Bez pardonu - Krzysztof Iwan - ebook

Bez pardonu ebook

Iwan Krzysztof

4,4
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Przebieg wojny zawsze jest wielką niewiadomą.

 

Tym razem Andrzej Kamiński ma okazję sprawdzić się w konflikcie pomiędzy Etiopią a Erytreą, nie tylko jako pilot myśliwca, ale i współwłaściciel firmy kontraktorskiej, w której realizuje swoją największą pasję – latanie. Polak po raz kolejny udowadnia, że efekt walki pilota myśliwskiego zależy nie tylko od jego umiejętności, ale także od tzw. szóstego zmysłu, który nierzadko decyduje o życiu lub śmierci.

 

Na tle bitew powietrznych toczy się rywalizacja między pilotami. Jak się jednak okazuje, nieoczekiwanie najlepszy może okazać się wróg, a zwycięstwo nie zawsze polega na jego wyeliminowaniu…

 

Bez pardonu to pasjonująca opowieść o mechanizmach wojny powietrznej i o tym, co najważniejsze – o instynkcie, który sprawdza się nie tylko w walce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 289

Oceny
4,4 (34 oceny)
18
14
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fenix492

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna rzecz. Dynamika akcji wbija w fotel.
00



KRZYSZTOF IWAN

Bez pardonu

 

 

Karta redakcyjna

© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2022 Krzysztof Iwan

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

 

eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Paweł Gierula

Ilustracja na okładce: Artur Cieciorski

 

 

ISBN 978-83-66955-24-0

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

Rozdział 1

Miejsce:

38 km na północ od bazy wojskowej Sawa w regionie Gasz-Barka, Erytrea

Data:

29.06.2014

Czas lokalny:

04.55

Współrzędne:

N 16°2’, E 37°5’

Wysokość względna:

9000 stóp

Ka­pi­tan Akli­lu z Ery­trej­skich Sił Po­wietrz­nych si­ęgnął pod otwar­tą przy­łbi­cę he­łmu i po­ta­rł zmęczo­ne oczy. Dłu­gi noc­ny pa­trol dał mu po­rząd­nie w kość. Jesz­cze pod­czas po­przed­niej woj­ny ta­kie pe­łne na­pi­ęcia mi­sje, kie­dy go­dzi­na­mi in­ten­syw­nie wy­pa­try­wał nie­bez­pie­cze­ństwa, za­po­mi­na­jąc wręcz o od­dy­cha­niu, sta­no­wi­ły dla nie­go chleb po­wsze­dni, nic nie­zwy­kłe­go. To było jed­nak czter­na­ście lat wcze­śniej. Ka­pi­tan z ka­żdym ro­kiem słu­żby co­raz do­tkli­wiej od­czu­wał, jak że­la­zne­go zdro­wia wy­ma­ga­ło pi­lo­to­wa­nie my­śliw­ca.

Zdążył już za­po­mnieć, jak bar­dzo loty bo­jo­we ró­żni­ły się od szko­le­nio­wych. Sama świa­do­mo­ść, że gdzieś tam cza­ją się lu­dzie go­to­wi w ka­żdej chwi­li cię do­pa­ść, nie­mal pa­ra­li­żo­wa­ła młod­szych ko­le­gów ka­pi­ta­na. Na nim sa­mym nie ro­bi­ło to jed­nak wi­ęk­sze­go wra­że­nia. Od­czu­wał spo­kój, uf­no­ść we wła­sne umie­jęt­no­ści. Prze­ciw­ni­cy byli śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ni – po stro­nie Etiop­czy­ków wal­czy­li słyn­ni na­jem­ni pi­lo­ci z so­ma­lij­skie­go Air­spa­ce Se­cu­ri­ty. Pierw­sze star­cia z tymi dia­bła­mi kosz­to­wa­ły Ery­trej­skie Siły Po­wietrz­ne kil­ka cen­nych ma­szyn. Wca­le to nie dzi­wi­ło. Wśród na­jem­ni­ków byli sta­rzy we­te­ra­ni, pro­fe­sjo­na­li­ści, tym­cza­sem Ery­trej­czy­cy, choć świet­nie wy­po­sa­że­ni i nie naj­go­rzej wy­szko­le­ni, nie mie­li po pro­stu do­świad­cze­nia bo­jo­we­go. W prze­ci­wie­ństwie do ko­le­gów ka­pi­tan Akli­lu nie bał się na­jem­ni­ków z So­ma­lii. Wal­czył z ta­ki­mi jak oni nie­je­den raz pod­czas po­przed­niej woj­ny. Trzy­krot­nie trium­fo­wał nad Ro­sja­na­mi la­ta­jący­mi w bar­wach Etio­pii. Był naj­sku­tecz­niej­szym pi­lo­tem my­śliw­skim Ery­trei. Uwa­żał, że to prze­ciw­ni­cy po­win­ni się bać jego, nie na od­wrót.

Nie­by­wa­łe suk­ce­sy na polu wal­ki nie prze­ło­ży­ły się jed­nak na suk­ces za­wo­do­wy. Ka­pi­tan z pew­nym roz­go­ry­cze­niem spo­glądał na in­sy­gnia na swo­im kom­bi­ne­zo­nie. Wszy­scy ko­le­dzy, któ­rzy zo­sta­li w woj­sku po ostat­niej woj­nie, już daw­no go prze­ści­gnęli. Dal­szy awans Akli­lu uwa­żał za nie­mo­żli­wy.

Co tam awans, po­my­ślał. To cud, że w ogó­le jesz­cze la­tam.

Po­cho­dził z rol­ni­cze­go ple­mie­nia Bi­len, jed­nej z naj­mniej­szych i naj­bar­dziej za­co­fa­nych grup et­nicz­nych Ery­trei. Sam fakt, że po­sia­dał wy­ższe wy­kszta­łce­nie, był wręcz zdu­mie­wa­jący, a sto­pień ofi­cer­ski w woj­sku prze­cho­dził wszel­kie wy­obra­że­nie. Wi­ęk­szo­ść lu­dzi i tak uwa­ża­ła, że już do­sta­tecz­nie wy­win­do­wał się spo­łecz­nie. Ko­rze­nie Akli­lu były obiek­tem kpin wła­ści­wie od za­wsze, bez względu na wy­ni­ki w na­uce, czo­ło­we lo­ka­ty na szko­le­niach czy za­ska­ku­jące suk­ce­sy za ste­ra­mi sa­mo­lo­tu. Na­wet gdy po woj­nie zo­stał in­struk­to­rem lot­nic­twa, pod­opiecz­ni po­tra­fi­li na­zwać go dzi­ku­sem, a do­wód­ca bazy nie­je­den raz rzu­cał mu w twarz, że jego miej­sce jest w polu przy mo­ty­ce, a nie za ste­ra­mi od­rzu­tow­ca.

Cały okres mi­ędzy­wo­jen­ny spędził na szko­le­niu mło­dych pi­lo­tów, któ­rzy go nie sza­no­wa­li i wy­śmie­wa­li jego wiej­ski ak­cent. Mimo że usil­nie sta­rał się prze­ka­zać im choć część swo­ich bez­cen­nych do­świad­czeń, trak­to­wali go jak sprząta­cza, któ­ry pró­bu­je wy­kła­dać fi­zy­kę jądro­wą. Ze względu na za­słu­gi nie od­wo­ła­no go jed­nak ze sta­no­wi­ska. Na­wet kie­dy rządząca par­tia skręci­ła bar­dzo ostro na pra­wo i roz­po­częła się is­la­mi­za­cja oraz otwar­te re­pre­sje wo­bec chrze­ści­jan, ka­pi­ta­na Akli­lu zo­sta­wio­no w spo­ko­ju.

Po­tem re­żim pre­zy­den­ta Afe­wer­kie­go wplątał się w ko­lej­ną woj­nę z Etio­pią. Trwa­ła już od dwóch lat, ale nie­zbyt in­ten­syw­nie. Od­kąd jed­nak do Etio­pii przy­by­li po­wietrz­ni na­jem­ni­cy i za­częli strącać z nie­ba sa­mo­lo­ty ni­czym na­tręt­ne ko­ma­ry, mo­ra­le lot­ni­ków upa­dło do tego stop­nia, że część z nich od­ma­wia­ła bra­nia udzia­łu w mi­sjach bo­jo­wych. Je­śli wie­rzyć plot­kom, po prze­ciw­nej stro­nie la­tał praw­dzi­wy as my­śliw­ski, pierw­szy i je­dy­ny as XXI wie­ku. Ostat­ni raz ten ty­tuł zdo­by­to trzy­dzie­ści lat wcze­śniej. Nic dziw­ne­go, że na Ery­trej­czy­ków padł bla­dy strach. Kie­dy je­den z pi­lo­tów ucie­kł do Ara­bii Sau­dyj­skiej i po­pro­sił o azyl, a jesz­cze inny zo­stał za­strze­lo­ny pod­czas pró­by upro­wa­dze­nia sa­mo­lo­tu, było już ja­sne, że po­pra­wa mo­ra­le lot­ni­ków sta­ła się naj­wy­ższym prio­ry­te­tem. Sko­ro Ery­trej­skie Siły Po­wietrz­ne nie mo­gły li­czyć na mło­de po­ko­le­nie, przy­po­mnia­ły so­bie o daw­nych bo­ha­te­rach.

Bez sło­wa wy­ja­śnie­nia ka­pi­ta­na Akli­lu prze­nie­sio­no z jed­nost­ki szkol­nej do 5 Eska­dry My­śliw­skiej i na­ka­za­no udać się do For­to, gdzie znaj­do­wa­ła się Sawa, naj­bar­dziej wy­su­ni­ęta na za­chód baza lot­ni­cza. Wła­śnie tam prze­ba­zo­wa­no pi­ątą eska­drę po roz­po­częciu walk. Po dro­dze do­wie­dział się, że po­wo­ła­no do słu­żby czyn­nej wszyst­kich jego sta­rych ko­le­gów, któ­rzy ode­szli do re­zer­wy. Wnio­sek był tyl­ko je­den – do­wódz­two za­mie­rza­ło wy­słać do wal­ki sta­rych we­te­ra­nów. Wszy­scy re­zer­wi­ści do­sta­li oczy­wi­ście za­da­nia dru­go­rzęd­ne, jak po­moc przy za­opa­trze­niu, pla­no­wa­nie ope­ra­cji i tak da­lej, ale Akli­lu la­tał nie­prze­rwa­nie od nie­mal dwu­dzie­stu lat – z miej­sca więc przy­dzie­lo­no go do mi­sji bo­jo­wych.

Do­wódz­two mo­gło mieć do­bre za­mia­ry, ale nowa jed­nost­ka nie przy­jęła ka­pi­ta­na z otwar­ty­mi ręka­mi. Po­trak­to­wa­no go jak śmie­cia. Nikt nie chciał na­wet sły­szeć o la­ta­niu w pa­rze ze „śmier­dzącym Bi­le­nem”, a jego bo­ga­te do­świad­cze­nie uzna­no za „mu­ze­al­ne”. Cały pro­gram po­wo­ła­nia pod broń sta­rych we­te­ra­nów mło­dzi pi­lo­ci wy­śmia­li jako głu­pi żart, ka­prys do­wódz­twa. Akli­lu nie przej­mo­wał się tym zbyt­nio. Wi­dział przed sobą szan­sę, tyl­ko to się dla nie­go li­czy­ło. Opi­nie in­nych ni­g­dy go nie in­te­re­so­wa­ły. Miał zbyt sil­ny cha­rak­ter, by mo­gły go ura­zić pu­ste sło­wa.

Funk­cję in­struk­to­ra uwa­żał za czy­sto ho­no­ro­wą, był zbyt in­te­li­gent­ny, by tego nie wie­dzieć. Te­raz jed­nak nada­rzy­ła się oka­zja, żeby po­now­nie po­pro­wa­dzić uzbro­jo­ny my­śli­wiec do wal­ki. Akli­lu cze­kał na po­dob­ną spo­sob­no­ść od daw­na. Pod­czas po­przed­niej woj­ny był u szczy­tu for­my. Trzy ze­strze­le­nia nie za­spo­ka­ja­ły jego am­bi­cji. Woj­na za­ko­ńczy­ła się jed­nak zbyt szyb­ko. Na wy­buch ko­lej­nej Akli­lu cze­kał nie­mal pi­ęt­na­ście lat. Wie­dział jed­nak, że prędzej czy pó­źniej kon­flikt za­ogni się na nowo. Znie­na­wi­dzo­ny re­żim Afe­wer­kie­go bar­dzo oba­wiał się ogól­no­kra­jo­we­go po­wsta­nia. Re­pre­sje i ter­ror były na­rzędzia­mi sku­tecz­ny­mi, ale tyl­ko do­ra­źny­mi. By utrzy­mać wła­dzę, dyk­ta­tor dra­ma­tycz­nie po­trze­bo­wał wro­ga z ze­wnątrz, któ­ry zjed­no­czy­łby lud­no­ść pod wspól­nym sztan­da­rem. Pa­dło na od­wiecz­ne­go ry­wa­la: Etio­pię. Ostra na­gon­ka w me­diach oraz przy­gra­nicz­ne pro­wo­ka­cje wkrót­ce po­skut­ko­wa­ły: Ery­trea i Etio­pia zna­la­zły się w sta­nie woj­ny. Choć ka­pi­tan po­sta­rzał się i stra­cił daw­ny re­fleks, lata po­ko­ju po­świ­ęcił na na­ukę, do­sko­na­le­nie umie­jęt­no­ści i opa­no­wa­nie do per­fek­cji ma­new­rów i tak­tyk, któ­re z ta­kim po­wo­dze­niem sto­so­wał pod­czas po­przed­niej woj­ny.

Na­śmie­wa­no się z jego na­ci­sku na szko­le­nie ma­new­ro­wej wal­ki po­wietrz­nej. Uwa­ża­no go za czło­wie­ka sta­rej daty. Stu­den­ci po­tra­fi­li po­wie­dzieć mu wprost, że w dzi­siej­szych cza­sach uży­wa się bro­ni BVR, a o BFM mogą so­bie po­czy­tać w ksi­ążkach o hi­sto­rii lot­nic­twa. Ka­pi­tan nie ko­men­to­wał tych uwag. Nie wi­dział sen­su w dys­ku­to­wa­niu o po­je­dyn­kach po­wietrz­nych z lu­dźmi, któ­rzy ni­g­dy w ży­ciu nie wącha­li pro­chu. Wie­dział jed­no – daw­niej też dys­po­no­wa­li bro­nią da­le­kie­go za­si­ęgu, na­to­miast wszyst­kie jego bi­twy ko­ńczy­ły się na ta­kim dy­stan­sie, że za­cho­dzi­ło ogrom­ne ry­zy­ko zde­rze­nia. Po­wta­rzał stu­den­tom do znu­dze­nia, że naj­wa­żniej­szy czuj­nik, któ­re­mu nie do­rów­na ża­den ra­dar, to ich wła­sne oczy, a naj­gro­źniej­szą bro­nią nie są żad­ne ra­kie­ty, tyl­ko szyb­ko­ść prze­two­rze­nia in­for­ma­cji, pod­jęcia de­cy­zji i wcie­le­nia jej w ży­cie. Mó­wił im, że w cza­sie wal­ki nie ma cza­su na za­sta­na­wia­nie się, wręcz prze­ciw­nie, mają re­ago­wać na za­sa­dzie wy­uczo­nych od­ru­chów. Kie­dy po­wie­dział to po raz ostat­ni, za­le­d­wie kil­ka dni przed wy­bu­chem woj­ny, je­den ze stu­den­tów osten­ta­cyj­nie we­tknął w uszy słu­chaw­ki od iPho­ne’a i uda­wał, że usi­łu­je za­snąć.

Akli­lu za­śmiał się pod no­sem na myśl o tym, ja­kie mu­sia­ło być zdzi­wie­nie wszyst­kich tych mądra­li, kie­dy pierw­sze­go dnia kon­flik­tu do­wódz­two wy­da­ło Re­gu­ły Uży­cia Siły, ka­te­go­rycz­nie za­bra­nia­jące otwie­ra­nia ognia bez wcze­śniej­szej iden­ty­fi­ka­cji wzro­ko­wej. Żad­na ze stron nie dys­po­no­wa­ła do­brym sys­te­mem wcze­sne­go ostrze­ga­nia, za­pew­nia­jącym kon­tro­lę nad ko­or­dy­na­cją dzia­łań. Ry­zy­ko ostrze­la­nia wła­snych sił oka­za­ło się zbyt duże, by ata­ko­wać cele po­zo­sta­jące poza za­si­ęgiem wzro­ku.

No pro­szę, cóż za nie­spo­dzian­ka! – skwi­to­wał sar­ka­stycz­nie w my­ślach. Od daw­na wie­dział, że w przy­pad­ku wy­bu­chu woj­ny wal­ka będzie szła na noże. Może i na­sta­ła nowa epo­ka, ale Afry­ka była od­por­na na zmia­ny jak ża­den inny kon­ty­nent.

Ro­zej­rzał się wo­kół. Pierw­sze pro­mie­nie wscho­dzące­go sło­ńca nie oświe­tla­ły jesz­cze zie­mi. Cała oko­li­ca po­grążo­na była w ciem­no­ści. Je­dy­ne świa­tła w polu wi­dze­nia po­cho­dzi­ły z bazy lot­ni­czej Sawa, po­ło­żo­nej przy ko­ry­cie wy­schni­ętej rze­ki o tej sa­mej na­zwie. Wszędzie wo­kół roz­ci­ąga­ły się nie­go­ścin­ne pust­ko­wia, nie­mal po­zba­wio­ne ży­cia. Ka­pi­tan nie ro­zu­miał, dla­cze­go kto­kol­wiek chcia­łby wal­czyć o te ja­ło­we zie­mie. Po­zo­sta­wa­ło dla nie­go ta­jem­ni­cą, z ja­kie­go po­wo­du po­li­ty­cy z Ery­trei i Etio­pii rzu­ca­li na śmie­rć ty­si­ące lu­dzi, by prze­su­nąć gra­ni­cę o parę ki­lo­me­trów w tę czy tam­tą stro­nę. Je­dy­ny­mi za­in­te­re­so­wa­ny­mi mo­gły być wy­łącz­nie sta­da dzi­kich kóz błąka­jące się po oko­li­cy, a im prze­cież było wszyst­ko jed­no, po czy­jej stro­nie się pa­sły.

Wy­tężył wzrok, by od­szu­kać w ciem­no­ści pu­ste ko­ry­to rze­ki. Sta­no­wi­ło ono wspa­nia­łe na­rzędzie uła­twia­jące na­wi­ga­cję. Ci­ągnęło się nie­mal rów­no­le­gle do pasa star­to­we­go, wy­star­czy­ło więc trzy­mać się ja­kieś trzy i pół ki­lo­me­tra na lewo od ła­chy mo­kre­go pia­sku, któ­ry o tej po­rze roku ucho­dził za rze­kę, by usta­wić się ide­al­nie na ście­żce po­de­jścia, na dłu­go za­nim lot­ni­sko sta­wa­ło się wi­docz­ne. O tej po­rze dnia oka­za­ło się to nie­ła­twe, ale po chwi­li za­uwa­żył na zie­mi ciem­niej­szy pas, któ­ry mu­siał być do­li­ną rze­ki.

Kie­dy już miał ode­rwać wzrok od te­re­nu przed sobą i zer­k­nąć na kom­pas, in­stynkt ostrze­gł go przed nie­bez­pie­cze­ństwem. Nie po­tra­fił po­wie­dzieć, co go za­nie­po­koi­ło, ale do­brze wie­dział, że podświa­do­mo­ść re­je­stro­wa­ła o wie­le wi­ęcej in­for­ma­cji, niż te wy­świe­tla­ne przez mózg jako ob­raz. Oczy mu­sia­ły zo­ba­czyć coś, co umy­sł zi­gno­ro­wał, ale podświa­do­mo­ść zwró­ci­ła na to uwa­gę. Akli­lu wy­tężył wzrok i uwa­żnie prze­cze­sy­wał całą oko­li­cę po pra­wej stro­nie sa­mo­lo­tu. Do­pie­ro za trze­cim ra­zem prze­ko­nał się, że się nie po­my­lił. Ruch. Coś le­cia­ło w ciem­no­ści po­ni­żej, na jego dru­giej go­dzi­nie. Te­raz, kie­dy już wie­dział, gdzie pa­trzeć, miał wra­że­nie, że do­strze­ga ma­le­ńkie, czer­wo­ne punk­ci­ki dysz z sil­ni­ków.

– An­bes­sa, tu Bi­len. Sa­mo­lo­ty na dru­giej go­dzi­nie, ni­sko, od­le­gło­ść nie­zna­na – za­mel­do­wał na­tych­miast przez ra­dio.

– Mój ekran jest pu­sty, Bi­len – od­po­wie­dział z nut­ką dez­apro­ba­ty ma­jor Ge­bre­ber­he.

Spójrz w pra­wo, nie na ekran! – po­my­ślał Akli­lu. Ra­dar ma wspo­ma­gać wzrok, nie go za­stępo­wać. Nie tak cię uczy­łem.

– Mam kon­takt wzro­ko­wy. Kie­ru­ją się w stro­nę lot­ni­ska – po­wie­dział na głos.

Na chwi­lę za­pa­no­wa­ła ci­sza. Akli­lu za­ci­snął war­gi i po­kręcił z nie­do­wie­rza­niem gło­wą. Cen­ne se­kun­dy umy­ka­ły, a do­wód­ca nie po­tra­fił pod­jąć de­cy­zji.

– Gdzie? – spy­tał w ko­ńcu ma­jor.

– W tej chwi­li prze­la­tu­ją nad rze­ką. Lecą pro­sto na po­łud­nie. Wy­da­je mi się, że wi­dzę dwa cele.

Ra­dio umil­kło po­now­nie. Prze­stań ga­pić się w ekran! – Akli­lu wy­sy­łał te­le­pa­tycz­ne po­le­ce­nia. Ra­dar nie od­chy­li się tak moc­no w dół, do tego może mieć trud­no­ści ze zna­le­zie­niem celu na tle zie­mi. Z ka­żdą se­kun­dą są co­raz bli­żej bazy! Zrób coś!

– To nasi – ode­zwał się w ko­ńcu ma­jor. Na­wet przez ra­dio sły­chać było wy­ra­źny brak prze­ko­na­nia. – Ja­kaś gru­pa pa­tro­lo­wa pod­cho­dzi do lądo­wa­nia. Zwol­nij. Prze­pu­ści­my ich.

Ka­pi­tan aż za­nie­mó­wił ze zdu­mie­nia. Czy aż tak źle ich uczy­łem? – prze­szło mu przez myśl. Pa­mi­ętał Ge­bre­ber­he ze szko­le­nia wie­le lat temu. Był zdol­nym, pil­nym ka­de­tem, bar­dzo obie­cu­jącym pi­lo­tem. Do­chra­pał się już ran­gi ma­jo­ra. Znaj­do­wał się o krok od ob­jęcia do­wódz­twa nad całą eska­drą, a tym­cza­sem naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie po­tra­fił spoj­rzeć praw­dzie w oczy.

– Nie uczy­łem cię cho­wa­nia gło­wy w pia­sek, ma­jo­rze – mruk­nął pod no­sem i po­pchnął dźwi­gnię prze­pust­ni­cy. Jego MiG-29 wy­rwał do przo­du, bły­ska­wicz­nie zo­sta­wia­jąc pro­wa­dzące­go z tyłu.

– Bi­len, wra­caj! Do­łącz na­tych­miast! Ani mi się waż pod­cho­dzić do nich bli­żej!

– To na­past­ni­cy, An­bes­sa – od­po­wie­dział krót­ko.

– Pod­cho­dzą do lot­ni­ska od pó­łno­cy – syk­nął wście­kle Ge­bre­ber­he. – Jak wro­go­wie mie­li­by się tu prze­drzeć? Prze­stań się wy­głu­piać, bo obaj wpad­nie­my w ta­ra­pa­ty!

Ka­pi­ta­no­wi wszyst­ko wy­da­wa­ło się ja­sne. Bił się w po­wie­trzu, kie­dy ten ma­min­sy­nek jesz­cze się ba­wił kloc­ka­mi. Jak ka­żdy we­te­ran do­brze wie­dział, że w praw­dzi­wym ży­ciu nie ma miej­sca na czy­stą, ho­no­ro­wą wal­kę. Mo­żna było usły­szeć o niej ja­kieś wznio­słe opo­wie­ści przy ogni­sku, ale nikt jej ni­g­dy na oczy nie wi­dział. W mo­men­cie gdy Akli­lu za­uwa­żył obce sa­mo­lo­ty, le­cia­ły na po­łud­nie–po­łu­dnio­wy wschód i wy­kręca­ły pro­sto na po­łud­nie. Ery­trej­skie sa­mo­lo­ty nie mia­ły żad­ne­go po­wo­du, by nad­la­ty­wać od stro­ny su­da­ńskiej gra­ni­cy, na­to­miast obce – jak naj­bar­dziej. Prze­ciw­nik był śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ny i nie­zwy­kle prze­bie­gły. Przy uży­ciu odro­bi­ny po­my­sło­wo­ści dało się prze­wi­dzieć, że wróg może we­drzeć się w prze­strzeń Su­da­nu, ob­le­cieć cały ten ob­szar sze­ro­kim łu­kiem i ude­rzyć z naj­mniej ocze­ki­wa­nej stro­ny. Ka­pi­ta­no­wi prze­mknęło przez gło­wę py­ta­nie, czy mło­de po­ko­le­nie było aż tak po­zba­wio­ne wy­obra­źni, by nie wzi­ąć pod uwa­gę tego oczy­wi­ste­go for­te­lu.

Akli­lu po­now­nie prze­ana­li­zo­wał fak­ty. Mu­siał mieć pew­no­ść. Sa­mo­lo­ty po­ja­wi­ły się od stro­ny Su­da­nu, le­cia­ły ni­sko, czy­li pró­bo­wa­ły unik­nąć wy­kry­cia, i szyb­ko, czy­li nie pod­cho­dzi­ły do lądo­wa­nia. Pa­trol na­tknął się na nie zu­pe­łnym przy­pad­kiem. Ge­bre­ber­he opu­ścił stre­fę pa­tro­lo­wą do­bre je­de­na­ście mi­nut przed wy­zna­czo­nym cza­sem. Przez cały lot gnał, jak­by sam dia­beł sie­dział mu za ple­ca­mi, tak spiesz­no mu było wy­le­cieć z ob­sza­ru za­gro­że­nia. Gdy­by nie zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści, te sa­mo­lo­ty po­zo­sta­ły­by nie­wy­kry­te. Akli­lu na­brał pew­no­ści.

Był spo­koj­ny. Wie­le razy wal­czył na śmie­rć i ży­cie. Wie­dział, że strach za­bi­ja. Z pre­me­dy­ta­cją ze­pchnął go gdzieś da­le­ko, w naj­głęb­sze za­ka­mar­ki du­szy. Od­dy­chał po­woli i głębo­ko, by uspo­ko­ić wa­lące szyb­ko ser­ce. Od­le­gło­ść zmniej­sza­ła się z ka­żdą se­kun­dą, lecz lot­ni­sko zbli­ża­ło się jesz­cze szyb­ciej. Ka­pi­tan prze­klął nie­zde­cy­do­wa­nie do­wód­cy. Te kil­ka se­kund wa­ha­nia mo­gło ich te­raz dro­go kosz­to­wać.

– Bi­len, wra­caj na­tych­miast! – De­spe­ra­cja w gło­sie ma­jo­ra była aż nad­to sły­szal­na. – Cze­ka cię za to sąd! Je­steś moim skrzy­dło­wym! Two­im je­dy­nym, za­sra­nym obo­wi­ąz­kiem jest trzy­mać się mnie i pil­no­wać mo­je­go ty­łka! – Ge­bre­ber­he chciał za­brzmieć gro­źnie, wy­pa­dł jed­nak stra­chli­wie.

A więc tu cię boli, ma­jo­rze – Akli­lu skrzy­wił się z po­gar­dą. Bo­isz się, że je­śli za­wio­dę, znaj­dą cię i zmu­szą do wal­ki. I tacy lu­dzie bro­nią dziś kra­ju?

Nie słu­chał co­raz bar­dziej roz­pacz­li­wych na­wo­ły­wań do­wód­cy. Sku­pił się na ce­lach. Nie podświe­tlał ich ra­da­rem, by nie ostrzec ich, że mają to­wa­rzy­stwo. Były bar­dzo sła­bo wi­docz­ne, bał się więc ode­rwać od nich wzro­ku, cho­ciaż oba­wiał się też, że atak jest ubez­pie­cza­ny przez ko­lej­ne sa­mo­lo­ty, któ­re po­zo­sta­wa­ły nie­co da­lej. Zmu­sił się do tego, by ro­zej­rzeć się na­oko­ło. Nie za­uwa­żył za­gro­że­nia.

Roz­wa­żał po­łącze­nie się z bazą, by ostrzec żo­łnie­rzy przed nie­bez­pie­cze­ństwem, od­rzu­cił jed­nak tę myśl. Do celu zo­sta­ło nie wi­ęcej jak pół mi­nu­ty. W tym cza­sie woj­ska na­ziem­ne nie mia­ły­by szans przy­go­to­wać się do obro­ny, na­to­miast prze­ciw­ni­cy na pew­no pod­słu­chi­wa­li tę często­tli­wo­ść i zo­rien­to­wa­li­by się, że mają po­ścig na kar­ku.

Za­uwa­żył roz­bły­ski z dysz – prze­ciw­ni­cy przy­spie­sza­li, szy­ku­jąc się do bły­ska­wicz­ne­go ude­rze­nia. Wie­dział, że nie może już dłu­żej cze­kać. Baza znaj­do­wa­ła się w od­le­gło­ści mniej­szej niż sie­dem ki­lo­me­trów. Ka­pi­tan pew­nym ru­chem ob­ró­cił MiG-a na ple­cy i ści­ągnął drążek do sie­bie. Za­nur­ko­wał w stro­nę po­grążo­nej w mro­ku zie­mi. Wi­dział przed sobą smu­kłe kszta­łty ka­dłu­bów, nie­co ja­śniej­sze plam­ki sza­ro­ści. Spa­dł na nie jak ja­strząb na za­jące.

Za pierw­szy cel ob­rał my­śli­wiec po­zo­sta­jący nie­co z tyłu. To mu­siał być skrzy­dło­wy, więc to on był od­po­wie­dzial­ny za wy­pa­try­wa­nie za­gro­żeń, pod­czas gdy pro­wa­dzący sku­piał się na za­da­niu. Z tego po­wo­du ka­pi­tan po­sta­no­wił w pierw­szej ko­lej­no­ści wy­eli­mi­no­wać skrzy­dło­we­go.

Spó­źnił się. Kie­dy na­mie­rzył cel, sa­mo­lo­ty otwo­rzy­ły ogień. W stro­nę bazy po­mknęły bu­cha­jące z ra­kiet war­ko­cze ognia. Po­ci­ski star­to­wa­ły je­den po dru­gim. Ka­pi­tan na­ci­snął spust. Nie szczędził amu­ni­cji. Sta­re przy­zwy­cza­je­nie. Jak wi­ęk­szo­ść Afry­ka­nów, nie był zwo­len­ni­kiem ame­ry­ka­ńskie­go po­de­jścia ba­zu­jące­go na chi­rur­gicz­nej pre­cy­zji. Uwa­żał, że ma­jąc wro­ga na ce­low­ni­ku, na­le­ża­ło grzać wszyst­kim, co się ma. W stro­nę prze­ciw­ni­ka po­le­cia­ły czte­ry ra­kie­ty R-73. Akli­lu zmniej­szył ciąg sil­ni­ka do bie­gu ja­ło­we­go i otwo­rzył do opo­ru ha­mu­lec ae­ro­dy­na­micz­ny, by nie na­brać zbyt dużo pręd­ko­ści. Prze­strze­le­nie pio­no­we by­ło­by fa­tal­nym błędem, szcze­gól­nie na tak ma­łej wy­so­ko­ści.

Co cie­ka­we, ża­den z na­past­ni­ków nie za­re­ago­wał. Ka­pi­tan do­sko­na­le ro­zu­miał dla­cze­go. Nie­któ­rzy pi­lo­ci po wy­strze­le­niu po­ci­sków śle­dzi­li je wzro­kiem, jak­by pró­bo­wa­li te­le­pa­tycz­nie po­móc ra­kie­tom na­kie­ro­wać się na cel. To był bar­dzo trud­ny do wy­ko­rze­nie­nia na­wyk. Cza­sa­mi oka­zy­wał się śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ny. Wro­gich pi­lo­tów tak bar­dzo ośle­pi­ły roz­bły­ski ich wła­snych po­ci­sków, że nie do­strze­gli nad­la­tu­jącej z góry śmier­ci. Wszyst­kie czte­ry R-73 do­szły celu. Ro­ze­rwa­ły sa­mo­lot na strzępy. Dru­gi na­tych­miast prze­rwał atak i wy­rwał w górę, ale ka­pi­tan był na to go­to­wy. Wie­dział, jak za­re­agu­je zwie­rzy­na.

Wy­pro­wa­dził sa­mo­lot z lotu nur­ko­we­go i skie­ro­wał go w prze­strzeń przed wzno­szącym się my­śliw­cem. Se­ria z trzy­dzie­sto­mi­li­me­tro­we­go dzia­łka GSz-30-1 wstrząsnęła jego MiG-iem. Ka­pi­tan nie po­tra­fił oce­nić, czy tra­fił. Mimo wszyst­ko po­ru­szał się zbyt szyb­ko. Nie spusz­cza­jąc oczu z celu, wy­ko­nał sze­ro­ką becz­kę, by utrzy­mać dy­stans oraz prze­wa­gę ener­gii. Scho­wał ha­mu­lec i zwi­ęk­szył ciąg sil­ni­ka. Roz­po­czął się sza­le­ńczy po­ścig. Prze­ciw­nik oka­zał się nie­by­wa­le trud­ny do na­mie­rze­nia. Trzy­mał się bli­sko, nie po­zwa­la­jąc ka­pi­ta­no­wi na od­pa­le­nie ra­kiet, a przy tym tak klu­czył, że wy­ce­lo­wa­nie dzia­łka sta­wa­ło się wła­ści­wie nie­mo­żli­we. Ce­low­nik la­tał po ca­łym HUD-zie jak sza­lo­ny. Co parę se­kund Akli­lu od­da­wał kró­ciut­ki strzał, jed­nak bez re­zul­ta­tu. Gdy tyl­ko wy­cho­dził na mi­ni­mal­ną od­le­gło­ść od­pa­le­nia R-73, prze­ciw­nik wy­ko­ny­wał gwa­łtow­ny zwrot, zmniej­sza­jąc po­now­nie dy­stans. Ka­pi­tan zdał so­bie spra­wę, że samo utrzy­ma­nie się na ogo­nie wro­ga wy­ma­ga od nie­go uży­cia wszyst­kich sztu­czek z jego nie­ma­łe­go re­per­tu­aru. Umie­jęt­no­ści tam­te­go pi­lo­ta były nie­by­wa­łe, choć w ma­new­rach wy­czu­wał bar­dziej pa­ni­kę niż re­ali­za­cję ja­kie­jś prze­my­śla­nej tak­ty­ki. Uni­ki opo­nen­ta, choć wy­ko­ny­wa­ne świet­nie, nie zmie­nia­ły sy­tu­acji tak­tycz­nej, nic z nich nie wy­ni­ka­ło. Od­wle­ka­ły po pro­stu w cza­sie mo­ment ze­strze­le­nia.

Wal­czy­li nad samą bazą. Cho­ciaż Akli­lu sły­szał sy­gna­ły alar­mo­we ozna­cza­jące na­mie­rze­nie przez sys­te­my obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej, z zie­mi nie strze­la­no. My­śliw­ce znaj­do­wa­ły się zbyt bli­sko sie­bie. W ra­diu roz­brzmie­wa­ły go­rącz­ko­we ko­mu­ni­ka­ty. Nad­ci­ąga­ła po­moc. Ma­jo­ra Ge­bre­ber­he ni­g­dzie jed­nak nie było.

Ucie­kł, po­my­ślał ka­pi­tan. Będzie się tłu­ma­czył, że za­uwa­żył wro­gie po­si­łki i wła­sno­ręcz­nie je prze­pędził.

Nie było jed­nak cza­su na prze­kli­na­nie tchó­rzo­stwa do­wód­cy. O mały włos Akli­lu da­łby się zwie­ść po­zo­ro­wa­nym zwro­tem. Szyb­ko na­pra­wił błąd. Becz­ka. Zwi­ęk­sze­nie od­le­gło­ści. Przy­spie­sze­nie. Wy­jście do góry i ostry na­wrót, wła­ści­wie sli­ce­back, z po­mo­cą gra­wi­ta­cji. Wie­dział, że prze­ciw­nik skręci wła­śnie w lewo, już wcze­śniej za­uwa­żył u nie­go tę skłon­no­ść. Nie my­lił się – lewy wi­raż, ostro, z no­sem po­ni­żej ho­ry­zon­tu. Te­raz go miał. Ści­ągnął drążek i wsze­dł w po­ścig z opó­źnie­niem.

Prze­ci­ąże­nia były po­twor­ne. Fi­zycz­ny wy­si­łek pa­lił płu­ca ka­pi­ta­na ży­wym ogniem. Dy­szał ci­ężko. Ciem­ne pla­my nie­do­tle­nie­nia bie­ga­ły mu przed ocza­mi. Był zla­ny po­tem. Kie­dy zsze­dł po­ni­żej celu, wzi­ął głęb­szy od­dech. Ści­ągnął moc­niej drążek. Te­raz wy­sze­dł pro­sto na nie­go.

Prze­ciw­nik nie wy­ko­ny­wał już tak ostrych zwro­tów. Albo któ­ryś z po­ci­sków ka­pi­ta­na mu­siał si­ęgnąć celu, albo wro­gi pi­lot nie wy­trzy­mał tem­pa gwa­łtow­nej wal­ki. Akli­lu nie za­mie­rzał po­zwo­lić mu na od­zy­ska­nie sił. Od­dał drążek, wy­ce­lo­wał sta­ran­nie i pu­ścił krót­ką se­rię. Kil­ka na­głych, nie­mal jed­no­cze­snych roz­bły­sków dało mu znać, że tra­fił. Po chwi­li z ogo­na my­śliw­ca buch­nął po­twor­ny stru­mień ognia, ośle­pia­jąc na mo­ment Ery­trej­czy­ka. Od­ru­cho­wo wy­ci­ągnął do góry, by unik­nąć te­re­nu. Wro­gi sa­mo­lot bez­wład­nie opa­dł w dół i roz­trza­skał się z im­pe­tem o zbo­cze do­li­ny. Wy­buch utwo­rzył nad wra­kiem ośle­pia­jący grzyb.

– Sawa, tu Bi­len – po­łączył się z wie­żą. – Pod­cho­dzę do lądo­wa­nia.

– Al­la­hu ak­bar! – Eter na­tych­miast roz­brzmiał dzie­si­ąt­ka­mi po­wtó­rzeń tak­bi­ru. Ka­pi­tan nie zwra­cał na to uwa­gi. Prze­sze­dł na VHF, prze­łączył się na jed­ną z często­tli­wo­ści uży­wa­nych przez Etiop­czy­ków do nie­ko­do­wa­nych trans­mi­sji i z roz­my­śl­nym spo­ko­jem wy­słał po an­giel­sku krót­ki ko­mu­ni­kat na uży­tek na­jem­ni­ków z So­ma­lii:

– Tu Bi­len z Ery­trej­skich Sił Po­wietrz­nych. Splash-two.

Miejsce:

baza wojskowa Ginbot Haya nad jeziorem Tana, Etiopia

Data:

29.06.2014

Czas lokalny:

06.00

Współrzędne:

N 11°32’, E 37°20’

Wysokość względna:

0 stóp

An­drzej Ka­mi­ński usia­dł przy dłu­giej, pu­stej ła­wie po­środ­ku du­że­go na­mio­tu i bez prze­ko­na­nia za­czął sma­ro­wać chleb ma­słem. Za­nim sko­ńczył, obok nie­go zwa­lił się ci­ężko Arto Te­wo­zjan, mło­dy Or­mia­nin, będący sze­fem tech­ni­ków od­po­wie­dzial­nych za kom­pu­te­ry, ra­da­ry i awio­ni­kę my­śliw­ców F-16 na wy­po­sa­że­niu eska­dry.

– Nie ćwi­czysz dzi­siaj? – spy­tał, po czym ziew­nął prze­ci­ągle.

Ka­mi­ński za­uwa­żył cie­nie pod ocza­mi chło­pa­ka.

– Nie – od­po­wie­dział mar­kot­nie Po­lak. – Po­sze­dłem na wo­rek, ale był już za­jęty…

– Pew­nie Ne­di­vi? – Nie­trud­no było zgad­nąć. Przy bok­ser­skim wor­ku tre­nin­go­wym z re­gu­ły spo­ty­ka­ło się te same po­sta­cie. Arto mimo wszyst­ko zmarsz­czył brwi. – Ale prze­cież za­wsze ćwi­czy­cie ra­zem.

– Tyle że dzi­siaj mia­łem ocho­tę na chwi­lę sa­mot­no­ści – od­burk­nął.

– To chy­ba nie przez…

Or­mia­nin nie do­ko­ńczył zda­nia. Imię No­ushig, pi­ęk­nej sio­stry kom­pu­te­row­ca, za­wi­sło nad nimi ni­czym miecz Da­mo­kle­sa. An­drzej wes­tchnął ci­ężko. Ni­g­dy nie roz­ma­wia­li o tej spra­wie, by­ło­by to zbyt krępu­jące, ale Te­wo­zjan i tak zdążył za­uwa­żyć, że mi­ędzy Po­la­kiem a jego sio­strą coś iskrzy. Oka­za­ło się jed­nak, że nie aż tak moc­no, jak An­drzej by so­bie tego ży­czył. Dziew­czy­nę sprząt­nął mu sprzed nosa Yehu­di Ne­di­vi, jego do­bry przy­ja­ciel.

An­drzej za­czął jeść, choć bez ape­ty­tu i bez za­in­te­re­so­wa­nia. Arto sie­dział przez chwi­lę, przy­gląda­jąc mu się w mil­cze­niu. W ko­ńcu ode­zwał się.

– Mu­sisz wzi­ąć się w ga­rść, chło­pie – po­wie­dział za­ska­ku­jąco po­wa­żnie. – Nie spier­nicz przy­ja­źni przez kiec­kę.

– Arto, zaj­mij się swo­imi spra­wa­mi, co?

– Wy­obraź so­bie, że to jest moja spra­wa. – Or­mia­nin nie dał za wy­gra­ną. – Za­po­mnij o niej. Wy­lej na łeb ku­beł zim­nej wody i za­po­mnij.

Ka­mi­ński na­wet na nie­go nie spoj­rzał. Był wście­kły i za­kło­po­ta­ny. Arto ci­ągnął da­lej:

– Po­trzeb­na ci od­skocz­nia, Andy. Ja­kaś chęt­na, go­rąca la­ska, któ­ra ukoi zszar­ga­ne ner­wy.

Po­lak za­uwa­żył, że mó­wi­ąc to, Arto ob­ró­cił gło­wę w inną stro­nę, a w jego głos wkra­dł się cień roz­ba­wie­nia. Podążył za spoj­rze­niem przy­ja­cie­la. W we­jściu do na­mio­tu po­ja­wił się per­so­nel me­dycz­ny fir­my. Arto pa­trzył z szel­mow­skim uśmie­chem na jed­ną z pie­lęgnia­rek, An­ge­lę Ho­gan. Blon­dyn­ka zer­k­nęła na nie­go ukrad­kiem i spu­ści­ła na­tych­miast wzrok, a jej usta wy­krzy­wi­ły się w skry­wa­nym uśmie­chu.

– Nie… – Spoj­rzał na Te­wo­zja­na z nie­mym py­ta­niem.

– Tak. – Or­mia­nin od­po­wie­dział z miną zwy­ci­ęz­cy.

– Za­le­wasz. – Ka­mi­ński po­kręcił gło­wą.

– All ni­ght long… – chło­pak za­śpie­wał pi­skli­wie w od­po­wie­dzi, po­ru­sza­jąc do ryt­mu ra­mio­na­mi.

Te­wo­zjan był uro­dzo­nym pod­ry­wa­czem. Miał w so­bie coś ma­gne­tycz­ne­go, co przy­ci­ąga­ło do nie­go lu­dzi. Choć spe­cjal­nie przy­stoj­ny nie był, zdo­by­wa­nie ko­biet przy­cho­dzi­ło mu nie­sa­mo­wi­cie ła­two.

– I, niech zgad­nę, wasz zwi­ązek… – Po­lak za­czął z iro­nią.

– Jaki zno­wu zwi­ązek? – prze­rwał mu Arto. – My­lisz dwie ró­żne rze­czy.

Oprócz po­sia­da­nia ta­len­tu uwo­dzi­ciel­skie­go Or­mia­nin cha­rak­te­ry­zo­wał się rów­nież nie­zwy­kle przed­mio­to­wym po­de­jściem do ko­biet. An­drzej nie po­tra­fił zro­zu­mieć, jak taki szo­wi­ni­sta może mieć tak duże po­wo­dze­nie u płci prze­ciw­nej. Arto zwy­kł od­po­wia­dać na py­ta­nia Po­la­ka, że prze­cież ktoś musi grać świ­nię, na któ­rą mo­żna zwa­lić całą winę, gdy wsta­je sło­ńce i za­czy­na­ją się po­ja­wiać pierw­sze wąt­pli­wo­ści. „Wszy­scy wy­gry­wa­ją!” – pu­en­to­wał za­wsze. „Ja do­sta­ję swo­je, moje pa­nie też, a ich ho­nor zo­sta­je ura­to­wa­ny, bo mnie w porę wy­ga­nia­ją z łó­żka”. W tym jed­nak wy­pad­ku nie mu­siał się oba­wiać. Ho­gan była wy­zwo­lo­ną ko­bie­tą. Lu­bi­ła dać się po­de­rwać. Nie pierw­szy raz Arto uda­ło się do niej do­brać.

– Je­steś okrop­ny. – Po­lak wes­tchnął z re­zy­gna­cją.

– Mó­wię ci, po­trzeb­na ci od­skocz­nia. Dziś wie­czo­rem ude­rzysz do blon­dy­ny. Ze mną jako skrzy­dło­wym. Gwa­ran­tu­ję ze­strze­le­nie. Wi­ąza­nie sznu­ro­wa­deł jest trud­niej­sze.

– Daj spo­kój! – An­drzej żach­nął się z za­że­no­wa­niem.

– O co ci cho­dzi?

– Ja jej na­wet nie lu­bię.

– A kto ci każe ją lu­bić?

Re­pry­men­da w gło­sie Arto za­brzmia­ła mimo wszyst­ko ko­micz­nie. Ka­mi­ński ro­ze­śmiał się ci­cho. Or­mia­nin klep­nął go w ra­mię.

– Jak już mó­wi­łem, my­lisz dwie ró­żne rze­czy. Ale cze­kaj tyl­ko, jesz­cze zro­bię z cie­bie lu­dzi. Mu­sisz wzi­ąć się za sie­bie, za­dbać tro­chę o wy­gląd. Za­pu­ść z po­wro­tem te dre­dy…

– Chy­ba żar­tu­jesz! Wy­gląda­łem w nich jak ja­kiś bez­dom­ny.

– Nie­wa­żne. To nie ma zna­cze­nia.

– Dzi­ęki.

– Oj, nie ro­zu­miesz – stęk­nął Arto i prze­wró­cił ocza­mi. – Jak by ci to de­li­kat­nie po­wie­dzieć… Mi­ste­rem Uni­ver­se ra­czej ni­g­dy nie zo­sta­niesz… Na uro­dę ni­ko­go nie we­źmiesz, na wdzi­ęk oso­bi­sty tym bar­dziej.

– Po­now­nie dzi­ęki.

– Za­mknij się i słu­chaj. Sko­ro nie mo­żesz być pi­ęk­ny, bądź in­te­re­su­jący.

An­drzej spoj­rzał tyl­ko na Or­mia­ni­na z po­li­to­wa­niem.

– Zo­bacz, jak in­try­gu­jące po­tra­fią być nie­zbyt uro­dzi­we ko­bie­ty, i weź z nich przy­kład – ci­ągnął nie­zra­żo­ny Te­wo­zjan. – Trze­ba się ce­lo­wo oszpe­cić. Wy­star­czy ja­kiś ta­tu­aż, ja­kieś że­la­stwo wkłu­te w twarz, skó­rza­na kurt­ka z ćwie­ka­mi, łyse pół gło­wy na pun­ka albo coś w tym ro­dza­ju i na­gle ho­kus-po­kus – z pasz­te­ta robi się ży­le­ta. Niby nie­ład­na, ale ma w so­bie coś ta­kie­go, że się oczu nie da ode­rwać. Cza­isz? Two­je dre­dy były wła­śnie ta­kim czy­mś.

– Co ty pie­przysz, Arto?

– Słu­chaj, ja nie wy­ska­ku­ję z ta­ki­mi ko­men­ta­rza­mi, jak ga­dasz o pi­lo­to­wa­niu sa­mo­lo­tu, więc i ty się po­wstrzy­maj, gdy mó­wię o tym, jak dać się za­uwa­żyć. Nie wy­glądam jak Brad Pitt, a uwierz mi, za­li­czam częściej od nie­go.

Spoj­rzał wy­zy­wa­jąco na An­drze­ja. Po­lak ska­pi­tu­lo­wał i nie ode­zwał się ani sło­wem. Or­mia­nin po­ki­wał parę razy gło­wą, jak­by z za­do­wo­le­niem.

– Co spra­wia, że mężczy­zna jest atrak­cyj­ny dla ko­biet? – spy­tał. – Jaka ce­cha jest naj­bar­dziej sek­sow­na? Tyl­ko nie pier­dziel o uro­dzie, bo stra­cę reszt­ki na­dziei.

– Sła­wa i gru­by port­fel? – Ka­mi­ński skrzy­wił iro­nicz­nie usta.

– Pew­no­ść sie­bie, mój dro­gi – wy­ja­śnił Te­wo­zjan. – Nie taka na­dmu­cha­na poza, tyl­ko praw­dzi­we, we­wnętrz­ne prze­ko­na­nie, że jest się w czy­mś na tyle do­brym, że nie trze­ba o tym ni­ko­go prze­ko­ny­wać, nic ni­ko­mu udo­wad­niać. To się w czło­wie­ku wy­czu­wa i wła­śnie to przy­ci­ąga la­ski jak ma­gnes. Je­steś pi­lo­tem my­śliw­skim, co ozna­cza, że z pew­no­ści sie­bie skła­dasz się tak mniej wi­ęcej w dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu pro­cen­tach. Lu­dzie, któ­rzy opa­no­wa­li cały ma­te­riał szko­le­nio­wy, po­ko­na­li tyle nie­mo­żli­wych prze­szkód, prze­szli przez wszyst­kie sita se­lek­cji, a na­stęp­nie tra­fi­li do eli­ty elit i sie­dzą za ste­ra­mi jed­no­miej­sco­wych sa­mo­lo­tów bo­jo­wych, jak ja­kaś pie­przo­na jed­no­oso­bo­wa ar­mia, mają ta­kie spe­cy­ficz­ne spoj­rze­nie czło­wie­ka, któ­ry pa­trzy śmier­ci pro­sto w oczy i ona pierw­sza mru­ga. Cza­isz? Tak się skła­da, że masz to wszyst­ko, co mieć po­wi­nie­neś, żeby pa­niom mi­ękły nogi. A ty, jak ostat­nia pier­do­ła, nie po­tra­fisz na­wet zwró­cić na sie­bie uwa­gi. – Po­ki­wał z dez­apro­ba­tą gło­wą. – We­zmę się za cie­bie, sta­ry.

Po­lak nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć. Wy­pro­wa­dzo­na bez ostrze­że­nia ofen­sy­wa Te­wo­zja­na kom­plet­nie zbi­ła go z pan­ta­ły­ku. Wzi­ął wiel­ki kęs chle­ba, by ukryć zmie­sza­nie i dać so­bie chwi­lę na prze­my­śle­nie słów przy­ja­cie­la.

– Po­ka­żę ci pierw­szą sztucz­kę – po­wie­dział po chwi­li Or­mia­nin.

Obej­rzał się za sie­bie i prze­sia­dł się tak, by zna­le­źć się na­prze­ciw­ko Ka­mi­ńskie­go i za­sło­nić swo­ją syl­wet­ką ze­spół me­dycz­ny.

– Wy­bierz ofia­rę.

– Arto, prze­stań, pro­szę cię.

– To ty prze­stań, prze­cież to tyl­ko za­ba­wa. No da­lej. Wy­bra­łeś ko­goś?

Ukrad­kiem po­wędro­wał za od­ru­cho­wym spoj­rze­niem Po­la­ka.

– Uuu, dok­tor Law­less. Nie za am­bit­nie? – Skrzy­wił scep­tycz­nie usta. – Zresz­tą nie­wa­żne, to tyl­ko ćwi­cze­nie.

Pani dok­tor od daw­na po­do­ba­ła się Ka­mi­ńskie­mu. Była od nie­go może i o dzie­si­ęć lat star­sza, ale fi­gu­rę mia­ła dwu­dzie­sto­lat­ki. Uwa­żał ją za nie­sa­mo­wi­cie ko­bie­cą. Choć skry­to­ść nie przy­spa­rza­ła jej przy­ja­ciół, An­drzej miał wra­że­nie, że pod pan­ce­rzem nie­do­stęp­no­ści może kryć się in­te­re­su­jąca i nie­wąt­pli­wie in­te­li­gent­na ko­bie­ta.

– Te­raz słu­chaj uwa­żnie. Ustaw się tak, że­byś spo­gląda­jąc na mnie, miał jej twarz tuż koło mo­je­go ucha. Patrz mi pro­sto w oczy, roz­ma­wia­my so­bie spo­koj­nie, więc na mnie pa­trzysz, co nie? Pod żad­nym po­zo­rem nie zer­kaj na nią.

An­drzej nie­chęt­nie spe­łnił po­le­ce­nie przy­ja­cie­la. Wes­tchnął ci­ężko, ale po­wstrzy­mał się od ci­ęte­go ko­men­ta­rza.

– Co się dzie­je, gdy się na ko­goś ga­pisz? – spy­tał Te­wo­zjan, po czym sam so­bie od­po­wie­dział: – Na­tych­miast od­wra­ca się w two­ją stro­nę. To jest od­ruch, ja­kiś szó­sty zmy­sł. Czło­wiek wy­czu­wa wle­pio­ne w sie­bie oczy. Ale patrz pro­sto na mnie! Mó­wi­łem, nie od­ry­waj spoj­rze­nia! Pani dok­tor nie obej­rza­ła się, praw­da? Nie przej­muj się, jest prze­ko­na­na, że wła­śnie się na nią bez­czel­nie lam­pisz, i dla­te­go osten­ta­cyj­nie uni­ka zer­ka­nia na cie­bie. Jest już pew­nie nie­źle wku­rzo­na. Tyl­ko pa­mi­ętaj, nie masz pra­wa na nią zer­k­nąć cho­ćby na se­kun­dę. Obej­rza­ła się już?

– Nie. – Ka­mi­ński czuł się roz­ba­wio­ny całą sy­tu­acją. – Two­je gier­ki nie dzia­ła­ją, Te­wo­zjan.

– Tyl­ko za­cze­kaj. Nie­dłu­go tak się wku­rzy, że ob­ró­ci się pro­sto w two­ją stro­nę. Da ci do zro­zu­mie­nia, iż wi­dzi, że się ga­pisz. W tej chwi­li pew­nie ma cię za ja­kie­goś ob­le­śne­go zbo­cze­ńca.

– Arto, mam wra­że­nie, że co­kol­wiek pla­nu­jesz, to chy­ba nie dzia­ła… A żeby cię, spoj­rza­ła. Gapi się tu!

– Nie do wia­ry! No co ty nie po­wiesz? – wes­tchnął Or­mia­nin. – Te­raz naj­trud­niej­sza sztucz­ka. Nie patrz na nią. Wbij wzrok we mnie, roz­ma­wia­my da­lej. I za mo­ment od­po­wiedz spoj­rze­niem. Zer­k­nij pro­sto na nią z lek­ko znie­cier­pli­wio­ną miną mó­wi­ącą: „O co cho­dzi?” ła­ma­ne przez „Cze­go się ga­pisz?”. Te­raz!

– He, he, od­wró­ci­ła się, spe­szo­na. I co? Two­je sztucz­ki są do dupy, Arto.

Te­wo­zjan wy­ci­ągnął rękę przez ławę.

– Gra­tu­lu­ję. Za­sia­łeś ziar­no.

– Arto, pa­li­łeś coś?

– Wła­śnie przy­ła­pa­łeś pa­nią dok­tor na ob­le­śnym ga­pie­niu się. W tej chwi­li jest na­praw­dę wście­kła. Kie­dy prze­nio­słeś na nią wzrok, zro­zu­mia­ła, że przez ostat­nią mi­nu­tę wca­le nie wle­pia­łeś gał w jej po­ślad­ki, tyl­ko grzecz­nie so­bie ze mną roz­ma­wia­łeś. Nie tyl­ko udo­wod­ni­łeś, że nie je­steś ob­le­śnym zbo­cze­ńcem, ale jesz­cze to ty ją przy­ła­pa­łeś na pod­gląda­niu.

– A w jaki spo­sób to mia­ło­by mi w czym­kol­wiek po­móc?

Arto wy­da­wał się zu­pe­łnie osłu­pia­ły. Przez chwi­lę nie od­zy­wał się w ogó­le.

– Nie ro­zu­miesz? Wła­śnie zo­sta­łeś za­uwa­żo­ny. Zwró­ci­łeś na sie­bie uwa­gę, do tego w kon­te­kście. Cze­go chcesz wi­ęcej? Za­sia­li­śmy ziar­no. Kto wie, co z nie­go wy­kie­łku­je.

W tym mo­men­cie do na­mio­tu wsze­dł Tu­rek Fa­ruk Si­nan, je­den z pi­lo­tów fir­my. Był to krępy mężczy­zna w wie­ku oko­ło trzy­dzie­stu lat. Cier­piał na nad­mier­ne owło­sie­nie, całe jego cia­ło po­kry­wa­ła war­stwa gęstych, czar­nych, kręco­nych wło­sów, na­wet na szyi i ple­cach. Go­lić mu­siał się dwa razy dzien­nie, a i tak już w po­ło­wie dnia twarz po­kry­wał mu czar­ny za­rost. Choć ofi­cjal­nie uży­wał zna­ku wy­wo­ław­cze­go Dag­ger, ko­le­dzy i tak z re­gu­ły prze­zy­wa­li go Chew­bac­ca. Mi­ędzy nim a Te­wo­zja­nem pa­no­wa­ły bar­dzo chłod­ne, je­śli nie wro­gie sto­sun­ki, jed­nak tym ra­zem na wi­dok mar­so­we­go spoj­rze­nia Tur­ka chło­pak po­wstrzy­mał się od zło­śli­wej uwa­gi. Nad­cho­dzi­ły kło­po­ty.

– Tu je­steś, Pi­ra­te. W ko­ńcu cię zna­la­złem – ode­zwał się ochry­płym ba­sem Si­nan. – Na­tych­mia­sto­we ze­bra­nie w na­mio­cie do­wo­dze­nia, mamy sy­tu­ację kry­zy­so­wą.

Ka­mi­ński ze­rwał się z miej­sca, jesz­cze za­nim ko­le­ga sko­ńczył mó­wić.

– Co się sta­ło? – spy­tał z oba­wą. Ob­li­cze Tur­ka po­wa­żnie go za­nie­po­ko­iło.

– Utra­ci­li­śmy dwie ma­szy­ny nad Ery­treą.

Miejsce:

baza wojskowa Sawa w regionie Gasz-Barka, Erytrea

Data:

29.06.2014

Czas lokalny:

07.30

Współrzędne:

N 15°42’, E 36°57’

Wysokość względna:

0 stóp

– …Jego bo­ha­ter­ska po­sta­wa ura­to­wa­ła bazę lot­ni­czą przed zdra­dziec­kim na­lo­tem wro­gów na­szej oj­czy­zny. Szko­dy po­czy­nio­ne przez ten pod­stęp­ny atak są zni­ko­me, na­to­miast oba nie­przy­ja­ciel­skie sa­mo­lo­ty zo­sta­ły ze­strze­lo­ne. Od­nie­śli­śmy wiel­kie zwy­ci­ęstwo! – Dla pod­kre­śle­nia wagi swo­ich słów rzecz­nik pra­so­wy, ka­pi­tan Ha­ile, za­ci­snął pi­ęść i po­trząsnął nią sta­now­czo. – Przed pa­ństwem bo­ha­ter dzi­siej­szej bi­twy, ka­pi­tan Akli­lu, syn Ibra­hi­ma.

Roz­le­gły się bra­wa. Bu­rzą okla­sków nie mo­żna było tego na­zwać; na zwo­ła­ną na­pręd­ce kon­fe­ren­cję pra­so­wą nie zdo­ła­ło przy­być zbyt wie­lu dzien­ni­ka­rzy. Ka­pi­tan wstał, wes­tchnął ci­ężko, ob­ci­ągnął ga­lo­wy mun­dur i ru­szył ku mów­ni­cy kro­kiem ska­za­ńca. Czuł się wy­jąt­ko­wo nie­swo­jo.

Nie­wiel­kie szko­dy, do­bre so­bie! Wi­dzia­łem znisz­cze­nia na wła­sne oczy – stwier­dził w du­chu.

Nie po­dzie­lił się jed­nak swo­imi my­śla­mi. Za­jął miej­sce za mów­ni­cą i prze­łk­nął ner­wo­wo śli­nę. Bły­ski fle­szy przy­wo­dzi­ły mu na myśl ostrzał ar­ty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej. Wśród tylu wy­so­kich ran­gą ofi­ce­rów i przed­sta­wi­cie­li wa­żnych kra­jo­wych me­diów opa­no­wa­ła go po­twor­na tre­ma. Po­czuł wil­goć na czo­le. De­ner­wo­wał się nie mniej niż pod­czas wal­ki.

– Fa­rid Isma­il z Eri-TV. – Je­den z ze­bra­nych dzien­ni­ka­rzy, ele­ganc­ki star­szy mężczy­zna w tra­dy­cyj­nej, lu­źno opa­da­jącej na ra­mio­na bia­łej ke­fii, zwie­ńczo­nej pi­ęk­nym czar­nym aga­lem, wstał i skło­nił się. Mó­wił po­wo­li, gło­sem pe­łnym spo­ko­ju i roz­wa­gi. – Przede wszyst­kim: gra­tu­la­cje! Czy do­brze się pan czu­je, ka­pi­ta­nie?

– Dzi­ęku­ję, do­brze – od­po­wie­dział Akli­lu. Może nie będzie tak źle – prze­mknęło mu przez gło­wę.

– Ze­strze­le­nie dwóch my­śliw­ców wro­ga to z pew­no­ścią wiel­kie zwy­ci­ęstwo dla Ery­trej­skich Sił Po­wietrz­nych – za­czął Fa­rid Isma­il. – Chcia­łbym jed­nak przy­po­mnieć młod­szym ko­le­gom, że my, sta­rzy dzien­ni­ka­rze, nie po raz pierw­szy sły­szy­my na­zwi­sko Akli­lu Ibra­hi­ma. Czy nie po­my­lę się w ra­chun­kach, gdy po­wiem, że wli­cza­jąc pa­ńskie zwy­ci­ęstwa w po­przed­niej woj­nie, wła­śnie zo­stał pan asem my­śliw­skim?

Akli­lu za­uwa­żył zdu­mie­nie na twa­rzach ze­bra­nych go­ści. Za­sko­cze­nie było ce­lo­wym za­bie­giem rzecz­ni­ka pra­so­we­go. Nie wspo­mniał o tym szcze­gó­le, gdy za­pra­szał me­dia, by w ten spo­sób uzy­skać sil­niej­szy efekt pro­pa­gan­do­wy.

Ka­pi­tan przy­tak­nął bez sło­wa. Był mimo wszyst­ko zdzi­wio­ny. Nie sądził, że kto­kol­wiek spo­za woj­ska pa­mi­ętał jesz­cze jego daw­ne wy­czy­ny. Do­pie­ro na­po­ty­ka­jąc wy­mow­ne spoj­rze­nie rzecz­ni­ka, od­po­wie­dział:

– Tak.

Rzecz­nik Ha­ile nie da­wał za wy­gra­ną. Jego po­na­gla­jące ge­sty były pe­łne znie­cier­pli­wie­nia. Akli­lu od­chrząk­nął, na­chy­lił się do mi­kro­fo­nu i wy­bąkał ci­cho:

– Za­li­czy­łem dzi­siaj swo­je pi­ąte ze­strze­le­nie. We­dług przy­jęte­go ogól­nie zwy­cza­ju uzy­ska­łem w ten spo­sób ty­tuł asa my­śliw­skie­go.

Za­pa­no­wa­ło po­ru­sze­nie. Na nowo za­szu­mia­ły apa­ra­ty i roz­bły­sły fle­sze. Akli­lu czuł się za­że­no­wa­ny całą sy­tu­acją. Jesz­cze czter­na­ście lat temu ery­trej­skie me­dia nie śle­dzi­ły zbyt do­kład­nie osi­ągni­ęć pi­lo­tów. Obec­nie praw­do­po­dob­nie też nie, uznał, pa­trząc na znu­dzo­ne twa­rze ze­bra­nych. Wy­gląda­li na nie­za­do­wo­lo­nych z wcze­snej po­bud­ki. Nie słu­cha­li zbyt uwa­żnie. Je­dy­nie kil­ka osób spra­wia­ło wra­że­nie za­in­te­re­so­wa­nych. Kon­fe­ren­cja pra­so­wa była po­my­słem do­wódz­twa. Wy­so­cy ran­gą ofi­ce­ro­wie do­strze­gli w tym do­sko­na­łą oka­zję do po­pra­wie­nia swo­ich no­to­wań. Ka­pi­ta­na Akli­lu nikt nie spy­tał o zda­nie.

– Jesz­cze kil­ka dni temu słu­żył pan jako in­struk­tor w eska­drze szko­le­nio­wej – ode­zwał się Fa­rid. – Czy prze­nie­sio­no pana do jed­nost­ki fron­to­wej na pana wła­sne ży­cze­nie?

Akli­lu unió­sł w zdzi­wie­niu brwi. Za­wsze do­ce­niał pro­fe­sjo­na­lizm. Dzien­ni­karz był do­sko­na­le przy­go­to­wa­ny.

– Sta­ra­łem się o przy­dział w jed­no­st­ce li­nio­wej od lat – przy­znał. – Jed­nak de­cy­zję o moim prze­nie­sie­niu pod­jęli moi prze­ło­że­ni – do­dał szyb­ko, wi­dząc za­alar­mo­wa­ną minę pu­łkow­ni­ka Ze­na­wie­go.

– Sko­ro na­tych­miast po prze­nie­sie­niu do Sawy od­nió­sł pan tak spek­ta­ku­lar­ny suk­ces, dla­cze­go w ta­kim ra­zie przez lata, jak sam pan mówi, od­ma­wia­no panu przy­dzia­łu?

Cała sala ob­ró­ci­ła się w stro­nę mło­de­go czło­wie­ka z ko­zią bród­ką, któ­ry za­dał py­ta­nie. Akli­lu był nie mniej zdzi­wio­ny niż inni. Py­ta­nie za­brzmia­ło oska­rży­ciel­sko. Nie tak mia­ła prze­bie­gać kon­fe­ren­cja. Wol­na pra­sa w Ery­trei nie ist­nia­ła. Dzien­ni­ka­rze albo po­stępo­wa­li zgod­nie z li­nią wy­ty­czo­ną przez Mi­ni­ster­stwo In­for­ma­cji, albo ko­ńczy­li z po­ła­ma­ny­mi pal­ca­mi. Pod względem wol­no­ści pra­sy Ery­trea zaj­mo­wa­ła ostat­nie miej­sce na świe­cie. Na­wet Ko­rea Pó­łnoc­na mia­ła w tym ran­kin­gu lep­szą po­zy­cję.

Mężczy­zna był mło­dy, w wie­ku po­bo­ro­wym, jak na­tych­miast za­uwa­żył Akli­lu. Wiek buty, za­du­fa­nia w so­bie i głu­po­ty. Pew­nie na­wet nie zwró­cił uwa­gi, że już te­raz ma­jor Men­gi­stu z bez­pie­ki szep­cze coś na ucho któ­re­muś ze swo­ich lu­dzi.

– Ostat­nie ty­go­dnie woj­ny to dłu­gie pa­smo mniej lub bar­dziej bo­le­snych po­ra­żek – ci­ągnął da­lej mło­dzie­niec. – Dla­cze­go więc do­wódz­two trzy­ma­ło naj­zdol­niej­szych pi­lo­tów na za­ple­czu?

– Stwier­dzo­no, że mój ta­lent naj­bar­dziej przy­da się oj­czy­źnie w eska­drze szko­le­nio­wej. – Ka­pi­tan po­sta­no­wił nie dać się wma­new­ro­wać w od­po­wie­dzi, z któ­rych trud­no by­ło­by się pó­źniej wy­plątać. – Te­raz uzna­no, że mogę przy­dać się na fron­cie. Jak się oka­zu­je, de­cy­zje do­wódz­twa są słusz­ne.

– Dla­cze­go nie zro­bio­no tego wcze­śniej?

– Taka była wola Al­la­ha – od­po­wie­dział dzien­ni­karz Fa­rid, po­sy­ła­jąc ko­le­dze zna­czące spoj­rze­nie. – Wra­ca­jąc do dzi­siej­sze­go po­ran­ka, czy mó­głby pan wy­ja­śnić, jak do­szło do star­cia?

– Wy­pa­trzy­łem cele w ciem­no­ści, gdy pod­cho­dzi­ły do ata­ku. Ude­rzy­łem z góry i znisz­czy­łem je.

– Bar­dzo la­ko­nicz­na od­po­wie­dź. Ist­ne veni, vidi, vici, tyl­ko ze skrom­no­ścią za­miast aro­gan­cji. Cie­ka­wa z pana po­stać, ka­pi­ta­nie. – Dzien­ni­karz uśmiech­nął się. Akli­lu miał wra­że­nie, że do­strze­ga w jego spoj­rze­niu cień sym­pa­tii. – A może ja­kieś szcze­gó­ły?

Pi­lot nie od­po­wie­dział. Rzecz­nik po­uczył go przed spo­tka­niem, że na­wet mod­ne na Za­cho­dzie sło­wa „bez ko­men­ta­rza” mogą zo­stać zin­ter­pre­to­wa­ne. Miał roz­kaz nie udzie­lać od­po­wie­dzi na py­ta­nia, któ­re mo­gły­by zdra­dzić ja­kie­kol­wiek in­for­ma­cje przy­dat­ne dla Etiop­czy­ków.

– Ro­zu­miem. – Uśmiech­nął się po­now­nie Fa­rid. – Mo­żna po­wie­dzieć, że w ci­ągu jed­ne­go po­ran­ka Etio­pia utra­ci­ła ćwie­rć swo­ich sił prze­wa­gi po­wietrz­nej, zga­dza się?

Ka­pi­tan nie udzie­lił od­po­wie­dzi. Mimo wszyst­ko dał się za­sko­czyć wie­dzą dzien­ni­ka­rza. Rze­czy­wi­ście tego ran­ka strącił dwa z ośmiu Su-27, re­ha­bi­li­tu­jąc w ten spo­sób ka­ta­stro­fal­ny dla MiG-a 29 bi­lans sta­rć z Su-27 pod­czas po­przed­niej woj­ny. Ta­kie in­for­ma­cje nie były do­stęp­ne w pra­sie. Po­my­ślał, jak cien­ka jest gra­ni­ca mi­ędzy przed­sta­wi­cie­lem me­diów a szpie­giem. Spoj­rzał na twa­rze ze­bra­nych i za­sta­no­wił się, ilu z nich wspó­łpra­cu­je z etiop­skim wy­wia­dem.

Nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, Fa­rid Isma­il za­my­ślił się na chwi­lę, prze­krzy­wił na bok gło­wę i uśmiech­nął się chy­trze. Ode­zwał się po­wo­li:

– My­ślę, że nie ma co krążyć wo­kół py­ta­nia, któ­re nas wszyst­kich nur­tu­je: kie­dy uj­rzy­my po­je­dy­nek asów? Jak wia­do­mo, po stro­nie wro­ga jest pi­lot, któ­ry nie tak daw­no rów­nież uzy­skał ten pre­sti­żo­wy ty­tuł.

– Yehu­di Ne­di­vi – ode­zwał się je­den z dzien­ni­ka­rzy po zer­k­ni­ęciu do no­ta­tek, po czym do­dał jesz­cze: – Żyd.

Za­brzmia­ło to jak oska­rże­nie. Akli­lu skrzy­wił się z nie­chęcią. Ostat­ni­mi cza­sy wie­le się zmie­ni­ło. Jesz­cze parę lat wcze­śniej Izra­el zwy­kł na­zy­wać Ery­treę je­dy­ną przy­ja­zną oazą w tej części świa­ta. To­le­ran­cja re­li­gij­na była swe­go ro­dza­ju wi­zy­tów­ką kra­ju. Obec­nie jed­nak is­la­mi­za­cja re­gio­nu po­su­nęła się tak da­le­ko, że wy­znaw­cy in­nych re­li­gii mu­sie­li cho­dzić z ni­sko spusz­czo­ną gło­wą. Naj­go­rzej pod tym względem mie­li chrze­ści­ja­nie, cze­go Akli­lu do­świad­czył na wła­snej skó­rze.

Wszyst­kie­mu win­ny był Wa­ty­kan i jego po­li­ty­ka ci­che­go przy­zwo­le­nia. Kie­dy od­kry­to, że ka­to­lic­ka mi­sja pro­wa­dząca sie­ro­ci­niec jest tak na­praw­dę przy­kryw­ką dla siat­ki pe­do­fi­lów i han­dla­rzy ży­wym to­wa­rem, w kra­ju do­słow­nie za­wrza­ło. Ci obrzy­dli­wi zbo­cze­ńcy przez lata zgwa­łci­li i po­sprze­da­wa­li za gra­ni­cę ty­si­ące dzie­ci. Na ich kom­pu­te­rach od­na­le­zio­no ta­kie ilo­ści dzie­ci­ęcej por­no­gra­fii, w du­żej części wła­snej pro­duk­cji, że samo skla­sy­fi­ko­wa­nie do­wo­dów za­jęło po­li­cji mie­si­ące. Wro­go na­sta­wio­ne do in­no­wier­ców wła­dze od daw­na tyl­ko cze­ka­ły na tego typu wpad­kę. Wy­star­czy­łby je­den zwy­rod­nia­lec, co do­pie­ro cała siat­ka. Naj­pierw skie­ro­wa­no do wal­ki me­dia, by pod­bu­rzyć mu­zu­łma­ńską część po­pu­la­cji, a na­stęp­nie na fali spo­łecz­ne­go wzbu­rze­nia zde­le­ga­li­zo­wać Ko­ściół ka­to­lic­ki jako zbrod­ni­czą or­ga­ni­za­cję o cha­rak­te­rze prze­stęp­czym i prze­jąć cały jego ma­jątek. Wszyst­ko mu­sia­ło zo­stać szcze­gó­ło­wo przy­go­to­wa­ne za­wcza­su, wi­dać było, że wła­dze tyl­ko cze­ka­ły na pre­tekst. De­le­ga­li­za­cję Ko­ścio­ła w pe­łni zsyn­chro­ni­zo­wa­no z aresz­to­wa­niem wszyst­kich ksi­ęży w ca­łej Ery­trei. Re­pre­sje do­tknęły też po­zo­sta­łe odła­my chrze­ści­ja­ństwa, w tym po­tężny Ery­trej­ski Ko­ściół Or­to­dok­syj­ny, ale wła­dze nie oba­wia­ły się ol­brzy­miej rze­szy wier­nych. Chrze­ści­jan już wcze­śniej dys­kret­nie zneu­tra­li­zo­wa­no; po­usu­wa­no ich ze wszyst­kich wa­żniej­szych sta­no­wisk. Na uli­ce wy­szły uzbro­jo­ne bo­jów­ki is­la­mi­stycz­ne, któ­re szyb­ko i bru­tal­nie za­stra­szy­ły lud­no­ść. Naj­go­rzej obe­rwa­ło się oczy­wi­ście ka­to­li­kom. Ata­ki, po­bi­cia i pod­pa­le­nia były na po­rząd­ku dzien­nym. Krąży­ły na­wet plot­ki, że wszyst­kim aresz­to­wa­nym ka­pła­nom od­ci­na­no ge­ni­ta­lia. Ery­trej­ski Ko­ściół Or­to­dok­syj­ny szyb­ko ska­pi­tu­lo­wał, kie­dy hie­rar­chom obie­ca­no po­dob­ny los. W ten spo­sób je­dy­na siła zdol­na prze­ciw­sta­wić się fali is­la­mi­za­cji scho­wa­ła gło­wę w pia­sek. Ży­dów re­pre­sje ra­czej omi­nęły, ale po umoc­nie­niu się we wła­dzach dżi­ha­dy­stów sta­ło się oczy­wi­ste, że dla wła­sne­go bez­pie­cze­ństwa po­win­ni czym prędzej ucie­kać z kra­ju. Suk­ce­sy na­jem­ni­ka Ne­di­vie­go mu­sia­ły być dla to­ta­li­tar­ne­go re­żi­mu Isa­ja­sa Afe­wer­kie­go ni­czym sól sy­pa­na na ranę.

– Osi­ągni­ęcia tego Żyda owia­ne są kon­tro­wer­sja­mi i wąt­pli­wo­ścia­mi – do­dał szyb­ko ktoś inny.

– A jak pan to wi­dzi, ka­pi­ta­nie? – Fa­rid Isma­il uci­szył szum roz­mów jed­nym py­ta­niem.

– Nie mam naj­mniej­sze­go po­wo­du, by wąt­pić w jego zgło­sze­nia ze­strze­leń. – Akli­lu zi­gno­ro­wał gwa­łtow­ne ge­sty rzecz­ni­ka Ha­ile­go. – Na­jem­ni­cy wal­czący po stro­nie Etio­pii są śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ni.

– Dla­cze­go więc do­wódz­two bazy Sawa świ­ętu­je ze­strze­le­nie dwóch Su-27, sko­ro naj­wi­ęk­sze za­gro­że­nie nie zo­sta­ło za­że­gna­ne? – zgło­sił swo­je pre­ten­sje mło­dy dzien­ni­karz z bród­ką. – Kie­dy mo­że­my spo­dzie­wać się do­nie­sień o znisz­cze­niu na­jem­ni­ków z Air­spa­ce Se­cu­ri­ty?

Akli­lu spoj­rzał na nie­go z wy­ra­źną nie­chęcią. Otak­so­wał go spoj­rze­niem z góry na dół: wło­sy utrwa­lo­ne że­lem, dżin­sy i ko­szul­ka na za­chod­nią mo­dłę. Parę rzad­kich wło­sów na czub­ku bro­dy było za­pew­ne jego pierw­szym za­ro­stem. Wiek po­bo­ro­wy – po­now­nie stwier­dził w my­śli. Wy­łgał się od za­sad­ni­czej słu­żby, ta­tuś za­ła­twił mu wy­god­ną po­sa­dę i te­raz gów­niarz będzie po­uczał za­wo­do­wych woj­sko­wych, jak pro­wa­dzić woj­nę. Ma świet­ne za­dat­ki na po­li­ty­ka.

– Bar­dziej na miej­scu by­ło­by py­ta­nie o pana, ka­pi­ta­nie – wtrącił się Fa­rid Isma­il, na­tych­miast uci­sza­jąc nie­po­kor­ne­go mło­dzie­ńca. – Zdo­by­cie ty­tu­łu asa my­śliw­skie­go to bez­pre­ce­den­so­we wy­da­rze­nie w hi­sto­rii Ery­trej­skich Sił Po­wietrz­nych. Z tym za­szczy­tem wi­ąże się wiel­ki pre­stiż, ale też i ogrom­na od­po­wie­dzial­no­ść. Utra­ta ta­kie­go wo­jow­ni­ka by­ła­by bo­le­snym cio­sem dla mo­ra­le na­sze­go woj­ska. Ja­kie są w ta­kim ra­zie pa­ńskie dal­sze pla­ny, ka­pi­ta­nie?

– Wszyst­kie de­cy­zje są w rękach mo­ich prze­ło­żo­nych – od­po­wie­dział szyb­ko. Otrzy­mał wy­ra­źne in­struk­cje co do py­tań tego typu. Dano mu ja­sno do zro­zu­mie­nia, że była to jego ostat­nia mi­sja bo­jo­wa w ży­ciu. Po­wo­ła­no go, bo ktoś w do­wódz­twie wpa­dł na po­my­sł, że może aku­rat ten sta­ry wie­śniak coś zdzia­ła i po­pra­wi na­stro­je w ar­mii. Za­da­nie wy­ko­nał, i to le­piej, niż się spo­dzie­wa­no, wra­cał więc do szko­ły lot­ni­czej.

Fa­rid Isma­il mu­siał coś do­strzec w ob­li­czu ka­pi­ta­na. Zmru­żył oczy i za­py­tał po­wo­li:

– A gdy­by mógł pan zde­cy­do­wać sam?

Akli­lu Ibra­him przy­gry­zł ner­wo­wo war­gi i zer­k­nął na ka­pi­ta­na Ha­ile­go i pu­łkow­ni­ka Ze­na­wie­go. Ich ostrze­gaw­cze spoj­rze­nia nio­sły gro­źbę. Po­sta­no­wił mimo wszyst­ko za­ry­zy­ko­wać. In­te­li­gent­ne ob­li­cze Fa­ri­da bu­dzi­ło uf­no­ść. Miał wra­że­nie, że do­sko­na­le ro­zu­mie, do cze­go dąży dzien­ni­karz, i po­sta­no­wił sko­rzy­stać z tej po­mo­cy.

– Gdy­by to za­le­ża­ło ode mnie, zo­sta­łbym tu­taj. Je­stem tu po­trzeb­ny.

Nie ba­czył na ner­wo­we ge­sty do­wód­cy bazy ani na naj­wy­ra­źniej zło­śli­wy ko­men­tarz rzecz­ni­ka. Po­sta­no­wił pod­jąć wal­kę o swo­je pra­wa. Byli mu to win­ni.

– Pa­no­wie, bądźcie po­wa­żni! – Mło­dzie­niec z bród­ką prych­nął po­gar­dli­wie. – Nie my­śli­cie chy­ba, że ja­kiś Bi­len z pa­stwisk nad An­se­bą ma szan­se w wal­ce z za­wo­dow­ca­mi? Do tej pory miał szczęście i tyle. O tych na­jem­ni­kach mówi się, że…

– Mło­dy czło­wie­ku – prze­rwał mu spo­koj­nie, ale sta­now­czo Akli­lu. W jego gło­sie nie było gnie­wu, je­dy­nie su­che stwier­dze­nie fak­tu. – Za­bi­ja­łem na­jem­ni­ków, kie­dy ty jesz­cze cyc­ka ssa­łeś.

Obu­rze­ni do­wód­cy aż po­wsta­wa­li z krze­seł, ale po­tężna sal­wa śmie­chu na sali do­wio­dła, iż od­po­wie­dź spodo­ba­ła się dzien­ni­ka­rzom. Akli­lu wy­ło­wił z tłu­mu ob­li­cze Fa­ri­da Isma­ila. Biło z nie­go roz­ba­wie­nie, życz­li­wo­ść i coś na kszta­łt przy­zwo­le­nia. W ser­cu ka­pi­ta­na po­ja­wi­ła się na­dzie­ja.

Miejsce:

baza wojskowa Ginbot Haya nad jeziorem Tana, Etiopia

Data:

29.06.2014

Czas lokalny:

09.00

Współrzędne:

N 11°32’, E 37°20’

Wysokość względna:

0 stóp

Głos Val­de­ma­ra Carl­se­na z ka­żdym zda­niem na­bie­rał co­raz bar­dziej ba­so­we­go brzmie­nia. Ka­mi­ński znał Du­ńczy­ka na tyle, by wie­dzieć, iż jest bli­ski rzu­ce­nia te­le­fo­nem o ścia­nę.

– Po raz ko­lej­ny po­wta­rzam, pa­nie pu­łkow­ni­ku, że w żad­nej mi­sji ra­tun­ko­wej brać udzia­łu nie będzie­my! – Prze­wró­cił ocza­mi, słu­cha­jąc od­po­wie­dzi. – Nie, nie jest to żad­ne ze­rwa­nie kon­trak­tu. W żad­nym jego punk­cie nie było mowy o po­dej­mo­wa­niu sa­mo­bój­czych mi­sji. Ależ skąd, pro­szę so­bie or­ga­ni­zo­wać ak­cję ra­tun­ko­wą, choć jej ce­lo­wo­ść po tylu go­dzi­nach by­ła­by dys­ku­syj­na, tyl­ko pro­szę nie wy­ma­gać udzia­łu mo­jej eska­dry w tym przed­si­ęw­zi­ęciu. Nie wy­sta­wię swo­ich chło­pa­ków na od­strzał dla ja­kie­jś ak­cji pro­pa­gan­do­wej. Zo­sta­li­śmy za­trud­nie­ni do po­mo­cy mi­li­tar­nej, nie do wspo­ma­ga­nia ka­rie­ry po­li­tycz­nej co nie­któ­rych ofi­ce­rów.

Carl­sen wes­tchnął ze znie­cier­pli­wie­niem i za­bęb­nił pal­ca­mi o blat sto­łu. Po chwi­li ode­zwał się po­now­nie:

– W żad­nym wy­pad­ku, pa­nie pu­łkow­ni­ku. Ope­ra­cję prze­pro­wa­dzi­li pi­lo­ci trze­ciej eska­dry bez naj­mniej­szej pró­by kon­sul­ta­cji z Air­spa­ce Se­cu­ri­ty. Nie po­wia­do­mio­no nas o pla­no­wa­nym ata­ku ani nie po­pro­szo­no o wspar­cie. Sko­ro to ope­ra­cja Trze­ciej, to niech Trze­cia or­ga­ni­zu­je mi­sję ra­tun­ko­wą. Nie ma to nic wspól­ne­go z moją fir­mą. Nie, nie in­te­re­su­je mnie fakt, że je­den z za­gi­nio­nych to bra­ta­nek mi­ni­stra spra­wie­dli­wo­ści. Mogę wy­ra­zić ubo­le­wa­nie i ży­cze­nie, by in­for­ma­cje o śmier­ci ze­strze­lo­nych pi­lo­tów oka­za­ły się nie­praw­dzi­we, ale my­śliw­ców na tę sa­mo­bój­czą mi­sję nie po­ślę. Tak, to moja osta­tecz­na od­po­wie­dź. Do wi­dze­nia!

Carl­sen odło­żył te­le­fon na blat i od­chy­lił się na krze­śle. Spló­tł dło­nie na okrągłym brzu­chu i zmru­żył chy­trze oczy.

– Patrz, co za glis­da! – wy­sy­czał z pa­sją. – Jesz­cze się do­brze nie roz­łączył z Wal­tem, a już do mnie dzwo­ni. Jak nie drzwia­mi, to oknem.

W tym mo­men­cie roz­dzwo­nił się te­le­fon Ka­mi­ńskie­go. An­drzej zer­k­nął na wy­świe­tlacz i wy­bu­chł grom­kim śmie­chem.

– Zgad­nij, kto to, Val­de­mar!

– Nie od­bie­raj, Ann Jay – ode­zwał się spo­koj­nie Wal­ter Fle­ming, do­wód­ca ope­ra­cyj­ny fir­my. – W ten spo­sób ni­g­dy nie sko­ńczy­my tej na­ra­dy.

– Ale co za tu­pet! – ce­dził przez zęby Du­ńczyk. – Za ka­żdym ra­zem, gdy już za­czy­nam my­śleć, że się do nich przy­zwy­czai­łem, zno­wu wy­pro­wa­dza­ją mnie z rów­no­wa­gi. Jak dzie­ci…

– Wró­ćmy do te­ma­tu – po­na­glił do­wód­ca.

– Sy­tu­acja nie wy­gląda ró­żo­wo – po­wie­dział Ka­mi­ński. – To bar­dzo po­wa­żna stra­ta. Dwa Flan­ke­ry… Wie­cie, jak bar­dzo jest nam po­trzeb­ne wspar­cie. Sami nie upil­nu­je­my tak dłu­giej li­nii fron­tu.

– Może w ta­kim ra­zie war­to re­ne­go­cjo­wać wa­run­ki umo­wy? – za­sta­no­wił się Carl­sen. – Wi­ęcej obo­wi­ąz­ków spa­da na na­sze sa­mo­lo­ty, wi­ęcej pie­ni­ędzy wpa­da na na­sze kon­ta. Dla mnie jest to oczy­wi­ste.

– Nie sądzę, by uda­ło się nam coś ugrać – od­po­wie­dział Fle­ming. – To bar­dzo bied­ny rząd.

– Bied­ny kraj, Walt. Ża­den rząd ni­g­dy nie bywa bied­ny – po­pra­wił go Du­ńczyk. – A na wo­jen­ki pie­ni­ądze za­wsze się znaj­dą.

– Nie ukry­wam, że bar­dzo mi za­le­ży na zwe­ry­fi­ko­wa­niu po­gło­sek o tym rze­ko­mym ery­trej­skim asie my­śliw­skim – za­sta­no­wił się na głos Wal­ter. – To dla mnie ca­łko­wi­te za­sko­cze­nie. Mo­gło­by to zmie­nić układ sił. Ja­kie ry­zy­ko na­le­ża­ło­by przy­jąć do kal­ku­la­cji?

– Przy­znam szcze­rze, że we­dług mnie to bzdu­ra. – Carl­sen zmarsz­czył po­gar­dli­wie nos. – Za­uwa­ży­li, jaki bla­dy strach padł na ich pi­lo­tów po suk­ce­sie Ne­di­vie­go, i po­sta­no­wi­li też so­bie spra­wić asa, żeby ra­to­wać mo­ra­le.

– Dzien­ni­karz z ery­trej­skiej te­le­wi­zji, któ­ry prze­ka­zał in­for­ma­cje, jest zna­ną i wia­ry­god­ną po­sta­cią. Na­wet po tej stro­nie gra­ni­cy go sza­nu­ją – za­uwa­żył do­wód­ca.

– To wy­ssa­na z pal­ca bzdu­ra!

– Ja mam wąt­pli­wo­ści – przy­znał Ka­mi­ński.

– Żar­tu­jesz chy­ba? Prze­cież to śmier­dzi pro­pa­gan­dą na ki­lo­metr!

– Ktoś jed­nak ze­strze­lił te Su­cho­je, Val­de­mar – od­pa­ro­wał Po­lak. – Trze­ba spoj­rzeć praw­dzie w oczy. Same się nie roz­bi­ły. Mamy do czy­nie­nia z kimś, kto zna się na rze­czy.

– Albo miał mnó­stwo szczęścia. – Carl­sen nie da­wał za wy­gra­ną. Jego twarz zdra­dza­ła głębo­ki scep­ty­cyzm. – Nie mo­że­my wie­rzyć ery­trej­skim me­diom. Ża­den za­gra­nicz­ny dzien­ni­karz nie jest w sta­nie zwe­ry­fi­ko­wać tych in­for­ma­cji. We­dług mnie to czy­sta fik­cja.

– Ne­di­vi ma po­dob­ne zda­nie co ty, Vi­king. – Ka­mi­ński spoj­rzał na Du­ńczy­ka.

– Je­śli chce­cie znać moje, pa­no­wie, to po­wiem, że gdy­by nie Ne­di­vi, to nie mie­li­by­śmy dziś tego bur­de­lu – ode­zwał się Fle­ming.

Obaj ko­le­dzy spoj­rze­li py­ta­jąco na Ame­ry­ka­ni­na.

– Mu­si­my sko­ńczyć z tą idio­tycz­ną ry­wa­li­za­cją! – po­wie­dział sta­now­czo do­wód­ca. – Ten za­wód to sport dru­ży­no­wy. Tu li­czy się zim­ny pro­fe­sjo­na­lizm, wy­ko­na­nie za­da­nia, a nie ja­kieś in­dy­wi­du­al­ne wy­czy­ny. To, co tu się wy­ra­bia przez ostat­nie ty­go­dnie, prze­cho­dzi ludz­kie po­jęcie! Nie za­mie­rzam tego dłu­żej to­le­ro­wać. Ran­king ze­strze­leń, też mi coś! To jest woj­na, nie gra na kom­pu­te­rze! Przez ten wy­ścig lu­dzie sta­ją się nie­ostro­żni, skłon­ni do ry­zy­ka. Nie za­sta­no­wi­ło was, że Etiop­czy­cy nie dali nam znać o pla­no­wa­nej ope­ra­cji? Nie uwa­ża­cie za dziw­ne, że ak­cja ra­tun­ko­wa jest or­ga­ni­zo­wa­na trzy lub czte­ry go­dzi­ny po za­jściu? Moim zda­niem ci dwaj ude­rzy­li na tę bazę na wła­sną rękę, ze zwy­kłej chęci ry­wa­li­za­cji i po­pi­sa­nia się przed nami. Dzie­ci­na­da! Par­tac­two! Mamy szczęście, że ten po­my­sł wpa­dł do gło­wy etiop­skim pi­lo­tom, a nie na­szym. A na chwi­lę obec­ną nasi trak­tu­ją prze­ciw­ni­ka z ta­kim lek­ce­wa­że­niem, że nie zdzi­wi­łbym się wca­le, gdy­by­śmy to my po­pe­łni­li po­dob­ne głup­stwo. Zresz­tą sam Ne­di­vi… ech… niech to szlag tra­fi!

– Co Ne­di­vi? – spy­tał Carl­sen, kie­dy do­wód­ca umil­kł wzbu­rzo­ny.

– Nie­wa­żne – od­burk­nął Fle­ming.

Zmie­nił się, od­po­wie­dział w my­śli Ka­mi­ński. Ob­ró­sł w piór­ka. Uro­sła mu gło­wa. Zro­bi­ło mu się przy­kro z po­wo­du tych zło­śli­wych my­śli. Za­sta­no­wił się, czy nie prze­ma­wia przez nie­go zwy­kła za­wi­ść. Ta re­flek­sja z ko­lei roz­ba­wi­ła go. Nie po­tra­fił po­wie­dzieć, czy bar­dziej za­zdro­ści Izra­el­czy­ko­wi ko­bie­ty, czy osi­ągni­ęć. Mu­siał jed­nak obiek­tyw­nie przy­znać, że ostat­ni­mi cza­sy przy­ja­ciel po­tra­fił za­jść mu za skó­rę. By­wa­ło, że pa­trzył na ko­le­gów z góry, trak­to­wał ich pro­tek­cjo­nal­nie. Dla An­drze­ja naj­bar­dziej bo­le­sne było to, że jego ta­kże.

Si­ęgnął po kom­pu­ter i po­now­nie włączył na­gra­ny ko­mu­ni­kat prze­chwy­co­ny rano na etiop­skiej często­tli­wo­ści:

– Tu Bi­len z Ery­trej­skich Sił Po­wietrz­nych. Splash-two.

Ude­rzył go spo­kój Ery­trej­czy­ka. Pi­lot był wy­ra­źnie zdy­sza­ny, wy­czer­pa­ny ostrą wal­ką ma­new­ro­wą, a jed­nak głos miał spo­koj­ny, po­wol­ny, zrów­no­wa­żo­ny. Słu­chał tego ko­mu­ni­ka­tu w kó­łko już od paru go­dzin. Na­gra­nie za ka­żdym ra­zem ro­bi­ło na nim rów­nie moc­ne wra­że­nie. Bu­dzi­ło na­tych­mia­sto­we sko­ja­rze­nie ze słyn­nym ko­mu­ni­ka­tem: „Wni­ma­ni­je! Ja Sot­ka! Pa­je­du na ra­bo­tu!”, któ­ry ra­dziec­ki as Po­krysz­kin zwy­kł wy­sy­łać Niem­com, wy­la­tu­jąc na pa­trol. An­drzej przy­po­mniał so­bie swo­je pierw­sze ze­strze­le­nie gru­bo po­nad rok temu. Ad­re­na­li­na wy­wo­ła­na wal­ką nie po­zwa­la­ła mu ze­brać na trze­źwo my­śli, a eu­fo­ria zwy­ci­ęstwa spra­wia­ła, że miał ocho­tę krzy­czeć. W prze­chwy­co­nym ko­mu­ni­ka­cie nie da­wa­ło się od­na­le­źć ani śla­du po­dob­nych emo­cji. Nie po­brzmie­wa­ło w nim ani na­pi­ęcie, ani eu­fo­ria. Był to głos sta­re­go wo­jow­ni­ka, któ­ry tak często pa­trzył śmier­ci w oczy, że sta­ło się to dla nie­go nie­mal ru­ty­ną.

– Nie wiem, jak was, ale mnie ten Bi­len po­wa­żnie nie­po­koi – po­wie­dział w za­my­śle­niu. – Nie ma zna­cze­nia, czy ten ko­leś ma na kon­cie dwa, czy dwa­dzie­ścia dwa sa­mo­lo­ty. Pi­ąte ze­strze­le­nie nie czy­ni ni­ko­go w ma­gicz­ny spo­sób lep­szym pi­lo­tem. Nie od­blo­ko­wu­ją się na­gle żad­ne su­per­zdol­no­ści, jak w ja­kie­jś grze kom­pu­te­ro­wej po wsko­cze­niu na wy­ższy po­ziom. To tyl­ko umow­na licz­ba, któ­ra udo­wad­nia, że po­przed­nie zwy­ci­ęstwa nie były dzie­łem przy­pad­ku. Znam dzie­si­ąt­ki pi­lo­tów, któ­rych na­zwa­łbym asa­mi, mimo że ni­g­dy nie bra­li udzia­łu w re­al­nej wal­ce. Bez względu na to, ile ten ko­leś rze­czy­wi­ście ma na kon­cie, to sta­ry we­te­ran, pro­fe­sjo­na­li­sta.

– Za­wo­do­wiec nie wy­sy­ła­łby przez ra­dio drwi­ących wia­do­mo­ści, Andy. – Carl­sen skwi­to­wał to wzru­sze­niem ra­mion.

– To nie jest drwi­na, Val­de­mar. – Ka­mi­ński wska­zał pal­cem ekran lap­to­pa. – To jest wy­zwa­nie. ■

Rozdział 2

Miejsce:

10 km na wschód od wioski Badme, granica etiopsko-erytrejska

Data:

01.07.2014

Czas lokalny:

06.05

Współrzędne:

N 14°43’, E 38°1’

Wysokość względna:

2700 stóp

Na­past­ni­cy umy­ka­li na pó­łnoc­ny wschód. Ka­mi­ński wi­dział ich ma­szy­ny – dwa sza­re punk­ci­ki prze­su­wa­jące się na tle rdza­wej zie­mi. Pędzi­li, jak­by od tego za­le­ża­ło ich ży­cie. Nie my­li­li się.

Szan­se na uciecz­kę mie­li ni­kłe. Su-22 Fit­ter nie był w sta­nie prze­ła­mać ba­rie­ry dźwi­ęku, a F-16 na­jem­ni­ków już w tej chwi­li le­cia­ły z pręd­ko­ścią je­den i dwie dzie­si­ąte ma­cha. Przy tej wy­so­ko­ści było to nie­mal ty­si­ąc czte­ry­sta ki­lo­me­trów na go­dzi­nę pręd­ko­ści na­ziem­nej. Na­wet bio­rąc pod uwa­gę znacz­ną od­le­gło­ść mi­ędzy zwie­rzy­ną a po­ści­giem, Po­lak sza­co­wał, że do­pad­ną Fit­te­ry w ci­ągu na­stęp­nych sze­śćdzie­si­ęciu se­kund.

Po­ja­wie­nie się Su-22 było pew­nym za­sko­cze­niem. Od po­nad dwóch ty­go­dni ro­syj­scy na­jem­ni­cy ze Spar­ta­ku­sa nie da­wa­li zna­ku ży­cia. Ka­mi­ński uwa­żał, że po ci­ężkich ba­tach, ja­kie do­sta­li od my­śliw­ców Air­Sec, Ro­sja­nie po pro­stu zwi­nęli ma­nat­ki i wró­ci­li do So­ma­lii. Oka­za­ło się jed­nak, że się my­lił. Tuż przed świ­tem para Su-22 za­ata­ko­wa­ła kon­wój z za­opa­trze­niem dla jed­no­stek fron­to­wych. Za­nim nad­ci­ągnęła po­spiesz­nie po­de­rwa­na po­moc z Air­spa­ce Se­cu­ri­ty, z ko­lum­ny po­jaz­dów zo­sta­ły tyl­ko pło­nące szcząt­ki.

Wy­gląda­ło jed­nak na to, że Ro­sja­nie zbyt dłu­go za­ba­wi­li nad po­lem wal­ki. Za­miast szyb­ko uciec po uniesz­ko­dli­wie­niu celu, zmar­no­wa­li ład­nych kil­ka mi­nut na ostrze­li­wa­nie nie­do­bit­ków. Te­raz mie­li za­pła­cić za swo­ją nie­roz­sąd­ną żądzę krwi.

Ro­sja­nie pędzi­li tak szyb­ko, na ile po­zwa­la­ły im sa­mo­lo­ty, a jed­nak od­le­gło­ść zmniej­sza­ła się z ka­żdą se­kun­dą. Ka­mi­ński w du­chu przy­go­to­wy­wał się do wal­ki. Ser­ce wa­li­ło mu jak mło­tem, ad­re­na­li­na nie­mal od­bie­ra­ła zdol­no­ść trze­źwe­go my­śle­nia. Upo­rczy­wa myśl nie da­wa­ła się wy­rzu­cić z gło­wy: miał przed sobą dwa śmiesz­nie ła­twe cele. Gdy­by je znisz­czył, zo­sta­łby asem. Taka oka­zja mo­gła się już nie po­wtó­rzyć. Pa­mi­ętał sło­wa Fle­min­ga o nie­bez­pie­cze­ństwie zwi­ąza­nym z tą ry­wa­li­za­cją, lecz nie po­tra­fił po­wstrzy­mać pod­nie­ce­nia.

F-16 po­wo­li za­częły wcho­dzić w za­si­ęg strza­łu z AIM-9. Prze­ciw­ni­cy mu­sie­li to za­uwa­żyć. Naj­pierw je­den, po­tem dru­gi Su-22 sze­ro­ką becz­ką sto­czył się w stro­nę zie­mi, ko­ńcząc ma­newr tuż nad jej po­wierzch­nią, we­wnątrz stro­mej do­li­ny wy­schni­ętej rze­ki. Ka­mi­ński był pe­łen po­dzi­wu dla pre­cy­zji pi­lo­tów. Wy­rów­na­li przy oko­ło czte­rech me­trach wy­so­ko­ści, tak ni­sko, że z zie­mi wzbił się tu­man rdza­we­go pyłu. Strzał z Si­de­win­de­ra stał się te­raz pro­ble­ma­tycz­ny. Ska­ły na kra­wędzi do­li­ny co chwi­la za­sła­nia­ły cele, zry­wa­jąc kon­takt. Gło­wi­ce ra­kiet z en­tu­zja­stycz­ne­go, pe­łne­go pod­nie­ce­nia, pul­su­jące­go pi­sku prze­cho­dzi­ły na ni­ższy ton, pe­łen za­wo­du i smut­ku, gdy tra­ci­ły z oczu cel.

Su-22 nie mo­gły jed­nak uciec. Wla­tu­jąc w do­li­nę, sta­wa­ły się jesz­cze ła­twiej­sze do do­go­nie­nia. Ka­mi­ński od­bił lek­ko w lewo, by ści­ąć łuk ko­ry­ta rze­ki i zy­skać kil­ka cen­nych se­kund. Na­ło­żył ce­low­nik dzia­łka w miej­sce, w któ­rym za chwi­lę mie­li po­ja­wić się wy­la­tu­jący zza za­krętu Ro­sja­nie, i za­ma­rł w ocze­ki­wa­niu.

Wła­śnie wte­dy ogar­nęła go fala nie­po­ko­ju. Nie po­tra­fił roz­po­znać jego źró­dła. Był sku­pio­ny na ce­low­ni­ku dzia­łka i ocze­ki­wa­niu na po­ja­wie­nie się celu. Dra­żni­ła go myśl, że coś go roz­pra­sza w tak istot­nym mo­men­cie. Z nie­wia­do­me­go po­wo­du gdzieś na skra­ju świa­do­mo­ści krąży­ło mu po gło­wie pew­ne na­zwi­sko. Re­ade Til­ley. Re­ade Til­ley. Re­ade Til­ley. Nie­po­kój nie ustępo­wał.

– Co­bra, sta­tus – rzu­cił szyb­ko.

– Pi­ra­te, wszyst­ko gra – pa­dła od­po­wie­dź.

Ka­mi­ński po­wi­nien się uspo­ko­ić, jed­nak Re­ade Til­ley nie chciał wy­le­cieć mu z gło­wy. Coś było nie tak. Cho­dzi­ło o ton gło­su Ne­di­vie­go. Był wy­mu­szo­ny, śmier­tel­nie po­wa­żny, sku­pio­ny. Do­pie­ro po chwi­li Ka­mi­ński zo­rien­to­wał się, co to ozna­cza. Tar­gnęła nim fala ad­re­na­li­ny.

Set­ka na wpół ufor­mo­wa­nych my­śli prze­mknęła mu w ułam­ku se­kun­dy przez gło­wę. Re­ade Til­ley… Ne­di­vi skon­cen­tro­wa­ny… Ce­lu­je… Re­ade Til­ley… Ob­ser­wa­cja… Ła­twy cel… Zbyt ła­twy… Re­ade Til­ley… Za­cząt­ki my­śli nie mia­ły sen­su, ale ze­bra­ne wszyst­kie ra­zem wy­sła­ły do świa­do­mo­ści Ka­mi­ńskie­go je­den, wspól­ny sy­gnał. Pu­łap­ka!

– Od­bij!!! – ryk­nął ile sił w płu­cach.

Szarp­nął za ste­ry z ca­łych sił. Sa­mo­lot wy­rwał w górę i w pra­wo, jesz­cze za­nim pi­lot za­ko­ńczył swój na­gły roz­kaz. An­drzej nie był w sta­nie stwier­dzić, czy Ne­di­vi za­re­ago­wał, nie miał ani ułam­ka se­kun­dy, by spoj­rzeć w dół. Prze­ci­ąże­nie wy­wo­ła­ne gwa­łtow­nym zwro­tem przy tak ogrom­nej pręd­ko­ści na­tych­miast wy­du­si­ło mu od­dech z płuc i nie­mal po­zba­wi­ło przy­tom­no­ści. Oszo­ło­mio­ny, prze­cze­sy­wał go­rącz­ko­wo wzro­kiem prze­strzeń w po­szu­ki­wa­niu za­gro­że­nia. Mimo że znaj­do­wał się na skra­ju omdle­nia, nie od­da­wał ste­ru.

Za­uwa­żył je, kie­dy wy­kręcił już nie­mal w stro­nę sło­ńca. Dwa nur­ku­jące MiG-i, od­wró­co­ne brzu­cha­mi do sie­bie. Ka­mi­ński zi­gno­ro­wał od­wró­co­ne­go w jego stro­nę spodem, wbił wzrok w tego z le­wej, któ­ry naj­wy­ra­źniej brał go właś­nie na cel.

Śmi­gnęli w od­le­gło­ści nie wi­ęk­szej niż dwa­dzie­ścia me­trów od sie­bie, ka­bi­na w ka­bi­nę. Pręd­ko­ść mi­ja­nia mu­sia­ła wy­no­sić wi­ęcej niż dwa ty­si­ące ki­lo­me­trów na go­dzi­nę, po­nad pi­ęćset me­trów na se­kun­dę, jak kula z ka­ra­bi­nu, a jed­nak ob­raz wy­pa­lił się na siat­ków­kach Ka­mi­ńskie­go ni­czym pod­czas bły­sku pio­ru­na w nocy. Zo­ba­czył twarz pi­lo­ta MiG-a tak wy­ra­źnie, jak­by oglądał ją na zdjęciu. Otrząsnął się z szo­ku uła­mek se­kun­dy pó­źniej, gdy szarp­ni­ęcie fali ude­rze­nio­wej tak bli­skiej mi­jan­ki rzu­ci­ło Czwór­ką na tyle moc­no, że trza­snął he­łmem w owiew­kę. Po chwi­li coś po­trząsnęło jego F-16 z taką siłą, że An­drzej z nie­po­ko­jem prze­bie­gł wzro­kiem po przy­rządach. Do­pie­ro po chwi­li zro­zu­miał, że wle­ciał w stru­gi wy­lo­to­we agre­so­rów.

Nie od­wró­cił zwro­tu. Chciał unik­nąć we­jścia w no­ży­ce z ata­ku­jącym MiG-iem. Zde­cy­do­wał się po­sze­rzyć od­le­gło­ść mi­ędzy ma­szy­na­mi. Przy ta­kiej pręd­ko­ści mi­ja­nia ra­czej nie było mowy o po­now­nym zwar­ciu. W kil­ka se­kund sa­mo­lo­ty od­da­li­ły się o parę ki­lo­me­trów. Po­czuł ude­rze­nie ad­re­na­li­ny, gdy w ko­ńcu stra­cił kon­takt wzro­ko­wy.

– Co­bra? – spy­tał, pil­nu­jąc, by w gło­sie nie było śla­du pa­ni­ki.

– An­gels zero se­ven, kurs je­den–dzie­wi­ęć–zero. Po­zy­cja…

– W po­rząd­ku, mam cię – prze­rwał mu An­drzej.

– Cele od­la­tu­ją na pó­łnoc, nie wzna­wia­ją ata­ku – dał znać Ne­di­vi.

Po­lak nie od­po­wie­dział. Przed ocza­mi cały czas miał ob­raz pędzące­go MiG-a 29. Za­bra­kło pi­ęciu, może sze­ściu stop­ni, by na­past­nik ro­ze­rwał go na strzępy se­rią z trzy­dzie­sto­mi­li­me­tro­we­go dzia­łka. Była to kwe­stia set­nych części se­kun­dy. Za­mro­żo­ny ni­czym po­wi­dok ob­raz mi­ja­ne­go sa­mo­lo­tu nie zni­kał mu z gło­wy. Wi­dział wro­gie­go pi­lo­ta tak wy­ra­źnie, że pa­mi­ętał ko­lor jego oczu. Le­ciał z ma­ską tle­no­wą, ale przy­łbi­cę he­łmu miał od­sło­ni­ętą. Nie­zwy­kłe, sta­lo­wo­sza­re oczy Ery­trej­czy­ka ostro kon­tra­sto­wa­ły z jego nie­mal czar­ną skó­rą. Pa­trzył pro­sto na Ka­mi­ńskie­go. Mimo na­pi­ęcia wal­ki, re­al­ne­go nie­bez­pie­cze­ństwa i wy­si­łku wy­ni­ka­jące­go z ostre­go ma­new­ru spoj­rze­nie prze­ciw­ni­ka było pe­łne spo­ko­ju. Ude­rzy­ło to An­drze­ja bar­dziej niż świa­do­mo­ść, jak bli­sko zna­la­zł się śmier­ci. Czło­wiek, któ­ry go za­ata­ko­wał, miał spoj­rze­nie Fio­do­ra Je­miel­ja­nien­ki, po­tra­fi­ące ode­brać pew­no­ść sie­bie na­wet naj­bar­dziej uty­tu­ło­wa­ne­mu prze­ciw­ni­ko­wi. Bił z nie­go bez­gra­nicz­ny spo­kój po­łączo­ny z chłod­ną kal­ku­la­cją.

– Tu Bi­len z Ery­trej­skich Sił Po­wietrz­nych. Splash-two. – Te­raz Ka­mi­ński mógł już do­pa­so­wać twarz do bez­cie­le­sne­go gło­su, któ­ry prze­śla­do­wał go przez ostat­nie dni. Wąt­pli­wo­ści co do ist­nie­nia ery­trej­skie­go asa wła­śnie się roz­wia­ły. Kłót­nię o to, czy ma on wi­ęcej szczęścia, czy umie­jęt­no­ści, rów­nież mo­żna było za­ko­ńczyć. Spo­tkał Bi­le­na. To cud, że przy tym nie zgi­nął.

Miejsce:

8 km na wschód od wioski Shambuko, granica etiopsko-erytrejska

Data:

01.07.2014

Czas lokalny:

06.06

Współrzędne:

N 14°52’, E 38°0’

Wysokość względna:

6350 stóp

Ka­pi­tan Akli­lu po­wta­rzał w gło­wie prze­bieg star­cia, od po­cząt­ku do ko­ńca, w kó­łko. Nie po­tra­fił po­wie­dzieć, w któ­rym mo­men­cie po­pe­łnił błąd. Nie­po­ko­iło go to. Od razu wie­dział, że cały plan jest tro­chę zbyt gru­by­mi ni­ćmi szy­ty, by tak do­świad­cze­ni pi­lo­ci jak na­jem­ni­cy z Air­spa­ce Se­cu­ri­ty dali się zła­pać, ale to pierw­sze star­cie mia­ło być tyl­ko czy­mś w ro­dza­ju spraw­dze­nia sił, wy­czu­cia prze­ciw­ni­ka. Kie­dy na­jem­ni­cy rze­czy­wi­ście po­łk­nęli przy­nętę, ka­pi­tan po­my­ślał, że ich prze­ce­nił. Te­raz nie był już tego taki pe­wien.

Sto­so­wał ten for­tel już wie­le razy, w ró­żnych od­mia­nach i wa­rian­tach, i do tej pory ni­g­dy się na nim nie za­wió­dł. Albo uda­wa­ło mu się ze­strze­lić prze­ciw­ni­ka, albo spro­wa­dzić go do głębo­kiej de­fen­sy­wy i zmu­sić do uciecz­ki. W ten spo­sób strącił czte­ry sa­mo­lo­ty, je­śli mo­żna było uznać wal­kę sprzed dwóch dni za im­pro­wi­zo­wa­ną wer­sję tej wła­śnie tak­ty­ki, a dal­sze pięć uszko­dził lub prze­gnał gdzie pieprz ro­śnie, nie ma­jąc już wi­ęcej amu­ni­cji. Ka­pi­tan na­zy­wał to węd­ko­wa­niem. Za­sa­da była pro­sta. Wy­sta­wia­ło się przy­nętę i cze­ka­ło na po­ja­wie­nie się dra­pie­żni­ków. Kie­dy prze­ciw­ni­cy wy­kry­wa­li zwie­rzy­nę, wpa­da­li w amok i ru­sza­li do ata­ku, tak skon­cen­tro­wa­ni na celu, że mo­żna było mó­wić o wi­dze­niu tu­ne­lo­wym. Wte­dy on ude­rzał na nich z góry jak so­kół na my­szy.

Tym ra­zem sta­ło się ina­czej, a ka­pi­tan nie wie­dział, co ta­kie­go zro­bił źle. Im dłu­żej to ana­li­zo­wał, tym bar­dziej utwier­dzał się w prze­ko­na­niu, że nie po­pe­łnił błędu. A mimo to plan za­wió­dł. Zu­pe­łnym przy­pad­kiem pod­czas pierw­sze­go star­cia z so­ma­lij­ski­mi na­jem­ni­ka­mi Akli­lu od razu na­tknął się na ich słyn­ne­go asa. Nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści.

Był pe­wien, że ata­ko­wa­li nie­zau­wa­że­ni. Skrzy­dło­wy tego asa nie wy­krył ich MiG-ów, gdy usta­wia­ły się w po­zy­cji do ata­ku, tym bar­dziej więc nie mógł do­strzec, jak ata­ko­wa­ły od stro­ny sło­ńca. Pro­wa­dzący, ten z nu­me­rem czte­ry na ogo­nie, zo­rien­to­wał się jed­nak w sy­tu­acji. W ostat­niej chwi­li, ale jed­nak. To on zwie­trzył pu­łap­kę, nie skrzy­dło­wy. Prze­rwał atak i od­bił o uła­mek se­kun­dy wcze­śniej. Mu­siał być sku­pio­ny na po­ści­gu, skon­cen­tro­wa­ny na celu, a i tak ja­ki­mś nie­zro­zu­mia­łym spo­so­bem wy­czuł za­gro­że­nie.

Szó­sty zmy­sł, po­my­ślał Akli­lu. Nie po­tra­fił ina­czej tego wy­tłu­ma­czyć. Znał parę osób ob­da­rzo­nych po­dob­nym da­rem. To była nie­mal nad­przy­ro­dzo­na zdol­no­ść. Przy­po­mniał so­bie jed­ne­go z ko­le­gów z jed­nost­ki z cza­sów mło­do­ści, mi­strza jiu-jit­su. Nie dało się go zła­pać za szy­ję. Ko­le­dzy co parę dni pró­bo­wa­li przy­ła­pać go na chwi­li nie­uwa­gi i przy­du­sić, ale ni­g­dy się to nie uda­wa­ło. Nie mia­ło zna­cze­nia, że na­past­nik za­kra­dał się nie­zau­wa­żo­ny i ata­ko­wał bez naj­mniej­sze­go ostrze­że­nia. Za ka­żdym ra­zem fa­cet cho­wał gło­wę jak żółw, chro­ni­ąc tcha­wi­cę, jesz­cze za­nim na­past­nik w ogó­le zdążył do­mknąć chwyt. Któ­re­goś razu spró­bo­wa­li go za­sko­czyć, gdy drze­mał na krze­śle, rów­nież bez po­wo­dze­nia. Ten na­jem­nik mu­siał mieć ja­kiś po­dob­ny me­cha­nizm obron­ny. Ka­pi­tan ni­g­dy w ży­ciu nie wi­dział in­stynk­tow­ne­go dzia­ła­nia, któ­re by­ło­by rów­nie szyb­kie i rów­nie traf­ne.

Nie było w tym żad­nej ma­gii. Akli­lu do­sko­na­le to ro­zu­miał. Po pro­stu nie­któ­rzy lu­dzie byli w sta­nie usły­szeć wy­sy­ła­ne przez podświa­do­mo­ść sy­gna­ły zło­żo­ne ze strzęp­ków prze­oczo­nych in­for­ma­cji. Wi­ęk­szo­ść była głu­cha na tego typu pod­po­wie­dzi, ale część po­tra­fi­ła ich słu­chać. Sam uwa­żał się za jed­ną z ta­kich osób. Mimo wszyst­ko re­ak­cja na­jem­ni­ka da­le­ce prze­wy­ższa­ła wszyst­ko, cze­go mógł się spo­dzie­wać po so­bie sa­mym. Ten pi­lot nie tyl­ko zo­rien­to­wał się w nie­bez­pie­cze­ństwie, ale też in­stynk­tow­nie wy­czuł kie­ru­nek, z któ­re­go ono nad­ci­ąga­ło. Wy­kręcił pro­sto w sło­ńce. Skąd wie­dział? Atak mógł nad­la­ty­wać z do­wol­nej stro­ny, a jed­nak on bez­błęd­nie wy­brał wła­ści­wy kie­ru­nek, choć nie miał na­wet ułam­ka se­kun­dy na ze­bra­nie my­śli. Dru­gi pi­lot na przy­kład od­bił w prze­ciw­nym kie­run­ku i gdy­by nie brak do­świad­cze­nia po­rucz­ni­ka Se­me­re, któ­ry fa­tal­nie prze­strze­lił, by­łby już tru­pem.

Ta­kie­go ob­ro­tu spra­wy Akli­lu nie prze­wi­dział. Sto­so­wał tak­ty­kę węd­ko­wa­nia od daw­na. Cza­sem uda­wa­ło się znisz­czyć cel, za­nim w ogó­le zdał on so­bie spra­wę z za­gro­że­nia, in­nym ra­zem po­trzeb­ny był dłu­gi po­ścig. Ka­żda wal­ka prze­bie­ga­ła ina­czej, za­wsze był jed­nak ja­kiś wspól­ny mia­now­nik. Prze­ciw­nik albo gi­nął od razu, albo zo­sta­wał zmu­szo­ny do de­spe­rac­kiej wal­ki o ży­cie. Ten na­jem­nik nie sta­rał się go jed­nak zgu­bić. On ob­ró­cił się pro­sto na nie­go. Gdy­by za­czął ma­newr chwil­kę wcze­śniej, to Akli­lu zna­la­zł­by się na ce­low­ni­ku.

„Gdy prze­ciw­nik sie­dzi ci na szó­stej, nie myśl, jak go strącić z ogo­na. Myśl o tym, jak go za­bić!” – zwy­kł ma­wiać je­den z ro­syj­skich in­struk­to­rów ka­pi­ta­na wie­le lat temu w mo­skiew­skiej aka­de­mii. Akli­lu miał te­raz świet­ny przy­kład, jak traf­ne były to sło­wa. Zdał so­bie spra­wę z tego, że po­je­dy­nek z asem na­jem­ni­ków może oka­zać się naj­trud­niej­szym wy­zwa­niem w jego ka­rie­rze. Ni­g­dy wcze­śniej nie spo­tkał rów­nie agre­syw­ne­go pi­lo­ta.

– Bi­len, zmar­no­wa­łem sy­tu­ację – ode­zwał się przez ra­dio po­rucz­nik Se­me­re. Sły­chać było, że jest z sie­bie bar­dzo nie­za­do­wo­lo­ny. – Prze­pra­szam.

Ka­pi­tan wzru­szył ra­mio­na­mi. Nie mógł li­czyć na inny wy­nik star­cia, sko­ro nie miał wła­ści­wie w ogó­le cza­su na za­po­zna­nie się z po­rucz­ni­kiem i jego sty­lem la­ta­nia. Przy­sła­no go do 5 Eska­dry My­śliw­skiej po pa­mi­ęt­nym dniu dwu­dzie­ste­go dzie­wi­ąte­go czerw­ca, spe­cjal­nie jako skrzy­dło­we­go dla Akli­lu. Se­me­re był już dość sław­ny, mimo mło­de­go wie­ku. Po­wszech­nie uwa­ża­no go za naj­lep­sze­go pi­lo­ta sił po­wietrz­nych, a w ka­żdym ra­zie naj­lep­sze­go akro­ba­tę. Fi­gu­ry, ja­kie po­tra­fił wy­ko­nać, przy­pra­wia­ły o za­wrót gło­wy. Akli­lu przy­zna­wał w du­chu, że sam nie da­łby rady utrzy­mać kon­tro­li nad ma­szy­ną, któ­ra teo­re­tycz­nie znaj­do­wa­ła się da­le­ko poza gra­ni­cą prze­ci­ągni­ęcia. Se­me­re był pod tym względem swe­go ro­dza­ju ar­ty­stą. Do­wódz­two po­sta­no­wi­ło stwo­rzyć z nich parę, dwój­kę za­bój­ców, obar­czo­nych mi­sją spe­cjal­ną znisz­cze­nia my­śliw­ców Air­spa­ce Se­cu­ri­ty. Po­my­sł ka­pi­tan uwa­żał za traf­ny, bra­ko­wa­ło jed­nak cza­su, by zgrać się z part­ne­rem.

Z po­cząt­ku Akli­lu był na­sta­wio­ny do Se­me­re dość scep­tycz­nie. Nie był za­do­wo­lo­ny. Chciał do­stać no­żow­ni­ka, ulicz­ne­go za­dy­mia­rza, a tym­cza­sem przy­dzie­lo­no mu ba­let­mi­strza. Kunszt po­rucz­ni­ka mógł je­dy­nie po­dzi­wiać, z do­świad­cze­nia wie­dział jed­nak, iż wal­kę po­wietrz­ną wy­gry­wa się ra­czej agre­sją i bru­tal­no­ścią niż fi­ne­zją. Szyb­ko jed­nak prze­ko­nał się do Se­me­re. Chło­pak oka­zał się by­stry, czuj­ny oraz, co ka­pi­tan uwa­żał za naj­wa­żniej­sze, od­wa­żny.

– Nic nie szko­dzi. Prze­ćwi­czy­my to jesz­cze nie raz – od­po­wie­dział po­rucz­ni­ko­wi. – Na od­pra­wie po­ka­żę ci do­kład­nie, w któ­rym mo­men­cie da­łeś się na­brać na zwód i jak tego unik­nąć w przy­szło­ści. To nie two­ja wina, po pro­stu pi­lo­tów tej kla­sy bar­dzo trud­no jest za­sko­czyć.

– To był ten as, praw­da?

– Tak my­ślę.

– Ależ on szyb­ko za­re­ago­wał!

Ka­pi­tan nie od­po­wie­dział, ale przy­tak­nął bez sło­wa. Kie­dy ata­ko­wa­li, mu­sie­li…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej