Trzecia Rewolucja - Vladimir Wolff - ebook

Trzecia Rewolucja ebook

Vladimir Wolff

4,2
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Walka, ideały, posępne scenariusze przyszłości i konflikt lojalności w nowej odsłonie przygód niezrównanego Tropiciela.

 

Kiedy agent Matt Pulaski niespodziewanie dla samego siebie wychodzi z więzienia, jego ojczyzna jest już zupełnie innym krajem. Stany Zjednoczone, zdziesiątkowane przez straszliwą epidemię, ruinę gospodarczą i anarchię, osłabione desantami kubańskich wojsk, zostały dodatkowo upokorzone klęską operacji Hydra, tracąc w Polsce resztę swoich najlepszych oddziałów.

 

Jakby tego było mało, na południu USA przybierają na sile tendencje niepodległościowe. Wysyłany z coraz to nowymi zadaniami, Pulaski tym razem dostaje misję odnalezienia porwanego naukowca i jego wynalazku. Sprawa musi być ważna, skoro w takiej chwili zajęła się nią Agencja, która dwoi się i troi, by zapobiec rozpadowi państwa.

 

Pół Indianin, pół Polak staje się członkiem nowo powstających sił uderzeniowych niepodległego Teksasu pod wodzą charyzmatycznego generała. Zbyt dobry w tym, co robi, wydatnie przyczynia się do wybuchu drugiej wojny secesyjnej. Zyskuje nowych przyjaciół, ale starzy znajomi też nie dają o sobie zapomnieć…

 

W wirze wydarzeń, w pisanej krwią i ogniem historii Matt musi ostatecznie opowiedzieć się po którejś stronie – zwłaszcza że jego misja przynosi zaskakujące odkrycie.

 

 

Cykl Armagedon:
1. Metalowa burza 
2. Hydra 
3. Trzecia siła 
4. Punkt zwrotny
5. Rozpoznanie bojem


W cyklu z Mattem Pulaskim ukazały się: 
Tropiciel Bractwo
Nieśmiertelnych 
Cień proroka 
Trzecia Rewolucja

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 327

Oceny
4,2 (63 oceny)
24
28
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
parol743

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na ciąg dalszy.
00
black_night

Nie oderwiesz się od lektury

Dobre zakończenie cyklu.
00



Vladimir Wolff

Trzecia rewolucja

 

© 2022 Vladimir Wolff

© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta: Zespół redakcyjny

 

eBook: Dominik Trzebiński Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Artur Ciechorski

Okładka: Paweł Gierula

 

ISBN 978-83-66955-20-2

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Zbie­ra­ło się na bu­rzę.

Od sa­me­go rana ci­ężkie oło­wia­ne chmu­ry prze­wa­la­ły się nad San Jose, gna­ne gwa­łtow­ny­mi po­dmu­cha­mi wia­tru znad Pa­cy­fi­ku. Po­go­da osza­la­ła i wy­ra­źnie pró­bo­wa­ła coś udo­wod­nić.

Szyb­ko oka­za­ło się, co ta­kie­go.

Ko­lum­na czte­rech sa­mo­cho­dów – trzech czar­nych SUV-ów oraz trzy­osio­wej ci­ęża­rów­ki Osh­kosh M1087 – opusz­cza­ła wła­śnie te­ren fir­my Ato­mic Com­pu­ters, gdy z nie­ba spa­dły na nią tony wody. Wy­cie­racz­ki nie nadąża­ły z usu­wa­niem tej fali z szyb, kie­row­cy zwol­ni­li więc do tem­pa pie­chu­ra, bar­dziej do­my­śla­jąc się dro­gi, niż ją wi­dząc. Obe­rwa­nie chmu­ry na­stąpi­ło tuż po pi­ęt­na­stej i trwa­ło kwa­drans, pó­źniej po­wo­li za­częło się prze­ja­śniać. Lu­dzie w sa­mo­cho­dach ode­tchnęli. Na­wa­łni­ca mo­gła po­krzy­żo­wać im pla­ny, co było bar­dzo nie w smak kie­row­nic­twu fir­my i ofi­ce­ro­wi od­po­wie­dzial­ne­mu za pro­jekt. Ko­niecz­ny był po­śpiech. Pró­bę prze­wi­dzia­no na ju­trzej­szy dzień, a na po­li­gon w Ne­va­dzie trans­port do­trze naj­szyb­ciej za dzie­si­ęć go­dzin. Po­praw­ki trwa­ły do ostat­niej chwi­li, ale gdy już wszyst­ko za­gra jak trze­ba, na­stąpi prze­łom. Kon­struk­to­rzy i pro­jek­tan­ci mie­li tego pe­łną świa­do­mo­ść. Nie tyl­ko zresz­tą oni – ge­ne­ra­li­cja, Pen­ta­gon i spo­ra gru­pa osób z ad­mi­ni­stra­cji Bia­łe­go Domu po­dzie­la­li tę opi­nię. Je­że­li po­li­go­no­we pró­by po­twier­dzą za­ło­że­nia, na­stęp­ne kil­ka ty­go­dni po­trwa ewen­tu­al­ne do­pra­co­wa­nie szcze­gó­łów i roz­pocz­nie się etap wdro­że­nia do pro­duk­cji se­ryj­nej. Li­czył się czas, bo czas – jak wszyst­kim wia­do­mo – to pie­ni­ądz.

Tra­sa kon­wo­ju wio­dła pro­sto na wschód mało uczęsz­cza­ną dro­gą nu­mer 130, wi­jącą się ma­low­ni­czo przez lasy i wzgó­rza środ­ko­wej Ka­li­for­nii. Szef ochro­ny uznał, że tak będzie naj­bez­piecz­niej. Zresz­tą, co się mo­gło stać? Pro­jekt był ści­śle taj­ny, a do­stęp do in­for­ma­cji o nim mia­ło wąskie gro­no za­ufa­nych osób. Jako że po­go­da wy­klu­czy­ła trans­port dro­gą po­wietrz­ną, w ostat­nim mo­men­cie zde­cy­do­wa­no się na wa­riant ko­ło­wy, więc już cho­ćby ta na­gła zmia­na pla­nów gwa­ran­to­wa­ła bez­pie­cze­ństwo. Czte­ry wozy, ośmiu ochro­nia­rzy, tech­ni­cy oraz głów­ny in­ży­nier ma­jący do­pil­no­wać, by w Ne­va­dzie wszyst­ko po­szło jak na­le­ży. W dzie­jach Ato­mic Com­pu­ters to nie pierw­sze ta­kie wy­da­rze­nie i za­pew­ne nie ostat­nie. Naj­wa­żniej­sze to uzy­skać fun­du­sze i wspar­cie na dal­sze ba­da­nia.

Ruch na szo­sie był nie­wiel­ki, mi­nęło ich za­le­d­wie kil­ka sa­mo­cho­dów, i to bli­żej San Jose, a da­lej od wy­brze­ża dro­ga ca­łkiem opu­sto­sza­ła. Jak zwy­kle w ta­kich sy­tu­acjach ci, któ­rzy mo­gli, pró­bo­wa­li się zdrzem­nąć, ochro­nia­rze czu­wa­li, a sa­mo­cho­dy mo­zol­nie wspi­na­ły się na ko­lej­ne pod­jaz­dy i ostro­żnie z nich zje­żdża­ły. Na­wierzch­nia wci­ąż była mo­kra, a po­ślizg gro­ził wy­pad­kiem, do któ­re­go nie mo­gli do­pu­ścić.

Pierw­szy z SUV-ów za­czął wła­śnie brać ostry za­kręt, gdy jego przed­nia szy­ba zo­sta­ła strza­ska­na se­rią z au­to­ma­tu. Kie­row­ca uma­rł, nim zdał so­bie spra­wę z tego, co za­szło.

W tej sa­mej se­kun­dzie zgi­nął nie tyl­ko on. Ochro­nia­rzo­wi w ostat­nim wo­zie kula roz­wa­li­ła gło­wę. Krew i mózg zbry­zga­ły szo­fe­ra. Prze­stra­szo­ny mężczy­zna szarp­nął kie­row­ni­cą w lewo, sa­mo­chód zje­chał z dro­gi i sto­czył się po po­chy­ło­ści, za­trzy­mu­jąc się na drze­wach kil­ka­na­ście jar­dów ni­żej.

Na­past­ni­cy dzia­ła­li spraw­nie. Je­den z nich za­jął się ran­ny­mi i oszo­ło­mio­ny­mi pa­sa­że­ra­mi, wy­ba­wia­jąc ich od bólu gło­wy w spo­sób je­dy­ny, jaki znał, za to opa­no­wał do per­fek­cji: trzy­dzie­ści po­ci­sków prze­szy­ło cia­ła i wnętrze wozu, aż igli­ca M4 ude­rzy­ła w pu­stą ko­mo­rę. Zgi­nęli wszy­scy, nie wy­daw­szy z sie­bie na­wet jęku.

Z resz­tą ob­sta­wy po­ra­dzo­no so­bie rów­nie szyb­ko. Tyl­ko je­den pró­bo­wał się ostrze­li­wać, lecz snaj­per zaj­mu­jący po­zy­cję po­nad szo­są znał się na swo­jej ro­bo­cie. Do tej pory pod­czas ak­cji zli­kwi­do­wał dwa cele, ten był trze­ci. Po­zo­sta­łych roz­wa­li­li jego ko­le­dzy.

Na ko­niec kil­ka po­sta­ci wbie­gło na jezd­nię i oto­czy­ło ci­ęża­rów­kę. Do za­wia­sów umiesz­czo­ne­go na niej kon­te­ne­ra przy­ło­żo­no ła­dun­ki wy­bu­cho­we i pięć se­kund pó­źniej stłu­mio­ny od­głos wy­bu­chów roz­sze­dł się po oko­li­cy. Ze środ­ka wy­ci­ągni­ęto oszo­ło­mio­ne­go in­ży­nie­ra. Mężczy­zna na­wet nie pró­bo­wał się bro­nić. Le­d­wie stał, z uszu na ubra­nie spły­wa­ła mu krew. Od­pro­wa­dzo­no go na bok. Po­dob­nie jak prze­wo­żo­ny ła­du­nek był zdo­by­czą, o któ­rą na­le­ża­ło za­dbać.

Wy­ci­ągni­ęcie skrzyń oka­za­ło się nad­spo­dzie­wa­nie trud­ne, paki były ci­ęższe, niż na to wy­gląda­ły. Ka­żda wa­ży­ła co naj­mniej dwie­ście pi­ęćdzie­si­ąt fun­tów. Ale i z tym so­bie po­ra­dzo­no. Po dzie­si­ęciu mi­nu­tach ak­cja się za­ko­ńczy­ła, zaś na­past­ni­cy roz­pły­nęli się wśród wzgórz. Osi­ąg­nęli swój cel i tyl­ko to się li­czy­ło. ■

Rozdział 1

Przy­ło­żył kol­bę do ra­mie­nia i sku­pił się na celu, któ­ry był od­le­gły o ty­si­ąc jar­dów. Spo­ro, ale dla oso­by z jego do­świad­cze­niem w strze­lec­twie dłu­go­dy­stan­so­wym nie sta­no­wi­ło to wy­zwa­nia.

Pa­lec wska­zu­jący pra­wej dło­ni spo­czął na spu­ście. Był go­tów. Oce­nił jesz­cze siłę wia­tru i wnió­sł nie­wiel­ką po­praw­kę. Te­raz będzie do­brze. Pra­wie wy­strze­lił, gdy ze sku­pie­nia wy­rwał go sy­gnał ko­mór­ki.

Nie dał po so­bie po­znać, jak bar­dzo jest zły. Odło­żył broń, wstał i si­ęgnął po te­le­fon, rzu­ca­jąc okiem na wy­świe­tlo­ny kon­takt. Zlek­ce­wa­że­nie tego po­łącze­nia nie le­ża­ło w jego in­te­re­sie. Wie­le za­wdzi­ęczał no­wym mo­co­daw­com i nie mógł ich tak po pro­stu olać.

– Tak… – Sta­rał się nie mó­wić przez za­ci­śni­ęte zęby.

– Prze­szka­dzam?

– Po co się py­tasz, sko­ro cię to nie ob­cho­dzi.

– Masz ra­cję. – Roz­mów­ca za­śmiał się gło­śno. – Za czter­dzie­ści mi­nut chcę cię wi­dzieć w biu­rze. Ro­zu­mie­my się?

Do­jazd zaj­mie co naj­mniej go­dzi­nę, i to tyl­ko wte­dy, gdy wy­je­dzie na­tych­miast. Pro­śba o prze­su­ni­ęcie ter­mi­nu ni­cze­go tu nie zmie­ni. Co naj­wy­żej na­ra­zi się na nie­przy­jem­no­ści, a tych i tak miał ostat­nio co nie­mia­ra.

– Za­da­łem py­ta­nie.

– Już się zbie­ram.

Ko­niec. Ani cze­ść, ani spa­daj, ani po­ca­łuj mnie w dupę. Kie­dyś udu­si tego ku­ta­sa go­ły­mi ręka­mi.

Wsia­dł do sa­mo­cho­du i wy­je­chał z te­re­nu strzel­ni­cy, prze­kli­na­jąc w my­ślach ostat­nie lata swo­je­go ży­cia. Zwłasz­cza ze­szły rok był wy­jąt­ko­wo ci­ężki. Po­przed­nia ad­mi­ni­stra­cja osa­dzi­ła Mat­ta w mam­rze. Pod­pa­dł kil­ku wa­żnym oso­bom, pro­te­stu­jąc prze­ciw­ko in­wa­zji na Pol­skę, któ­ra szyb­ko za­ko­ńczy­ła się klęską. Po­dob­ne­go upo­ko­rze­nia USA nie do­zna­ły od daw­na. Wcze­śniej Ame­ry­ka­nie wszyst­kich usta­wia­li po kątach, więc co im może zro­bić eu­ro­pej­ski sła­be­usz?

A jed­nak.

Do­sta­li ło­mot, a przy­go­to­wa­na z ta­kim tru­dem ope­ra­cja moc­no nad­we­ręży­ła reszt­ki ich po­ten­cja­łu. Nie­pręd­ko po­pe­łnią po­dob­ny błąd, cho­ćby chcie­li. Zresz­tą w kra­ju i tak pa­no­wa­ły izo­la­cjo­ni­stycz­ne na­stro­je, co spra­wi­ło, że pierw­szy raz w hi­sto­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych pre­zy­den­tem zo­sta­ła ko­bie­ta.

Uciec z pu­dła uda­ło się Pu­la­skie­mu przy po­mo­cy daw­nych kum­pli. Tro­chę się ukry­wał, aż w ko­ńcu nowe sze­fo­stwo za­pro­po­no­wa­ło Mat­to­wi układ – jego winy zo­sta­ną wy­ma­za­ne w za­mian za po­wrót do słu­żby. Od tam­tej pory bu­jał się po kra­ju, ga­sząc ko­lej­ne po­ża­ry, z któ­ry­mi nie po­tra­fi­li so­bie po­ra­dzić agen­ci FBI oraz lo­kal­ni stró­że pra­wa.

Co tu kryć, to już nie było ta­kie samo pa­ństwo, jak jesz­cze pięć lat wcze­śniej. Pan­de­mia prze­trze­bi­ła po­pu­la­cję, a ku­ba­ńsko-we­ne­zu­el­ski de­sant na Flo­ry­dzie do­bił ich go­spo­dar­czo. Na­wet nie tyle ku­ba­ńscy ko­man­do­si czy we­ne­zu­el­scy spa­do­chro­nia­rze byli gro­źni, co uzbro­jo­ne, do­wo­dzo­ne i prze­szko­lo­ne przez nich ulicz­ne la­ty­no­skie gan­gi. Mia­mi, Tam­pa i Or­lan­do spły­nęły krwią. Ma­ri­nes le­d­wo so­bie z nimi po­ra­dzi­li, zaś wal­ki trwa­ły ty­go­dnia­mi. Ob­sza­ry raz oczysz­czo­ne po­wtór­nie sta­wa­ły się are­ną za­żar­tych walk. Po­dob­nie dzia­ło się na ca­łym Po­łud­niu, a był to le­d­wie je­den z wie­lu pro­ble­mów. Sta­li się pa­ria­sem na­ro­dów. Wy­si­łki no­wej ad­mi­ni­stra­cji jak do­tąd nie przy­no­si­ły wi­docz­nej po­pra­wy sy­tu­acji. O tym, że od osta­tecz­ne­go upad­ku dzie­li ich krok, wie­dzie­li do­słow­nie wszy­scy.

Matt kie­ro­wał się do punk­tu kon­tak­to­we­go w ba­rze na przed­mie­ściach Fi­la­del­fii. Nie­da­le­ko stąd zresz­tą wy­naj­mo­wał dom i na swój spo­sób na­wet lu­bił to miej­sce. Przy­naj­mniej miał gdzie wra­cać po ka­żdej ko­lej­nej mi­sji. Żyć prze­cież ja­koś trze­ba.

Za­par­ko­wał przed lo­ka­lem. Obok sta­ło kil­ka sa­mo­cho­dów, ale ża­den z nich nie na­le­żał do łącz­ni­ka, któ­ry po­ru­szał się czar­nym RAM 3500 w mak­sy­mal­nie chro­mo­wa­nej wer­sji z przy­ciem­nio­ny­mi szy­ba­mi, od­po­wied­nio pod­kre­śla­jącym sta­tus wła­ści­cie­la.

Uspo­ko­jo­ny wy­sia­dł i wol­nym kro­kiem podążył w stro­nę we­jścia. Nie­bie­sko-czer­wo­ny neon ukła­da­jący się w na­pis „Jer­rys’ Ste­ak and Ta­cos” od daw­na nie dzia­łał, i do­brze, sko­ro ani ste­ków, ani ta­cos tu nie po­da­wa­no. Co naj­wy­żej ham­bur­ge­ry, a i to wte­dy, gdy szef miał lep­szy hu­mor.

Oko­li­ca ogól­nie była sy­fia­sta. Nie­gdyś pe­łna ma­łych firm i warsz­ta­tów, wraz z po­stępu­jącą epi­de­mią znacz­nie pod­upa­dła. Lu­dzie wy­je­cha­li bądź umar­li, prócz ta­kich jak on. Domy stra­szy­ły wy­bi­ty­mi okna­mi. Ostał się tyl­ko Jer­ry.

W środ­ku pa­no­wał pó­łm­rok, co Mat­to­wi nie prze­szka­dza­ło. Usia­dł przy sto­li­ku od stro­ny okna i znie­ru­cho­miał, ło­wi­ąc uchem wia­do­mo­ści pły­nące z te­le­wi­zo­ra usta­wio­ne­go po­nad kon­tu­arem.

Było źle, a mia­ło być jesz­cze go­rzej. Me­cha­nizm świa­ta się roz­re­gu­lo­wał. Gdzie nie spoj­rzeć, do­mi­no­wa­ły cha­os i woj­na.

– Śpisz?

Ter­ren­ce Gol­ding po­zo­wał na twar­dzie­la, choć zda­niem Mat­ta był to zwy­kły bla­gier.

Ciem­ne wło­sy, uli­za­ne do tyłu i spły­wa­jące falą na kark, bu­dzi­ły obrzy­dze­nie Pu­la­skie­go, po­dob­nie jak woń kwia­to­wej wody to­a­le­to­wej, któ­rą Gol­ding ob­fi­cie się skra­piał. Duże dło­nie łącz­ni­ka pe­łne były prze­bar­wień i zgru­bień, jak­by pra­ce fi­zycz­ne wy­ko­ny­wał bez ręka­wic. Lecz nie to iry­to­wa­ło Mat­ta naj­bar­dziej. Temu ty­po­wi wy­da­wa­ło się, że zja­dł wszyst­kie ro­zu­my. Dziś ga­pił się na Pu­la­skie­go wzro­kiem pe­łnym po­gar­dy, a to nie po­pra­wia­ło ich wza­jem­nych re­la­cji. Nikt nie lubi być uwa­ża­ny za śmie­cia.

– Słu­cham.

– Cze­go? – Gol­ding nie zro­zu­miał i do­pie­ro pa­lec Mat­ta wska­zu­jący na te­le­wi­zor uświa­do­mił mu, o co cho­dzi. – Nie, tym się nie przej­muj.

– A, no to spo­ko. – Matt uśmiech­nął się pó­łgęb­kiem, ob­ser­wu­jąc, jak Jer­ry zbli­ża się do nich wol­nym kro­kiem. Już to, że wła­ści­ciel wy­sze­dł zza lady, mo­żna było uznać za cud.

– Co po­dać?

– Kawa wy­star­czy – od­po­wie­dział z pe­łną świa­do­mo­ścią, że do­sta­ną lurę. Ry­zy­ko­wać tu­taj żar­cia już nie będzie, jako że wszyst­kie pró­by ci­ężko od­cho­ro­wał. Wo­lał od­grzać so­bie coś w mi­kro­fa­li, wy­cho­dzi­ło ta­niej i zdro­wiej.

– Sły­sza­łeś o Ato­mic Com­pu­ters? – za­py­tał Gol­ding, gdy Jer­ry od­da­lił się już na od­po­wied­nią od­le­gło­ść.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie.

– Zaj­mu­ją się no­wo­cze­sny­mi tech­no­lo­gia­mi.

– Aha… – od­pa­rł bez en­tu­zja­zmu.

– W tym woj­sko­wy­mi. – Łącz­nik zro­bił po­wa­żną minę. Brwi miał ści­ągni­ęte, a usta wy­gi­ęte w pod­ko­wę. – A te­raz uwa­żaj…

Gol­ding wy­jął te­le­fon i za­czął wo­dzić pal­cem po ekra­nie. Gło­śne „ping” uświa­do­mi­ło Mat­to­wi, że na jego ko­mór­kę przy­szła wia­do­mo­ść. Spraw­dził, co to ta­kie­go. Zdjęcie. Przyj­rzał się po­sta­ci. Wi­dział ją po raz pierw­szy w ży­ciu.

– To Law­ren­ce Na­ka­mu­ra – wy­ja­śnił Ter­ren­ce.

– Ja­po­ńczyk? – wy­ka­zał mi­ni­mal­ne za­in­te­re­so­wa­nie te­ma­tem.

– Tak. Na­tu­ra­li­zo­wa­ny u nas pi­ęt­na­ście lat temu. Ich głów­ny in­ży­nier.

– W czym się spe­cja­li­zu­je?

– W za­sa­dzie to we wszyst­kim po tro­chu. Taki mały pier­do­lo­ny ge­niusz.

Na zdjęciu nie było tego wi­dać. Fa­cet jak fa­cet. Do­pie­ro na­zwi­sko uświa­do­mi­ło Mat­to­wi, że może po­cho­dzić z Azji. Miał lek­ko sko­śne oczy i tyle. Jak to mó­wią – zna­ków szcze­gól­nych brak. Przy­naj­mniej na pierw­szy rzut oka.

– Mam go… wy­eli­mi­no­wać?

Gol­ding przy­jął py­ta­nie ze zdzi­wie­niem, przez co jego gęba przy­bra­ła jesz­cze bar­dziej ob­mie­rzły wy­gląd.

– Masz go od­bić.

– Nie bar­dzo ro­zu­miem.

Ter­ren­ce wes­tchnął, zu­pe­łnie jak­by roz­ma­wiał z idio­tą.

– Wczo­raj wie­czo­rem uzbro­jo­na gru­pa na­pa­dła na kon­wój Ato­mic Com­pu­ters zdąża­jący do Ne­va­dy. Zgi­nęli wszy­scy, nie zna­le­zio­no tyl­ko cia­ła Na­ka­mu­ry, stąd wnio­sek, że zo­stał upro­wa­dzo­ny.

– Wia­do­mo przez kogo?

– Z grub­sza się do­my­śla­my.

To byli w domu. Przy­naj­mniej tak to wy­gląda­ło. Od dal­szych słów Ter­ren­ce’a za­le­żeć będzie oce­na stop­nia trud­no­ści i ry­zy­ka, ja­kie na­le­ży pod­jąć, lecz tym ra­zem nie za­no­si­ło się na ru­ty­no­we za­da­nia.

– Wy­bacz moje głu­pie py­ta­nie, Ter­ry… – Matt wie­dział, że Gol­ding nie zno­si, gdy się tak do nie­go mówi, więc nie mógł się po­wstrzy­mać. – Dla­cze­go nie wy­śle­cie lu­dzi z Del­ty czy ze­spo­łu ra­to­wa­nia za­kład­ni­ków FBI i sami go nie przej­mie­cie? Do cze­go ja wam je­stem po­trzeb­ny? Mam ogra­ni­czo­ne mo­żli­wo­ści, sam prze­cież wiesz.

Gol­ding si­ęgnął po ser­wet­kę, zmi­ął ją w kul­kę, a na ko­niec ci­snął w kie­run­ku ko­sza. Nie tra­fił. Wy­sy­czał prze­kle­ństwo. Ta­kim mi­strzom nie zda­rza­ją się po­dob­ne ob­su­wy.

– To nie jest ta­kie pro­ste, jak ci się wy­da­je.

– To mnie oświeć.

– Mamy po­wo­dy przy­pusz­czać, że w całą tę ope­ra­cję mo­gły zo­stać za­an­ga­żo­wa­ne siły wro­gie­go pa­ństwa.

Matt wy­ja­śnie­nie przy­jął ze zro­zu­mie­niem, spo­dzie­wał się cze­goś po­dob­ne­go.

– Wspo­mi­na­łeś, że wie­cie, kto ma­czał w tym pa­lu­chy. Je­śli za­le­ży wam na po­wo­dze­niu ak­cji, mu­szę mieć coś wi­ęcej niż ta­kie pó­łsłów­ka wy­ci­ąga­ne z gar­dła przez dupę.

Tym ra­zem dla od­mia­ny Gol­ding za­bęb­nił pal­ca­mi po bla­cie.

– O Ja­me­sie Lam­ber­cie sły­sza­łeś?

– Tym se­na­to­rze? – Wresz­cie coś go za­sko­czy­ło.

– Wła­śnie o nim. Fa­cet ma po­li­tycz­ne ape­ty­ty i po­zu­je na no­we­go Jef­fer­so­na Da­vi­sa.

Wspo­mnie­nie kon­fe­de­rac­kie­go pre­zy­den­ta z cza­sów woj­ny se­ce­syj­nej spra­wi­ło, że Matt od razu stał się czuj­ny.

– Będzie bry­kał?

– Jesz­cze jak, czło­wie­ku… – Gol­ding prze­rwał, usły­szaw­szy czła­pa­nie Jer­ry’ego.

Upły­nęła chwi­la, za­nim szef lo­ka­lu na­pe­łnił im kub­ki i od­sze­dł, po­włó­cząc no­ga­mi.

– Mó­wię ci… gość ze­brał wo­kół sie­bie samą eks­tre­mę. – Ter­ren­ce po­chy­lił się do przo­du, ści­sza­jąc głos do kon­spi­ra­cyj­ne­go szep­tu. Roz­kręcał się. – Prze­nik­niesz w ich sze­re­gi.

– Ja? Co to za po­my­sł?

– Stwo­rzy­my ci le­gen­dę, że mu­cha nie sia­da. Zo­ba­czysz, przyj­mą cię jak swo­je­go, pa­su­jesz do nich.

– Ja­sne. Przed­sta­wię two­je re­ko­men­da­cje i od razu do­pusz­czą mnie do swo­ich naj­wi­ęk­szych ta­jem­nic.

Do­my­ślał się już, jak to ma wy­glądać. Ro­bo­ta pod przy­kryw­ką była jed­nak nie­wdzi­ęcz­na i obar­czo­na spo­rym ry­zy­kiem. Jak zo­sta­nie zde­kon­spi­ro­wa­ny, to po nim.

– Zro­zum, tyl­ko w ten spo­sób do­wie­my się, gdzie prze­trzy­mu­ją Na­ka­mu­rę.

– Aku­rat. Brak wam ka­pu­siów? No, co tak wy­trzesz­czasz gały?

– Nie zo­sta­wi­my cię bez wspar­cia. – De­kla­ra­cja Gol­din­ga nie zro­bi­ła na Pu­la­skim wra­że­nia. – Na­ka­mu­ra jest nam po­trzeb­ny. Ma łeb ni­czym pi­ęciu pro­fe­so­rów.

– W to aku­rat je­stem skłon­ny uwie­rzyć.

Matt wci­ągnął przez zęby wci­ąż pa­ru­jącą kawę. Pa­skudz­two. Gdzie te cza­sy, gdy cho­ćby w Star­buck­sie po­da­wa­no kil­ka­na­ście jej ro­dza­jów, a ich aro­mat z da­le­ka za­chęcał prze­chod­niów.

– Nie za­le­ży ci na tym, by nasz kraj… – Ter­ren­ce dra­ma­tycz­nie za­wie­sił głos, zu­pe­łnie jak ad­wo­kat przed wy­gło­sze­niem mowy ko­ńco­wej – …znów stał się po­tęgą?

– Po­tęgą? Ter­ry, czy ty się sły­szysz? Jaką po­tęgą, psia two­ja mać? Tam­te cza­sy już nie wró­cą. Sie­dzi­my w czar­nej du­pie i już ni­g­dy z niej nie wyj­dzie­my. Ta­kie są fak­ty. Two­je… – po­szu­kał od­po­wied­nie­go sło­wa – two­je ro­je­nia już się nie zisz­czą. To ko­niec.

Ugo­dził cel­nie. Gol­ding spo­chmur­niał, a jego twarz zro­bi­ła się czer­wo­na. Wy­da­wa­ło się, że pęk­nie z we­wnętrz­ne­go na­pi­ęcia.

– Gów­no mnie ob­cho­dzi, co mó­wisz. Sły­szysz? Gów­no. Masz ro­bić, co ci ka­że­my. Nie za­po­mi­naj, że ci­ąży na to­bie pi­ęt­no zdraj­cy. Już raz sprze­nie­wie­rzy­łeś się…

– Cze­mu? Ide­om? Przy­po­mnij mi, ja­kie to idee ka­za­ły do­ko­nać pró­by pod­bi­cia go­ścin­ne­go so­jusz­ni­ka, i przy­po­mnij mi, jak to się sko­ńczy­ło. Bre­dzisz, Ter­ry, ot co. To, że mi po­mo­gli­ście po tym, jak mnie udu­pi­li­ście, by­naj­mniej nie czy­ni nas przy­ja­ció­łmi.

– Spier­da­laj.

– Sam spier­da­laj.

Za­pa­dło kło­po­tli­we mil­cze­nie.

– Co mam ro­bić? – za­py­tał Pu­la­ski, gdy już uznał, że za dłu­go to trwa.

– Pod Fre­de­rick­bur­giem jest pe­wien bar, tam za­czniesz.

– Kie­dy?

– Ju­tro. A te­raz słu­chaj uwa­żnie, bo dru­gi raz tego nie po­wtó­rzę.

***

Od dłu­ższe­go już cza­su ja­dał go­to­we ra­cje żyw­no­ścio­we, tak było wy­god­niej. Parę mi­nut i po spra­wie, a i sprząt­ni­ęcie ogra­ni­cza­ło się do wło­że­nia ta­le­rza do zmy­war­ki. Pó­źniej to już tyl­ko te­le­wi­zja i spa­nie. Je­że­li nie miał zle­ce­nia, dzień spędzał na tre­nin­gu. Ro­bił wszyst­ko, żeby nie my­śleć, żeby nie sta­nąć twa­rzą w twarz z de­pre­sją. Dla kra­ju, któ­re­mu prze­cież tyle po­świ­ęcił, stał się po­dej­rza­nym o sprzy­ja­nie wro­go­wi, co bu­dzi­ło w nim głębo­ki sprze­ciw.

Sko­ro uzna­no, że bli­żej mu do War­sza­wy niż do Wa­szyng­to­nu, to niech go wy­pusz­czą. Po­je­dzie do Eu­ro­py i nad Wi­słą roz­pocz­nie nowe ży­cie. Py­ta­nie, czy tam go chcie­li. Upły­nęło wie­le wody od ostat­nie­go razu, a i daw­ni przy­ja­cie­le, jak sły­szał, po­wy­la­ty­wa­li ze sta­no­wisk. Szko­da. Ale tak się dzie­je za­wsze, gdy przy­cho­dzi nowa mio­tła.

Przez kil­ka ty­go­dni my­ślał o wy­je­ździe do Lon­dy­nu. Tam też się mógł za­cze­pić. Wzgó­rza Szko­cji ku­si­ły tak samo jak La­zu­ro­we Wy­brze­że.

Do­sko­na­le wie­dział, że nic z tego nie wyj­dzie, to nie jego baj­ka. Był wo­jow­ni­kiem. Zgi­nie w ak­cji, a nie na eme­ry­tu­rze, mie­sza­jąc cu­kier w fi­li­żan­ce her­ba­ty. Praw­do­po­dob­nie za­bi­ją go pod­czas naj­bli­ższej ak­cji. Już zbyt dłu­go ku­sił los.

***

Jak to po­wie­dział Gol­ding – do­sta­nie przy­kryw­kę, że mu­cha nie sia­da.

Spo­gląda­jąc na bar na­le­żący do miej­sco­we­go klu­bu strze­lec­kie­go, Matt na­brał wąt­pli­wo­ści. Oso­by, któ­re tu wi­dział, nie ko­ja­rzy­ły się z po­li­tycz­ny­mi eks­tre­mi­sta­mi. Kon­fe­de­rac­ka fla­ga, czasz­ki czy sym­bo­le na­wi­ązu­jące do woj­ny o nie­pod­le­gło­ść o ni­czym jesz­cze nie świad­czy­ły. To ra­czej zmęcze­ni ży­ciem zwy­czaj­ni oby­wa­te­le, któ­rzy wie­czo­rem wpa­dli na piwo.

Gdy wsze­dł do środ­ka, nikt nie zwró­cił na nie­go uwa­gi. Na wprost znaj­do­wał się bar, po pra­wej sto­li­ki, a po le­wej rząd au­to­ma­tów do gier i sza­fa gra­jąca. Po­nad rzędem bu­te­lek opra­wio­ne dy­plo­my i pu­cha­ry. Wszyst­ko z lo­kal­nych za­wo­dów strze­lec­kich. Z gło­śni­ka smęt­nie za­wo­dził Wil­lie Nel­son. Le­piej niż w domu. Po­dob­nie my­śla­ło co naj­mniej dwu­dzie­stu by­wal­ców, po­je­dyn­czo bądź w gru­pach spędza­jących tu wie­czór.

Pod­sze­dł do lady i klap­nął na sto­łku. Bar­man, w prze­ci­wie­ństwie do Jer­ry’ego, pod­sze­dł od razu. Fa­cet miał ra­mio­na za­pa­śni­ka, brzuch też ni­cze­go so­bie, dłu­gą bro­dę prze­ty­ka­ły pa­sma si­wi­zny.

– Co po­dać?

– Piwo.

Matt w ocze­ki­wa­niu na za­mó­wie­nie osten­ta­cyj­nie ro­zej­rzał się na boki.

– Spo­koj­nie tu u was, po­do­ba mi się – za­ga­ił, gdy już do­stał szklan­kę i bu­tel­kę mil­le­ra. – Nie wszędzie tak bywa.

– Nie wi­dzia­łem cię tu wcze­śniej. – Bar­man opa­rł dło­nie o ladę, pa­trząc twar­do na Mat­ta przy­mru­żo­ny­mi ocza­mi.

– Szu­kam ro­bo­ty.

– Tu­taj? – par­sk­nął tam­ten. – Źle tra­fi­łeś. To mała mie­ści­na. Parę warsz­ta­tów, ksi­ęgo­wy i Kurt, co han­dlu­je uży­wa­ny­mi sa­mo­cho­da­mi. Nic wi­ęcej.

– My­śla­łem… a zresz­tą, co ja ci będę mó­wił. W du­żych mia­stach wiesz, jak jest. Trze­ba uwa­żać, żeby nie obe­rwać.

Bar­man przy­tak­nął, lecz nic nie po­wie­dział.

– Wszyst­ko przez ko­lo­ro­wych. Na­mno­ży­ło się su­kin­sy­nów, a gdy my wal­czy­li­śmy o prze­trwa­nie, oni pró­bo­wa­li wbić nam nóż w ple­cy.

– Je­steś we­te­ra­nem?

Po­ka­zał ta­tu­aż na przed­ra­mie­niu. Sta­ra pa­mi­ąt­ka w tym przy­pad­ku dzia­ła­ła na jego ko­rzy­ść.

– Ma­ri­nes Re­con – w gło­sie bar­ma­na za­brzmia­ła nuta uzna­nia.

– Wi­dzę, że się na tym znasz. Piję za wszyst­kich mo­ich po­le­głych ko­le­gów – wznió­sł to­ast gło­śno, tak aby zo­stać usły­sza­nym na sali.

Nie wy­wo­łał po­żąda­nej re­ak­cji, go­rzej, nie wy­wo­łał żad­nej re­ak­cji. Ko­le­sie pili da­lej, a jego po­glądy naj­wy­ra­źniej mie­li w du­pie.

Nikt nie mó­wił, że ła­two będzie prze­bić się przez mur nie­uf­no­ści. W mia­stecz­ku po­dob­no ist­nia­ła za­kon­spi­ro­wa­na ko­mór­ka se­ce­sjo­ni­stów. Tak twier­dził wy­wiad. Je­że­li ma prze­nik­nąć w ich sze­re­gi, musi zdo­być za­ufa­nie. Dziś to le­d­wie re­ko­ne­sans, przyj­dzie tu jesz­cze ju­tro i po­ju­trze. Po­dob­no kro­pla drąży ska­łę. Inna spra­wa, że nie dys­po­no­wał nie­ogra­ni­czo­nym cza­sem. Kto wie, co eks­tre­ma wy­ci­śnie z Na­ka­mu­ry. Ten pie­przo­ny ge­niusz miał na pew­no do­stęp do wie­lu ta­jem­nic.

Za­mó­wił ko­lej­ne piwo i za­czął krążyć po sali, nie kry­jąc się z po­gląda­mi. Na­rze­kał na rząd, ban­ki i cały układ spo­łecz­ny. Szcze­gól­nie źle wy­po­wia­dał się o czar­nych i La­ty­no­sach, na­zy­wa­jąc ich czar­nu­cha­mi i smo­lu­cha­mi. Przed epi­de­mią uzna­ny zo­sta­łby za oso­bę, któ­ra ko­niecz­nie chce ści­ągnąć na sie­bie kło­po­ty. Pró­bo­wa­no z nim po­le­mi­zo­wać, a cza­sem zga­dza­no się, ki­wa­jąc gło­wa­mi, lecz nic wi­ęcej. Po­sie­dział do pó­łno­cy i lek­ko wsta­wio­ny po­je­chał do mo­te­lu, ko­rzy­sta­jąc z po­mo­cy no­we­go, uczyn­ne­go zna­jo­me­go. Je­dy­ne, co wskó­rał, to na­der ra­czej nie­zo­bo­wi­ązu­jąca pro­po­zy­cja za­trud­nie­nia na po­bli­skiej far­mie. Przy­naj­mniej tyle. Jesz­cze tro­chę i wto­pi się w miej­sco­we spo­łe­cze­ństwo. Czas po­ka­że, co z tego wyj­dzie.

***

– Sły­sza­łeś? Co to za gość? Pier­do­lił jak najęty.

– Wi­dzia­łem go pierw­szy raz, a ty się tak nie eks­cy­tuj.

– My­ślisz, że fe­de­ral­ni pró­bu­ją wci­snąć nam wty­kę?

– Po­jęcia nie mam. Le­piej zro­bi­my, jak będzie­my ostro­żni. Fa­cet nie wy­gląda na ka­pu­sia, ale kto go tam wie.

Roz­mo­wa nie trwa­ła dłu­go, lecz nie mia­ło to wi­ęk­sze­go zna­cze­nia. Na­słuch ją prze­chwy­cił, a SI od­po­wied­nio zin­ter­pre­to­wa­ła, wy­sy­ła­jąc in­for­ma­cje do oso­by od­po­wie­dzial­nej za ope­ra­cję – i nie był to Ter­ren­ce Gol­ding, lecz ktoś o wie­le wy­żej od nie­go ulo­ko­wa­ny w struk­tu­rach od­po­wie­dzial­nych za bez­pie­cze­ństwo kra­ju.

Dia­log pro­wa­dzo­ny przez dwóch już nie ano­ni­mo­wych oby­wa­te­li po­twier­dzał wcze­śniej­sze przy­pusz­cze­nia. Do­brze tra­fi­li. Te­raz na­le­ża­ło po­móc Pu­la­skie­mu w jego sta­ra­niach i przy­spie­szyć bieg spraw, bo tak cho­dzić po ba­rach i na­rze­kać na rząd za pie­ni­ądze po­dat­ni­ka może do pó­źnej sta­ro­ści.

***

– Ty je­steś Matt…

Wła­śnie tan­ko­wał qu­ada, gdy pod­sze­dł do nie­go oj­ciec wła­ści­cie­la far­my. Sta­ru­szek prze­kro­czył osiem­dzie­si­ąt­kę, lecz nie bra­ko­wa­ło mu we­rwy, a wręcz no­si­ło go wszędzie. Za­glądał w ka­żdą dziu­rę i pil­no­wał, by pra­cow­ni­cy za­nad­to się nie opier­dzie­la­li.

– Słu­cham.

– Trze­ba roz­ła­do­wać śru­tę ku­ku­ry­dzia­ną.

– Mia­łem na­pra­wić ogro­dze­nie w pi­ątym sek­to­rze.

– Tym się nie przej­muj, śru­ta wa­żniej­sza.

– Jak pan so­bie ży­czy. – Matt za­wie­sił wąż w dys­try­bu­to­rze. – Tyl­ko czy pan Alex o tym wie? Nie chcę kło­po­tów.

– Niech cię o to gło­wa nie boli. Po­wiem mu o tym.

Dzia­dy­ga od­sze­dł, a Mat­to­wi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak za­brać się do prze­no­sze­nia wor­ków. To jego pierw­szy dzień, na ra­zie ba­dał te­ren. Rano zja­wił się na far­mie i od razu zo­stał za­pędzo­ny do ro­bo­ty. Jako ro­bot­nik nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny nie ro­bił ni­cze­go wy­ma­ga­jące­go, same pro­ste fi­zycz­ne za­jęcia. Wła­ści­cie­lom naj­wy­ra­źniej bra­ko­wa­ło rąk do pra­cy w ca­łkiem spo­rym go­spo­dar­stwie. Jak się do­wie­dział, pra­cow­ni­ków kon­trak­to­wych było pi­ęciu. Na ra­zie wi­dział tyl­ko wła­ści­cie­la i sta­re­go, resz­ta gdzieś ha­ro­wa­ła w po­cie czo­ła.

Śru­tę przy­wie­zio­no z mniej­sze­go go­spo­dar­stwa, praw­do­po­dob­nie na han­del. Mu­siał przy­znać, że pra­co­daw­cy mają łeb do in­te­re­sów.

Wor­ki wa­ży­ły po pi­ęćdzie­si­ąt fun­tów. Niby nic, ale cała ich ster­ta może dać się we zna­ki. Wkrót­ce Mat­ta roz­bo­la­ły ple­cy, zro­bił więc so­bie krót­ką prze­rwę, do­cho­dząc do wnio­sku, że ży­cie na wsi jest jed­nym dłu­gim pa­smem udręki.

Pró­bo­wał roz­ma­so­wać so­bie kark, gdy w polu jego wi­dze­nia po­ja­wił się bro­da­ty osi­łek w stet­so­nie i gu­mia­kach. Zo­ba­czyw­szy Mat­ta, za­trzy­mał się, bacz­nie lu­stru­jąc go spoj­rze­niem spod ron­da ka­pe­lu­sza.

– Przy­sła­li mnie do po­mo­cy.

– Kto oka­zał się taki li­to­ści­wy? Mło­dy czy sta­ry?

– Jo­seph.

– Patrz, jed­nak w tym sta­rym ca­pie tlą się jesz­cze ludz­kie uczu­cia. Sły­sza­łem, że przy­jęli no­we­go.

– Tak się skła­da, że to ja.

Uści­snęli so­bie dło­nie. Bro­dacz miał na imię Ralph. Szyb­ko zna­le­źli wspól­ny język, zwłasz­cza po tym, jak Matt za­czął psio­czyć na ko­lo­ro­wych. Ralph bez wa­ha­nia przy­ta­ki­wał co­raz ostrzej­szym opi­niom, Pu­la­ski wsza­kże kon­tro­lo­wał się, ma­jąc świa­do­mo­ść, że nie może prze­sa­dzić, jaw­nie opo­wia­da­jąc się za Kla­nem, Oath Ke­epers czy Pro­ud Boy­sa­mi. To by­ło­by po­dej­rza­ne, a Ralph nie wy­glądał na idio­tę. Na ty­ta­na in­te­lek­tu zresz­tą też nie. Pla­so­wał się gdzieś po­środ­ku staw­ki. Coś tam prze­czy­tał, ale w jego przy­pad­ku naj­lep­szą szko­łą i tak oka­za­ło się samo ży­cie.

Przy ro­bo­cie czas szyb­ko im pły­nął. Byli mniej wi­ęcej w po­ło­wie, gdy Ralph ob­wie­ścił, że wy­star­czy, do­ko­ńczą po prze­rwie. Wcze­śniej na ko­mór­kę Mat­ta przy­szła wia­do­mo­ść, jed­nak z jej od­czy­ta­niem wstrzy­mał się do mo­men­tu, gdy zo­stał sam. Niby kto miał pi­sać do sa­mot­ni­ka, któ­rym jak twier­dził, był od daw­na.

Pod­czas od­po­czyn­ku po­znał resz­tę eki­py. Sami miej­sco­wi ko­le­sie – czte­rech ka­wa­le­rów i je­den świe­ży żon­koś. Wszy­scy zna­li się jak łyse ko­nie. Mu­siał zdo­być ich za­ufa­nie, za­pro­po­no­wał więc, że prze­pi­ją jego dniów­kę. Po­my­sł przy­pa­dł im do gu­stu, tyl­ko żo­na­ty był prze­ciw­ny. W domu, jak twier­dził, cze­ka­ła na nie­go lep­sza po­ło­wa. Wy­ja­śnie­nie zo­sta­ło przy­jęte, choć nie oby­ło się przy oka­zji bez paru gru­bych dow­ci­pów. Przo­do­wał w nich gość o ksyw­ce Mad Dog, wy­so­ki i szczer­ba­ty py­skacz, do­bry kum­pel Ral­pha.

Po pó­łgo­dzi­nie wró­ci­li do ro­bo­ty. Ja­koś mu­siał od­pękać ko­lej­nych kil­ka go­dzin, aż zo­sta­nie od­trąbio­ny ko­niec, a oni do­sta­ną for­sę do ręki.

Wie­czo­rem do­wie­dział się, że może przy­jść ju­tro. Spraw­dził się. Po­dzi­ęko­wał, obie­cu­jąc, że zja­wi się na pew­no. Dzie­si­ęć mi­nut pó­źniej byli już w dro­dze do knaj­py.

– Gdzie się za­ha­czy­łeś? – za­py­tał Mad Dog, któ­ry za­brał się sa­mo­cho­dem ra­zem z nim.

– W mo­te­lu U Lu­cin­dy.

– Żar­tu­jesz?

– Nie. Dro­go nie jest, ale rano wy­trząsnąłem z buta ka­ra­lu­cha. Wiel­kie­go i czar­ne­go jak sam Nel­son Man­de­la. – Nie omiesz­kał i tym ra­zem po­dzie­lić się swo­imi uprze­dze­nia­mi. – Albo ten… no… cho­le­ra, wy­le­cia­ło mi z gło­wy.

– Man­de­la? Kto to taki?

– Nie wiesz?

– Jak­bym wie­dział, to­bym się nie py­tał, idio­to. – Mad Dog śmier­dział kwa­śnym po­tem, któ­re­go nie zmy­ła woda. – A o Lu­cin­dzie za­po­mnij, po­ga­daj z Jo­se­phem. Może wy­naj­mą ci kąt na far­mie. Po­trącą ci to z wy­pła­ty, ale przy­naj­mniej będziesz miał czy­ste wyro.

– Tak zro­bię.

Za­trzy­ma­li się na par­kin­gu przed skle­pem, gdzie – jak po­wie­dział Mad Do­go­wi – mu­siał zaj­rzeć i za­opa­trzyć się w nową parę dżin­sów. Sta­re le­d­wo trzy­ma­ły się na ty­łku.

– Pój­dziesz ze mną? Obie­cu­ję, że nie po­trwa to dłu­go.

– Jak chcesz.

Szli wśród za­par­ko­wa­nych sa­mo­cho­dów. Kie­row­ca czer­wo­nej hon­dy wrzu­cił wstecz­ny tak pe­cho­wo, że wóz ota­rł się o Mat­ta. Wła­śnie na coś ta­kie­go cze­kał.

Prze­jęty wła­ści­ciel wy­sko­czył z sa­mo­cho­du.

– De­bil – wark­nął Pu­la­ski przez za­ci­śni­ęte zęby. – Na­ucz się je­ździć.

– Prze­pra­szam. To nie­chcący.

– Ty czar­ny ku­ta­sie, masz gów­no za­miast mó­zgu?

Tam­te­go za­mu­ro­wa­ło. Nie spo­dzie­wał się po­dob­nej re­ak­cji, przy­naj­mniej nie tu i nie te­raz. To spo­koj­na oko­li­ca, a on wy­brał się do skle­pu z żoną, do­ra­dzić jej przy za­ku­pie no­wej su­kien­ki, co do któ­rej nie była ca­łkiem prze­ko­na­na. To miał być miły wy­pad do skle­pu, tym­cza­sem kro­iła się grub­sza awan­tu­ra.

– Je­że­li nic się panu nie sta­ło, to le­piej, jak się po­że­gna­my.

– Chcesz uciec? Mad, sły­sza­łeś go? Ta gni­da pró­bu­je zwiać.

Parę osób za­częło się im cie­ka­wie przy­glądać, oczy­wi­ście z bez­piecz­nej od­le­gło­ści. Wia­do­mo, że z fu­ria­tem le­piej nie za­dzie­rać.

– Pan wy­ba­czy.

Kie­row­ca hon­dy pró­bo­wał wsi­ąść do wozu, lecz szarp­ni­ęcie za ra­mię spra­wi­ło, że sta­nął twa­rzą w twarz z nie­obli­czal­nym ty­pem.

– Rick, pro­szę cię, je­dźmy już.

Matt kątem oka doj­rzał sie­dzącą na przed­nim fo­te­lu ko­bie­tę. Zda­je się, że była w ci­ąży. Gra­ła wy­śmie­ni­cie, jej part­ner zresz­tą też, zu­pe­łnie jak za­wo­do­wi ak­to­rzy. Mu­siał się do­pa­so­wać.

– Nie tak szyb­ko.

Po­trak­to­wał mężczy­znę ude­rze­niem w brzuch. Taka zmy­łka, ale ca­łkiem re­ali­stycz­na. Tam­ten si­ęgnął do kie­sze­ni. Jak grać, to do ko­ńca. Za­blo­ko­wał cios, a na ko­niec ko­la­nem roz­kwa­sił prze­ciw­ni­ko­wi nos. Krew try­snęła sze­ro­ką stru­gą. Ko­bie­ta za­częła krzy­czeć.

– Czło­wie­ku, na co ci to… – Mad Dog od­ci­ągnął Mat­ta od hon­dy. – Zmy­wa­my się.

– Jesz­cze nie sko­ńczy­łem.

– Za­raz tu będą gli­ny.

– I co z tego? To ja je­stem po­szko­do­wa­ny.

– Chy­ba nie wi­dzisz się w lu­ster­ku.

Wsko­czy­li do sa­mo­cho­du. Tym ra­zem to on zna­la­zł się na miej­scu pa­sa­że­ra. Pro­wa­dził Mad Dog, wci­ąż wy­rzu­ca­jący ko­lej­ne prze­kle­ństwa. Matt po­wo­li do­cho­dził do sie­bie.

– To­bie kom­plet­nie od­je­ba­ło.

– Mia­łem dać się upo­ko­rzyć czar­nu­cho­wi?

Sko­ro Mad Dog się na­brał, inni też po­win­ni.

– Będą cię szu­kać, de­bi­lu. I co im po­wiesz? OK, ner­wy, ale prze­pro­sił cię, a ty… Ja pier­do­lę, we­so­ły z cie­bie gość.

– Mu­szę się na­pić – ob­wie­ścił Matt, ob­li­zu­jąc su­che usta.

– Ja też. Taki cyrk. Będzie co opo­wia­dać. Ralph i Cli­ve nam nie uwie­rzą.

Zje­cha­li z szo­sy w bocz­ny trakt. Niby nic się nie sta­ło, zwy­kła ustaw­ka. Wie­dział, komu ma przy­wa­lić, a i tak bu­zo­wa­ła w nim ad­re­na­li­na. Ca­ło­ść wy­pa­dła nad wy­raz re­ali­stycz­nie. Może tro­chę za moc­no po­trak­to­wał ko­le­sia, lecz sy­tu­acja tego wy­ma­ga­ła. Te­raz to od Ral­pha i Mad Doga będzie za­le­żeć, czy Mat­to­wi uda się wkra­ść w ła­ski tu­tej­szych eks­tre­mi­stów.

– Do­kąd je­dzie­my?

Sa­mo­cho­dem za­rzu­ci­ło na wi­ra­żu tak, że Pu­la­ski mu­siał się zła­pać uchwy­tu nad drzwia­mi.

– Zo­ba­czysz. – Mad Dog pu­ścił do nie­go oko.

Roz­ró­ba naj­wy­ra­źniej przy­pa­dła mu do gu­stu. Po paru mi­nu­tach dość szyb­kiej jaz­dy wje­cha­li do lasu, gdzie już zwol­ni­li. Szko­da sa­mo­cho­du. Re­so­ry jęcza­ły ni­czym po­tępie­ńcy. Wkrót­ce do­je­cha­li do celu. Oczom Mat­ta uka­za­ła się duża po­la­na, a na niej ba­rak i ca­łkiem spo­ra szo­pa.

– Co to za miej­sce? – Ro­zej­rzał się cie­ka­wie do­oko­ła. Zda­je się, że sły­szał strza­ły.

– Wpa­da­ją tu chło­pa­ki z oko­li­cy.

– A po­li­cja?

– Te­raz ob­le­ciał cię strach? – Mad Dog wy­dał z sie­bie coś, co przy­po­mi­na­ło bul­got. – Ni­g­dy ich tu nie wi­dzia­łem, a by­wam często.

– Ralph też będzie?

– Za­raz do nie­go za­dzwo­nię.

To, co uj­rzał, wy­gląda­ło na po­łącze­nie nie­for­mal­ne­go klu­bu strze­lec­kie­go i bim­brow­ni. W le­sie ktoś ćwi­czył strze­la­nie. Z miej­sca, gdzie stał, Pu­la­ski wi­dział tar­cze przy­mo­co­wa­ne do drzew. Przed ba­ra­kiem, gdzie par­ko­wał pick-up i dwa mo­to­cy­kle, kręcił się ty­pek w skó­rza­nej kurt­ce z ban­da­ną na gło­wie.

– Po­znaj Ste­ve­na.

Od razu po­czuł do nie­go an­ty­pa­tię. Fa­cet miał w so­bie coś aro­ganc­kie­go.

– Po cho­le­rę go tu przy­wio­złeś? – rzu­cił Ste­ven za­miast po­wi­ta­nia.

– Nie de­ner­wuj się. – Mad Dog naj­wy­ra­źniej czuł przed nim re­spekt. – Matt wal­nął czar­nu­cha w ryj i mu­sie­li­śmy się zmy­wać. Daw­no cze­goś ta­kie­go nie wi­dzia­łem. Ale jat­ka.

– Na­praw­dę? – Ste­ven wy­ka­zał umiar­ko­wa­ne za­in­te­re­so­wa­nie. – Ktoś was wi­dział?

– Parę osób się znaj­dzie.

Szko­da, że nie wi­dzie­li go w lep­szych mo­men­tach. Roz­wa­le­nie gęby jed­ne­mu klien­to­wi to nic. By­wa­ło, że sta­wał się na­praw­dę nie­obli­czal­ny. Choć nie był z tego dum­ny. Jesz­cze. Chy­ba.

Ste­ven wy­mie­nił z Mad Do­giem uwa­gi na te­ma­ty zbyt her­me­tycz­ne dla Mat­ta, po czym po­szli na piwo i kie­li­cha.

Wkrót­ce zja­wi­ło się wi­ęcej miej­sco­wych typ­ków. Dżin­sy i kra­cia­ste ko­szu­le – stan­dard pro­sto od Wran­gle­ra. Bra­ko­wa­ło tyl­ko mu­stan­gów uwi­ąza­nych przed ba­rem.

Za to w środ­ku pa­no­wał syf zde­cy­do­wa­nie obcy re­kla­mom cze­go­kol­wiek poza bul­do­że­ra­mi lub na­pal­mem. Je­dy­na czy­sto­ść, o jaką dba­li ci lu­dzie, to chy­ba czy­sto­ść ra­so­wa. Przy­byt­kiem za­rządzał Ste­ven kręcący się po­mi­ędzy ba­rem a sto­li­ka­mi. Mat­ta za­sta­no­wi­ło, że gli­ny nie ro­bią tu wjaz­dów. Na pew­no tra­fi­li­by na kil­ka nie­le­gal­nych sztuk bro­ni i ca­łkiem so­lid­ny za­pas pędzo­nej po­kąt­nie go­rza­ły.

To była gor­sza wer­sja przy­byt­ku, w ja­kim prze­by­wał wczo­raj – pry­wat­na ini­cja­ty­wa bez kon­ce­sji i od­pro­wa­dza­nych po­dat­ków. Przy­cho­dzi­li tu je­dy­nie wta­jem­ni­cze­ni. Sta­tecz­ni oby­wa­te­le omi­ja­li ta­kie miej­sca na od­le­gło­ść strza­łu.

Ralph i Cli­ve zja­wi­li się po ja­ki­chś czter­dzie­stu mi­nu­tach, gdy on czuł już dzia­ła­nie al­ko­ho­lu w gło­wie. Sta­rał się uwa­żać, żeby się kom­plet­nie nie na­wa­lić, co było trud­ne, gdyż Ste­ven wci­ąż pil­no­wał, by jego szkla­ni­ca nie sta­ła pu­sta. Piwo, bim­ber i tak na zmia­nę. Od rana nie­wie­le jadł, więc jak w porę nie sko­ńczy, to się po­rzy­ga.

Przy­by­cie resz­ty eki­py dało wy­ra­źny sy­gnał do roz­po­częcia no­wej ko­lej­ki. Pró­bo­wał oszu­ki­wać, lecz Mad Dog do­brze go pil­no­wał. Mat­to­wi gro­zi­ło, że za­raz sko­ńczy pod sto­łem. Pi­jac­kie mor­dy prze­wi­ja­ły się przed nim jak w ka­lej­do­sko­pie.

– Idę do ki­bla – wy­be­łko­tał, wi­dząc, że sło­ik z ber­be­lu­chą jest już w trzech czwar­tych pu­sty.

– Cze­kaj, po­wo­li… ja też pój­dę, tyl­ko wal­nę jesz­cze jed­ne­go. No, trzy­maj.

Ksi­ęży­ców­ka była zna­ko­mi­ta. Sze­śćdzie­si­ąt pro­cent jak nic. Od­po­wied­nio pa­li­ła gar­dło, zmie­nia­jąc prze­łyk w lont.

– Już nie mogę – stęk­nął i to była szcze­ra praw­da.

– Nie bądź taki mia­sto­wy. – Tym ra­zem ktoś wci­snął w jego dłoń kie­li­szek. – Da­waj. Tyl­ko nie kręć. O… o… i już. O co tyle krzy­ku?

Wnętrz­no­ści Mat­ta za­częły się bun­to­wać. Z le­d­wo­ścią utrzy­mał je w ry­zach. Przy­naj­mniej piwo nie wy­wo­ły­wa­ło ta­kich eks­tre­mal­nych sen­sa­cji.

– Mad, opo­wiedz to jesz­cze raz – po­pro­sił Ralph. – Smo­luch na­krył się no­ga­mi?

– Sam bym nie uwie­rzył, ale wi­dzia­łem. – Mad Dog wcis­nął so­bie do ust ga­rść pi­sta­cji i kie­dy mó­wił, siał dro­bi­na­mi po swo­ich kum­plach. Nie mie­li mu tego za złe, je­śli w ogó­le za­re­je­stro­wa­li ten nie­takt. – A pó­źniej ko­la­nem… – Wy­mow­ny gest roz­ba­wił zgro­ma­dzo­nych. – I co? Trze­ba zęby zbie­rać z as­fal­tu. Tak to się ko­ńczy. Ale gdy ta czar­na suka za­częła drzeć ryja, to już mu­sie­li­śmy się zmy­wać.

– Daj­cie już spo­kój. – Matt lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką.

– Nie masz się cze­go wsty­dzić. – Cli­ve po­kle­pał Pu­la­skie­go po ra­mie­niu. – Ka­żdy z nich musi znać swo­je miej­sce w sze­re­gu. Le­d­wo po­zła­zi­li z drzew i już im się wy­da­je, że są lu­dźmi.

Stwier­dze­nie wy­wo­ła­ło ogól­ną we­so­ło­ść, a Matt po­czuł do­tkli­we par­cie na pęcherz.

– Mu­szę na stro­nę.

– Nie tak szyb­ko – po­wstrzy­mał go Ralph. – Jesz­cze po jed­nym.

– Mam dość.

– Dziś twój dzień, bo­ha­te­rze.

Po­wi­nien być mądrzej­szy. Jak ma­wia­ła jego przy­ja­ció­łka znad Wi­sły: mądry Po­lak po szko­dzie. Po­wi­nien wzi­ąć to so­bie do ser­ca. Urżnął się jak świ­nia. Wy­pił, od­sta­wił kie­li­szek i gdy spró­bo­wał wstać, zo­stał po­chwy­co­ny pod oba ra­mio­na, a jego gło­wę od­chy­lo­no do tyłu tak, że omal nie skręcił kar­ku.

– A te­raz so­bie po­roz­ma­wia­my, cio­to.

Nad sobą zo­ba­czył Ste­ve­na. Wie­dział, że jest źle, ale nie miał siły wy­rwać się z uści­sku.

Ktoś wy­ko­pał spod nie­go krze­sło. Wal­nął ty­łkiem o podło­gę i na­tych­miast za­li­czył cios w szczękę. To jesz­cze wy­trzy­mał. Ude­rze­nie w brzuch oka­za­ło się bar­dziej de­mo­lu­jące. Nie po­tra­fił zła­pać tchu. Za­nió­sł się char­ko­tem prze­cho­dzącym w ka­szel. Chciał się wy­rzy­gać, lecz i tu na­stąpi­ła blo­ka­da. Ktoś trzy­mał go za twarz. Szarp­nął się roz­pacz­li­wie, wal­cząc o od­dech. Czuł, że od­pły­wa.

Do­igrał się. Zdech­nie w tej no­rze. Miał na­dzie­ję, że za­bi­ją go wro­go­wie, a to była ban­da wsio­wych ciu­li. Ży­cie to jed­nak zwy­kła dziw­ka.

***

Gdy się ock­nął, naj­pierw zo­ba­czył buty. Parę bu­tów, ale nie jego. Czar­ne, skó­rza­ne, wy­glan­so­wa­ne trze­wi­ki na gru­bej po­de­szwie. Skądś ko­ja­rzył ten mo­del. Spró­bo­wał bar­dziej sku­pić wzrok, lecz opor­nie to szło. Od­dy­chał ci­ężko, czu­jąc w ustach ohyd­ny, kwa­śny po­smak, któ­ry znał aż za do­brze. Nie po­pi­sał się. Na ra­zie je­chał na reszt­kach al­ko­ho­lo­wej eu­fo­rii, ale na bli­skim ko­ńcu tej dro­gi był kac jak be­to­no­wa ścia­na. W tych wa­run­kach trud­no będzie z nim wal­czyć.

– Pa­trz­cie, ock­nął się.

Głos do­bie­gał z góry. Na­wet nie pró­bo­wał zo­gni­sko­wać wzro­ku na oso­bie, któ­ra mó­wi­ła. Le­piej skon­cen­tro­wać się na tym, co mógł do­strzec. Zda­je się… No tak, bez wąt­pie­nia to był ki­bel. Tra­fił tam, gdzie chciał, cho­ciaż w tych oko­licz­no­ściach trud­no to uznać za suk­ces. Nie­da­le­ko gło­wy Mat­ta ktoś roz­chla­pał wodę. Ka­łu­ża znaj­do­wa­ła się w za­si­ęgu jego wzro­ku. Parę kro­pel zbry­zga­ło mu po­li­czek i czo­ło. Po chwi­li za­pach uświa­do­mił mu, że to nie jest woda, a mocz.

Za pierw­szą przy­krą my­ślą przy­szła ko­lej­na. Nie zo­stał tu­taj przy­wle­czo­ny bez po­wo­du. Cze­go mo­gli od nie­go chcieć? Jak na kum­pli, któ­ry­mi po­dob­no byli, za­cho­wy­wa­li się dziw­nie.

Buty za­skrzy­pia­ły. Ich czub­ki pra­wie do­tknęły nosa Mat­ta. Zdo­był się na mak­sy­mal­ny wy­si­łek, nie­znacz­nie prze­krzy­wia­jąc szy­ję.

– Jak się masz?

Nie­praw­do­po­dob­ne, ale typ, któ­ry się do nie­go zwra­cał, był gli­nia­rzem. Spodnie, ko­szu­la, pas z ka­bu­rą, od­zna­ka na pier­si, wszyst­ko wy­gląda­ło na au­ten­tycz­ne.

Z wra­że­nia za­nie­mó­wił. Na do­da­tek tam­ten trzy­mał jego port­fel, prze­trząsa­jąc za­war­to­ść.

Tro­chę za da­le­ko to wszyst­ko za­szło.

– Po­słu­chaj, Matt, czy jak tam cie­bie zwą, od kie­dy pra­cu­ję w po­li­cji, wi­dzia­łem wie­lu ta­kich jak ty. Po­ja­wia­cie się i zni­ka­cie. Dziś je­ste­ście tu, ju­tro gdzie in­dziej albo w ogó­le was nie ma.

Matt spró­bo­wał udro­żnić gar­dło i wy­po­wie­dzieć choć jed­no zda­nie w swo­jej obro­nie.

– Nie… nie wiem, o czym pan mówi.

– Czy ja po­zwo­li­łem ci się ode­zwać? – Zdzi­wie­nie mun­du­ro­we­go zda­wa­ło się nie mieć gra­nic. – Ste­ven, przy­nieś ta­bo­ret.

Za­szu­mia­ło. Wy­wo­ła­ny zni­kł, by po­ja­wić się po chwi­li. Coś stuk­nęło za ple­ca­mi Mat­ta.

– Po­sa­dźcie go.

Świat się za­ko­ły­sał, a on grzmot­nął ty­łkiem o twar­de sie­dzi­sko. Przez mo­ment wal­czył z mdło­ścia­mi, a gdy te się uspo­ko­iły, sze­rzej otwo­rzył oczy. Tak le­piej. Wszyst­ko wra­ca­ło do nor­mal­nej per­spek­ty­wy.

– Czy wiesz, co zro­bi­łeś, Matt? – za­py­tał typ w po­li­cyj­nym mun­du­rze. Był jesz­cze dru­gi, ale ten stał da­lej, pod oknem, i przy­glądał się swo­im pa­znok­ciom. Na resz­tę to­wa­rzy­stwa skła­da­li się Ste­ven, Ralph i Mad Dog.

– Upi­łem się, zgno­iłem czar­nu­cha… – In­nych grze­chów nie pa­mi­ętał.

W od­po­wie­dzi usły­szał gło­śny re­chot. Wca­le się im nie dzi­wił. To prze­cież było ta­kie za­baw­ne.

– To też. Ale sta­ra tego gno­ja po­ro­ni­ła, co prze­kła­da się na to, że będzie o jed­ne­go ko­lo­ro­we­go bękar­ta mniej.

Mu­sia­ło upły­nąć parę se­kund, za­nim zdał so­bie spra­wę ze zna­cze­nia usły­sza­nych słów. Ta ko­bie­ta po­ro­ni­ła? Był kom­plet­nie oszo­ło­mio­ny. Pod­czas taj­nych ope­ra­cji zda­rza­ją się naj­ró­żniej­sze wpad­ki, ale o czy­mś po­dob­nym jesz­cze nie sły­szał.

Czy­żby się po­my­lił? Miej­sce i czas się zga­dza­ły. Zro­bił do­kład­nie to, co za­kła­dał sce­na­riusz. I na­gle ofia­rą pa­dli nie­win­ni.

– Na­zy­wa­ją się Rick i Liza Tay­lor. Z tym że ta cipa też dłu­go nie po­ci­ągnie. Za­nim tra­fi­ła do szpi­ta­la, moc­no się wy­krwa­wi­ła. Jest w sta­nie kry­tycz­nym, jak mi przed chwi­lą prze­ka­za­no.

Świat za­wa­lił się Mat­to­wi na gło­wę. Pró­bo­wał to ja­koś ra­cjo­nal­nie so­bie wy­tłu­ma­czyć, ale nie po­tra­fił. Sfin­go­wa­na bój­ka sta­ła się praw­dzi­wym mor­der­stwem. Agen­cja się do nie­go nie przy­zna, nie ma ta­kiej opcji. Pój­dzie za kra­ty, tym ra­zem na dłu­gie dzie­si­ęcio­le­cia, z pra­wem do zwol­nie­nia po co naj­mniej dwu­dzie­stu pi­ęciu la­tach.

Ło­mot w gło­wie to na­si­lał się, to sła­bł. Pu­la­ski wal­czył z ka­cem i po­czu­ciem winy. W za­sa­dzie ostat­nia sen­sow­na rzecz, na jaką mógł się zdo­być, to uciecz­ka. Per­spek­ty­wa spędze­nia resz­ty ży­cia wśród wy­ko­le­je­ńców wy­da­wa­ła się mało po­ci­ąga­jąca. Ręce miał wol­ne, a z pi­ęcio­ma cio­łka­mi ja­koś so­bie po­ra­dzi. Na pierw­szy ogień pój­dzie szcze­rzący zęby zły gli­na, pó­źniej zdra­dziec­cy kum­ple, a na ko­niec ten pod oknem.

Py­ta­nie brzmia­ło – czy jest na to go­to­wy? Był w psy­chicz­nej ru­inie. Gdy na­gle do­wia­du­jesz się, ja­kie­go nie­szczęścia sta­łeś się spraw­cą, ode­chcie­wa się wszyst­kie­go. Ra­cjo­nal­ne tłu­ma­cze­nie nic tu nie po­mo­że. Dziw­ne, że jesz­cze nie zo­stał aresz­to­wa­ny. No wła­śnie…

– Czy wiesz, co się z tobą sta­nie?

Kiw­nął gło­wą.

– Two­ja je­dy­na szan­sa to wspó­łpra­ca. Wy­ra­zi­łem się chy­ba ja­sno? Ty od­po­wia­dasz na py­ta­nia, a ja za­sta­no­wię się, co z tobą zro­bić.

Po­chy­lił się, opie­ra­jąc łok­cie o ko­la­na. Je­dy­ną jego szan­są było kon­ty­nu­owa­nie mi­sji za wszel­ką cenę.

– Skąd po­cho­dzisz?

– Z Fi­la­del­fii.

– Wiesz, że to spraw­dzę?

Jego ma­gicz­na ko­mór­ka re­je­stro­wa­ła ka­żde sło­wo, ja­kie pa­dło w tym po­miesz­cze­niu. Bez zna­cze­nia, czy jest włączo­na. Ba­wił się nią te­raz dru­gi z gli­nia­rzy, ale tyl­ko by­stry ha­ker mó­głby do­trzeć do wszyst­kich jej ta­jem­nic.

Wci­ąż był w grze, tyl­ko mu­siał ro­ze­grać to z gło­wą.

– Po jaką cho­le­rę tu przy­je­cha­łeś?

– Szu­ka­łem pra­cy.

– W tej pi­pi­dó­wie? Nie kłam.

– W Fi­la­del­fii mia­łem kło­po­ty. Na­ra­zi­łem się paru go­ściom. Po­ży­czy­łem for­sę i nie od­da­łem. Gro­zi­li mi.

– U kogo się za­po­ży­czy­łeś?

Miał te­raz twarz sze­ry­fa parę cali przed sobą.

– U Mar­phy’ego.

Typ nie ist­niał, co nie ozna­cza­ło, że nie da­wa­ło się go stwo­rzyć w ci­ągu paru go­dzin.

– OK. Co da­lej?

– Nic. Wzi­ąłem pięć stów.

– Kła­miesz.

– A co to ma do rze­czy? I tak nie mam z cze­go spła­cić.

– Po­dob­no słu­ży­łeś w woj­sku?

Na­wet nie pró­bo­wał ukryć za­sko­cze­nia. Tu chy­ba nikt nie trzy­mał języ­ka za zęba­mi. Jed­na krót­ka uwa­ga, a wie­dzie­li o tym wszy­scy za­in­te­re­so­wa­ni.

– Już o tym za­po­mnia­łeś?

– Słu­ży­łem. I co z tego?

– Za­bi­ja­nie jest two­im wy­uczo­nym fa­chem.

Ten fa­cet mógł być dum­ny ze swo­je­go lo­gicz­ne­go my­śle­nia.

– By­łem do­bry – po­wie­dział oględ­nie.

– A czym się zaj­mo­wa­łeś?

– Strze­la­łem na dłu­gie dy­stan­se.

W na­gro­dę zo­stał po­kle­pa­ny po po­licz­ku jak dziec­ko, któ­re przy­nio­sło ze szko­ły do­brą oce­nę.

Już bu­dzi­ła się w nim iskier­ka na­dziei, gdy ten drań wy­ci­ągnął kaj­dan­ki. Jed­na z bran­so­let zo­sta­ła za­ha­czo­na na jego nad­garst­ku, a dru­ga na rur­ce z wodą obok zle­wu.

– Przy­pil­nuj­cie go – po­wie­dział gli­niarz i wy­sze­dł z po­miesz­cze­nia. Jego ma­ło­mów­ny kum­pel zro­bił to samo.

Za­po­wia­da­ło się dłu­gie cze­ka­nie.

***

– Spró­buj jesz­cze raz wy­star­to­wać do Sa­man­thy – ra­dził Mad Dog Ral­pho­wi. – Co ci szko­dzi? Jest wol­na. Tom wy­je­chał i szyb­ko nie wró­ci.

– Ma ba­cho­ra.

– Pra­wie ka­żda ma.

– I znacz­nie się jej przy­ty­ło.

– No, to jest ar­gu­ment.

Kow­bo­je sta­li pod oknem parę jar­dów od Mat­ta, ga­wędząc bez­tro­sko. Im wi­sia­ło, co się z nim sta­nie. Na ze­wnątrz za­pa­dła już noc. Z głów­nej sali do­bie­gał he­avy me­tal. Tu nikt nie za­glądał, by­wal­cy cho­dzi­li pew­nie szczać pod chmur­kę.

Miej­sco­we bu­ra­ki oka­za­ły się cwa­ńsze od nie­go, zaś po­ro­zu­mie­nie po­mi­ędzy sze­ry­fem a Ste­ve­nem było oczy­wi­ste od sa­me­go po­cząt­ku. Cie­ka­we, jak dzie­li­li się zy­skiem i czy łączy ich tyl­ko biz­nes, czy bra­ter­stwo bia­łej spra­wy.

Po­trząsnął dło­nią przy­ku­tą do ścia­ny, co tyl­ko wzmo­gło jego fru­stra­cję.

– Przy­nie­ście mi coś do żar­cia.

Ralph od­kle­ił się od kum­pla i pod­sze­dł parę kro­ków w jego stro­nę.

– Obie­ca­łeś nam po­pi­ja­wę.

Obu do­pi­sy­wał hu­mor. Co chwi­lę za­no­si­li się gar­dło­wym śmie­chem, dra­żni­ąc tym Mat­ta po­nad ludz­kie wy­obra­że­nie.

– A źle się ba­wi­cie?

– Tu nie cho­dzi o nas, tyl­ko o cie­bie.

– Nie ro­zu­miem – wy­ce­dził przez za­ci­śni­ęte zęby. – Sko­ro je­stem win­ny, dla­cze­go nie za­wie­zio­no mnie na po­ste­ru­nek?

Ralph już otwie­rał usta, lecz Mad Dog nie po­zwo­lił kum­plo­wi na wy­ja­śnie­nia.

– Do­wiesz się w swo­im cza­sie.

Enig­ma­tycz­na od­po­wie­dź nie uspo­ko­iła Mat­ta, wręcz prze­ciw­nie, bu­dzi­ła nie­po­kój, bo tu­tej­szy sze­ryf wy­glądał na nie­obli­czal­ne­go.

Ogól­nie mó­wi­ąc, jego po­ło­że­nie było nie­cie­ka­we. Z ka­cem so­bie po­ra­dzi, go­rzej, że może po­ru­szać się w bar­dzo nie­wiel­kim za­kre­sie. Rury ze ścia­ny nie wy­rwie. Wie­dział, jak otwo­rzyć kaj­dan­ki, ale do tego po­trze­bo­wał cho­ćby ka­wa­łka dru­tu. Tyle że to ki­bel w spe­lu­nie, nie biu­ro, o spi­na­czu mógł po­ma­rzyć. Zresz­tą i tak nie miał do­kąd uciec.

Sze­ryf wraz z za­stęp­cą po­ja­wi­li się pół go­dzi­ny pó­źniej. Miny mie­li po­wa­żne ni­czym gra­ba­rze na szych­cie. Zwłasz­cza sze­ryf ro­bił wra­że­nie oso­by, któ­rej do­bro świa­ta szcze­gól­nie leży na ser­cu.

– Masz im­po­nu­jącą kar­to­te­kę.

Na wszel­ki wy­pa­dek nie pod­jął wąt­ku, nie ma­jąc po­jęcia, co mó­zgow­cy z sek­cji spe­cjal­nej wy­my­śli­li na jego te­mat.

– Po­dob­no w Sy­rii roz­wa­li­łeś dwu­na­stu lu­dzi?

Tyl­ko dwu­na­stu? Dla za­wo­do­we­go woj­sko­we­go bio­rące­go udział w trud­nych mi­sjach to śred­nie osi­ągni­ęcie, ale na sze­ry­fie zro­bi­ło wra­że­nie.

– A te­raz spo­tka­ło cię ta­kie nie­szczęście… – Stróż pra­wa pra­wie za­nió­sł się uda­wa­nym łka­niem, lecz wca­le nie kpił. – Wiesz, co z tobą zro­bią? Tra­fisz do pier­dla pe­łne­go czar­nu­chów. Nie prze­trwasz tam dnia. Zgno­ją cię tyl­ko dla­te­go, że nie po­zwo­li­łeś sobą po­mia­tać.

– I pan mnie tam wsa­dzi, wie­dząc, że nie za­słu­ży­łem na tak jaw­ną nie­spra­wie­dli­wo­ść?

– Je­steś win­ny śmier­ci dwóch osób, ko­bie­ty i jej nie­na­ro­dzo­ne­go dziec­ka. Zo­sta­niesz za to przy­kład­nie uka­ra­ny, tak by żad­ne­mu z bia­łych nie za­świ­ta­ła w gło­wie myśl, że mo­żna pod­nie­ść rękę na czar­ne­go.

Mil­czał, bo nie bar­dzo wie­dział, co od­po­wie­dzieć.

– Wiesz co… mam dla cie­bie pro­po­zy­cję.

– Jaką?

– Mo­żesz się nam przy­dać.

– Komu? Panu? Do cze­go? Mam pra­wo do ad­wo­ka­ta.

– For­są nie śmier­dzisz. Ta­kim jak ty przy­słu­gu­je wy­cie­ruch z urzędu. Jest w mia­stecz­ku praw­nik, ale tak sta­ry i za­pi­ja­czo­ny, że na­wet nie pa­mi­ęta, jak się na­zy­wa. A na lep­sze­go cię nie stać.

Matt prze­krzy­wił gło­wę, przez co sze­ryf od­nió­sł wra­że­nie, że jego wy­kład bu­dzi szcze­re za­in­te­re­so­wa­nie przy­ku­te­go do ścia­ny mężczy­zny. Sta­ra sztucz­ka, a wci­ąż nie­raz da­wa­ła za­mie­rzo­ny efekt.

– Mo­żesz się z tego wy­wi­nąć, ale mu­sisz iść na wspó­łpra­cę, Matt. To two­ja ostat­nia szan­sa.

– Co mam ro­bić? – za­py­tał, choć już wie­dział.

– Wy­je­dziesz stąd. Da­le­ko. Za parę dni znaj­dziesz się w Tek­sa­sie. Tam już ci po­wie­dzą, co ro­bić da­lej.

– Mam za­bi­jać?

– W słusz­nej spra­wie. Już to ro­bi­łeś.

Ko­mór­ka sze­ry­fa za­świer­go­ta­ła. Mężczy­zna od­sze­dł na bok za­mie­nić parę słów. Naj­wy­ra­źniej cho­dzi­ło o Mat­ta, bo zer­kał przy tym na nie­go z uko­sa. Sko­ńczył po mi­nu­cie.

– Na­my­śli­łeś się?

– Co się sta­nie, je­że­li się nie zgo­dzę?

– Tra­fisz pro­sto do pu­dła. Wcze­śniej two­ją gębę po­ka­żą w te­le­wi­zji. Taka re­kla­ma przy­nie­sie ci sła­wę. – Po­li­cjant strze­lił śli­ną pro­sto pod nogi wi­ęźnia. – De­cy­duj.

Po­trząsnął ra­mie­niem przy­ku­tym do rury. Wy­star­czy­ło, gest zo­stał pra­wi­dło­wo od­czy­ta­ny. Był wol­ny.

Teo­re­tycz­nie.

To do­pie­ro po­czątek jego dro­gi. Po­jęcia nie miał, co się sta­nie na jej ko­ńcu. ■

Rozdział 2

– Mu­si­my po­ga­dać – rzu­cił sze­ryf.

– Tu­taj?

Wci­ąż nie wy­szli z ki­bla.

– Nie. Ste­ven dys­po­nu­je osob­nym po­miesz­cze­niem.

To zro­zu­mia­łe. Ka­żdy po­trze­bu­je kąta dla sie­bie.

– Niech pan pro­wa­dzi.

Opu­ścił za­śmier­dły przy­by­tek z praw­dzi­wą ulgą. Mo­ment, gdy ci­ężki odór ustąpił miej­sca świe­że­mu po­dmu­cho­wi, był jak po­wtór­ne na­ro­dzi­ny.

Kan­cia­pa Ste­ve­na znaj­do­wa­ła się tuż za ba­rem, mia­ła ja­kieś czte­ry na trzy jar­dy. W sam raz, by po­mie­ścić wyro, biur­ko z kom­pu­te­rem i ob­ro­to­wy fo­tel na kó­łkach. Pu­la­ski usia­dł na łó­żku, sze­ryf zaś na krze­śle. Inni zo­sta­li za drzwia­mi.

– Do­ko­na­łeś wła­ści­we­go wy­bo­ru.

Przy­tak­nął ni­czym grzecz­ny uczeń.

– Zda­jesz so­bie spra­wę, że nie będziesz mógł tu­taj wró­cić?

– W Tek­sa­sie nie będą mnie szu­ka­li? – wy­ra­ził zdzi­wie­nie.

– O nic nie mu­sisz się mar­twić. Tra­fisz do od­po­wied­nich lu­dzi, tyl­ko pa­mi­ętaj: masz trzy­mać gębę na kłód­kę. Ni­ko­mu ani sło­wa o tym, co się tu­taj wy­da­rzy­ło.

– Będę uwa­żał – obie­cał.

Za­sko­czo­ny sze­ryf bacz­nie przyj­rzał się Mat­to­wi.

– Po­ręczy­łem za cie­bie.

– Po­sta­ram się o tym nie za­po­mnieć – przy­tak­nął. Żad­nej kon­fron­ta­cji, wy­łącz­nie ciąg dal­szy wci­ąga­nia wro­ga w głąb wła­sne­go te­ry­to­rium.

– Mu­sisz zro­zu­mieć, że w or­ga­ni­za­cji pa­nu­ją za­sa­dy. Na­le­ży je re­spek­to­wać. Co do tego nie masz chy­ba wąt­pli­wo­ści?

– A ja­kie to za­sa­dy? – Jak stru­gać głup­ka, to do ko­ńca.

– Zdra­dę ka­rze­my śmier­cią.

Fa­cet był dwu­wy­mia­ro­wy jak po­stać wy­ci­ęta z ko­mik­su lub bo­ha­ter kiep­skie­go se­ria­lu kry­mi­nal­ne­go, pa­te­tycz­nie prze­jęty tym, co mówi. Or­ga­ni­za­cja… jacy je­ste­śmy wa­żni, nikt nam nie pod­sko­czy. Za­raz mu wręczy bro­szur­kę z czasz­ka­mi ho­mi­ni­dów, udo­wad­nia­jącą wy­ższo­ść bia­łych nad całą resz­tą. Ci ko­le­sie men­tal­nie tkwi­li w dzie­wi­ęt­na­stym wie­ku, w epo­ce ni­sko­kosz­to­wych plan­ta­cji ba­we­łny i ge­niu­szu ge­ne­ra­ła Lee. Przed snem mu­sie­li so­bie nu­cić „Di­xie Land”.

Matt po­ci­ągnął no­sem w pe­łnym sku­pie­niu.

– Po dru­gie, wy­pe­łnia­my roz­ka­zy prze­ło­żo­nych bez za­strze­żeń.

– A po trze­cie?

– Oka­zu­je­my lo­jal­no­ść ko­le­gom.

I ten punkt nie bu­dził za­strze­żeń Mat­ta.

– To wszyst­ko?

– Mo­że­my od­mie­nić ten kraj, przy­ja­cie­lu, ale nie będzie to ani ła­twe, ani przy­jem­ne.

Dęta gad­ka, ka­żdy tak po­tra­fi. Gór­no­lot­ne fra­ze­sy, slo­ga­ny, god­ne miny, a jak przy­cho­dzi­ło co do cze­go, zo­sta­wa­ły po­ła­ma­ne ko­ści, wy­pru­te wnętrz­no­ści i roz­chla­pa­ne na bru­ku mó­zgi.

Ide­ały to pi­ęk­na rzecz. Nie­ste­ty, prze­ku­cie ich w rze­czy­wi­sto­ść wy­ma­ga ubru­dze­nia so­bie rączek.

Okre­ślił się jako snaj­per, za­tem praw­do­po­dob­nie tym będzie się zaj­mo­wał. Mają na nie­go haka, więc nie spo­dzie­wa­ją się trud­no­ści z jego stro­ny. Tra­fi­ło się im ide­al­nie.

– Spró­buj się kim­nąć – po­ra­dził sze­ryf życz­li­wym to­nem, po czym wstał i wy­sze­dł.

I bar­dzo do­brze. Matt le­d­wie mógł go znie­ść. Po­ło­żył się na koju z dło­ńmi wci­śni­ęty­mi pod gło­wę.

Jego te­le­fon wci­ąż mil­czał. Przej­rzał wia­do­mo­ści, lecz nie zna­la­zł ni­cze­go no­we­go. Znie­chęco­ny wci­snął apa­rat w kie­szeń kurt­ki.

Ak­tu­al­na sy­tu­acja, ile by jej nie ana­li­zo­wał, była oczy­wi­sta: sie­dział w czar­nej du­pie.

Z tru­dem wy­ło­wił z pa­mi­ęci twarz ko­bie­ty, mło­dej i ład­nej, a te­raz z jego winy mar­twej. Dziec­ka w ogó­le nie po­tra­fił so­bie wy­obra­zić. Któ­ry to mógł być mie­si­ąc? Nie­istot­ne. Liza Tay­lor już ni­g­dy nie spoj­rzy w twarz swo­je­mu dziec­ku. W ułam­ku se­kun­dy prze­kre­ślił czy­jeś ży­cie. Tego nie da się od­ku­pić. Roz­sądek pró­bo­wał pod­po­wie­dzieć, że do­szło do wy­pad­ku przy pra­cy. Po­stąpił prze­cież zgod­nie z wy­tycz­ny­mi.

Po chwi­li ob­ró­cił się w stro­nę ścia­ny. W głów­nej sali trwa­ła im­pre­za, ło­mot mu­zy­ki prze­ni­kał aż tu­taj. Nie­ła­two będzie mu za­snąć, zwłasz­cza że gry­zł się tym, co za­szło. Ko­lej­ny czło­wiek na tej pla­ne­cie – Rick Tay­lor – będzie go prze­kli­nał do ko­ńca swo­ich dni. Ca­łkiem zresz­tą słusz­nie.

Ko­lej­ny.

A Oli­wia?

Wy­je­chał i prze­pa­dł. Bóg je­den wie, co o nim my­śla­ła. Skre­wił na paru fron­tach. Pew­nych rze­czy już nie od­kręci.

Bił się z my­śla­mi przez pół nocy. Wy­czer­pa­ny, od­pły­nął w płyt­ki sen do­pie­ro nad ra­nem.

Ko­lej­ny dzień za­po­wia­dał się rów­nie pa­skud­nie jak po­przed­ni.

***

Ste­ven obu­dził go tuż przed siód­mą rano. To, że zdo­był za­ufa­nie sze­ry­fa, ni­jak nie wpły­nęło na za­cho­wa­nie wła­ści­cie­la baru. Ste­ven był tak samo opry­skli­wy jak wcześ­niej, tyle że nie za­da­wał py­tań, co samo w so­bie mo­żna by uznać za nie­zwy­kłe.

Na śnia­da­nie do­stał jaj­ka na be­ko­nie, grzan­ki i kawę. Ste­ven oka­zał się ca­łkiem po­rząd­nym ku­cha­rzem w za­kre­sie żar­cia, któ­re trud­no po­psuć. Kawa też mia­ła smak zbli­żo­ny do in­nych na­po­jów o tej na­zwie. Niby żad­na re­we­la­cja, lecz za nic nie pła­cił. Po je­dze­niu Matt za­brał się do zmy­wa­nia, a kie­dy na­dal nic od nie­go nie chcie­li, zro­bił so­bie jesz­cze do­lew­kę i cze­kał na to, co wy­my­ślą za nie­go inni. Na­wet naj­spraw­niej­sza or­ga­ni­za­cja musi mieć czas na do­sto­so­wa­nie się do no­wej sy­tu­acji i do­pra­co­wa­nie szcze­gó­łów. Na Po­łud­nie nie po­je­dzie au­to­sto­pem. Nie wy­by­czył się zbyt dłu­go, bo do dzie­wi­ątej.

Czło­wiek, któ­ry po­ja­wił się w to­wa­rzy­stwie Ste­ve­na, oka­zał się mu­sku­lar­nym La­ty­no­sem, co tro­chę za­sko­czy­ło Mat­ta. Do tej pory ży­wił prze­ko­na­nie, że se­ce­sjo­ni­ści to ge­ne­ral­nie bia­li bro­da­cze o nie za wy­so­kim ilo­ra­zie in­te­li­gen­cji, ale przy­naj­mniej je­śli cho­dzi o po­cho­dze­nie, mu­siał do­pu­ścić ten wy­jątek. W su­mie cze­mu nie? Sko­ro je­den La­ty­nos mógł być sze­fem Pro­ud Boys, to inny może po­dzie­lać po­glądy Wiel­kie­go Cy­klo­pa Ku Klux Kla­nu. Nie­gdyś wśród na­zi­stów zda­rza­li się Ży­dzi i po­noć nie były to wca­le od­osob­nio­ne przy­pad­ki.

Tam­ci sta­li nie­da­le­ko i ga­pi­li się na Mat­ta. Pra­wie sły­szał ich my­śli.

Niech cze­ka­ją, ma czas. Przy­naj­mniej chciał spra­wiać ta­kie wra­że­nie.

La­ty­nos, ubra­ny w zie­lo­ne bo­jów­ki i spra­ną ko­szu­lę, osten­ta­cyj­nie wsu­nął dło­nie w kie­sze­nie, usta wy­gi­na­jąc w po­gar­dli­wym mil­cze­niu.

– Przy­słał mnie Brett.

– Nie znam czło­wie­ka. – Matt wzru­szył ra­mio­na­mi.

– En­ri­que cho­dzi­ło o pana Smi­tha. – Wy­ja­śnie­nie Ste­ve­na ni­cze­go nie wy­ja­śni­ło.

– Jego też nie znam.

– To nasz sze­ryf.

– Do­brze, trze­ba było tak od razu. – Pu­la­ski zdjął łok­cie ze sto­łu, uzna­jąc, że jesz­cze nie na­de­szła pora na choj­ra­ko­wa­nie.

W su­mie nie było źle. Od­po­czął, zja­dł so­lid­ny po­si­łek, na kil­ka go­dzin wy­star­czy. Mo­gli ru­szać.

– Je­steś moim kie­row­cą?

En­ri­que prze­stał się uśmie­chać. Zba­ra­niał, przez co jego twarz na­bra­ła idio­tycz­ne­go wy­ra­zu.

Trwa­ło to krót­ko, naj­wy­żej parę se­kund, za­nim się uspo­ko­ił. Od­dy­chał głębo­ko przez nos.

– Mó­wi­łem ci, że to ory­gi­nał – po­wie­dział Ste­ven roz­ba­wio­ny za­jściem.

– Ty…

Matt nie po­zwo­lił La­ty­no­so­wi sko­ńczyć, tyl­ko chwy­cił go lewą dło­nią za gar­dło. En­ri­que oczy wy­szły z or­bit, jego ob­li­cze po­czer­wie­nia­ło, a płu­ca nie mo­gąc na­brać tle­nu, spa­zma­tycz­nie za­drga­ły.

Nie chciał ro­bić so­bie wro­ga, ale na­le­ża­ło po­ka­zać, kto tu rządzi. Mógł uda­wać ule­głe­go wo­bec sze­ry­fa, ale nie wo­bec tego La­ty­no­sa. W ko­ńcu mia­ła po­prze­dzać go sła­wa mor­der­cy i na­rwa­ńca, oso­by bez su­mie­nia i opo­rów. Je­że­li ma do­trzeć do Na­ka­mu­ry, nie może ba­wić się w pó­łśrod­ki.

– Na po­czątek coś so­bie wy­ja­śnij­my. – Pu­la­ski kątem oka ze­zo­wał na Ste­ve­na. Jemu też chęt­nie przy­ło­ży. – Przy­cho­dzisz tu i stru­gasz wa­żnia­ka. Nie ostrze­ga­no cię, że tego nie lu­bię?

En­ri­que za­czął bry­kać. Pró­bo­wał zła­pać du­szącą go rękę i wy­kręcić, za co spo­tka­ła go do­dat­ko­wa kara. Pal­ce Mat­ta za­ci­snęły się z siłą zgnia­tar­ki zło­mu.

– Puść, kur­wa, bo go udu­sisz. – Ste­ven za­in­ter­we­nio­wał wer­bal­nie. Na nic wi­ęcej nie było go stać, a szko­da.

Nie­spo­dzie­wa­nie Pu­la­ski roz­lu­źnił chwyt. En­ri­que od­sko­czył do tyłu jak opa­rzo­ny. Dy­sząc, roz­cie­rał bo­lące miej­sce.

– Wa­riat – wy­chry­piał. – Już masz prze­sra­ne. Ste­ve, po­wiedz Bret­to­wi, że z nim nie jadę. Jak chce, sam go może pod­wie­źć.

Matt wy­ci­ągnął rękę.

– Cze­go chcesz?

– Daj mi klu­czy­ki.

– Ja­kie klu­czy­ki, do dia­bła?

– Do sa­mo­cho­du. Obej­dzie się bez two­jej po­mo­cy.

– Nie wiesz, do­kąd je­chać.

– To mi po­wiedz.

La­ty­nos po­wo­li do­cho­dził do sie­bie. Wci­ąż się bo­czył, lecz prze­wa­żył zdro­wy roz­sądek.

– Zo­ba­czy­my, jak so­bie po­ra­dzisz na Po­łud­niu.

– Tak samo jak na Pó­łno­cy.

– Dać wam po bro­wa­rze na dro­gę? – za­pro­po­no­wał Ste­ven.

– Idź w cho­le­rę. – En­ri­que, spo­nie­wie­ra­ny, od­wró­cił się na pi­ęcie i prze­kli­na­jąc pod no­sem, wy­sze­dł na ze­wnątrz.

– Życz nam sze­ro­kiej dro­gi – po­wie­dział Matt.

– Niech cię szlag tra­fi. – Ste­ven wró­cił do wy­cie­ra­nia szkla­nek.

Pu­la­ski pu­ścił te sło­wa mimo uszu. Nie ma to, jak zo­sta­wić po so­bie do­bre wra­że­nie.

***

Na po­cząt­ku był spi­ęty. Po­li­cja na pew­no roz­po­częła po­szu­ki­wa­nia. W tym okręgu gli­nia­rze ich zi­gno­ru­ją, ale w na­stęp­nym już nie, choć kto wie, jak da­le­ko si­ęga­ły wpły­wy se­pa­ra­ty­stów.

Szo­sa ci­ągnęła się wąską sza­rą nit­ką wśród la­sów i pól Wir­gi­nii Za­chod­niej. Po­go­da pa­no­wa­ła do­kład­nie taka, jaką lu­bił – umiar­ko­wa­na: sie­dem­dzie­si­ąt stop­ni i za­chmu­rzo­ne nie­bo.

Przed Rich­mond tra­fi­li na ob­jazd. Wiel­kie ta­bli­ce usta­wio­ne po obu stro­nach dro­gi i ra­dio­wóz w po­przek jezd­ni bro­ni­ły dal­sze­go prze­jaz­du. Okręg stał się ogni­skiem epi­de­mii. Miesz­ka­ńców obo­wi­ązy­wa­ła kwa­ran­tan­na. Mu­sie­li za­wró­cić.

Jego skrom­nym zda­niem epi­de­mia nie sko­ńczy się ni­g­dy. Wci­ąż wy­kry­wa­no nowe mu­ta­cje, a kie­dy wy­da­wa­ło się, że naj­gor­sze mają już za sobą, wi­rus uak­tyw­niał się, wzbu­dza­jąc trwo­gę wśród tych, któ­rzy pa­mi­ęta­li, jak to wy­gląda­ło jesz­cze kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej.

En­ri­que wci­ąż czuł żal, co ozna­cza­ło ci­szę przez pierw­sze pi­ęćdzie­si­ąt mil. Pó­źniej się roz­ga­dał.

– Wi­dzisz, to jest tak… już wcze­śniej było nam ci­ężko, ale ostat­nio zro­bi­ło się nie do wy­trzy­ma­nia.

– Co masz na my­śli?

– Rządzą nami dur­nie o ku­rzych mó­żdżkach. Gło­so­wa­łeś ostat­nio na któ­re­goś?

Matt po­gar­dli­wie wy­krzy­wił usta, co En­ri­que oczy­wi­ście do­strze­gł. Fa­cet miał nie­praw­do­po­dob­ną po­dziel­no­ść uwa­gi.

– No wła­śnie. Skur­ko­wa­ńcy mają nas w du­pie – kon­ty­nu­ował La­ty­nos na tym sa­mym wy­de­chu. – Do nie­daw­na na­sy­ła­li na nas FBI czy ATF, za­stra­sza­li i roz­bi­ja­li od środ­ka.

– Coś się zmie­ni­ło?

– Ha! Wszyst­ko. Bu­du­je­my taj­ne struk­tu­ry, któ­re fe­de­ral­nym trud­niej będzie prze­nik­nąć.

– Nie ma ta­kiej kon­spi­ra­cji, któ­rej nie mo­żna roz­bić. – Matt zje­chał parę cali ni­żej na fo­te­lu. – Nie w dzi­siej­szych cza­sach, gdzie ka­me­ry śle­dzą ka­żdy twój krok. Przed nimi się nie ukry­jesz.

– Nie w Tek­sa­sie.

– Na­wet nad Tek­sa­sem la­ta­ją sa­te­li­ty.

– Przy­kła­dasz za dużą uwa­gę do elek­tro­ni­ki, to nie jest do­bre. Po­my­śl o lu­dziach. To w nich jest po­ten­cjał.

– My­ślę i co? – Mia­ło to za­brzmieć pro­wo­ku­jąco, lecz wy­szło byle jak.

En­ri­que nie­spo­dzie­wa­nie za­mil­kł, skon­cen­tro­wa­ny wy­łącz­nie na pro­wa­dze­niu sa­mo­cho­du. Upły­nęła mi­nu­ta, nim try­by w jego mó­zgu prze­sko­czy­ły ko­lej­ny raz.

– Nie­dłu­go…

– Co nie­dłu­go? – Matt wie­dział, że nie po­wi­nien go po­pędzać, ale nie zdążył za­pa­no­wać nad języ­kiem. Musi być roz­sąd­niej­szy.

– Zo­ba­czysz.

– Nie­wąt­pli­wie – prych­nął pod no­sem. Ile to już razy sły­szał po­dob­ne za­pew­nie­nia.

Z ra­dia po­pły­nęły wia­do­mo­ści. In­for­ma­cje lo­kal­ne to sama siecz­ka. Nikt go na szczęście nie szu­kał, zu­pe­łnie jak­by do zda­rze­nia przed mar­ke­tem ni­g­dy nie do­szło. Na świe­cie dzia­ło się o wie­le go­rzej. Po­dob­no Ro­sja i Tur­cja bli­skie były chwy­ce­nia się za łby. Licz­ba za­ma­chów ter­ro­ry­stycz­nych na te­re­nie Fe­de­ra­cji osi­ąg­nęła za­stra­sza­jące roz­mia­ry. Mo­skwa tra­ci­ła kon­tro­lę nad ol­brzy­mi­mi ob­sza­ra­mi na po­łud­niu kra­ju. Re­to­ry­ka przy­wód­ców obu pa­ństw, od szcze­bla pre­zy­den­tów do wi­ce­mi­ni­strów, nie po­zo­sta­wia­ła złu­dzeń – nic do­bre­go z tego nie wy­nik­nie. Ro­sja gro­zi­ła od­we­tem za wspo­ma­ga­nie wy­wro­tow­ców, a Tur­cja oska­rża­ła Mo­skwę o dy­wer­sję na wo­dach Bos­fo­ru. Mo­bi­li­zo­wa­no woj­ska i gro­ma­dzo­no za­pa­sy. Ar­gu­men­ty neu­tral­nych ob­ser­wa­to­rów na ni­kim nie ro­bi­ły wra­że­nia. Oba­wia­no się, że w kon­flikt wci­ągni­ęte zo­sta­nie NATO czy też jego eu­ro­pej­skie reszt­ki. Na Ame­ry­ka­nów nikt nie li­czył, sami spo­dzie­wa­li się kło­po­tów na wła­snej zie­mi. Matt wła­śnie zmie­rzał w sam ich śro­dek.

– Do­brze znasz Lam­ber­ta? – za­py­tał, gdy już spi­ker prze­stał ględzić i po­now­nie roz­brzmia­ła mu­zy­ka.

– Do­brze, a co?

– Pra­cu­jesz dla nie­go?

– Po­nie­kąd.

– W ja­kim cha­rak­te­rze?

– Kie­row­cy, dur­niu. Co ja wła­śnie ro­bię? Prze­rzu­cam ste­ki na gril­lu? Je­żdżę, taką mam fu­chę.

– Po ca­łym kra­ju?

– Tam, gdzie mnie wy­ślą.

– Ka­li­for­nia też?

– Słu­chaj, o co ci cho­dzi?

– Tyl­ko py­ta­łem – za­strze­gł się Matt.

– Po­cze­kaj jesz­cze tro­chę. Po­dob­no chcesz do nas do­łączyć?

– Nie mam wiel­kie­go wy­bo­ru.

– Wścib­stwo to nie jest ce­cha, jaka nam od­po­wia­da. Za­mknij ryja i rób swo­je. Tyl­ko w ten spo­sób mo­żesz oca­lić swo­je czło­wie­cze­ństwo.

– Do­brze po­wie­dzia­ne.

– Mnie też się po­do­ba.

To będzie dłu­ga pod­róż.

***

Po­stój zro­bi­li już w Ka­ro­li­nie Pó­łnoc­nej, parę mil od Gre­ens­bo­ro. Ford do­ma­gał się za­tan­ko­wa­nia, a ich cia­ła roz­pro­sto­wa­nia nóg, je­dze­nia i sko­rzy­sta­nia z to­a­le­ty.

Bar przy szo­sie nie był szcze­gól­nie za­pcha­ny. Być może dla­te­go, że w ci­ągu ostat­nie­go roku trans­port sa­mo­cho­do­wy moc­no pod­upa­dł. Obec­nie naj­częściej pod­ró­żo­wa­no w kon­wo­jach, tak było bez­piecz­niej. Ochro­na z tyłu i z przo­du. Na to­war czy­ha­li prze­stęp­cy nie­wa­ha­jący się roz­wa­lić kie­row­cy, gdy ten nie za­trzy­mał się na pierw­sze we­zwa­nie. Na pó­łnoc­nym wscho­dzie i ob­sza­rach pre­rii nie było źle, ale im da­lej na za­chód, tym go­rzej, aż do Ka­li­for­nii. Nie bra­ko­wa­ło re­jo­nów, gdzie na­pa­dy zda­rza­ły się no­to­rycz­nie. Gwar­dia Na­ro­do­wa nie była w sta­nie za­bez­pie­czyć ka­żdej mili dro­gi, po­li­cja i tak była prze­ci­ążo­na pra­cą, zaś re­gu­lar­ne jed­nost­ki pil­no­wa­ły po­rząd­ku na Flo­ry­dzie i przy gra­ni­cy z Mek­sy­kiem.

Zje­dli nie­wy­szu­ka­ny lunch i ru­szy­li da­lej bocz­ny­mi trak­ta­mi. Matt nie py­tał dla­cze­go, uznaw­szy, że En­ri­que wie, co robi. Fur­gon spra­wo­wał się bez za­rzu­tu i – od­pu­kać – na ra­zie nie zła­pa­li gumy.

Do­bra pas­sa sko­ńczy­ła się tuż przed osiem­na­stą. Wy­je­cha­li wła­śnie zza za­krętu, gdy roz­kra­czo­ny osiem­na­sto­ko­ło­wy ci­ągnik Ken­wor­tha zmu­sił ich do ostre­go ha­mo­wa­nia. Wiel­kiej ci­ęża­rów­ki nie da­wa­ło się wy­mi­nąć. Jej przód stał uko­sem, znacz­nie za­cho­dząc na prze­ciw­le­gły pas ru­chu.

Je­że­li się ze­psu­ła, to gdzie w ta­kim ra­zie po­dzie­wał się kie­row­ca? Do­oko­ła roz­ci­ągał się las. Może to nie było kom­plet­ne pust­ko­wie, ale z ta­blic in­for­ma­cyj­nych wy­ni­ka­ło, że do naj­bli­ższej miej­sco­wo­ści jest pięć mil.

Si­ęgnął do klam­ki, szy­ku­jąc się do wy­jścia.

– A ty do­kąd? – W py­ta­niu En­ri­que usły­szał tro­skę, a nie zwy­kłą cie­ka­wo­ść.

– Spraw­dzę, co się sta­ło.

– Chcesz stra­cić ży­cie?

– A cie­bie strach ob­le­ciał?

Wy­sia­dł, nie ogląda­jąc się za sie­bie. Zlu­stro­wał oto­cze­nie. Pnie wy­smu­kłych so­sen do­cho­dzi­ły nie­mal do sa­mej as­fal­to­wej wstęgi dro­gi, znacz­nie utrud­nia­jąc ob­ser­wa­cję. Drzwi szo­fer­ki po pra­wej stro­nie były otwar­te, zu­pe­łnie jak­by ktoś tam za­glądał, a na­stęp­nie wy­co­fał się, nie za­daw­szy so­bie tru­du ich za­mkni­ęcia.

– Trzy­maj.

En­ri­que oka­zał się jed­nak oso­bą prze­wi­du­jącą. Wy­ci­ąg­ni­ęty ze schow­ka srebr­ny Smith & We­sson mo­del 659 na na­bój 9×19 mm wy­glądał na mało uży­wa­ny.

– A ty?

– Mam dru­gi.

Spraw­dził broń, za­czy­na­jąc od ma­ga­zyn­ka – pe­łen. Te­raz bez­piecz­nik. Prze­ła­do­wał. Splu­wę trzy­mał przed sobą. Ru­szy­li rów­no­cze­śnie, pod­cho­dząc do ci­ągni­ka od stro­ny na­cze­py.

Od razu na­le­ża­ło to so­bie po­wie­dzieć otwar­cie – to nie było zbyt roz­sąd­ne. Je­den czło­wiek ukry­ty w za­ro­ślach mógł ich roz­wa­lić bez naj­mniej­sze­go wy­si­łku. Tak, bał się nie­spo­dzie­wa­ne­go wy­strza­łu i tego, że po­grąży się w ni­co­ści.

Przy­klęk­nął, spraw­dza­jąc, jak ra­dzi so­bie En­ri­que. Oka­za­ło się, że fa­cet jest wy­szko­lo­ny. Miło wie­dzieć. Obaj się od­sło­ni­li, ale na to już nic nie mo­gli po­ra­dzić.

Jesz­cze krok. I ko­lej­ny. Zaj­rzał do wnętrza, oba­wia­jąc się naj­gor­sze­go. Słusz­nie. Kie­row­ca tam był, le­żał z gło­wą na kie­row­ni­cy, lecz twarz miał od­wró­co­ną w dru­gą stro­nę.

Po­wie­dzia­ło się A, na­le­ży po­wie­dzieć B. Matt wspi­ął się po schod­kach i przy­sia­dł na fo­te­lu pa­sa­że­ra. Wie­dział już wszyst­ko. Przed­nią szy­bę po­kry­wa­ła siat­ka pęk­ni­ęć z nie­wiel­kim otwo­rem na wy­so­ko­ści gło­wy sie­dzące­go mężczy­zny. Na pe­łnej za­krętów dro­dze nie da­wa­ło się roz­wi­nąć du­żej pręd­ko­ści, więc do­bry strze­lec mógł bez pro­ble­mu tra­fić kie­row­cę, gdy ten po­ko­ny­wał ostat­ni wi­raż. Na­past­ni­cy na pew­no cza­ili się w po­bli­żu. Ła­du­nek nie padł ich łu­pem, a sko­ro tak, to przyj­dą po nie­go, gdy tyl­ko nada­rzy się oka­zja. Za­pew­ne spło­szy­ło ich po­ja­wie­nie się przy­pad­ko­wych pod­ró­żnych, czy­li Mat­ta i En­ri­que.

Na po­li­cję nie za­dzwo­ni, sam był zbie­giem, nie po­trze­bo­wał do­dat­ko­wych kło­po­tów. Do­łączył więc do to­wa­rzy­sza, któ­ry ubez­pie­czał go z le­wej stro­ny, wo­dząc lufą po za­ro­ślach.

– Trup – oznaj­mił bez wda­wa­nia się w szcze­gó­ły. Na te przyj­dzie czas wie­czo­rem.

– Co ro­bi­my?

– Pry­ska­my. Za­po­mnia­łeś, że masz za­da­nie do wy­ko­na­nia?

Na czo­le En­ri­que po­ja­wi­ła się bruz­da, było wi­dać, jak bije się z my­śla­mi.

– Naj­pierw spraw­dźmy, co jest w środ­ku.

– Na pew­no nie ma tam ni­cze­go, za co war­to umrzeć.

Tor­res go nie słu­chał, wie­dział swo­je. Był jak hie­na, któ­ra nie od­pu­ści.

– To się źle sko­ńczy. – Pu­la­ski spró­bo­wał ostat­ni raz prze­mó­wić mu do roz­sąd­ku. – Oni gdzieś tu są.

– Ni­ko­go nie wi­dzę.

– Bo się ukry­li, de­bi­lu. Cze­ka­ją, aż się zmy­je­my, ale wiecz­nie cze­kać nie będą.

Jak gro­chem o ścia­nę. En­ri­que na­kręcił się i nic do nie­go nie tra­fi – chy­ba że kula. Po­sze­dł do tyłu i za­czął zry­wać plom­bę. Tyle wy­star­czy­ło. Huk­nął strzał, a La­ty­nos zła­pał się za bark.

Na środ­ku jezd­ni nie mo­gli zo­stać. Tyl­ko po­bo­cze da­wa­ło ja­kieś schro­nie­nie. Naj­chęt­niej wy­pi­ąłby się na tego kre­ty­na, ale tego nie mógł zro­bić. Wci­ąż nie wie­dział, do­kąd zdąża­ją, a po­wrót do Wir­gi­nii uznał za bez­ce­lo­wy.

– Schyl się, idio­to.

Zła­pał Tor­re­sa za spraw­ne ra­mię i po­ci­ągnął w stro­nę naj­bli­ższej osło­ny, w tym przy­pad­ku płyt­kie­go za­głębie­nia tuż przy sa­mej dro­dze. Czło­wie­ko­wi, któ­ry strze­lał, do mia­na snaj­pe­ra spo­ro bra­ko­wa­ło, sądząc po mi­zer­nym efek­cie. Dy­stans, z któ­re­go otwo­rzył ogień, był re­la­tyw­nie nie­wiel­ki, zaś rana oka­za­ła się dra­śni­ęciem. Moc­no krwa­wi­ącym, mimo to za­le­d­wie dra­śni­ęciem. Matt nie­znacz­nie unió­sł gło­wę, pró­bu­jąc zo­rien­to­wać się, skąd padł strzał. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że fa­cet ma na so­bie ka­mu­flaż, może na­wet ghil­lie, bo nie po­tra­fił go doj­rzeć.

– Ty zo­sta­jesz – za­de­cy­do­wał.

– Mowy nie ma.

– Za­mknij się i rób, co mó­wię.

– A ty do­kąd?

– Ro­zej­rzę się po oko­li­cy.

Nie­ja­sne prze­czu­cie, że w za­sadz­ce bra­ła udział agen­cja, mi­nęło, gdy tyl­ko zo­ba­czył za­strze­lo­ne­go kie­row­cę. Może i do­wo­dzi­li nią dra­nie, jed­nak do sko­ńczo­nych skur­wy­sy­nów było im da­le­ko. A je­śli ma o nich zbyt wy­so­kie mnie­ma­nie i kie­row­nic­two dla do­bra ope­ra­cji jest go­to­we na­praw­dę wie­le po­świ­ęcić? W ta­kim ra­zie rana En­ri­que wca­le nie była przy­pad­ko­wa, tyl­ko jak naj­bar­dziej za­mie­rzo­na. Oso­bi­ście jed­nak był prze­ko­na­ny, że ży­ciem rządzi przy­pa­dek i to zwy­kli ban­dy­ci mie­rzą do nie­go ze swo­ich gna­tów, za­tem po­wi­nien dzia­łać sto­sow­nie do tego. A je­śli to tyl­ko blef, nic się nie sta­nie.

Pod­czo­łgał się spo­ry od­ci­nek w pra­wo w głąb lasu, za­wzi­ęcie prze­bie­ra­jąc łok­cia­mi i ko­la­na­mi. Po­je­dy­nek pi­sto­le­tu prze­ciw­ko ka­ra­bi­nom nie za­po­wia­dał wik­to­rii. Ze Smith & We­sso­na sku­tecz­ny ogień da­wa­ło się pro­wa­dzić na ja­kieś sto jar­dów, acz­kol­wiek znał wir­tu­ozów tra­fia­jących cel na dwa razy dłu­ższym dy­stan­sie – sam się do nich za­li­czał. Mimo wszyst­ko ka­ra­bin to ka­ra­bin. Prze­wa­ga siły ognia, do­no­śno­ści i pre­cy­zji była po stro­nie prze­ciw­ni­ka. No i przede wszyst­kim tam­tych na pew­no było kil­ku, zaś on dzia­łał w po­je­dyn­kę.

Za­ma­rł i za­czął na­słu­chi­wać. Te­raz wszyst­ko za­le­ża­ło od tego, kto wy­ka­że się wi­ęk­szą cier­pli­wo­ścią.

Szyb­ko oka­za­ło się, że on.

Czło­wiek, któ­ry prze­kra­dał się przez las, miał na so­bie mul­ti­cam. Kurt­kę, spodnie i ka­pe­lusz – wszyst­ko w ta­kim sa­mym ka­mu­fla­żu – oraz ka­mi­zel­kę tak­tycz­ną. W pierw­szym mo­men­cie mo­żna go było po­my­lić z żo­łnie­rzem, lecz za­miast M4 dźwi­gał SKS-a, sta­ry, lecz wci­ąż za­bój­czy ka­ra­bi­nek ra­dziec­kiej pro­duk­cji pa­mi­ęta­jący cza­sy dru­giej woj­ny świa­to­wej. So­wie­ci wy­pro­du­ko­wa­li ich mnó­stwo, z cze­go wie­le eg­zem­pla­rzy wy­sła­li so­jusz­ni­kom bądź w ra­mach bra­ter­skiej po­mo­cy od­dzia­łom par­ty­zanc­kim wal­czącym z wro­ga­mi kla­so­wy­mi. Gdy upa­dł Zwi­ązek Ra­dziec­ki, ty­si­ące eg­zem­pla­rzy wci­ąż za­le­ga­ły w ma­ga­zy­nach, a że byli ofi­ce­ro­wie prze­isto­czy­li się w biz­nes­me­nów, roz­po­częły się wiel­kie po­rząd­ki. SKS-y szły jak woda, wie­le sztuk tra­fi­ło do Sta­nów. Broń była pro­sta w ob­słu­dze i nie­za­wod­na, po­sia­da­ła też spo­ry po­ten­cjał han­dlo­wy jako naj­ta­ńszy ka­ra­bi­nek na ryn­ku. Ci, dla któ­rych AR był za dro­gi, ku­po­wa­li AK bądź SKS-a. Amu­ni­cja do obu ty­pów – 7,62×39 czy 5,56×45 – była rów­nie do­stęp­na.

Ma­sko­wa­nie i broń były ni­cze­go so­bie, ale spo­sób po­ru­sza­nia się zdra­dzał ama­to­ra. Spo­ra tu­sza też zmniej­sza­ła jego szan­se. Fa­cet pró­bo­wał się skra­dać, mimo to przy­po­mi­nał czo­łg, któ­ry przez przy­pa­dek za­pu­ścił się w trud­ny te­ren.

Był je­den, po­ja­wią się na­stęp­ni. Na po­twier­dze­nie tego nie przy­szło dłu­go cze­kać. Ko­lej­ny ban­dy­ta pa­ra­do­wał w kla­sycz­nym wo­odlan­dzie i dźwi­gał my­śliw­ski sztu­cer z lu­ne­tą. To praw­do­po­dob­nie on…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej