Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzecia rewolucja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Trzecia rewolucja - ebook

Walka, ideały, posępne scenariusze przyszłości i konflikt lojalności w nowej odsłonie przygód niezrównanego Tropiciela.

Kiedy agent Matt Pulaski niespodziewanie dla samego siebie wychodzi z więzienia, jego ojczyzna jest już zupełnie innym krajem. Stany Zjednoczone, zdziesiątkowane przez straszliwą epidemię, ruinę gospodarczą i anarchię, osłabione desantami kubańskich wojsk, zostały dodatkowo upokorzone klęską operacji Hydra, tracąc w Polsce resztę swoich najlepszych oddziałów.

Jakby tego było mało, na południu USA przybierają na sile tendencje niepodległościowe. Wysyłany z coraz to nowymi zadaniami, Pulaski tym razem dostaje misję odnalezienia porwanego naukowca i jego wynalazku. Sprawa musi być ważna, skoro w takiej chwili zajęła się nią Agencja, która dwoi się i troi, by zapobiec rozpadowi państwa.

Pół Indianin, pół Polak staje się członkiem nowo powstających sił uderzeniowych niepodległego Teksasu pod wodzą charyzmatycznego generała. Zbyt dobry w tym, co robi, wydatnie przyczynia się do wybuchu drugiej wojny secesyjnej. Zyskuje nowych przyjaciół, ale starzy znajomi też nie dają o sobie zapomnieć…

W wirze wydarzeń, w pisanej krwią i ogniem historii Matt musi ostatecznie opowiedzieć się po którejś stronie – zwłaszcza że jego misja przynosi zaskakujące odkrycie.

Cykl Aramgedon:
1. Metalowa burza
2. Hydra
3. Trzecia siła
4. Punkt zwrotny
5. Rozpoznanie bojem

W cyklu z Mattem Pulaskim ukazały się:
Tropiciel Bractwo
Nieśmiertelnych
Cień proroka
Trzecia Rewolucja

 

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66955-21-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zbie­ra­ło się na bu­rzę.

Od sa­me­go rana ci­ężkie oło­wia­ne chmu­ry prze­wa­la­ły się nad San Jose, gna­ne gwa­łtow­ny­mi po­dmu­cha­mi wia­tru znad Pa­cy­fi­ku. Po­go­da osza­la­ła i wy­ra­źnie pró­bo­wa­ła coś udo­wod­nić.

Szyb­ko oka­za­ło się, co ta­kie­go.

Ko­lum­na czte­rech sa­mo­cho­dów – trzech czar­nych SUV-ów oraz trzy­osio­wej ci­ęża­rów­ki Osh­kosh M1087 – opusz­cza­ła wła­śnie te­ren fir­my Ato­mic Com­pu­ters, gdy z nie­ba spa­dły na nią tony wody. Wy­cie­racz­ki nie nadąża­ły z usu­wa­niem tej fali z szyb, kie­row­cy zwol­ni­li więc do tem­pa pie­chu­ra, bar­dziej do­my­śla­jąc się dro­gi, niż ją wi­dząc. Obe­rwa­nie chmu­ry na­stąpi­ło tuż po pi­ęt­na­stej i trwa­ło kwa­drans, pó­źniej po­wo­li za­częło się prze­ja­śniać. Lu­dzie w sa­mo­cho­dach ode­tchnęli. Na­wa­łni­ca mo­gła po­krzy­żo­wać im pla­ny, co było bar­dzo nie w smak kie­row­nic­twu fir­my i ofi­ce­ro­wi od­po­wie­dzial­ne­mu za pro­jekt. Ko­niecz­ny był po­śpiech. Pró­bę prze­wi­dzia­no na ju­trzej­szy dzień, a na po­li­gon w Ne­va­dzie trans­port do­trze naj­szyb­ciej za dzie­si­ęć go­dzin. Po­praw­ki trwa­ły do ostat­niej chwi­li, ale gdy już wszyst­ko za­gra jak trze­ba, na­stąpi prze­łom. Kon­struk­to­rzy i pro­jek­tan­ci mie­li tego pe­łną świa­do­mo­ść. Nie tyl­ko zresz­tą oni – ge­ne­ra­li­cja, Pen­ta­gon i spo­ra gru­pa osób z ad­mi­ni­stra­cji Bia­łe­go Domu po­dzie­la­li tę opi­nię. Je­że­li po­li­go­no­we pró­by po­twier­dzą za­ło­że­nia, na­stęp­ne kil­ka ty­go­dni po­trwa ewen­tu­al­ne do­pra­co­wa­nie szcze­gó­łów i roz­pocz­nie się etap wdro­że­nia do pro­duk­cji se­ryj­nej. Li­czył się czas, bo czas – jak wszyst­kim wia­do­mo – to pie­ni­ądz.

Tra­sa kon­wo­ju wio­dła pro­sto na wschód mało uczęsz­cza­ną dro­gą nu­mer 130, wi­jącą się ma­low­ni­czo przez lasy i wzgó­rza środ­ko­wej Ka­li­for­nii. Szef ochro­ny uznał, że tak będzie naj­bez­piecz­niej. Zresz­tą, co się mo­gło stać? Pro­jekt był ści­śle taj­ny, a do­stęp do in­for­ma­cji o nim mia­ło wąskie gro­no za­ufa­nych osób. Jako że po­go­da wy­klu­czy­ła trans­port dro­gą po­wietrz­ną, w ostat­nim mo­men­cie zde­cy­do­wa­no się na wa­riant ko­ło­wy, więc już cho­ćby ta na­gła zmia­na pla­nów gwa­ran­to­wa­ła bez­pie­cze­ństwo. Czte­ry wozy, ośmiu ochro­nia­rzy, tech­ni­cy oraz głów­ny in­ży­nier ma­jący do­pil­no­wać, by w Ne­va­dzie wszyst­ko po­szło jak na­le­ży. W dzie­jach Ato­mic Com­pu­ters to nie pierw­sze ta­kie wy­da­rze­nie i za­pew­ne nie ostat­nie. Naj­wa­żniej­sze to uzy­skać fun­du­sze i wspar­cie na dal­sze ba­da­nia.

Ruch na szo­sie był nie­wiel­ki, mi­nęło ich za­le­d­wie kil­ka sa­mo­cho­dów, i to bli­żej San Jose, a da­lej od wy­brze­ża dro­ga ca­łkiem opu­sto­sza­ła. Jak zwy­kle w ta­kich sy­tu­acjach ci, któ­rzy mo­gli, pró­bo­wa­li się zdrzem­nąć, ochro­nia­rze czu­wa­li, a sa­mo­cho­dy mo­zol­nie wspi­na­ły się na ko­lej­ne pod­jaz­dy i ostro­żnie z nich zje­żdża­ły. Na­wierzch­nia wci­ąż była mo­kra, a po­ślizg gro­ził wy­pad­kiem, do któ­re­go nie mo­gli do­pu­ścić.

Pierw­szy z SUV-ów za­czął wła­śnie brać ostry za­kręt, gdy jego przed­nia szy­ba zo­sta­ła strza­ska­na se­rią z au­to­ma­tu. Kie­row­ca uma­rł, nim zdał so­bie spra­wę z tego, co za­szło.

W tej sa­mej se­kun­dzie zgi­nął nie tyl­ko on. Ochro­nia­rzo­wi w ostat­nim wo­zie kula roz­wa­li­ła gło­wę. Krew i mózg zbry­zga­ły szo­fe­ra. Prze­stra­szo­ny mężczy­zna szarp­nął kie­row­ni­cą w lewo, sa­mo­chód zje­chał z dro­gi i sto­czył się po po­chy­ło­ści, za­trzy­mu­jąc się na drze­wach kil­ka­na­ście jar­dów ni­żej.

Na­past­ni­cy dzia­ła­li spraw­nie. Je­den z nich za­jął się ran­ny­mi i oszo­ło­mio­ny­mi pa­sa­że­ra­mi, wy­ba­wia­jąc ich od bólu gło­wy w spo­sób je­dy­ny, jaki znał, za to opa­no­wał do per­fek­cji: trzy­dzie­ści po­ci­sków prze­szy­ło cia­ła i wnętrze wozu, aż igli­ca M4 ude­rzy­ła w pu­stą ko­mo­rę. Zgi­nęli wszy­scy, nie wy­daw­szy z sie­bie na­wet jęku.

Z resz­tą ob­sta­wy po­ra­dzo­no so­bie rów­nie szyb­ko. Tyl­ko je­den pró­bo­wał się ostrze­li­wać, lecz snaj­per zaj­mu­jący po­zy­cję po­nad szo­są znał się na swo­jej ro­bo­cie. Do tej pory pod­czas ak­cji zli­kwi­do­wał dwa cele, ten był trze­ci. Po­zo­sta­łych roz­wa­li­li jego ko­le­dzy.

Na ko­niec kil­ka po­sta­ci wbie­gło na jezd­nię i oto­czy­ło ci­ęża­rów­kę. Do za­wia­sów umiesz­czo­ne­go na niej kon­te­ne­ra przy­ło­żo­no ła­dun­ki wy­bu­cho­we i pięć se­kund pó­źniej stłu­mio­ny od­głos wy­bu­chów roz­sze­dł się po oko­li­cy. Ze środ­ka wy­ci­ągni­ęto oszo­ło­mio­ne­go in­ży­nie­ra. Mężczy­zna na­wet nie pró­bo­wał się bro­nić. Le­d­wie stał, z uszu na ubra­nie spły­wa­ła mu krew. Od­pro­wa­dzo­no go na bok. Po­dob­nie jak prze­wo­żo­ny ła­du­nek był zdo­by­czą, o któ­rą na­le­ża­ło za­dbać.

Wy­ci­ągni­ęcie skrzyń oka­za­ło się nad­spo­dzie­wa­nie trud­ne, paki były ci­ęższe, niż na to wy­gląda­ły. Ka­żda wa­ży­ła co naj­mniej dwie­ście pi­ęćdzie­si­ąt fun­tów. Ale i z tym so­bie po­ra­dzo­no. Po dzie­si­ęciu mi­nu­tach ak­cja się za­ko­ńczy­ła, zaś na­past­ni­cy roz­pły­nęli się wśród wzgórz. Osi­ąg­nęli swój cel i tyl­ko to się li­czy­ło. ■ROZDZIAŁ 2

– Mu­si­my po­ga­dać – rzu­cił sze­ryf.

– Tu­taj?

Wci­ąż nie wy­szli z ki­bla.

– Nie. Ste­ven dys­po­nu­je osob­nym po­miesz­cze­niem.

To zro­zu­mia­łe. Ka­żdy po­trze­bu­je kąta dla sie­bie.

– Niech pan pro­wa­dzi.

Opu­ścił za­śmier­dły przy­by­tek z praw­dzi­wą ulgą. Mo­ment, gdy ci­ężki odór ustąpił miej­sca świe­że­mu po­dmu­cho­wi, był jak po­wtór­ne na­ro­dzi­ny.

Kan­cia­pa Ste­ve­na znaj­do­wa­ła się tuż za ba­rem, mia­ła ja­kieś czte­ry na trzy jar­dy. W sam raz, by po­mie­ścić wyro, biur­ko z kom­pu­te­rem i ob­ro­to­wy fo­tel na kó­łkach. Pu­la­ski usia­dł na łó­żku, sze­ryf zaś na krze­śle. Inni zo­sta­li za drzwia­mi.

– Do­ko­na­łeś wła­ści­we­go wy­bo­ru.

Przy­tak­nął ni­czym grzecz­ny uczeń.

– Zda­jesz so­bie spra­wę, że nie będziesz mógł tu­taj wró­cić?

– W Tek­sa­sie nie będą mnie szu­ka­li? – wy­ra­ził zdzi­wie­nie.

– O nic nie mu­sisz się mar­twić. Tra­fisz do od­po­wied­nich lu­dzi, tyl­ko pa­mi­ętaj: masz trzy­mać gębę na kłód­kę. Ni­ko­mu ani sło­wa o tym, co się tu­taj wy­da­rzy­ło.

– Będę uwa­żał – obie­cał.

Za­sko­czo­ny sze­ryf bacz­nie przyj­rzał się Mat­to­wi.

– Po­ręczy­łem za cie­bie.

– Po­sta­ram się o tym nie za­po­mnieć – przy­tak­nął. Żad­nej kon­fron­ta­cji, wy­łącz­nie ciąg dal­szy wci­ąga­nia wro­ga w głąb wła­sne­go te­ry­to­rium.

– Mu­sisz zro­zu­mieć, że w or­ga­ni­za­cji pa­nu­ją za­sa­dy. Na­le­ży je re­spek­to­wać. Co do tego nie masz chy­ba wąt­pli­wo­ści?

– A ja­kie to za­sa­dy? – Jak stru­gać głup­ka, to do ko­ńca.

– Zdra­dę ka­rze­my śmier­cią.

Fa­cet był dwu­wy­mia­ro­wy jak po­stać wy­ci­ęta z ko­mik­su lub bo­ha­ter kiep­skie­go se­ria­lu kry­mi­nal­ne­go, pa­te­tycz­nie prze­jęty tym, co mówi. Or­ga­ni­za­cja… jacy je­ste­śmy wa­żni, nikt nam nie pod­sko­czy. Za­raz mu wręczy bro­szur­kę z czasz­ka­mi ho­mi­ni­dów, udo­wad­nia­jącą wy­ższo­ść bia­łych nad całą resz­tą. Ci ko­le­sie men­tal­nie tkwi­li w dzie­wi­ęt­na­stym wie­ku, w epo­ce ni­sko­kosz­to­wych plan­ta­cji ba­we­łny i ge­niu­szu ge­ne­ra­ła Lee. Przed snem mu­sie­li so­bie nu­cić „Di­xie Land”.

Matt po­ci­ągnął no­sem w pe­łnym sku­pie­niu.

– Po dru­gie, wy­pe­łnia­my roz­ka­zy prze­ło­żo­nych bez za­strze­żeń.

– A po trze­cie?

– Oka­zu­je­my lo­jal­no­ść ko­le­gom.

I ten punkt nie bu­dził za­strze­żeń Mat­ta.

– To wszyst­ko?

– Mo­że­my od­mie­nić ten kraj, przy­ja­cie­lu, ale nie będzie to ani ła­twe, ani przy­jem­ne.

Dęta gad­ka, ka­żdy tak po­tra­fi. Gór­no­lot­ne fra­ze­sy, slo­ga­ny, god­ne miny, a jak przy­cho­dzi­ło co do cze­go, zo­sta­wa­ły po­ła­ma­ne ko­ści, wy­pru­te wnętrz­no­ści i roz­chla­pa­ne na bru­ku mó­zgi.

Ide­ały to pi­ęk­na rzecz. Nie­ste­ty, prze­ku­cie ich w rze­czy­wi­sto­ść wy­ma­ga ubru­dze­nia so­bie rączek.

Okre­ślił się jako snaj­per, za­tem praw­do­po­dob­nie tym będzie się zaj­mo­wał. Mają na nie­go haka, więc nie spo­dzie­wa­ją się trud­no­ści z jego stro­ny. Tra­fi­ło się im ide­al­nie.

– Spró­buj się kim­nąć – po­ra­dził sze­ryf życz­li­wym to­nem, po czym wstał i wy­sze­dł.

I bar­dzo do­brze. Matt le­d­wie mógł go znie­ść. Po­ło­żył się na koju z dło­ńmi wci­śni­ęty­mi pod gło­wę.

Jego te­le­fon wci­ąż mil­czał. Przej­rzał wia­do­mo­ści, lecz nie zna­la­zł ni­cze­go no­we­go. Znie­chęco­ny wci­snął apa­rat w kie­szeń kurt­ki.

Ak­tu­al­na sy­tu­acja, ile by jej nie ana­li­zo­wał, była oczy­wi­sta: sie­dział w czar­nej du­pie.

Z tru­dem wy­ło­wił z pa­mi­ęci twarz ko­bie­ty, mło­dej i ład­nej, a te­raz z jego winy mar­twej. Dziec­ka w ogó­le nie po­tra­fił so­bie wy­obra­zić. Któ­ry to mógł być mie­si­ąc? Nie­istot­ne. Liza Tay­lor już ni­g­dy nie spoj­rzy w twarz swo­je­mu dziec­ku. W ułam­ku se­kun­dy prze­kre­ślił czy­jeś ży­cie. Tego nie da się od­ku­pić. Roz­sądek pró­bo­wał pod­po­wie­dzieć, że do­szło do wy­pad­ku przy pra­cy. Po­stąpił prze­cież zgod­nie z wy­tycz­ny­mi.

Po chwi­li ob­ró­cił się w stro­nę ścia­ny. W głów­nej sali trwa­ła im­pre­za, ło­mot mu­zy­ki prze­ni­kał aż tu­taj. Nie­ła­two będzie mu za­snąć, zwłasz­cza że gry­zł się tym, co za­szło. Ko­lej­ny czło­wiek na tej pla­ne­cie – Rick Tay­lor – będzie go prze­kli­nał do ko­ńca swo­ich dni. Ca­łkiem zresz­tą słusz­nie.

Ko­lej­ny.

A Oli­wia?

Wy­je­chał i prze­pa­dł. Bóg je­den wie, co o nim my­śla­ła. Skre­wił na paru fron­tach. Pew­nych rze­czy już nie od­kręci.

Bił się z my­śla­mi przez pół nocy. Wy­czer­pa­ny, od­pły­nął w płyt­ki sen do­pie­ro nad ra­nem.

Ko­lej­ny dzień za­po­wia­dał się rów­nie pa­skud­nie jak po­przed­ni.

***

Ste­ven obu­dził go tuż przed siód­mą rano. To, że zdo­był za­ufa­nie sze­ry­fa, ni­jak nie wpły­nęło na za­cho­wa­nie wła­ści­cie­la baru. Ste­ven był tak samo opry­skli­wy jak wcześ­niej, tyle że nie za­da­wał py­tań, co samo w so­bie mo­żna by uznać za nie­zwy­kłe.

Na śnia­da­nie do­stał jaj­ka na be­ko­nie, grzan­ki i kawę. Ste­ven oka­zał się ca­łkiem po­rząd­nym ku­cha­rzem w za­kre­sie żar­cia, któ­re trud­no po­psuć. Kawa też mia­ła smak zbli­żo­ny do in­nych na­po­jów o tej na­zwie. Niby żad­na re­we­la­cja, lecz za nic nie pła­cił. Po je­dze­niu Matt za­brał się do zmy­wa­nia, a kie­dy na­dal nic od nie­go nie chcie­li, zro­bił so­bie jesz­cze do­lew­kę i cze­kał na to, co wy­my­ślą za nie­go inni. Na­wet naj­spraw­niej­sza or­ga­ni­za­cja musi mieć czas na do­sto­so­wa­nie się do no­wej sy­tu­acji i do­pra­co­wa­nie szcze­gó­łów. Na Po­łud­nie nie po­je­dzie au­to­sto­pem. Nie wy­by­czył się zbyt dłu­go, bo do dzie­wi­ątej.

Czło­wiek, któ­ry po­ja­wił się w to­wa­rzy­stwie Ste­ve­na, oka­zał się mu­sku­lar­nym La­ty­no­sem, co tro­chę za­sko­czy­ło Mat­ta. Do tej pory ży­wił prze­ko­na­nie, że se­ce­sjo­ni­ści to ge­ne­ral­nie bia­li bro­da­cze o nie za wy­so­kim ilo­ra­zie in­te­li­gen­cji, ale przy­naj­mniej je­śli cho­dzi o po­cho­dze­nie, mu­siał do­pu­ścić ten wy­jątek. W su­mie cze­mu nie? Sko­ro je­den La­ty­nos mógł być sze­fem Pro­ud Boys, to inny może po­dzie­lać po­glądy Wiel­kie­go Cy­klo­pa Ku Klux Kla­nu. Nie­gdyś wśród na­zi­stów zda­rza­li się Ży­dzi i po­noć nie były to wca­le od­osob­nio­ne przy­pad­ki.

Tam­ci sta­li nie­da­le­ko i ga­pi­li się na Mat­ta. Pra­wie sły­szał ich my­śli.

Niech cze­ka­ją, ma czas. Przy­naj­mniej chciał spra­wiać ta­kie wra­że­nie.

La­ty­nos, ubra­ny w zie­lo­ne bo­jów­ki i spra­ną ko­szu­lę, osten­ta­cyj­nie wsu­nął dło­nie w kie­sze­nie, usta wy­gi­na­jąc w po­gar­dli­wym mil­cze­niu.

– Przy­słał mnie Brett.

– Nie znam czło­wie­ka. – Matt wzru­szył ra­mio­na­mi.

– En­ri­que cho­dzi­ło o pana Smi­tha. – Wy­ja­śnie­nie Ste­ve­na ni­cze­go nie wy­ja­śni­ło.

– Jego też nie znam.

– To nasz sze­ryf.

– Do­brze, trze­ba było tak od razu. – Pu­la­ski zdjął łok­cie ze sto­łu, uzna­jąc, że jesz­cze nie na­de­szła pora na choj­ra­ko­wa­nie.

W su­mie nie było źle. Od­po­czął, zja­dł so­lid­ny po­si­łek, na kil­ka go­dzin wy­star­czy. Mo­gli ru­szać.

– Je­steś moim kie­row­cą?

En­ri­que prze­stał się uśmie­chać. Zba­ra­niał, przez co jego twarz na­bra­ła idio­tycz­ne­go wy­ra­zu.

Trwa­ło to krót­ko, naj­wy­żej parę se­kund, za­nim się uspo­ko­ił. Od­dy­chał głębo­ko przez nos.

– Mó­wi­łem ci, że to ory­gi­nał – po­wie­dział Ste­ven roz­ba­wio­ny za­jściem.

– Ty…

Matt nie po­zwo­lił La­ty­no­so­wi sko­ńczyć, tyl­ko chwy­cił go lewą dło­nią za gar­dło. En­ri­que oczy wy­szły z or­bit, jego ob­li­cze po­czer­wie­nia­ło, a płu­ca nie mo­gąc na­brać tle­nu, spa­zma­tycz­nie za­drga­ły.

Nie chciał ro­bić so­bie wro­ga, ale na­le­ża­ło po­ka­zać, kto tu rządzi. Mógł uda­wać ule­głe­go wo­bec sze­ry­fa, ale nie wo­bec tego La­ty­no­sa. W ko­ńcu mia­ła po­prze­dzać go sła­wa mor­der­cy i na­rwa­ńca, oso­by bez su­mie­nia i opo­rów. Je­że­li ma do­trzeć do Na­ka­mu­ry, nie może ba­wić się w pó­łśrod­ki.

– Na po­czątek coś so­bie wy­ja­śnij­my. – Pu­la­ski kątem oka ze­zo­wał na Ste­ve­na. Jemu też chęt­nie przy­ło­ży. – Przy­cho­dzisz tu i stru­gasz wa­żnia­ka. Nie ostrze­ga­no cię, że tego nie lu­bię?

En­ri­que za­czął bry­kać. Pró­bo­wał zła­pać du­szącą go rękę i wy­kręcić, za co spo­tka­ła go do­dat­ko­wa kara. Pal­ce Mat­ta za­ci­snęły się z siłą zgnia­tar­ki zło­mu.

– Puść, kur­wa, bo go udu­sisz. – Ste­ven za­in­ter­we­nio­wał wer­bal­nie. Na nic wi­ęcej nie było go stać, a szko­da.

Nie­spo­dzie­wa­nie Pu­la­ski roz­lu­źnił chwyt. En­ri­que od­sko­czył do tyłu jak opa­rzo­ny. Dy­sząc, roz­cie­rał bo­lące miej­sce.

– Wa­riat – wy­chry­piał. – Już masz prze­sra­ne. Ste­ve, po­wiedz Bret­to­wi, że z nim nie jadę. Jak chce, sam go może pod­wie­źć.

Matt wy­ci­ągnął rękę.

– Cze­go chcesz?

– Daj mi klu­czy­ki.

– Ja­kie klu­czy­ki, do dia­bła?

– Do sa­mo­cho­du. Obej­dzie się bez two­jej po­mo­cy.

– Nie wiesz, do­kąd je­chać.

– To mi po­wiedz.

La­ty­nos po­wo­li do­cho­dził do sie­bie. Wci­ąż się bo­czył, lecz prze­wa­żył zdro­wy roz­sądek.

– Zo­ba­czy­my, jak so­bie po­ra­dzisz na Po­łud­niu.

– Tak samo jak na Pó­łno­cy.

– Dać wam po bro­wa­rze na dro­gę? – za­pro­po­no­wał Ste­ven.

– Idź w cho­le­rę. – En­ri­que, spo­nie­wie­ra­ny, od­wró­cił się na pi­ęcie i prze­kli­na­jąc pod no­sem, wy­sze­dł na ze­wnątrz.

– Życz nam sze­ro­kiej dro­gi – po­wie­dział Matt.

– Niech cię szlag tra­fi. – Ste­ven wró­cił do wy­cie­ra­nia szkla­nek.

Pu­la­ski pu­ścił te sło­wa mimo uszu. Nie ma to, jak zo­sta­wić po so­bie do­bre wra­że­nie.

***

Na po­cząt­ku był spi­ęty. Po­li­cja na pew­no roz­po­częła po­szu­ki­wa­nia. W tym okręgu gli­nia­rze ich zi­gno­ru­ją, ale w na­stęp­nym już nie, choć kto wie, jak da­le­ko si­ęga­ły wpły­wy se­pa­ra­ty­stów.

Szo­sa ci­ągnęła się wąską sza­rą nit­ką wśród la­sów i pól Wir­gi­nii Za­chod­niej. Po­go­da pa­no­wa­ła do­kład­nie taka, jaką lu­bił – umiar­ko­wa­na: sie­dem­dzie­si­ąt stop­ni i za­chmu­rzo­ne nie­bo.

Przed Rich­mond tra­fi­li na ob­jazd. Wiel­kie ta­bli­ce usta­wio­ne po obu stro­nach dro­gi i ra­dio­wóz w po­przek jezd­ni bro­ni­ły dal­sze­go prze­jaz­du. Okręg stał się ogni­skiem epi­de­mii. Miesz­ka­ńców obo­wi­ązy­wa­ła kwa­ran­tan­na. Mu­sie­li za­wró­cić.

Jego skrom­nym zda­niem epi­de­mia nie sko­ńczy się ni­g­dy. Wci­ąż wy­kry­wa­no nowe mu­ta­cje, a kie­dy wy­da­wa­ło się, że naj­gor­sze mają już za sobą, wi­rus uak­tyw­niał się, wzbu­dza­jąc trwo­gę wśród tych, któ­rzy pa­mi­ęta­li, jak to wy­gląda­ło jesz­cze kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej.

En­ri­que wci­ąż czuł żal, co ozna­cza­ło ci­szę przez pierw­sze pi­ęćdzie­si­ąt mil. Pó­źniej się roz­ga­dał.

– Wi­dzisz, to jest tak… już wcze­śniej było nam ci­ężko, ale ostat­nio zro­bi­ło się nie do wy­trzy­ma­nia.

– Co masz na my­śli?

– Rządzą nami dur­nie o ku­rzych mó­żdżkach. Gło­so­wa­łeś ostat­nio na któ­re­goś?

Matt po­gar­dli­wie wy­krzy­wił usta, co En­ri­que oczy­wi­ście do­strze­gł. Fa­cet miał nie­praw­do­po­dob­ną po­dziel­no­ść uwa­gi.

– No wła­śnie. Skur­ko­wa­ńcy mają nas w du­pie – kon­ty­nu­ował La­ty­nos na tym sa­mym wy­de­chu. – Do nie­daw­na na­sy­ła­li na nas FBI czy ATF, za­stra­sza­li i roz­bi­ja­li od środ­ka.

– Coś się zmie­ni­ło?

– Ha! Wszyst­ko. Bu­du­je­my taj­ne struk­tu­ry, któ­re fe­de­ral­nym trud­niej będzie prze­nik­nąć.

– Nie ma ta­kiej kon­spi­ra­cji, któ­rej nie mo­żna roz­bić. – Matt zje­chał parę cali ni­żej na fo­te­lu. – Nie w dzi­siej­szych cza­sach, gdzie ka­me­ry śle­dzą ka­żdy twój krok. Przed nimi się nie ukry­jesz.

– Nie w Tek­sa­sie.

– Na­wet nad Tek­sa­sem la­ta­ją sa­te­li­ty.

– Przy­kła­dasz za dużą uwa­gę do elek­tro­ni­ki, to nie jest do­bre. Po­my­śl o lu­dziach. To w nich jest po­ten­cjał.

– My­ślę i co? – Mia­ło to za­brzmieć pro­wo­ku­jąco, lecz wy­szło byle jak.

En­ri­que nie­spo­dzie­wa­nie za­mil­kł, skon­cen­tro­wa­ny wy­łącz­nie na pro­wa­dze­niu sa­mo­cho­du. Upły­nęła mi­nu­ta, nim try­by w jego mó­zgu prze­sko­czy­ły ko­lej­ny raz.

– Nie­dłu­go…

– Co nie­dłu­go? – Matt wie­dział, że nie po­wi­nien go po­pędzać, ale nie zdążył za­pa­no­wać nad języ­kiem. Musi być roz­sąd­niej­szy.

– Zo­ba­czysz.

– Nie­wąt­pli­wie – prych­nął pod no­sem. Ile to już razy sły­szał po­dob­ne za­pew­nie­nia.

Z ra­dia po­pły­nęły wia­do­mo­ści. In­for­ma­cje lo­kal­ne to sama siecz­ka. Nikt go na szczęście nie szu­kał, zu­pe­łnie jak­by do zda­rze­nia przed mar­ke­tem ni­g­dy nie do­szło. Na świe­cie dzia­ło się o wie­le go­rzej. Po­dob­no Ro­sja i Tur­cja bli­skie były chwy­ce­nia się za łby. Licz­ba za­ma­chów ter­ro­ry­stycz­nych na te­re­nie Fe­de­ra­cji osi­ąg­nęła za­stra­sza­jące roz­mia­ry. Mo­skwa tra­ci­ła kon­tro­lę nad ol­brzy­mi­mi ob­sza­ra­mi na po­łud­niu kra­ju. Re­to­ry­ka przy­wód­ców obu pa­ństw, od szcze­bla pre­zy­den­tów do wi­ce­mi­ni­strów, nie po­zo­sta­wia­ła złu­dzeń – nic do­bre­go z tego nie wy­nik­nie. Ro­sja gro­zi­ła od­we­tem za wspo­ma­ga­nie wy­wro­tow­ców, a Tur­cja oska­rża­ła Mo­skwę o dy­wer­sję na wo­dach Bos­fo­ru. Mo­bi­li­zo­wa­no woj­ska i gro­ma­dzo­no za­pa­sy. Ar­gu­men­ty neu­tral­nych ob­ser­wa­to­rów na ni­kim nie ro­bi­ły wra­że­nia. Oba­wia­no się, że w kon­flikt wci­ągni­ęte zo­sta­nie NATO czy też jego eu­ro­pej­skie reszt­ki. Na Ame­ry­ka­nów nikt nie li­czył, sami spo­dzie­wa­li się kło­po­tów na wła­snej zie­mi. Matt wła­śnie zmie­rzał w sam ich śro­dek.

– Do­brze znasz Lam­ber­ta? – za­py­tał, gdy już spi­ker prze­stał ględzić i po­now­nie roz­brzmia­ła mu­zy­ka.

– Do­brze, a co?

– Pra­cu­jesz dla nie­go?

– Po­nie­kąd.

– W ja­kim cha­rak­te­rze?

– Kie­row­cy, dur­niu. Co ja wła­śnie ro­bię? Prze­rzu­cam ste­ki na gril­lu? Je­żdżę, taką mam fu­chę.

– Po ca­łym kra­ju?

– Tam, gdzie mnie wy­ślą.

– Ka­li­for­nia też?

– Słu­chaj, o co ci cho­dzi?

– Tyl­ko py­ta­łem – za­strze­gł się Matt.

– Po­cze­kaj jesz­cze tro­chę. Po­dob­no chcesz do nas do­łączyć?

– Nie mam wiel­kie­go wy­bo­ru.

– Wścib­stwo to nie jest ce­cha, jaka nam od­po­wia­da. Za­mknij ryja i rób swo­je. Tyl­ko w ten spo­sób mo­żesz oca­lić swo­je czło­wie­cze­ństwo.

– Do­brze po­wie­dzia­ne.

– Mnie też się po­do­ba.

To będzie dłu­ga pod­róż.

***

Po­stój zro­bi­li już w Ka­ro­li­nie Pó­łnoc­nej, parę mil od Gre­ens­bo­ro. Ford do­ma­gał się za­tan­ko­wa­nia, a ich cia­ła roz­pro­sto­wa­nia nóg, je­dze­nia i sko­rzy­sta­nia z to­a­le­ty.

Bar przy szo­sie nie był szcze­gól­nie za­pcha­ny. Być może dla­te­go, że w ci­ągu ostat­nie­go roku trans­port sa­mo­cho­do­wy moc­no pod­upa­dł. Obec­nie naj­częściej pod­ró­żo­wa­no w kon­wo­jach, tak było bez­piecz­niej. Ochro­na z tyłu i z przo­du. Na to­war czy­ha­li prze­stęp­cy nie­wa­ha­jący się roz­wa­lić kie­row­cy, gdy ten nie za­trzy­mał się na pierw­sze we­zwa­nie. Na pó­łnoc­nym wscho­dzie i ob­sza­rach pre­rii nie było źle, ale im da­lej na za­chód, tym go­rzej, aż do Ka­li­for­nii. Nie bra­ko­wa­ło re­jo­nów, gdzie na­pa­dy zda­rza­ły się no­to­rycz­nie. Gwar­dia Na­ro­do­wa nie była w sta­nie za­bez­pie­czyć ka­żdej mili dro­gi, po­li­cja i tak była prze­ci­ążo­na pra­cą, zaś re­gu­lar­ne jed­nost­ki pil­no­wa­ły po­rząd­ku na Flo­ry­dzie i przy gra­ni­cy z Mek­sy­kiem.

Zje­dli nie­wy­szu­ka­ny lunch i ru­szy­li da­lej bocz­ny­mi trak­ta­mi. Matt nie py­tał dla­cze­go, uznaw­szy, że En­ri­que wie, co robi. Fur­gon spra­wo­wał się bez za­rzu­tu i – od­pu­kać – na ra­zie nie zła­pa­li gumy.

Do­bra pas­sa sko­ńczy­ła się tuż przed osiem­na­stą. Wy­je­cha­li wła­śnie zza za­krętu, gdy roz­kra­czo­ny osiem­na­sto­ko­ło­wy ci­ągnik Ken­wor­tha zmu­sił ich do ostre­go ha­mo­wa­nia. Wiel­kiej ci­ęża­rów­ki nie da­wa­ło się wy­mi­nąć. Jej przód stał uko­sem, znacz­nie za­cho­dząc na prze­ciw­le­gły pas ru­chu.

Je­że­li się ze­psu­ła, to gdzie w ta­kim ra­zie po­dzie­wał się kie­row­ca? Do­oko­ła roz­ci­ągał się las. Może to nie było kom­plet­ne pust­ko­wie, ale z ta­blic in­for­ma­cyj­nych wy­ni­ka­ło, że do naj­bli­ższej miej­sco­wo­ści jest pięć mil.

Si­ęgnął do klam­ki, szy­ku­jąc się do wy­jścia.

– A ty do­kąd? – W py­ta­niu En­ri­que usły­szał tro­skę, a nie zwy­kłą cie­ka­wo­ść.

– Spraw­dzę, co się sta­ło.

– Chcesz stra­cić ży­cie?

– A cie­bie strach ob­le­ciał?

Wy­sia­dł, nie ogląda­jąc się za sie­bie. Zlu­stro­wał oto­cze­nie. Pnie wy­smu­kłych so­sen do­cho­dzi­ły nie­mal do sa­mej as­fal­to­wej wstęgi dro­gi, znacz­nie utrud­nia­jąc ob­ser­wa­cję. Drzwi szo­fer­ki po pra­wej stro­nie były otwar­te, zu­pe­łnie jak­by ktoś tam za­glądał, a na­stęp­nie wy­co­fał się, nie za­daw­szy so­bie tru­du ich za­mkni­ęcia.

– Trzy­maj.

En­ri­que oka­zał się jed­nak oso­bą prze­wi­du­jącą. Wy­ci­ąg­ni­ęty ze schow­ka srebr­ny Smith & We­sson mo­del 659 na na­bój 9×19 mm wy­glądał na mało uży­wa­ny.

– A ty?

– Mam dru­gi.

Spraw­dził broń, za­czy­na­jąc od ma­ga­zyn­ka – pe­łen. Te­raz bez­piecz­nik. Prze­ła­do­wał. Splu­wę trzy­mał przed sobą. Ru­szy­li rów­no­cze­śnie, pod­cho­dząc do ci­ągni­ka od stro­ny na­cze­py.

Od razu na­le­ża­ło to so­bie po­wie­dzieć otwar­cie – to nie było zbyt roz­sąd­ne. Je­den czło­wiek ukry­ty w za­ro­ślach mógł ich roz­wa­lić bez naj­mniej­sze­go wy­si­łku. Tak, bał się nie­spo­dzie­wa­ne­go wy­strza­łu i tego, że po­grąży się w ni­co­ści.

Przy­klęk­nął, spraw­dza­jąc, jak ra­dzi so­bie En­ri­que. Oka­za­ło się, że fa­cet jest wy­szko­lo­ny. Miło wie­dzieć. Obaj się od­sło­ni­li, ale na to już nic nie mo­gli po­ra­dzić.

Jesz­cze krok. I ko­lej­ny. Zaj­rzał do wnętrza, oba­wia­jąc się naj­gor­sze­go. Słusz­nie. Kie­row­ca tam był, le­żał z gło­wą na kie­row­ni­cy, lecz twarz miał od­wró­co­ną w dru­gą stro­nę.

Po­wie­dzia­ło się A, na­le­ży po­wie­dzieć B. Matt wspi­ął się po schod­kach i przy­sia­dł na fo­te­lu pa­sa­że­ra. Wie­dział już wszyst­ko. Przed­nią szy­bę po­kry­wa­ła siat­ka pęk­ni­ęć z nie­wiel­kim otwo­rem na wy­so­ko­ści gło­wy sie­dzące­go mężczy­zny. Na pe­łnej za­krętów dro­dze nie da­wa­ło się roz­wi­nąć du­żej pręd­ko­ści, więc do­bry strze­lec mógł bez pro­ble­mu tra­fić kie­row­cę, gdy ten po­ko­ny­wał ostat­ni wi­raż. Na­past­ni­cy na pew­no cza­ili się w po­bli­żu. Ła­du­nek nie padł ich łu­pem, a sko­ro tak, to przyj­dą po nie­go, gdy tyl­ko nada­rzy się oka­zja. Za­pew­ne spło­szy­ło ich po­ja­wie­nie się przy­pad­ko­wych pod­ró­żnych, czy­li Mat­ta i En­ri­que.

Na po­li­cję nie za­dzwo­ni, sam był zbie­giem, nie po­trze­bo­wał do­dat­ko­wych kło­po­tów. Do­łączył więc do to­wa­rzy­sza, któ­ry ubez­pie­czał go z le­wej stro­ny, wo­dząc lufą po za­ro­ślach.

– Trup – oznaj­mił bez wda­wa­nia się w szcze­gó­ły. Na te przyj­dzie czas wie­czo­rem.

– Co ro­bi­my?

– Pry­ska­my. Za­po­mnia­łeś, że masz za­da­nie do wy­ko­na­nia?

Na czo­le En­ri­que po­ja­wi­ła się bruz­da, było wi­dać, jak bije się z my­śla­mi.

– Naj­pierw spraw­dźmy, co jest w środ­ku.

– Na pew­no nie ma tam ni­cze­go, za co war­to umrzeć.

Tor­res go nie słu­chał, wie­dział swo­je. Był jak hie­na, któ­ra nie od­pu­ści.

– To się źle sko­ńczy. – Pu­la­ski spró­bo­wał ostat­ni raz prze­mó­wić mu do roz­sąd­ku. – Oni gdzieś tu są.

– Ni­ko­go nie wi­dzę.

– Bo się ukry­li, de­bi­lu. Cze­ka­ją, aż się zmy­je­my, ale wiecz­nie cze­kać nie będą.

Jak gro­chem o ścia­nę. En­ri­que na­kręcił się i nic do nie­go nie tra­fi – chy­ba że kula. Po­sze­dł do tyłu i za­czął zry­wać plom­bę. Tyle wy­star­czy­ło. Huk­nął strzał, a La­ty­nos zła­pał się za bark.

Na środ­ku jezd­ni nie mo­gli zo­stać. Tyl­ko po­bo­cze da­wa­ło ja­kieś schro­nie­nie. Naj­chęt­niej wy­pi­ąłby się na tego kre­ty­na, ale tego nie mógł zro­bić. Wci­ąż nie wie­dział, do­kąd zdąża­ją, a po­wrót do Wir­gi­nii uznał za bez­ce­lo­wy.

– Schyl się, idio­to.

Zła­pał Tor­re­sa za spraw­ne ra­mię i po­ci­ągnął w stro­nę naj­bli­ższej osło­ny, w tym przy­pad­ku płyt­kie­go za­głębie­nia tuż przy sa­mej dro­dze. Czło­wie­ko­wi, któ­ry strze­lał, do mia­na snaj­pe­ra spo­ro bra­ko­wa­ło, sądząc po mi­zer­nym efek­cie. Dy­stans, z któ­re­go otwo­rzył ogień, był re­la­tyw­nie nie­wiel­ki, zaś rana oka­za­ła się dra­śni­ęciem. Moc­no krwa­wi­ącym, mimo to za­le­d­wie dra­śni­ęciem. Matt nie­znacz­nie unió­sł gło­wę, pró­bu­jąc zo­rien­to­wać się, skąd padł strzał. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że fa­cet ma na so­bie ka­mu­flaż, może na­wet ghil­lie, bo nie po­tra­fił go doj­rzeć.

– Ty zo­sta­jesz – za­de­cy­do­wał.

– Mowy nie ma.

– Za­mknij się i rób, co mó­wię.

– A ty do­kąd?

– Ro­zej­rzę się po oko­li­cy.

Nie­ja­sne prze­czu­cie, że w za­sadz­ce bra­ła udział agen­cja, mi­nęło, gdy tyl­ko zo­ba­czył za­strze­lo­ne­go kie­row­cę. Może i do­wo­dzi­li nią dra­nie, jed­nak do sko­ńczo­nych skur­wy­sy­nów było im da­le­ko. A je­śli ma o nich zbyt wy­so­kie mnie­ma­nie i kie­row­nic­two dla do­bra ope­ra­cji jest go­to­we na­praw­dę wie­le po­świ­ęcić? W ta­kim ra­zie rana En­ri­que wca­le nie była przy­pad­ko­wa, tyl­ko jak naj­bar­dziej za­mie­rzo­na. Oso­bi­ście jed­nak był prze­ko­na­ny, że ży­ciem rządzi przy­pa­dek i to zwy­kli ban­dy­ci mie­rzą do nie­go ze swo­ich gna­tów, za­tem po­wi­nien dzia­łać sto­sow­nie do tego. A je­śli to tyl­ko blef, nic się nie sta­nie.

Pod­czo­łgał się spo­ry od­ci­nek w pra­wo w głąb lasu, za­wzi­ęcie prze­bie­ra­jąc łok­cia­mi i ko­la­na­mi. Po­je­dy­nek pi­sto­le­tu prze­ciw­ko ka­ra­bi­nom nie za­po­wia­dał wik­to­rii. Ze Smith & We­sso­na sku­tecz­ny ogień da­wa­ło się pro­wa­dzić na ja­kieś sto jar­dów, acz­kol­wiek znał wir­tu­ozów tra­fia­jących cel na dwa razy dłu­ższym dy­stan­sie – sam się do nich za­li­czał. Mimo wszyst­ko ka­ra­bin to ka­ra­bin. Prze­wa­ga siły ognia, do­no­śno­ści i pre­cy­zji była po stro­nie prze­ciw­ni­ka. No i przede wszyst­kim tam­tych na pew­no było kil­ku, zaś on dzia­łał w po­je­dyn­kę.

Za­ma­rł i za­czął na­słu­chi­wać. Te­raz wszyst­ko za­le­ża­ło od tego, kto wy­ka­że się wi­ęk­szą cier­pli­wo­ścią.

Szyb­ko oka­za­ło się, że on.

Czło­wiek, któ­ry prze­kra­dał się przez las, miał na so­bie mul­ti­cam. Kurt­kę, spodnie i ka­pe­lusz – wszyst­ko w ta­kim sa­mym ka­mu­fla­żu – oraz ka­mi­zel­kę tak­tycz­ną. W pierw­szym mo­men­cie mo­żna go było po­my­lić z żo­łnie­rzem, lecz za­miast M4 dźwi­gał SKS-a, sta­ry, lecz wci­ąż za­bój­czy ka­ra­bi­nek ra­dziec­kiej pro­duk­cji pa­mi­ęta­jący cza­sy dru­giej woj­ny świa­to­wej. So­wie­ci wy­pro­du­ko­wa­li ich mnó­stwo, z cze­go wie­le eg­zem­pla­rzy wy­sła­li so­jusz­ni­kom bądź w ra­mach bra­ter­skiej po­mo­cy od­dzia­łom par­ty­zanc­kim wal­czącym z wro­ga­mi kla­so­wy­mi. Gdy upa­dł Zwi­ązek Ra­dziec­ki, ty­si­ące eg­zem­pla­rzy wci­ąż za­le­ga­ły w ma­ga­zy­nach, a że byli ofi­ce­ro­wie prze­isto­czy­li się w biz­nes­me­nów, roz­po­częły się wiel­kie po­rząd­ki. SKS-y szły jak woda, wie­le sztuk tra­fi­ło do Sta­nów. Broń była pro­sta w ob­słu­dze i nie­za­wod­na, po­sia­da­ła też spo­ry po­ten­cjał han­dlo­wy jako naj­ta­ńszy ka­ra­bi­nek na ryn­ku. Ci, dla któ­rych AR był za dro­gi, ku­po­wa­li AK bądź SKS-a. Amu­ni­cja do obu ty­pów – 7,62×39 czy 5,56×45 – była rów­nie do­stęp­na.

Ma­sko­wa­nie i broń były ni­cze­go so­bie, ale spo­sób po­ru­sza­nia się zdra­dzał ama­to­ra. Spo­ra tu­sza też zmniej­sza­ła jego szan­se. Fa­cet pró­bo­wał się skra­dać, mimo to przy­po­mi­nał czo­łg, któ­ry przez przy­pa­dek za­pu­ścił się w trud­ny te­ren.

Był je­den, po­ja­wią się na­stęp­ni. Na po­twier­dze­nie tego nie przy­szło dłu­go cze­kać. Ko­lej­ny ban­dy­ta pa­ra­do­wał w kla­sycz­nym wo­odlan­dzie i dźwi­gał my­śliw­ski sztu­cer z lu­ne­tą. To praw­do­po­dob­nie on…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: