Książę szpiegów - Elizabeth Camden - ebook

Książę szpiegów ebook

Elizabeth Camden

4,2

Opis

Luke Delacroix, uroczy bywalec waszyngtońskich salonów, nie stroni od ryzyka i nowych wyzwań. W swoich dziennikarskich publikacjach śledzi prace Kongresu, a potajemnie chce storpedować ponowne uzyskanie mandatu przez Clyde’a Magrudera.

Sytuacja komplikuje się, gdy poznaje jego błyskotliwą córkę Marianne, która jako rządowy fotograf ma wstęp do miejsc nieosiągalnych dla zwykłych śmiertelników. Ta znajomość zapoczątkuje niebezpieczną grę. Rodziny Marianne i Luke’a dzielą trzy pokolenia wrogości, a zawieszenie broni już teraz wydaje się naiwnym marzeniem. Gdy działalność Luke’a wywoła polityczny huragan, zakazana miłość upomni się o poważne odpowiedzi na najtrudniejsze pytania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 422

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (21 ocen)
11
5
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cathy_Parr

Całkiem niezła

Może być ale poziom dramatozy i egzaltacji przebija część poprzednią. A to naprawdę fajny pomysł na fabułę. Mogli być więcej ikry i życia.
00
zbyszekpokrzywa

Nie oderwiesz się od lektury

Super! 😁
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:
The Prince of Spies (Hope and Glory #3)
Au­tor: 
Do­ro­thy Mays
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Mag­da­lena Pe­ter­son
Re­dak­cja: 
Bry­gida Grze­sik
Ko­rekta: 
Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest
Do­mi­nika Wilk
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
ISBN 978-83-66977-47-1
Co­ver de­sign by Jen­ni­fer Par­ker
Co­ver pho­to­gra­phy by Mike Ha­ber­mann Pho­to­gra­phy, LLC
Vec­tors by star­line / Fre­epik.com
Car­riage by Randy Fath / Unsplash.com
© 2021 by Do­ro­thy Mays by Be­thany Ho­use Pu­bli­shers,
a di­vi­sion of Ba­ker Pu­bli­shing Group, Grand Ra­pids, Mi­chi­gan, 49516, U.S.A.
© 2022 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2022, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Read Me
Książkę wy­dru­ko­wano na pa­pie­rze Ecco Book cream 2,0 70 g/m2 
do­star­czo­nym przez An­ta­lis Po­land sp. z o.o.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, 
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, 
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

1

Sty­czeń 1902

Ma­rianne we­szła jesz­cze da­lej na za­mar­z­niętą rzekę, mimo że lu­dzie ją przed tym prze­strze­gali.

– Niech pani tego nie robi! – krzyk­nął ktoś. – Za­ła­mie się pod pa­nią lód!

Kilku in­nych ga­piów na­wo­ły­wało, żeby wró­ciła, ale ona nie po­tra­fiła zi­gno­ro­wać ża­ło­snego wy­cia Ban­dyty, owczarka szkoc­kiego, który wpadł do wody. Pies nie był w sta­nie wy­do­stać się o wła­snych si­łach. Ma­rianne spę­dziła już mę­czące pięć mi­nut na na­wo­ły­wa­niu go, żeby wy­szedł. Zwie­rzę pró­bo­wało się wy­gra­mo­lić, ale za każ­dym ra­zem, kiedy już się wy­da­wało, że to zrobi, ko­lejny frag­ment lodu się odła­my­wał i pies po­now­nie wpa­dał do wody.

Ma­rianne ostroż­nie po­ru­szała się po lo­dzie na czwo­ra­kach, a mróz szybko prze­nik­nął przez jej cien­kie skó­rzane rę­ka­wiczki.

– Je­śli lód nie może utrzy­mać psa, nie utrzyma też pani! – krzyk­nął ktoś z brzegu.

Może i było to prawdą, ale ona znała ten od­ci­nek rzeki Po­to­mac le­piej niż więk­szość miesz­kań­ców mia­sta, któ­rzy spa­ce­ro­wali wzdłuż tej nie­ty­powo ukształ­to­wa­nej od­nogi w sa­mym sercu Wa­szyng­tonu. Fo­to­gra­fo­wała to miej­sce ze­szłej wio­sny. Była wtedy ubrana w wo­dery i cho­dziła po pły­ciź­nie, żeby zro­bić zdję­cia dla De­par­ta­mentu Za­so­bów We­wnętrz­nych. Więk­sza część la­guny była płytka, a je­dyne głęb­sze miej­sce znaj­do­wało się po­środku, tam, gdzie Ban­dyta wpadł do wody. Lód pod Ma­rianne był praw­do­po­dob­nie głę­boko za­mar­z­nięty.

Praw­do­po­dob­nie. Je­śli za­czę­łaby się zbyt długo nad tym za­sta­na­wiać, mógłby ją spa­ra­li­żo­wać strach. Po­ło­żyła się więc na lo­dzie i od­py­cha­jąc się sto­pami, prze­su­wała się w kie­runku psa.

– Cio­ciu Ma­rianne, złap go, pro­szę! – Sam był je­dyną osobą spo­śród kil­ku­na­stu sto­ją­cych na brzegu, która za­chę­cała ją, żeby po­su­wać się do przodu. Który dzie­wię­cio­la­tek nie ko­chał swo­jego psa? Mu­siała przy­naj­mniej spró­bo­wać ura­to­wać Ban­dytę. Je­dy­nym na­rzę­dziem, ja­kie miała, była sieć ry­backa, którą ktoś po­rzu­cił na brzegu. Rzu­ciła ją w kie­runku psa i miała na­dzieję, że to po­może jej go wy­cią­gnąć.

Szczę­kała zę­bami. Czy to było z zimna, czy ze stra­chu? Pew­nie z obu po­wo­dów. War­stwa śniegu znaj­du­jąca się na lo­dzie po­zwa­lała jej peł­znąć da­lej do przodu.

Na­gle w tłu­mie ode­zwał się mę­ski głos, wy­róż­nia­jący się spo­śród in­nych.

– Luke, nie bądź głupi!

– Pro­szę pana – bła­gał Sam. – Niech pan po­może cioci Ma­rianne ura­to­wać mo­jego psa!

Za­ry­zy­ko­wała spoj­rze­nie przez ra­mię i ucie­szyła się na wi­dok męż­czy­zny, który wszedł na lód. Nie chciała tego ro­bić sama, ale nikt inny nie był chętny do po­mocy.

– Nie są­dzę, że lód utrzyma nas oboje – krzyk­nęła do niego drżą­cym z zimna gło­sem.

– Utrzyma, tam, gdzie pani te­raz jest – od­parł, po czym po­ło­żył się na brzu­chu. Ode­pchnął się mocno od słupka wy­sta­ją­cego spod lodu i szyb­kim ru­chem prze­su­nął się w jej kie­runku po za­mar­z­nię­tym ka­nale.

Jaki przy­stoj­niak. Czarne włosy, ciemne oczy, a twarz oży­wiona od stra­chu i eks­cy­ta­cji. Wkrótce zna­lazł się przy niej, a jego od­dech two­rzył białe ob­łoczki.

– Jak się masz, cio­ciu Ma­rianne! – ode­zwał się. Le­żeli obok sie­bie na lo­dzie. Do­syć dziwny spo­sób na pierw­sze spo­tka­nie.

– Ostroż­nie – prze­strze­gła. – Woda jest głęb­sza około metr stąd. Lód nie utrzyma nas obojga.

– Wiem – od­parł. – Niech mi pani poda sieć.

– Na pewno? Je­stem lżej­sza. Może le­piej, je­śli ja to zro­bię.

Przyj­rzał się jej. Oby­dwoje mieli na so­bie dłu­gie weł­niane płasz­cze, rę­ka­wiczki i wy­so­kie buty, ale on był od niej znacz­nie wyż­szy.

– Ktoś z nas praw­do­po­dob­nie skoń­czy w wo­dzie – stwier­dził. – Pani suk­nia może być pro­ble­ma­tyczna. Ja dam so­bie radę.

– Nie są­dzę, że to bez­pieczne. – Jej zęby po­now­nie za­częły szczę­kać.

– Oczy­wi­ście, że to nie­bez­pieczne. – Uśmiech­nął się. – Niech mi pani da sieć.

– Luke, na­tych­miast wra­caj na brzeg! – ode­zwał się roz­gnie­wany głos, ale on na­wet się nie obej­rzał.

– Pro­szę się nim nie przej­mo­wać – po­wie­dział. – To tylko mój star­szy brat, Gray. Starsi bra­cia są od tego, żeby się mar­twić.

Za­śmiała się lekko.

– Coś o tym wiem. Pro­szę, tu jest sieć. Je­śli uda się panu prze­su­nąć jesz­cze tro­chę, może ją pan rzu­cić psu.

Ski­nął głową, ale za­miast wziąć od niej sieć, zła­pał ją za rękę i uści­snął.

– To jest nie­zła przy­goda, nie są­dzi pani?

– Prawdę mó­wiąc, je­stem tro­chę prze­ra­żona – przy­znała.

– Ja też.

Dziwne. Bał się, ale mimo to wy­da­wał się być w eu­fo­rycz­nym na­stroju. Spoj­rzeli so­bie w oczy i mimo że mieli na dło­niach rę­ka­wiczki, po­czuli, jakby prze­pły­nął mię­dzy nimi prąd.

– Luke! – po­now­nie krzyk­nął z brzegu Gray. – Lód cię nie utrzyma. Mu­si­cie oboje wró­cić. Ktoś po­słał po łódź!

Pies już nie skom­lał. Le­dwo się po­ru­szał, za­le­d­wie tyle, żeby utrzy­mać pysk po­nad po­wierzch­nią wody. Ma­rianne spoj­rzała Luke’owi w oczy. Wy­co­fa­nie się by­łoby roz­sądne, ale za­szła już za da­leko, żeby za­wró­cić.

– Ban­dyta nie do­czeka do przy­pły­nię­cia ło­dzi – stwier­dziła.

– Wiem. Niech mi pani da tę sieć, to po niego pójdę. Pro­szę mi ży­czyć po­wo­dze­nia, Ma­rianne.

Po tych sło­wach za­czął się prze­su­wać do przodu. Po­ważny męż­czy­zna na brzegu na­dal wy­krzy­ki­wał prze­strogi, ale inni zgro­ma­dzeni do­pin­go­wali Luke’a. Za­czął się po­ru­szać w stronę głęb­szej czę­ści za­toki, gdzie lód nie był już tak twardy. Dało się sły­szeć chrup­nię­cie, a on za­trzy­mał się, po­mimo że od psa dzie­liło go kilka me­trów. Sieć po­zwo­li­łaby mu się­gnąć może jesz­cze na pół­tora me­tra, jed­nak nie wię­cej. Po chwili po­now­nie za­czął się po­su­wać do przodu. Ban­dyta wy­czuł, że nad­cho­dzi po­moc, i zwięk­szył sta­ra­nia. Się­gnął łapą lodu i pró­bo­wał wyjść.

Ode­zwały się dźwięki ko­lej­nych pęk­nięć, prze­szy­wa­jące po­wie­trze jak ude­rze­nia bi­cza. Kra­wędź ta­fli się za­chwiała, po czym zo­stała za­lana przez wodę, która chlu­snęła Luke’owi w twarz lo­do­watą falą. Ten spo­koj­nie rzu­cił sieć w stronę psa i za­cze­pił nią o jego go­rącz­kowo po­ru­sza­jące się łapy. Za­czął za nią cią­gnąć, ale lód za­ła­mał się i Luke wpadł do rzeki.

Z gar­dła Ma­rianne wy­do­był się krzyk. Luke zna­lazł się pod po­wierzch­nią, ale w ciągu kilku se­kund wy­nu­rzył głowę, po czym sil­nym ru­chem we­pchnął psa na lód. Ga­pie wi­wa­to­wali, kiedy Ban­dyta chwiej­nym kro­kiem ru­szył w kie­runku lądu.

Męż­czy­zna wciąż był w wo­dzie i po­trze­bo­wał po­mocy. Rzu­cił sieć do Ma­rianne, ale na­dal trzy­mał jej ko­niec. Się­gnęła po nią, wrzesz­cząc z wście­kło­ści, po­nie­waż bra­ko­wało jej za­le­d­wie kilku cen­ty­me­trów. Wstrzy­mała od­dech i lekko prze­su­nęła się do przodu. Bała się, że lód się za­ła­mie, ale twarz Luke’a była aż biała z bólu. Przy­bli­żyła się jesz­cze tro­chę, wy­su­nęła da­lej rękę i zdo­łała owi­nąć palce wo­kół oka sieci.

– Mam ją! – krzyk­nęła. Po­cią­gnęła za sieć, ale nie dała rady wy­cią­gnąć męż­czy­zny.

– Niech się pani trzyma! Idziemy!

Gdzieś z tyłu usły­szała po­nury głos. Brat Luke’a prze­su­wał się na brzu­chu po lo­dzie, zmie­rza­jąc w jej stronę. Zła­pał ją za kostkę i po­cią­gnął, a Ma­rianne prze­su­nęła się o kilka cen­ty­me­trów, po czym za­trzy­mała się, kiedy sieć na­prę­żyła się od cię­żaru Luke’a.

Ko­lejna para rąk chwy­ciła ją za drugą kostkę i po­cią­gnęła. Ga­pie sto­jący na brzegu sta­nęli w rzę­dzie, a męż­czyźni cią­gnęli z ca­łej siły. Sieć mię­dzy Ma­rianne i Lu­kiem aż za­trzesz­czała od na­prę­że­nia, ale po­zwo­liło mu to wy­do­stać się na lód. Lu­dzie cią­gnęli te­raz moc­niej i wkrótce Ma­rianne i Luke zna­leźli się przy brzegu. Ko­bieta we­szła bez­piecz­nie na ląd.

Luke zszedł z lodu za­raz za nią. Szczę­kał zę­bami, a dresz­cze wstrzą­sały ca­łym jego cia­łem. Dwóch męż­czyzn po­mo­gło mu sta­nąć pro­sto i zdjąć cał­ko­wi­cie prze­mo­czony płaszcz i ko­szulę. Miał zu­peł­nie bladą skórę. Brat owi­nął go swoim su­chym okry­ciem i wy­tarł mu włosy sza­lem.

Luke się śmiał, cho­ciaż na­dal trząsł się z zimna. Lu­dzie pod­cho­dzili, żeby uści­snąć mu dłoń albo po­kle­pać go po ple­cach. Roz­glą­dał się w po­szu­ki­wa­niu psa, któ­rego te­raz ener­gicz­nie gła­skał Sam. Pod­szedł do niego.

To było ide­alne uję­cie.

Ma­rianne rzu­ciła się w kie­runku ja­łowca, pod któ­rym zo­sta­wiła swój służ­bowy apa­rat Brow­nie. Za­rzu­ciła so­bie pa­sek na szyję i wró­ciła na brzeg. W mię­dzy­cza­sie Luke wziął Ban­dytę na ręce i śmie­jąc się, tu­lił drżące zwie­rzę do na­giej klatki pier­sio­wej.

– Czy mogę panu zro­bić zdję­cie? – spy­tała.

Uśmiech­nął się sze­rzej w wy­ra­zie dumy i za­do­wo­le­nia. To była zgoda, ja­kiej po­trze­bo­wała. Oparła so­bie pu­deł­ko­waty apa­rat o brzuch, spoj­rzała przez wi­zjer, otwo­rzyła przy­słonę i na­ci­snęła dźwi­gnię, żeby zro­bić zdję­cie. Słońce od­bi­ja­jące się od śniegu do­brze oświe­tlało oto­cze­nie, więc wy­ko­na­nie fo­to­gra­fii po­trwało za­le­d­wie kilka se­kund.

– Dzię­kuję – po­wie­działa.

Luke po­chy­lił się, żeby od­sta­wić psa na zie­mię.

– To ja pani dzię­kuję, Ma­rianne.

Spra­wiał wra­że­nie, jakby chciał po­wie­dzieć wię­cej, ale jego brat, wy­soki bru­net, który wy­glą­dał po­dob­nie do niego, ale był znacz­nie po­waż­niej­szy, za­czął go cią­gnąć w kie­runku po­wozu.

– Trzeba cię za­brać do domu i po­sa­dzić przed roz­grza­nym ko­min­kiem – stwier­dził Gray. – Bę­dziemy mieć szczę­ście, je­śli się nie prze­zię­bisz.

– Za­wsze je­steś jak pro­mień słońca – od­ciął się Luke, ale nie opie­rał się, kiedy brat go po­pro­wa­dził. Wsiadł do po­wozu, jed­nak za­nim za­mknął drzwi, spoj­rzał jesz­cze na Ma­rianne i mru­gnął do niej.

Po­wóz od­je­chał, a naj­wspa­nial­szy męż­czy­zna, ja­kiego kie­dy­kol­wiek po­znała, znik­nął ot tak.

Luke De­la­croix obej­mo­wał dłońmi ku­bek z go­rą­cym ka­kao i na­chy­lił się nad ko­min­kiem na tyle bli­sko, że czuł na twa­rzy go­rąco pło­mieni. Roz­ko­szo­wał się tym do­zna­niem, po­nie­waż na­dal był prze­mar­z­nięty. Po­czuł prze­dziwną eks­cy­ta­cję na myśl o tam­tej chwili na lo­dzie, kiedy le­żał obok ko­biety, która miała wię­cej od­wagi niż wszy­scy ga­pie sto­jący na brzegu. Zu­peł­nie jej nie znał, ale nie wy­da­wała mu się obca. Miała ciemne włosy i ładne nie­bie­skie oczy, w któ­rych było wi­dać obawę, a mimo to od­wa­żyła się. Był przy niej za­le­d­wie przez kilka mi­nut, ale po­dzi­wiał ją. Cza­sami lu­dzie bar­dzo szybko od­sła­niali swoją praw­dziwą na­turę.

Nie wie­dział, kto to taki, ale do końca dnia za­mie­rzał po­znać od­po­wiedź. To nie mo­gło być trudne. Po pierw­sze, dzia­łał jako szpieg i z ła­two­ścią zdo­by­wał in­for­ma­cje. Po dru­gie, apa­rat Brow­nie, któ­rego uży­wała, miał na fu­te­rale rzą­dową pie­częć, co ozna­czało, że praw­do­po­dob­nie dzia­łała na zle­ce­nie De­par­ta­mentu Za­so­bów We­wnętrz­nych. Ile fo­to­gra­fek o imie­niu Ma­rianne mo­gło być tam za­trud­nio­nych?

Do sa­lonu wszedł Gray. Po­ło­żył na stole mi­skę z go­rącą zupą i ka­wa­łek sera.

– Zjedz to wszystko – po­le­cił. Na­dal był po­iry­to­wany tym, co się wy­da­rzyło przy Bo­un­dary Chan­nel. Je­chali, żeby za­wieźć rze­czy do no­wego biura Luke’a, kiedy ich po­wóz zo­stał spo­wol­niony przez ruch uliczny. Luke za­uwa­żył ga­piów przy­glą­da­ją­cych się ja­kiejś ko­bie­cie, która we­szła na lód, żeby ra­to­wać psa. Na­ka­zał za­trzy­mać po­wóz.

Wy­mie­nił ku­bek z ka­kao na zupę i za­czął jeść, mimo że nie czuł głodu. Zupa była go­rąca i po­żywna, a le­karz po­wie­dział mu, że po­wi­nien nieco przy­tyć, żeby nad­ro­bić pięt­na­ście ki­lo­gra­mów, ja­kie stra­cił, kiedy był na Ku­bie.

– Czy po­wi­nie­nem wy­słać te­le­gram do wła­ści­ciela, że dzi­siaj nie przej­miemy biura? – spy­tał Gray. – Nie chcę, że­byś wy­cho­dził z domu z mo­krymi wło­sami. Mógł­byś się na­ba­wić za­pa­le­nia płuc.

Luke miał trzy­dzie­ści lat, ale od czasu, gdy wró­cił z Kuby chory i wy­chu­dzony, Gray za­rzu­cał go mi­ło­ścią ni­czym matka. Nie prze­szka­dzało mu to. W ciągu ze­szłego roku spra­wił swo­jej ro­dzi­nie wiele pro­ble­mów i czuł, że jest im coś wi­nien. Dla­tego zno­sił za­mar­twia­nie się Graya, zjadł, mimo że nie był głodny, i sta­rał się do­brze za­cho­wy­wać.

Sta­rał się, ale nie za­wsze mu się to uda­wało. Jaki byłby z niego czło­wiek, gdyby zi­gno­ro­wał ko­bietę, która pró­bo­wała sa­mo­dziel­nie ra­to­wać psa?

Po­chy­lił się w kie­runku ko­minka i po­cie­rał włosy, żeby szyb­ciej schły.

– I tak mo­żemy się dzi­siaj wpro­wa­dzić. Mu­szę uru­cho­mić wa­szyng­toń­skie biuro. Wy­bory w li­sto­pa­dzie mogą się wy­da­wać od­le­głe, ale pod ko­niec ty­go­dnia mam roz­mowę z Dic­kiem Shu­ste­rem. Do tego czasu po­wi­nie­nem się tam urzą­dzić.

– Mu­simy być ostrożni – od­parł Gray, a Luke wie­dział, że to ostrze­że­nie nie miało nic wspól­nego z mo­krymi wło­sami ani wła­ści­wym od­ży­wia­niem. Do­ty­czyło na­to­miast tego, że Dic­kie Shu­ster był prze­bie­głym, pod­stęp­nym i praw­do­po­dob­nie naj­spryt­niej­szym re­por­te­rem w Wa­szyng­to­nie. – Dic­kie cały czas stoi po stro­nie Ma­gru­de­rów. Bę­dzie po ci­chu dzia­łał, żeby cię pod­ko­pać, a wy­pro­mo­wać Clyde’a i jego ro­dzinę.

– My­lisz się – od­po­wie­dział Luke. – Dic­kie zrobi wszystko, żeby tylko wy­pro­mo­wać sa­mego sie­bie.

Ro­dziny De­la­croix i Ma­gru­de­rów ry­wa­li­zo­wały ze sobą od po­ko­leń. Ni­gdy się nie lu­bili, a wro­gie na­sta­wie­nie na­ro­sło tuż po woj­nie se­ce­syj­nej. De­la­croix, je­den z bo­gat­szych ro­dów ku­piec­kich w Wir­gi­nii, stra­cił pod­czas wojny wszystko. Ich dom zo­stał do­szczęt­nie spa­lony, a na­le­żące do nich cztery statki za­własz­czył rząd i ni­gdy ich nie zwró­cił. Po woj­nie zo­stały wy­sta­wione na au­kcję. Oj­ciec Luke’a wziął w niej udział, żeby ku­pić Wró­bla, naj­mniej­szy ze stat­ków, w roz­pacz­li­wej pró­bie od­bu­do­wa­nia ma­jątku.

Pod­czas au­kcji trium­fo­wał Je­di­diah Ma­gru­der, naj­star­szy z ro­dziny, który wy­win­do­wał cenę. Oj­ciec Luke’a nie był w sta­nie z nim kon­ku­ro­wać, dla­tego Ma­gru­de­ro­wie ku­pili sta­tek za uła­mek war­to­ści. Sami na­wet nie zaj­mo­wali się eks­por­tem swo­ich pro­duk­tów, więc nie po­trze­bo­wali statku han­dlo­wego. Ku­pili go je­dy­nie po to, żeby po­ka­zać ojcu Luke’a, że mogą to zro­bić. Gdyby były jesz­cze ja­kie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści co do ich mo­ty­wów, zo­stały po­grze­bane z chwilą, gdy Je­di­diah usu­nął ze statku wszystko, co miało ja­ką­kol­wiek war­tość, a na­stęp­nie spa­lił go na na­brzeżu.

– Mie­li­śmy wspa­niałe kon­fe­de­rac­kie ogni­sko – chwa­lił się dzien­ni­ka­rzom.

To zda­rze­nie spra­wiło, że nie­chęć mię­dzy ro­dzi­nami uro­sła do za­go­rza­łej nie­na­wi­ści, która wraz z upły­wem lat jesz­cze się po­gar­szała. Ma­gru­de­ro­wie zni­żyli się na­wet do prze­ku­py­wa­nia dzien­ni­ka­rzy, aby ob­rzu­cali bło­tem ród De­la­croix, i w prze­szło­ści ko­rzy­stali już z usług Dic­kiego Shu­stera.

– Dic­kiego można prze­cią­gnąć na na­szą stronę i za­mie­rzam to zro­bić – stwier­dził Luke.

Nie by­łoby to ła­twe, ale Luke miał w mie­ście mnó­stwo zna­jo­mo­ści. Był też mą­drzej­szy od Ma­gru­de­rów. Nie miałby nic prze­ciw ocie­ple­niu sto­sun­ków z Dic­kiem Shu­ste­rem, żeby zy­skać prze­wagę w lo­kal­nej pra­sie. Te­raz, kiedy stan jego zdro­wia się po­pra­wiał, nad­szedł czas, żeby wró­cić do dzien­ni­kar­stwa, a to ozna­czało prze­nie­sie­nie się do no­wego biura.

Kiedy wy­szedł na ze­wnątrz, zmro­ziło go lo­do­wate po­wie­trze. Zi­gno­ro­wał to i wsiadł do po­wozu, a Gray tuż za nim. Je­śli wszystko prze­bie­głoby po­myśl­nie, na­dal mieli jesz­cze szansę do końca dnia urzą­dzić biuro. Po­wóz ru­szył w kie­runku cen­trum Wa­szyng­tonu, a Luke wal­czył z dresz­czami.

– Czy Ma­gru­de­rom udało się zro­bić ja­kieś po­stępy w po­zba­wia­niu nas do­cho­dów ze sprze­daży przy­praw? – spy­tał, roz­pacz­li­wie pró­bu­jąc ode­rwać my­śli od prze­szy­wa­ją­cego go zimna.

