Upłynęła minuta, nim tryby w jego mózgu przeskoczyły kolejny raz.
– Niedługo…
– Co niedługo? – Matt wiedział, że nie powinien go popędzać, ale nie zdążył zapanować nad językiem. Musi być rozsądniejszy.
– Zobaczysz.
– Niewątpliwie – prychnął pod nosem. Ile to już razy słyszał podobne zapewnienia.
Z radia popłynęły wiadomości. Informacje lokalne to sama sieczka. Nikt go na szczęście nie szukał, zupełnie jakby do zdarzenia przed marketem nigdy nie doszło. Na świecie działo się o wiele gorzej. Podobno Rosja i Turcja bliskie były chwycenia się za łby. Liczba zamachów terrorystycznych na terenie Federacji osiągnęła zastraszające rozmiary. Moskwa traciła kontrolę nad olbrzymimi obszarami na południu kraju. Retoryka przywódców obu państw, od szczebla prezydentów do wiceministrów, nie pozostawiała złudzeń – nic dobrego z tego nie wyniknie. Rosja groziła odwetem za wspomaganie wywrotowców, a Turcja oskarżała Moskwę o dywersję na wodach Bosforu. Mobilizowano wojska i gromadzono zapasy. Argumenty neutralnych obserwatorów na nikim nie robiły wrażenia. Obawiano się, że w konflikt wciągnięte zostanie NATO czy też jego europejskie resztki. Na Amerykanów nikt nie liczył, sami spodziewali się kłopotów na własnej ziemi. Matt właśnie zmierzał w sam ich środek.
– Dobrze znasz Lamberta? – zapytał, gdy już spiker przestał ględzić i ponownie rozbrzmiała muzyka.
– Dobrze, a co?
– Pracujesz dla niego?
– Poniekąd.
– W jakim charakterze?
– Kierowcy, durniu. Co ja właśnie robię? Przerzucam steki na grillu? Jeżdżę, taką mam fuchę.
– Po całym kraju?
– Tam, gdzie mnie wyślą.
– Kalifornia też?
– Słuchaj, o co ci chodzi?
– Tylko pytałem – zastrzegł się Matt.
– Poczekaj jeszcze trochę. Podobno chcesz do nas dołączyć?
– Nie mam wielkiego wyboru.
– Wścibstwo to nie jest cecha, jaka nam odpowiada. Zamknij ryja i rób swoje. Tylko w ten sposób możesz ocalić swoje człowieczeństwo.
– Dobrze powiedziane.
– Mnie też się podoba.
To będzie długa podróż.
***
Postój zrobili już w Karolinie Północnej, parę mil od Greensboro. Ford domagał się zatankowania, a ich ciała rozprostowania nóg, jedzenia i skorzystania z toalety.
Bar przy szosie nie był szczególnie zapchany. Być może dlatego, że w ciągu ostatniego roku transport samochodowy mocno podupadł. Obecnie najczęściej podróżowano w konwojach, tak było bezpieczniej. Ochrona z tyłu i z przodu. Na towar czyhali przestępcy niewahający się rozwalić kierowcy, gdy ten nie zatrzymał się na pierwsze wezwanie. Na północnym wschodzie i obszarach prerii nie było źle, ale im dalej na zachód, tym gorzej, aż do Kalifornii. Nie brakowało rejonów, gdzie napady zdarzały się notorycznie. Gwardia Narodowa nie była w stanie zabezpieczyć każdej mili drogi, policja i tak była przeciążona pracą, zaś regularne jednostki pilnowały porządku na Florydzie i przy granicy z Meksykiem.
Zjedli niewyszukany lunch i ruszyli dalej bocznymi traktami. Matt nie pytał dlaczego, uznawszy, że Enrique wie, co robi. Furgon sprawował się bez zarzutu i – odpukać – na razie nie złapali gumy.
Dobra passa skończyła się tuż przed osiemnastą. Wyjechali właśnie zza zakrętu, gdy rozkraczony osiemnastokołowy ciągnik Kenwortha zmusił ich do ostrego hamowania. Wielkiej ciężarówki nie dawało się wyminąć. Jej przód stał ukosem, znacznie zachodząc na przeciwległy pas ruchu.