Ką­ciki ust brata opa­dły.

– Pró­bują. Nie udało się im z pa­ko­wa­nymi przy­pra­wami, ale za­bie­rają mi sporą część do­cho­dów na rynku eks­traktu wa­ni­lio­wego.

Ro­dzina De­la­croix zbu­do­wała swój ma­ją­tek na han­dlu dro­gimi przy­pra­wami, a Ma­gru­de­ro­wie wzbo­ga­cili się na­wet bar­dziej, han­dlu­jąc kon­ser­wo­waną żyw­no­ścią. Oby­dwie ro­dziny za­wsze ze sobą kon­ku­ro­wały, ale te­raz trwała mię­dzy nimi otwarta walka, a stawka była wyż­sza. Clyde Ma­gru­der, głowa ro­dziny, zo­stał wy­brany do Kon­gresu i można się było spo­dzie­wać, że ze­chce to wy­ko­rzy­stać, żeby znisz­czyć kon­ku­ren­tów.

– Ma­gru­de­ro­wie uży­wają che­mi­ka­liów do imi­to­wa­nia wa­ni­lii – cią­gnął Gray. – To mik­stura stwo­rzona w la­bo­ra­to­rium, w któ­rej skład wcho­dzi kre­ozot ze smoły drzew­nej i sztuczne aro­maty. Wy­pro­du­ko­wa­nie ta­kiego cze­goś kosz­tuje gro­sze, więc ni­gdy nie będę w sta­nie prze­bić ich ceny. Więc tak, szko­dzą na­szym in­te­re­som.

De­la­croix Glo­bal Spice było lu­kra­tyw­nym przed­się­wzię­ciem. Firma im­por­to­wała naj­bar­dziej wy­szu­kane przy­prawy z róż­nych za­kąt­ków świata i po­sia­dała naj­bar­dziej pre­sti­żową markę na rynku. Na­zwi­sko De­la­croix było sy­no­ni­mem ja­ko­ści, tym­cza­sem Ma­gru­de­ro­wie sta­no­wili ich prze­ci­wień­stwo. Zdo­byli swój ma­ją­tek, wy­twa­rza­jąc na ma­sową skalę pod­sta­wowe pro­dukty ta­kie jak fa­solka w pusz­kach i szynka kon­ser­wowa. Do­da­wali do nich wy­peł­nia­cze i kon­ser­wanty, ale utrzy­my­wali ni­skie ceny. Te­raz pró­bo­wali wkro­czyć na ry­nek przy­praw, i było to za­gro­że­niem.

Luke moc­niej otu­lił się płasz­czem, spo­glą­da­jąc na po­nure stycz­niowe wi­doki. Był ubrany w naj­cie­plej­sze zi­mowe okry­cie, grube rę­ka­wiczki i weł­niany szal, ale na­dal od­czu­wał chłód. Na­wet po­wie­trze w płu­cach wy­da­wało mu się zimne. Po­now­nie za­czął się trząść.

– Luke, to nie jest do­bry po­mysł – ode­zwał się Gray.

Gdyby tylko do­tarli już do bu­dynku, nie by­łoby mu aż tak zimno. W lo­kalu znaj­do­wał się pie­cyk wę­glowy, przy któ­rym mógłby się w końcu roz­grzać.

– Dam so­bie radę – od­parł. Wo­lałby, żeby przy tym nie szczę­kały mu zęby. – Na­prawdę nie­na­wi­dzę Ma­gru­de­rów. Może po­wi­nie­nem po­wie­dzieć: kon­gres­mena Ma­gru­dera. Mo­żesz w to uwie­rzyć? Sły­sza­łem, że wy­naj­muje naj­wy­twor­niej­szy dom przy placu Fran­klina. Te­raz, kiedy wró­ci­łem do Wa­szyng­tonu, do­pil­nuję, żeby nie miał szans na re­elek­cję.

Gray po­chy­lił się i otwo­rzył klapkę za sie­dze­niem stan­greta.

– Pro­szę za­wró­cić – po­in­stru­ował. – Je­dziemy do domu. – Usiadł na swoim miej­scu, a na jego twa­rzy uwi­docz­niło się zmar­twie­nie. – Nie po­zwól, żeby nie­cier­pli­wość do­pro­wa­dziła cię do zro­bie­nia cze­goś głu­piego. Je­śli za­cho­ru­jesz na za­pa­le­nie płuc, wy­klu­czy cię to z dzia­ła­nia na kilka ty­go­dni.

Luke wes­tchnął. Gray praw­do­po­dob­nie miał ra­cję, ale w tym wszyst­kim cho­dziło o znacz­nie wię­cej niż wro­gość mię­dzy ro­dzi­nami czy ceny przy­praw. Kryła się za tym na­gląca i nie­prze­parta chęć, żeby utrzeć nosa Clyde’owi Ma­gru­de­rowi. Ten czło­wiek nie po­wi­nien był się zna­leźć w Kon­gre­sie i Luke za­mie­rzał go stam­tąd usu­nąć.

Jego wzrok po­wę­dro­wał za okno, skąd w od­dali było wi­dać Ka­pi­tol i jego cha­rak­te­ry­styczną białą ko­pułę – sym­bol wła­dzy, jaką dzier­żyli lu­dzie w tym mie­ście. W ja­kiś spo­sób chciał wpły­nąć na to, co się dzieje w tym bu­dynku. Być może bę­dzie to wy­ma­gało kilku de­kad, ale za­mie­rzał to osta­tecz­nie osią­gnąć. Gray miał ra­cję. Nie mógł so­bie po­zwo­lić na za­cho­ro­wa­nie je­dy­nie z po­wodu wła­snej nie­cier­pli­wo­ści.

Po­wóz za­wró­cił, a on za­uwa­żył uliczny wó­zek wy­peł­niony ró­żami i goź­dzi­kami. Mia­sto było po­nure, za­chmu­rzone i po­kryte śnie­giem, a ta kwia­towa plama czer­wieni przy­kuła jego uwagę.

– Za­sta­na­wiam się, skąd oni biorą kwit­nące róże w stycz­niu.

Gray po­dą­żył za jego wzro­kiem w kie­runku wózka z kwia­tami.

– De­par­ta­ment Rol­nic­twa ma całe hek­tary szklarni. Mogą zmu­sić wszyst­kie ro­śliny do kwit­nię­cia.

– Za­trzy­maj po­wóz – rzu­cił Luke im­pul­syw­nie. W świe­cie spo­wi­tym śnie­giem i po­kry­tym lo­dem po­dzi­wia­nie tych kwia­tów na­gle było dla niego nie­zmier­nie ważne. Kiedy po­wóz sta­nął, on wy­sko­czył na ze­wnątrz i się­gnął po naj­więk­szy bu­kiet z wózka kwia­cia­rza. – Czy mo­żesz je gdzieś do­star­czyć? – spy­tał.

Chło­pak po­ma­ga­jący sprze­dawcy chęt­nie pod­jął się tego za­da­nia w za­mian za parę mo­net.

– Chce pan do­łą­czyć bi­le­cik? – za­pro­po­no­wał kwia­ciarz.

Ze­chciał. Męż­czy­zna dał mu kar­teczkę. Z zimna aż drżała Luke’owi ręka, ale szybko na­pi­sał wia­do­mość: „Dzię­kuję za nie­za­po­mniany po­ra­nek. Luke”.

– Pro­szę to za­nieść do De­par­ta­mentu Za­so­bów We­wnętrz­nych, do panny Ma­rianne – po­le­cił.

Pro­mie­niał od eks­cy­ta­cji, kiedy wra­cał do po­wozu.

2

Ma­rianne Ma­gru­der po­roz­kła­dała zdję­cia na stole w ja­dalni, ża­łu­jąc, że nie ma na to wię­cej miej­sca. Wpro­wa­dziła się do tego domu w ze­szłym roku, kiedy jej oj­ciec zo­stał wy­brany do Kon­gresu. Była to jedna z więk­szych miej­skich re­zy­den­cji w Wa­szyng­to­nie, ale i tak znacz­nie cia­śniej­sza w po­rów­na­niu z ja­dal­nią w ich po­sia­dło­ści w Bal­ti­more. Tu­taj le­dwo mie­ścił się ma­ho­niowy stół i kre­dens. W po­miesz­cze­niu bra­ko­wało na­tu­ral­nego świa­tła, ale była za­in­sta­lo­wana elek­trycz­ność, która roz­ja­śniała ja­dal­nię nie­za­leż­nie od pory dnia, a jej oj­ciec miał wró­cić do domu póź­niej.

Prze­gląd fo­to­gra­fii był szcze­gól­nym co­ty­go­dnio­wym zwy­cza­jem. Ma­rianne wy­bie­rała swoje naj­lep­sze prace i po­ka­zy­wała je ojcu, po­nie­waż ro­zu­miał po­trzeby wa­szyng­toń­skich urzęd­ni­ków le­piej niż ona, a jego rady były bez­cenne. W tym ty­go­dniu wy­brała zdję­cia Po­mnika Wa­szyng­tona, dworca ko­le­jo­wego Bal­ti­more i Po­to­mac, a także dzieci ba­wią­cych się w śniegu przed Bi­blio­teką Kon­gresu.

– Może do­ło­żysz jesz­cze to z tam­tym męż­czy­zną i psem Sama? – za­gad­nęła ją matka. Vera była prze­ra­żona przy­godą córki, choć rów­no­cze­śnie bar­dzo jej to za­im­po­no­wało, a zdję­cie prze­mę­czo­nego męż­czy­zny trium­fal­nie trzy­ma­ją­cego Ban­dytę było naj­lep­szą fo­to­gra­fią, jaką Ma­rianne wy­ko­nała w tym ty­go­dniu. Z za­chwy­tem przy­glą­dała się, jak ob­raz wy­ła­nia się pod­czas wy­wo­ły­wa­nia w ciemni. Dżen­tel­men, któ­rego po­znała je­dy­nie jako Luke’a, mu­siał być zu­peł­nie prze­mar­z­nięty, ale nie przy­ćmiło to en­tu­zja­zmu w jego ro­ze­śmia­nym spoj­rze­niu, kiedy pa­trzył jej pro­sto w oczy, przy­ci­ska­jąc do sie­bie psa. Fo­to­gra­fia przed­sta­wiała po pro­stu bo­ha­ter­skiego czło­wieka na kilka se­kund po tym, jak wy­nu­rzył się z lo­do­wa­tej wody, a jego czyn był uoso­bie­niem mę­skiej od­wagi i siły.

– To nie jest zdję­cie zro­bione dla rządu – od­parła, ukła­da­jąc bar­dziej pro­za­iczne od­bitki.

Nie była w sta­nie prze­stać my­śleć o Luke’u, szcze­gól­nie po tym, jak do­tarł do niej bu­kiet z tu­zina czer­wo­nych róż. Kwiaty cze­kały na nią, kiedy przy­szła do pracy na drugi dzień po tam­tym zda­rze­niu. Ża­ło­wała, że nie pod­pi­sał się na bi­le­ciku peł­nym na­zwi­skiem, żeby mo­gła mu wy­słać kartkę z po­dzię­ko­wa­niem, ale po­dob­nie jak to było z jego szyb­kim przy­by­ciem i znik­nię­ciem znad brzegu, wy­da­wało się, że po­ja­wia się w jej ży­ciu jak wi­cher, a po­tem rów­nie szybko od­cho­dzi.

– Zdję­cie tego męż­czy­zny z psem jest lep­sze niż te wszyst­kie nudne uję­cia bu­dyn­ków – stwier­dziła Vera, przyj­rzaw­szy się fo­to­gra­fiom. Lekko ziew­nęła i z wy­sił­kiem utrzy­my­wała otwarte oczy.

– Dla­czego nie pój­dziesz do łóżka? – spy­tała Ma­rianne.

Vera mach­nęła skro­pioną per­fu­mami chu­s­teczką.

– Bzdura. Chcę tu być, kiedy twój oj­ciec wróci.

Jed­nak nie miało to na­stą­pić przez co naj­mniej go­dzinę. Clyde Ma­gru­der spę­dzał więk­szość swo­jego pierw­szego roku w Kon­gre­sie na spo­tka­niach, ofi­cjal­nych przy­ję­ciach i w za­dy­mio­nych po­ko­jach. Dzi­siej­szego wie­czoru jadł ko­la­cję w to­wa­rzy­stwie prze­wod­ni­czą­cego Ko­mi­sji do spraw Pro­du­cen­tów, je­dy­nej ko­mi­sji, do ja­kiej na­le­żał. Za­mie­rzał za­im­po­no­wać mło­demu prze­wod­ni­czą­cemu.

Ży­cie w Kon­gre­sie było trudną zmianą dla ojca. Był przy­zwy­cza­jony do za­rzą­dza­nia jed­nym z naj­bo­gat­szych przed­się­biorstw w Ame­ryce, a te­raz jako nowy kon­gres­men pod­le­gał czło­wie­kowi o po­łowę od sie­bie młod­szemu. Rzadko kiedy przy­cho­dził do domu przed dzie­wiątą wie­czo­rem. A cza­sami nie wra­cał w ogóle.

Ma­rianne uwiel­biała swo­jego ojca, ale uwa­żała, że mógłby być lep­szym mę­żem.

Mimo to nie za­mie­ni­łaby tego ostat­niego roku w Wa­szyng­to­nie na nic in­nego. Od czasu prze­pro­wadzki wy­jąt­kowo zbli­żyły się do sie­bie z matką. Vera prze­ży­wała wy­jazd z Bal­ti­more, gdzie była kró­lową ży­cia to­wa­rzy­skiego. Te­raz mu­siała zbu­do­wać wszystko od pod­staw w no­wym mie­ście, gdzie była zwy­kłą żoną nowo wy­bra­nego kon­gres­mena. Na­gle stała się bar­dzo za­leżna od córki. Ro­biły wszystko ra­zem. Cho­dziły na za­kupy, pla­no­wały her­batki dla go­ści, a na­wet plot­ko­wały. Po raz pierw­szy w ży­ciu Ma­rianne czuła, że mają nor­malne re­la­cje matki i córki, i na­pa­wała się każdą chwilą.

Vera po­de­szła do kre­densu, na któ­rym le­żały uło­żone w kupkę od­rzu­cone zdję­cia z tego ty­go­dnia. Wy­cią­gnęła fo­to­gra­fię Luke’a i wy­mow­nie nią po­ma­chała.

– To jest naj­lep­sze. Do­daj je do tych, które po­ka­żesz ojcu.

Ma­rianne roz­wa­żała tę su­ge­stię. Mimo że De­par­ta­ment Za­so­bów We­wnętrz­nych ocze­ki­wał zdjęć do­ku­men­tu­ją­cych kon­kretne ini­cja­tywy rzą­dowe, od czasu do czasu do­ce­niano ar­ty­styczne uję­cia wy­ko­nane w mie­ście.

– Nie są­dzę, że to do­bry po­mysł – od­parła.

Wczo­raj opo­wie­działa ojcu o zda­rze­niu z psem, ale nie o fo­to­gra­fii. Było w niej coś zbyt oso­bi­stego. Po­ka­zy­wała mo­ment bli­sko­ści po­mię­dzy nią a zu­peł­nie ob­cym czło­wie­kiem, wraz z któ­rym zro­biła coś na­prawdę śmia­łego. To była jedna z naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cych chwil w jej ży­ciu i nie czuła się go­towa, by się nią z kimś dzie­lić. Za­zwy­czaj po­zwa­lała ojcu przy­glą­dać się swo­jemu ży­ciu za sprawą ro­bio­nych przez sie­bie zdjęć. Po­ka­zy­wała mu wszystko. Jed­nak nie chciała, żeby zo­ba­czył tego męż­czy­znę z psem. Coś ją przed tym prze­strze­gało.

Kiedy jej oj­ciec wró­cił do domu, była już pra­wie dwu­dzie­sta druga, a mę­skie głosy za drzwiami ozna­czały, że przy­pro­wa­dził to­wa­rzy­stwo. Prze­ra­żona Vera na­tych­miast po­bie­gła na górę. Miała już roz­pusz­czone włosy i wy­godną su­kienkę bez cia­snego gor­setu pod spodem. Wy­gląd był dla niej nie­zwy­kle ważny i ni­gdy nie po­zwo­li­łaby so­bie, żeby ktoś zo­ba­czył ją w swo­bod­nym do­mo­wym stroju.

Ma­rianne nie miała ta­kich opo­rów i nie zro­biła nic poza po­pra­wie­niem koł­nie­rzyka bluzki, po czym udała się do holu, żeby przy­wi­tać ojca, który wła­śnie od­wie­szał ma­ry­narkę. Jego go­ściem był ru­do­włosy męż­czy­zna ze spo­rych roz­mia­rów wą­sami, przy­po­mi­na­jący morsa. Po­dej­rze­wała, że to kon­gres­men Ro­land Dern, po­nie­waż oj­ciec po­wie­dział jej kie­dyś, jak bar­dzo nie po­doba mu się taki za­rost. Dern miał około trzy­dzie­stu lat i był prze­wod­ni­czą­cym ko­mi­sji, do któ­rej na­le­żał Clyde. Ozna­czało to, że był jego prze­ło­żo­nym.

– Ro­lan­dzie, chciał­bym ci przed­sta­wić moją córkę Ma­rianne. To ta, którą nie­ustan­nie się chwalę.

Kon­gres­men uprzej­mie ski­nął głową.

– Przy­sze­dłem obej­rzeć pani fo­to­gra­fie. Kiedy za­czy­na­li­śmy ko­la­cję, nie zda­wa­łem so­bie sprawy, że w czwart­kowe wie­czory ma pani stałe spo­tka­nia z oj­cem. Prze­pra­szam, że opóź­ni­łem ten ry­tuał. Nie traćmy wię­cej czasu. Niech mi pani po­każe swoje zdję­cia.

Ma­rianne spoj­rzała na ojca, py­ta­jąc o zgodę. Ten co­ty­go­dniowy zwy­czaj od­by­wał się prze­waż­nie je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie ro­dzi­ców. Clyde spra­wiał wra­że­nie nie­spo­koj­nego, ale sztywno ski­nął głową. Mu­siało mu być nie­zręcz­nie pod­le­gać czło­wie­kowi na tyle mło­demu, że mógłby być jego sy­nem. Ma­rianne uda­wała jed­nak, że nie za­uwa­żyła na­pię­cia. Po­pro­wa­dziła ich do ja­dalni, gdzie znaj­do­wały się jej naj­lep­sze prace.

Męż­czyźni obe­szli stół do­koła, zo­sta­wia­jąc za sobą za­pach dymu ty­to­nio­wego. Oj­ciec za­trzy­mał się przy zdję­ciu, które zro­biła dzie­ciom na ze­wnątrz Bi­blio­teki Kon­gresu. Fo­to­gra­fia uchwy­ciła at­mos­ferę nie­zbu­rzo­nej ra­do­ści wśród ba­wią­cych się swo­bod­nie mal­ców.

– To po­winno tra­fić do mu­zeum – stwier­dził Clyde, śmie­jąc się na wi­dok ob­le­pio­nych śnie­giem dzieci. – Świa­tło, wy­razy twa­rzy, kom­po­zy­cja… to wszystko sta­nowi czy­stą po­ezję utrwa­loną na ce­lu­lo­idzie. To spra­wia, że chciał­bym wziąć tych chłop­ców na ręce i za­brać ich ze sobą do domu.

Uśmiech­nęła się, choć nie prze­oczyła odro­biny żalu w jego gło­sie. Clyde za­wsze chciał mieć gro­madkę dzieci, ale nie po­zwa­lało na to wą­tłe zdro­wie jej matki.

– Rząd pani płaci, żeby ro­biła pani ta­kie zdję­cia? – spy­tał kon­gres­men Dern, w któ­rego to­nie wy­brzmiała dez­apro­bata.

Clyde to usły­szał i sta­nął w obro­nie córki.

– Po­trze­bują jak naj­wię­cej fo­to­gra­fii w przy­go­to­wa­niach do Planu McMil­lana.

Plan McMil­lana obej­mo­wał opty­mi­styczną wi­zję wy­bu­rze­nia daw­nych bu­dyn­ków rzą­do­wych i zro­bie­nia miej­sca pod ol­brzymi park, wo­kół któ­rego miały po­wstać nowe obiekty kul­tu­ralne i ad­mi­ni­stra­cyjne. Wszy­scy jej zna­jomi, łącz­nie z więk­szo­ścią lu­dzi z De­par­ta­mentu Za­so­bów We­wnętrz­nych, uwa­żali ten plan za eks­tra­wa­ganc­kie mar­no­wa­nie pie­nię­dzy. Dla­tego przy­dzie­lono jej za­da­nie fo­to­gra­fo­wa­nia ist­nie­ją­cej ar­chi­tek­tury i do­ku­men­to­wa­nia tego, jak wy­ko­rzy­sty­wane są miej­sca pu­bliczne.

– Plan McMil­lana to wy­rzu­ca­nie w błoto pie­nię­dzy po­dat­ni­ków – stwier­dził Dern. – To wszystko po to, żeby Wa­szyng­ton mógł do­rów­nać naj­więk­szym sto­li­com eu­ro­pej­skim. Moim zda­niem w in­te­re­sie na­szego kraju leży biz­nes. A nie ja­kieś zie­lone prze­strze­nie.

– Zga­dzam się – przy­tak­nął mu Clyde, który pod­szedł te­raz do od­bi­tek przed­sta­wia­ją­cych dwo­rzec Bal­ti­more i Po­to­mac. – To zdję­cie jest nie­złe – ode­zwał się po chwili.

Była to marna po­chwała. Jej oj­ciec nie był ar­ty­stą, ale miał do­bre wy­czu­cie, a Ma­rianne ufała jego zda­niu.

– Co jest w nim nie tak? – spy­tała.

Przy­glą­dał się fo­to­gra­fii, marsz­cząc brwi.

– Masz ja­kieś inne uję­cia dworca?

– Nie po­więk­sza­łam ich, ale mam jesz­cze kil­ka­na­ście.

– Chciał­bym je zo­ba­czyć.

Po­zo­stałe zdję­cia miały roz­miar osiem na trzy­na­ście cen­ty­me­trów, stan­dar­dowy for­mat dla tego typu apa­ratu, ja­kiego uży­wała. Po wy­wo­ła­niu filmu wy­bie­rała do po­więk­sze­nia je­dy­nie naj­lep­sze zdję­cia. Duże od­bitki miały tra­fić do ar­chi­wów rzą­do­wych za­wie­ra­ją­cych do­ku­men­ta­cję mia­sta dla przy­szłych po­ko­leń. Na­wet bez Planu McMil­lana Wa­szyng­ton prze­cho­dził od­nowę, po­nie­waż bu­dynki z czer­wo­nej ce­gły z cza­sów ko­lo­nial­nych były wy­bu­rzane i za­stę­po­wane mo­nu­men­tal­nymi gma­chami w stylu neo­kla­sy­cy­stycz­nym. Ma­rianne zo­stała za­trud­niona, żeby do­ku­men­to­wać pro­ces, w któ­rym li­kwi­do­wano dawne bu­dowle, wy­rów­ny­wano te­ren, a na­stęp­nie sta­wiano szkie­lety no­wych.

Po­dała ojcu po­zo­stałe zdję­cia sta­cji Bal­ti­more i Po­to­mac, a ten przej­rzał je szybko, wy­brał trzy i po­ło­żył na stole.

– Te mogą być lep­sze – stwier­dził.

– Dla­czego? – spy­tała. Trzy zbli­że­nia wy­da­wały się nudne i nie uka­zy­wały neo­go­tyc­kiego piękna dworca. Gmach Bal­ti­more i Po­to­mac miał za­le­d­wie trzy­dzie­ści lat i sta­no­wił wspa­niały przy­kład ar­chi­tek­tury epoki wik­to­riań­skiej. Był zbu­do­wany z czer­wo­nej ce­gły, po­sia­dał trzy wieże kryte łup­kiem i ozdobne ele­menty kute z że­laza. Jego piękno spra­wiało, że był jed­nym z po­pu­lar­niej­szych ob­ra­zów na pocz­tów­kach ku­po­wa­nych przez tu­ry­stów. Znaj­do­wał się za­le­d­wie trzy prze­cznice od Ka­pi­tolu i słu­żył jako sta­cja, z któ­rej naj­czę­ściej ko­rzy­stali wszy­scy pra­cu­jący w Kon­gre­sie.

– Je­śli Plan McMil­lana przej­dzie, dwo­rzec bę­dzie prze­zna­czony do wy­bu­rze­nia – po­wie­dział Clyde. – Kon­gres­meni wi­dzą go co­dzien­nie, ale twoje zdję­cia pod­kre­ślają koszty, ja­kie zo­stały po­nie­sione, żeby wy­ko­nać te por­tale i or­na­men­talne ozdoby. Mają war­tość. Ro­lan­dzie? Co są­dzisz?

Męż­czy­zna ski­nął głową.

– Je­śli rząd wy­bu­rza zu­peł­nie do­bry dwo­rzec na rzecz parku pu­blicz­nego, my­ślę, że na­ród po­wi­nien wie­dzieć, co traci.

Clyde pod­szedł do kre­densu, żeby odło­żyć mniej­sze od­bitki, po czym za­trzy­mał się.

– Co to jest?

Ma­rianne ze­sztyw­niała. Oj­ciec trzy­mał fo­to­gra­fię Luke’a, a jego twarz wy­ra­żała dez­apro­batę. Fakt, na tym zdję­ciu Luke był bez ko­szuli, ale nie było to nie­przy­zwo­ite. Jego ra­miona okry­wał płaszcz, a pies za­sła­niał mu więk­szość torsu.

– Wła­śnie ten dżen­tel­men wy­do­stał Ban­dytę z za­mar­z­nię­tej rzeki – po­wie­działa. – Nie mo­głam się po­ha­mo­wać, żeby go nie sfo­to­gra­fo­wać.

– To jest ten czło­wiek? – spy­tał Clyde z za­sko­cze­niem w gło­sie.

– Tak. Był bar­dzo bo­ha­ter­ski. – Miała już po­wie­dzieć, że na­wet przy­słał jej róże, ale po­nura mina ojca spra­wiła, że się po­wstrzy­mała.

Po chwili odło­żył zdję­cie na kupkę.

– Naj­le­piej by było, że­byś się z nim już wię­cej nie spo­tkała – stwier­dził chłodno.

Wska­zał kon­gres­me­nowi Der­nowi, żeby udali się do ga­bi­netu, po­zo­sta­wia­jąc Ma­rianne pa­trzącą za nim z osłu­pie­niem i dez­orien­ta­cją.

Przy­mu­sowa ką­piel w za­mar­z­nię­tej rzece oka­zała się dla Luke’a bar­dziej kło­po­tliwa, niż się tego spo­dzie­wał. Nie za­cho­ro­wał wpraw­dzie na za­pa­le­nie płuc ani żadną dra­styczną cho­robę, ja­kiej oba­wiał się Gray, jed­nak to zda­rze­nie w nie­zro­zu­miały spo­sób po­zba­wiło go sił. Spę­dził ko­lej­nych kilka dni w sy­pialni, pod stertą ko­ców, i miał wra­że­nie, że kiedy tylko wy­nu­rzał się spod przy­kry­cia, do­sta­wał dresz­czy.

Cóż za iro­nia. Przez pięt­na­ście mie­sięcy był za­mknięty w ku­bań­skiej celi wię­zien­nej, po­cił się w okrop­nym upale i prze­śla­do­wały go my­śli o du­żej szklance lo­do­wa­tej wody. Bóg naj­wi­docz­niej miał dziwne po­czu­cie hu­moru, gdyż Luke te­raz nie chciał już ni­gdy wię­cej mieć do czy­nie­nia z lo­do­watą wodą.

W po­nie­dzia­łek był już go­towy ob­jąć nowe biuro. Im szyb­ciej zdoła urzą­dzić wa­szyng­toń­ską sie­dzibę ma­ga­zynu TheMo­dern Cen­tury, tym spraw­niej po­dej­mie próby po­zba­wie­nia urzędu kilku kon­gres­me­nów. Li­sto­pa­dowe wy­bory wy­da­wały się od­le­głe, ale prze­ana­li­zo­wa­nie sła­bo­ści tych lu­dzi i roz­po­czę­cie sub­tel­nej kam­pa­nii wy­ma­gały do­kład­nego pla­no­wa­nia.

Biurko, stół i półki zo­stały już do­star­czone do biura, ale książki, ma­szyna do pi­sa­nia, te­le­fon i wy­po­sa­że­nie mu­siały do­piero zo­stać prze­wie­zione. Naj­trud­niej­sza do wnie­sie­nia po krę­tej klatce scho­do­wej była pra­wie dwu­me­trowa ta­blica, a Luke w dro­dze na dru­gie pię­tro trzy­krot­nie ude­rzył się w go­leń.

– Gdzie chcesz to umie­ścić? – spy­tał Gray, kiedy w końcu ją wtasz­czyli.

– Na ścia­nie za biur­kiem.

Biuro było du­żym po­miesz­cze­niem z dwoma oknami wy­cho­dzą­cymi na ro­bot­ni­czą część mia­sta. Z jed­nej strony znaj­do­wało się biurko, stół – po­środku, a się­ga­jące do wy­so­ko­ści uda półki na książki stały pod oknami. Był tam też osobny sto­lik na te­le­fon i ma­szynę do pi­sa­nia. Obec­nie Luke był je­dy­nym re­por­te­rem, ale je­śli wa­szyng­toń­skie biuro bę­dzie dzia­łało owoc­nie, kie­dyś może mieć wię­cej dzien­ni­ka­rzy.

Nie­długo po­tem za­wie­sili ta­blicę, a pierw­szą rze­czą, jaką Luke do niej przy­cze­pił, była li­sta z pię­cioma na­zwi­skami kon­gres­me­nów. Obok niej umie­ścił wi­do­kówkę przed­sta­wia­jącą pa­no­ramę Fi­la­del­fii.

Gray zmarsz­czył czoło, przy­glą­da­jąc się na­zwi­skom.

– Wiem, dla­czego chciał­byś, żeby Ma­gru­der stra­cił urząd, ale co jest nie tak z tym czło­wie­kiem z Mi­chi­gan?

– Sie­dzi Clyde’owi w kie­szeni – od­parł Luke. – Wszy­scy oni idą w ślad za Ma­gru­de­rem i blo­kują re­formy prze­my­słu spo­żyw­czego i far­ma­ceu­tycz­nego. Je­śli ja­kiś kon­gres­men od­wraca wzrok, pod­czas gdy pro­du­cenci do­dają che­mi­ka­liów do żyw­no­ści, do­pil­nuję, żeby prze­grał w ko­lej­nych wy­bo­rach. – Uśmiech­nął się aniel­sko i po­ło­żył so­bie dłoń na sercu. – To mój oby­wa­tel­ski obo­wią­zek.

Gray po­pa­trzył na wi­do­kówkę i na­gle po­smut­niał.

– Luke… my­ślę, że po­wi­nie­neś od­pu­ścić. To, co się przy­da­rzyło tym lu­dziom w Fi­la­del­fii, to nie była twoja wina.

Fi­la­del­fia na za­wsze miała być dla Luke’a bo­lączką. Pięć lat temu ich ro­dzina pró­bo­wała za­wrzeć ro­zejm z Clyde’em Ma­gru­de­rem. Luke zo­stał wy­brany, żeby po­kie­ro­wać tą sprawą, po­nie­waż wśród po­zo­sta­łych człon­ków ro­dzin ist­niało wiele tarć. De­la­croix i Ma­gru­de­ro­wie nie mieli zo­stać przy­ja­ciółmi, ale li­czyli na prze­ła­ma­nie na­pięć po­przez wspólne przed­się­wzię­cie. Plan po­le­gał na po­łą­cze­niu re­nomy firmy De­la­croix i moż­li­wo­ści ma­so­wego wy­twa­rza­nia żyw­no­ści przez Ma­gru­de­rów. Clyde wy­szedł z pro­po­zy­cją dro­giej kawy, z wy­ko­rzy­sta­niem wła­snej pacz­kowni, ale sprze­da­wa­nej pod marką De­la­croix. Oby­dwie firmy miały na tym zy­skać. Luke po­ha­mo­wał nie­chęć i wspól­nie opra­co­wali plan dys­try­bu­cji. Gray spro­wa­dził z Ke­nii naj­lep­sze ziarna kawy, a Ma­gru­de­ro­wie za­jęli się pro­duk­cją. We­szli z nową li­nią do Fi­la­del­fii, mia­sta sły­ną­cego ze świet­nych ka­wiarni.

Luke po­wi­nien był wie­dzieć, żeby nie ufać Ma­gru­de­rowi. Do zna­ko­mi­tej kawy Clyde do­dał ta­niej mie­lo­nej cy­ko­rii i sztucz­nych aro­ma­tów, aby za­ma­sko­wać jej po­smak. Po­zy­skana w ten spo­sób mie­szanka oka­zała się do­bra, miała de­li­katny smak i ku­szący aro­mat, jed­nak na opa­ko­wa­niach nie było żad­nej wzmianki na te­mat ja­kich­kol­wiek do­dat­ków. W ciągu ty­go­dnia od wy­pusz­cze­nia kawy na ry­nek mie­sza­nina che­miczna oka­zała się śmier­tel­nie tru­jąca dla trzech osób. O ile więk­szość lu­dzi bez pro­ble­mów tra­wiła ta­nią mik­sturę spo­rzą­dzoną w fa­bryce Ma­gru­de­rów, dla osób uczu­lo­nych na ko­rzeń cy­ko­rii oka­zała się ona za­bój­cza.

Z po­wodu tej kawy zmarły trzy osoby. Wszyst­kie one miały ro­dziny, przy­ja­ciół i dzieci. Nisz­czące skutki spo­ży­cia pro­duktu z do­mieszką miały się ujaw­niać w ży­ciu tych lu­dzi jesz­cze przez de­kady i Luke nie mógł bez­tro­sko o tym za­po­mnieć.

– Po­mo­żesz mi z tym pu­dłem ksią­żek? – po­pro­sił. Prawdę mó­wiąc, nie po­trze­bo­wał po­mocy, ale zro­biłby wszystko, żeby zmie­nić te­mat.

Gray prze­niósł pu­dło w po­bliże re­ga­łów.

– Od czasu Fi­la­del­fii po­dej­mu­jesz ry­zyko i dro­czysz się z lo­sem. Pra­wie zgi­ną­łeś na Ku­bie. Kiedy zo­sta­wisz to w końcu za sobą?

– Może wtedy, kiedy tych pię­ciu kon­gres­me­nów straci po­sady. Może wtedy, kiedy w końcu zmiana prawa po­wstrzyma Ma­gru­de­rów przed za­tru­wa­niem je­dze­nia wy­peł­nia­czami i do­miesz­kami. To byłby ja­kiś po­czą­tek.

– Luke, to, co się stało, nie było twoją winą. Nie mo­głeś wie­dzieć. Sta­ra­łeś się, jak tylko po­tra­fi­łeś.

– I te sta­ra­nia do­pro­wa­dziły do śmierci trzech osób. – Pod­szedł do okna i za­pa­trzył się w smętny wi­dok mo­krego be­tonu i top­nie­ją­cego śniegu. – Kiedy za­czy­nam się śmiać, my­ślę o nich – szep­nął. – Kiedy sły­szę piękną mu­zykę, przy­po­mi­nam so­bie, że oni nie mogą jej usły­szeć. Są jak trzy du­chy, które sie­dzą mi na ra­mie­niu, do­kąd­kol­wiek idę.

– A to do­bre czy złe du­chy? – spy­tał Gray.

– Na mi­łość bo­ską, Gray! To po pro­stu du­chy! Ta­kie, które bu­dzą cię w nocy, od­bie­rają ci ra­dość i każą się mo­dlić o wy­ba­cze­nie.

Od­głos po­wol­nych kro­ków ozna­czał, że Gray szedł w jego stronę. Luke spo­glą­dał przez okno na­wet wtedy, kiedy brat po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu.

– W ta­kim ra­zie bę­dziesz mu­siał się z nimi upo­rać. Albo zmie­nić je w coś, co mo­ty­wuje do by­cia lep­szym czło­wie­kiem.

Luke od­su­nął się od okna i za­czął wy­pa­ko­wy­wać książki. Od wielu lat Gray pró­bo­wał go na­ma­wiać na spo­kojne i roz­sądne ży­cie. Prze­strze­ga­nie re­guł, trzy­ma­nie się pew­nych ram, a nie ko­ły­sa­nie ło­dzią. Jed­nak nie le­żało to w jego na­tu­rze.

– Na­prawdę nie cier­pię Ma­gru­de­rów – stwier­dził. – Ni­gdy nie za­pła­cili na­wet gro­sza tam­tym lu­dziom z Fi­la­del­fii.

– Ale my za­pła­ci­li­śmy – za­uwa­żył Gray. – Ro­dziny otrzy­mały re­kom­pen­saty i pod­pi­sały ugody.

– Ty im za­pła­ci­łeś. Ma­gru­de­rom wszystko uszło na su­cho. Oni zro­bią wszystko dla pie­nię­dzy, więc za­mie­rzam ude­rzyć tam, gdzie za­boli. Naj­pierw po­zba­wię Clyde’a man­datu w Kon­gre­sie, a po­tem za­biorę się za ich firmę. Spalę ją i zmu­szę ich, żeby za­częli od zera.

– Ab­so­lut­nie nie! – na­sko­czył na niego Gray.

Luke par­sk­nął śmie­chem.

– Nie trak­tuj tego tak do­słow­nie – dro­czył się. – Oczy­wi­ście, że nie spalę ich fa­bryki. Mogę się za­ło­żyć, że jest ubez­pie­czona, więc co to za ko­rzyść. Zde­ma­skuję Ma­gru­de­rów. Ukażę ich praw­dziwe ob­li­cze, zruj­nuję ich i zmie­nię prawo tak, żeby ni­gdy nie mo­gli wy­ko­rzy­sty­wać luk w prze­pi­sach.

Gray pa­trzył na niego ze smut­kiem i po­wagą z dru­giego końca po­miesz­cze­nia. Mimo że Luke na­śmie­wał się z na­do­pie­kuń­czo­ści brata, przez ostatni rok Gray był dla niego bo­ha­te­rem. Luke nie prze­żyłby cięż­kiej próby, jaką było uwię­zie­nie na Ku­bie, gdyby Gray nie od­wie­dzał go i nie pod­trzy­my­wał na du­chu. Byli swo­imi prze­ci­wień­stwami, ale przez ostatni czas Luke na­uczył się ko­chać i po­dzi­wiać star­szego brata.

– Gray, prze­pra­szam – po­wie­dział. – Na Ku­bie my­śla­łem, że umrę. Naj­bar­dziej ża­ło­wa­łem, że opusz­czę ten świat, zo­sta­wia­jąc na nim le­dwo za­dra­pa­nie. Nie chcia­łem odejść w taki spo­sób. Po­wie­dzia­łem so­bie, że je­śli prze­żyję, zro­bię coś, żeby świat stał się lep­szy. Przez pięt­na­ście mie­sięcy nie ro­bi­łem nic poza czy­ta­niem Bi­blii i mo­dli­twą. Osta­tecz­nie zro­zu­mia­łem, że zda­rze­nie z Fi­la­del­fii było wy­raźną po­budką. Ostrym sy­gna­łem, który miał mnie wy­trzą­snąć z sa­mo­za­do­wo­le­nia i na­kie­ro­wać na zro­bie­nie cze­goś waż­nego. A zmiany w Kon­gre­sie będą do­brym po­cząt­kiem.

Gray wes­tchnął.

– Luke, już osią­gną­łeś ważne rze­czy. Sa­mo­dziel­nie prze­ła­ma­łeś krąg szpie­gów na Ku­bie i stłu­mi­łeś ko­rup­cję w De­par­ta­men­cie Wojny. Ar­ty­kuły, które pi­szesz do The Mo­dern Cen­tury, roz­cho­dzą się po kraju i są opi­nio­twór­cze. Ja po­świę­cam czas na wy­my­śla­nie spo­so­bów sprze­daży pie­przu czy pa­pryki, ale to twoje hi­sto­rie po­ru­szają świat. Je­stem z cie­bie dumny. Tata ni­gdy tego nie po­wie­dział, ale ja to mó­wię.

Luke znie­ru­cho­miał. Gray był o dwa­na­ście lat star­szy i za­wsze był dla niego bar­dziej jak oj­ciec niż brat, a Luke nie­sa­mo­wi­cie li­czył się z jego zda­niem.

– Dzię­kuję za to – od­parł, nieco zmie­szany emo­cjami, ja­kie były sły­szalne w jego gło­sie.

Gray się od­wró­cił i z pu­dła, które roz­pa­ko­wy­wał, pod­niósł gruby pa­ku­nek owi­nięty w szary pa­pier.

– Co to jest?

Luke wstrzy­mał od­dech.

– Nic! Daj mi to. – W paru kro­kach prze­mie­rzył biuro i prze­chwy­cił paczkę, po czym wrzu­cił ją do dol­nej szu­flady biurka. Od­czu­wał po­kusę za­mknię­cia szu­flady na klucz, ale by­łoby to bez­po­śred­nie wska­za­nie, że to coś jest dla niego cenne.

– Do­bry Boże – wy­pa­lił Gray. – Li­sty mi­ło­sne? Mię­dzy­na­ro­dowy spi­sek? Nie po­tra­fię so­bie wy­obra­zić, co spra­wiło, że się tak zje­ży­łeś.

Luke po­dra­pał się za uchem i spoj­rzał przez okno.

– Tak jak po­wie­dzia­łem, to nic ta­kiego.

– Wiesz, że kiedy by­łeś mały, za­wsze po­tra­fi­łem roz­po­znać, kiedy kła­miesz?

Luke prze­stał się dra­pać. To był dawny zdra­dza­jący go na­wyk, o któ­rym za­po­mniał. Za­ło­żył so­bie ręce na piersi i uśmiech­nął się sze­roko.

– No do­brze. To jest coś – przy­znał. – Ale nie je­stem jesz­cze go­towy, żeby ko­mu­kol­wiek o tym mó­wić.

– Co­kol­wiek to jest, spra­wia, że się za­czer­wie­ni­łeś.

Czer­wie­nił się, bo był zde­ner­wo­wany i za­wsty­dzony. Nie nad­szedł jesz­cze czas, by od­sła­niać war­stwy swo­jej du­szy i ujaw­nić przed swoim sta­ro­świec­kim bra­tem sza­le­nie ro­man­tyczne, in­ten­sywne prze­ży­cie.

– Może kie­dyś będę na tyle od­ważny, by po­ka­zać to światu, ale te­raz… – Po­chy­lił się i za­mknął szu­fladę na klucz. – Te­raz za­cho­wuję to dla sie­bie.