Jeżeli się zepsuła, to gdzie w takim razie podziewał się kierowca? Dookoła rozciągał się las. Może to nie było kompletne pustkowie, ale z tablic informacyjnych wynikało, że do najbliższej miejscowości jest pięć mil.
Sięgnął do klamki, szykując się do wyjścia.
– A ty dokąd? – W pytaniu Enrique usłyszał troskę, a nie zwykłą ciekawość.
– Sprawdzę, co się stało.
– Chcesz stracić życie?
– A ciebie strach obleciał?
Wysiadł, nie oglądając się za siebie. Zlustrował otoczenie. Pnie wysmukłych sosen dochodziły niemal do samej asfaltowej wstęgi drogi, znacznie utrudniając obserwację. Drzwi szoferki po prawej stronie były otwarte, zupełnie jakby ktoś tam zaglądał, a następnie wycofał się, nie zadawszy sobie trudu ich zamknięcia.
– Trzymaj.
Enrique okazał się jednak osobą przewidującą. Wyciągnięty ze schowka srebrny Smith & Wesson model 659 na nabój 9×19 mm wyglądał na mało używany.
– A ty?
– Mam drugi.
Sprawdził broń, zaczynając od magazynka – pełen. Teraz bezpiecznik. Przeładował. Spluwę trzymał przed sobą. Ruszyli równocześnie, podchodząc do ciągnika od strony naczepy.
Od razu należało to sobie powiedzieć otwarcie – to nie było zbyt rozsądne. Jeden człowiek ukryty w zaroślach mógł ich rozwalić bez najmniejszego wysiłku. Tak, bał się niespodziewanego wystrzału i tego, że pogrąży się w nicości.
Przyklęknął, sprawdzając, jak radzi sobie Enrique. Okazało się, że facet jest wyszkolony. Miło wiedzieć. Obaj się odsłonili, ale na to już nic nie mogli poradzić.
Jeszcze krok. I kolejny. Zajrzał do wnętrza, obawiając się najgorszego. Słusznie. Kierowca tam był, leżał z głową na kierownicy, lecz twarz miał odwróconą w drugą stronę.
Powiedziało się A, należy powiedzieć B. Matt wspiął się po schodkach i przysiadł na fotelu pasażera. Wiedział już wszystko. Przednią szybę pokrywała siatka pęknięć z niewielkim otworem na wysokości głowy siedzącego mężczyzny. Na pełnej zakrętów drodze nie dawało się rozwinąć dużej prędkości, więc dobry strzelec mógł bez problemu trafić kierowcę, gdy ten pokonywał ostatni wiraż. Napastnicy na pewno czaili się w pobliżu. Ładunek nie padł ich łupem, a skoro tak, to przyjdą po niego, gdy tylko nadarzy się okazja. Zapewne spłoszyło ich pojawienie się przypadkowych podróżnych, czyli Matta i Enrique.
Na policję nie zadzwoni, sam był zbiegiem, nie potrzebował dodatkowych kłopotów. Dołączył więc do towarzysza, który ubezpieczał go z lewej strony, wodząc lufą po zaroślach.
– Trup – oznajmił bez wdawania się w szczegóły. Na te przyjdzie czas wieczorem.
– Co robimy?
– Pryskamy. Zapomniałeś, że masz zadanie do wykonania?
Na czole Enrique pojawiła się bruzda, było widać, jak bije się z myślami.
– Najpierw sprawdźmy, co jest w środku.
– Na pewno nie ma tam niczego, za co warto umrzeć.
Torres go nie słuchał, wiedział swoje. Był jak hiena, która nie odpuści.
– To się źle skończy. – Pulaski spróbował ostatni raz przemówić mu do rozsądku. – Oni gdzieś tu są.
– Nikogo nie widzę.
– Bo się ukryli, debilu. Czekają, aż się zmyjemy, ale wiecznie czekać nie będą.
Jak grochem o ścianę. Enrique nakręcił się i nic do niego nie trafi – chyba że kula. Poszedł do tyłu i zaczął zrywać plombę. Tyle wystarczyło. Huknął strzał, a Latynos złapał się za bark.
Na środku jezdni nie mogli zostać. Tylko pobocze dawało jakieś schronienie. Najchętniej wypiąłby się na tego kretyna, ale tego nie mógł zrobić. Wciąż nie wiedział, dokąd zdążają, a powrót do Wirginii uznał za bezcelowy.
– Schyl się, idioto.
Złapał Torresa za sprawne ramię i pociągnął w stronę najbliższej osłony, w tym przypadku płytkiego zagłębienia tuż przy samej drodze. Człowiekowi, który strzelał, do miana snajpera sporo brakowało, sądząc po mizernym efekcie. Dystans, z którego otworzył ogień, był relatywnie niewielki, zaś rana okazała się draśnięciem. Mocno krwawiącym, mimo to zaledwie draśnięciem. Matt nieznacznie uniósł głowę, próbując zorientować się, skąd padł strzał. Nie ulegało wątpliwości, że facet ma na sobie kamuflaż, może nawet ghillie, bo nie potrafił go dojrzeć.
– Ty zostajesz – zadecydował.
– Mowy nie ma.
– Zamknij się i rób, co mówię.
– A ty dokąd?
– Rozejrzę się po okolicy.
Niejasne przeczucie, że w zasadzce brała udział agencja, minęło, gdy tylko zobaczył zastrzelonego kierowcę. Może i dowodzili nią dranie, jednak do skończonych skurwysynów było im daleko. A jeśli ma o nich zbyt wysokie mniemanie i kierownictwo dla dobra operacji jest gotowe naprawdę wiele poświęcić? W takim razie rana Enrique wcale nie była przypadkowa, tylko jak najbardziej zamierzona. Osobiście jednak był przekonany, że życiem rządzi przypadek i to zwykli bandyci mierzą do niego ze swoich gnatów, zatem powinien działać stosownie do tego. A jeśli to tylko blef, nic się nie stanie.
Podczołgał się spory odcinek w prawo w głąb lasu, zawzięcie przebierając łokciami i kolanami. Pojedynek pistoletu przeciwko karabinom nie zapowiadał wiktorii. Ze Smith & Wessona skuteczny ogień dawało się prowadzić na jakieś sto jardów, aczkolwiek znał wirtuozów trafiających cel na dwa razy dłuższym dystansie – sam się do nich zaliczał. Mimo wszystko karabin to karabin. Przewaga siły ognia, donośności i precyzji była po stronie przeciwnika. No i przede wszystkim tamtych na pewno było kilku, zaś on działał w pojedynkę.
Zamarł i zaczął nasłuchiwać. Teraz wszystko zależało od tego, kto wykaże się większą cierpliwością.
Szybko okazało się, że on.
Człowiek, który przekradał się przez las, miał na sobie multicam. Kurtkę, spodnie i kapelusz – wszystko w takim samym kamuflażu – oraz kamizelkę taktyczną. W pierwszym momencie można go było pomylić z żołnierzem, lecz zamiast M4 dźwigał SKS-a, stary, lecz wciąż zabójczy karabinek radzieckiej produkcji pamiętający czasy drugiej wojny światowej. Sowieci wyprodukowali ich mnóstwo, z czego wiele egzemplarzy wysłali sojusznikom bądź w ramach braterskiej pomocy oddziałom partyzanckim walczącym z wrogami klasowymi. Gdy upadł Związek Radziecki, tysiące egzemplarzy wciąż zalegały w magazynach, a że byli oficerowie przeistoczyli się w biznesmenów, rozpoczęły się wielkie porządki. SKS-y szły jak woda, wiele sztuk trafiło do Stanów. Broń była prosta w obsłudze i niezawodna, posiadała też spory potencjał handlowy jako najtańszy karabinek na rynku. Ci, dla których AR był za drogi, kupowali AK bądź SKS-a. Amunicja do obu typów – 7,62×39 czy 5,56×45 – była równie dostępna.
Maskowanie i broń były niczego sobie, ale sposób poruszania się zdradzał amatora. Spora tusza też zmniejszała jego szanse. Facet próbował się skradać, mimo to przypominał czołg, który przez przypadek zapuścił się w trudny teren.
Był jeden, pojawią się następni. Na potwierdzenie tego nie przyszło długo czekać. Kolejny bandyta paradował w klasycznym woodlandzie i dźwigał myśliwski sztucer z lunetą. To prawdopodobnie on…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej