Ostatni z Duane'ów. Cześć 2 - Zane Grey - ebook

Ostatni z Duane'ów. Cześć 2 ebook

Zane Grey

0,0

Opis

Amerykanin Zane Grey (1872-1939) to najbardziej znany i jeden z najwybitniejszych  pisarzy tworzących w gatunku western. Jest autorem około 50 powieści i zbiorów opowiadań, cieszących się wielką popularnością, głównie w USA. Na ich podstawie nakręcono ponad 100 filmów.

W jego bogatym dorobku, niestety mało dotychczas znanym w Polsce, poczesne miejsce zajmuje cykl o Bucku Duane, o akcji osadzonej w Teksasie w końcu XIX wieku.

O powodzeniu, jakim się cieszył, świadczą cztery adaptacje filmowe i jeden serial telewizyjny.

W cyklu na tle barwnie ukazanej scenerii zachodniego Teksasu, gdzie napływający osadnicy mieli wielkie problemy z kwitnącą przestępczością, przedstawione jest ciekawe i pełne wielu przygód życie Bucka Duane’a, znakomitego rewolwerowca, który sprowokowany do zabicia człowieka w pojedynku, został banitą, ale nie przestępcą. Ważną rolę w cyklu obok niesamowitych przygód i walk z rozbójnikami, toczonymi przez Duane’a i znanych z serialu z Chuckiem Norrisem Strażników Teksasu (Texas Rangers) zajmuje wątek miłosny.

 

Warto zagłębić się w ten znakomicie przedstawiony i mało w Polsce znany świat Dzikiego Zachodu, w którym życie toczyło się wartko, a uczucia były gorące, w całej ich skali od miłości do nienawiści. Liczne przygody i zwroty akcji czynią lekturę wciągającą.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Zane Grey

 

Ostatni z Duane’ów. Część druga

 

 

 

Zane Grey

 

 

 

Ostatni z Duane’ów

Część druga

 

 

Przełożył i przypisami opatrzył Janusz Pultyn

Sto dziesiąta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Czterdziesty trzeci tom serii: „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”

 

Tytuł oryginału angielskiego: Last of the Duanes

 

© Copyright for the Polish translation by Janusz Pultyn, 2023

 

17 kolorowych ilustracji: Dariusz Kocurek

© Copyright for the cover and inside illustrations by Dariusz Kocurek, 2023

 

Redaktor serii: Andrzej Zydorczak

Redakcja i korekta: Andrzej Zydorczak

Projekt okładki: Barbara Linda

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2023

 

ISSN 2449-9137

ISBN 978-83-66980-58-7 (całość)

ISBN 978-83-66980-60-0 (część 2)

 

Pearl Zane Grey urodził się 31 stycznia 1872 roku w Zanesville w stanie Ohio – w mieście, którego współzałożycielami byli jego przodkowie ze strony matki, a zmarł w Altadena, w Kalifornii, 23 października 1939 roku.

Był jednym z najpopularniejszych i najwyżej ocenianych autorów powieści o Dzikim Zachodzie, współtwórcą gatunku literackiego zwanego dziś westernem. Jego dorobek twórczy ocenia się na około 90 książek (głównie powieści), z których ponad dwie trzecie to westerny. Pozostawił po sobie wiele książek dla młodzieży, w tym biografię młodego Jerzego Waszyngtona, publikacje poświęcone swoim wielkim pasjom: bejsbolowi – w który grywał w czasie studiów, a później przez pewien czas półzawodowo – oraz wędkarstwu, a także liczne zbiory opowiadań.

Miłośnik dzieł J.F. Coopera i D. Defoe, a także zeszytowych powieści przygodowych, studiował stomatologię, ale głównie po to, by uzyskać stypendium sportowe. Praktykę dentystyczną porzucił potem na rzecz pisarstwa, podobnie imię Pearl. Debiutował wydaną w 1903 roku powieścią historyczno-przygodową Betty Zane, otwierającą trylogię o jego przodkach z początków Stanów Zjednoczonych. Wydał ją własnymi siłami po odrzuceniu przez wydawnictwo Harper & Brothers.

Przełom w jego twórczości nastąpił dopiero w 1912 roku, gdy to samo wydawnictwo opublikowało, nie bez oporów redaktora naczelnego, Jeźdźców purpurowego stepu. Powieść okazała się bestsellerem i po dziś dzień należy do najpopularniejszych dzieł Greya. Harper wydał też wcześniejsze jego książki, w tym Ostatni człowiek z prerii, a kariera Greya nabrała niepohamowanego rozpędu. Dziś uchodzi za jednego z pierwszych amerykańskich pisarzy milionerów. Doceniono nie tylko umiejętność snucia fascynujących opowieści, ale i dbałość o realia, wiążącą się z jego częstymi podróżami w poszukiwaniu inspiracji.

Jego westerny doczekały się 46 pełnometrażowych ekranizacji i 31 krótszych. Nie był to jedyny związek Zane’a Greya z filmem. W roku 1919 powołał własną wytwórnię filmową. Sprzedana jakiś czas potem, stała się częścią podwalin wielkiego Paramountu.

W Polsce w latach międzywojennych i tuż po wojnie ukazało się w sumie kilkanaście przekładów powieści Zane’a Greya, głównie nakładem wydawnictwa M. Arct. W 1951 roku jego książki zostały objęte zapisem cenzury, nakazującym także niezwłoczne wycofanie ich z bibliotek. Powracać tam i do księgarń zaczęły dopiero w 1989 roku, w postaci publikacji opartych na wydaniach przedwojennych. Dotyczyło to jednak tylko kilku tytułów, i to niekoniecznie tych najciekawszych lub najlepszych.

Romer Zane Grey

 

 

 

Król prerii

King of the range

 

 

Przełożył i przypisami opatrzył Janusz Pultyn

 

KRÓL PRERII

KING OF THE RANGE

 

Jeździec ledwo trzymał się na siodle, lekko kołysząc się w takt kroków swego niewielkiego mustanga1 preriowego i nie spadał głównie dzięki instynktowi. Wypełniająca jego wnętrzności kiepska whisky z pogranicza sprawiała, że nie marzł na przeszywającym wietrze z północy, a jadąc śpiewał, fałszując końcówki zwrotek popularnej na prerii ballady.

Właściwie jeździec nigdy nie poczuł, jak ciężki ołowiany pocisk ze starej strzelby hawken2 na bizony rozrywa mu oba płuca i przebija serce. Został trochę uniesiony siłą uderzenia, tak iż siodło wysunęło się spod niego i runął bezwładnie na twardą i pokrytą szronem ziemię. Zmarł, zanim na niej spoczął.

Rano, kiedy zamordowanego znaleźli go jego przyjaciele, ciało miał przez mróz zesztywniałe i stwardniałe, a krew na przedzie zszytej z łat wełnianej kurtki zastygła w kryształki lodu. Colt hogleg3 z pogranicza tkwił nadal w olstrze jeźdźca i nie wystrzelono z niego ani jednej kuli.

– Wpadł w zasadzkę – powiedział Ben Reedy i splunął na ziemię. – Jeżeli nie zjedziemy z płaskowyżu i nie sprzątniemy wszystkie te szumowiny, one do ostatniego wybiją z zasadzki każdego kowboja, jakiego mamy.

– Najlepiej zrobisz zostawiając takie pomysły panu Kingowi – poradził Slim Taylor. – Będzie wiedział, co robić, możesz się założyć, i powie nam to, kiedy pora będzie właściwa. A teraz zawiń tego w koc i zawieziemy go do domu.

– Paskudna pogoda na kopanie grobów – powiedział wtedy Ben Reedy. – Mogę dodać, że taka robota jest paskudna o każdej pogodzie.

 

W jednoizbowej darniówce4 stojącej pod osłoną Long Butte5 chuda kobieta o zgorzkniałej twarzy przyglądała się swemu mężczyźnie czyszczącemu strzelbę.

– Znowuż ino zabijanie – powiedziała. – Czy nigdy się ono nie skończy?

– Nigdy, dopóki King tak wysoko zasiada w siodle – odparł jej mąż.

Rozejrzał się po jedynej izbie. Miała rozmiary osiem na czternaście stóp, była bez okien, a jej ściany wzniesiono ze spiętrzonych śmieci i kwadratów darni wyciętych z prerii. Drzwi tworzyła niewyprawiona skóra zawieszona na framudze z pni drzewek, tak iż wiatr do środka wpadał, kiedy tylko zapragnął. W prostym palenisku płonął ogień, jeden kąt zajmowało łóżko, a drugi siodło. Żona smażyła mięso leżące na postawionym nad paleniskiem żelaznym trójnogu.

– King jeździ wysoko – z goryczą dodał mężczyzna. – Jeździ na grzbietach takich ludzisk jako my. Trzeba z tym skończyć, Mary. Trzeba z tym skończyć, choćby to miało oznaczać zabijanie albo i nie.

– Głupiś, Judzie Ballew – odrzekła jego kobieta. – Urodziłeś się głupi i jeszcze mocniej stałeś się takim. To nie zabijanie uczyni cię mądrym czy bogatym. King ma ludzi, a owi ludzie mają rewolwery. Tak se myślę, że tym, któren umrze, będziesz ty, i to umrzesz szybko.

– Nie zostawił żem żadnego tropu – powiedział nagle mężczyzna.

– Trop tkwi w ichnich głowach – stwierdziła kobieta. – Ino ty i tamci podobni tobie zabijają z długich strzelb. Dowiedzą się i przyjadą. Zakarbuj sobie moje słowa.

***

W wygodnym dużym pokoju, który w domu właściciela King’s Crown Ranch pełnił funkcję kantora i salonu, wielki Jared King jakby czytał w myślach kobiety.

– Oczywiście wiemy, kto go zabił – Jared King mówił swojemu rządcy, Slimowi Taylorowi. – Mała różnica, który dokładnie. To może być każdy z tych szumowin z prerii. I nazywają siebie ranczerami! Nienawiść i zazdrość przeżerają ich wnętrzności, Slimie, dopóki nie stają się tak przepełnieni żółcią, że muszą zabijać.

– Cholerne szczury gryzące z zasadzki – rzucił Slim Taylor. – Co zrobimy, panie King? Ludzie stali się nerwowi. Kiedy wyjeżdżają stąd jak on, to za każdym krzakiem widzą strzelbę.

– Wiem – przyznał ponuro Jared King. – Już zabrałem się do robienia tego, co konieczne. Wysłałem Sama do San Antone6, żeby przywiózł do domu pannę Georgię. Poleciłem mu wynajęcie rewolwerowców i powrócenie tutaj wraz z nimi. Dostał list kredytowy do banku. Będzie mógł pokazywać złote orły7 i wynajmować najlepszych. Zatrudni ich dość, aby zdołali wykonać robotę. Na tej prerii jest gniazdo grzechotników i na pewno się go pozbędziemy.

– Chłopcy ucieszą się, kiedy to usłyszą – powiedział Slim Taylor. – Bydłokrady i te szumowiny darniarze nie oprą się nigdy prawdziwym rewolwerom.

– Nie rób tak zadowolonej miny, Slimie – odrzekł właściciel rancza. – W zabijaniu nie ma niczego radosnego. Taki interes jest paskudny i wolałbym się nim nie zajmować. Gdyby nie chodziło o stado…

– No właśnie – powiedział Slim Taylor. – Stado. Własność Kinga.

***

Owego roku na wyżyny zachodniego Teksasu zima przyszła wcześnie. Wiatry niby przenikliwy przypływ spływały z dachu świata, gdzie białe niedźwiedzie podkradają się do fok, a olbrzymie góry lodowe rozkruszają swoje zbocza i potrącają się na posępnym morzu Arktycznym.

Wiatry ryczały i jęczały przy samotnej chacie, w której przycupnięta rodzina Kri8 bała się wilka lobo9, a głos wichury brzmiał w jej uszach jak zawodzące w nocy demony.

Wiatry nadciągały przez wysokie, skaliste wzgórza, spadały na płaskowyże Nebraski, omiatając pochyloną równinę Kansas i Terytorium Indiańskiego10. Falami mrozu i szaleństwa spływały na Llano Estacado11. Wszystko korzyło się przed nimi.

Nawet w San Antonio12, leżącym daleko na południe, wiatry powodowały stukanie okien, waliły w drzwi o obluzowanych zawiasach i osadzonych w fałszywych ścianach przednich z desek szalonego pogranicza, a także budziły cały legion diabłów ze zmrożonego kurzu, które tańczyły na ulicach.

Będący siedzibą urzędu Strażników Teksasu13 w San Antonio budynek pochodził z czasów jeszcze meksykańskich14. Wzniesiono go solidnie z cegły adobe15, a gabinet kapitana MacNelly’ego mógł się szczycić kominkiem, w którym płonęły szczapy jadłoszynu16 i dębu krzewiastego17. Było tam trochę cieplej niż na ulicy i trochę ciszej niż w stojącym obok szynku, ale to wszystko, co ktokolwiek zdołałby o tym miejscu powiedzieć dobrego.

Zarówno kapitan, jak i człowiek, który tego właśnie wieczora siedział naprzeciw niego po drugiej stronie stołu z nieociosanych desek, nosili ciężkie wełniane płaszcze i wysokie kapelusze z szerokim rondem, po których można było poznać Teksańczyków. Kilka świec migoczących w cynowym świeczniku oświetlało rozłożoną na stole mapę.

Żylasty, wygarbowany przez pogodę kapitan niemal nie zauważał chłodu. Na leżącej przed nim mapie kreślił ołówkiem jakieś linie.

– To dziki kraj, Buck – powiedział. – Udasz się do niego sam i kiedy wpadniesz w kłopoty, nie będziemy mogli ci pomóc albo co najwyżej tylko trochę.

– Przywykłem do tego – odparł wysoki Strażnik. – Nie musisz się martwić. Powiedz mi tylko, po której stronie mam się opowiedzieć.

Ten wysoki mężczyzna nazywał się Buck Duane. Stał się znany jako banita, zabójca i król nocnych szlaków znanych tylko uciekinierom. Przez prawie dwadzieścia lat stróże prawa polowali na niego jak na wściekłego wilka. Niemal nikt nie wiedział, że był strażnikiem i potajemnym współpracownikiem kapitana MacNelly’ego w niejednym bezlitosnym i krwawym starciu zbrojnym. Nie nosił żadnej odznaki i nie oczekiwał, aby publicznie chwalono go i sławiono za wszystko, czego dokonywał. Bandyci postrzegali go za jednego z nich, dzięki czemu miał dla kapitana nieskończenie większą wartość. Przedstawiciele prawa unikali spotkań z nim, zadowoleni, że nie dopuszczał się rabunków na podległych ich terenach.

Ludzie po obu stronach prawa znali jego nazwisko i bali się strzelających z prędkością błyskawicy rewolwerów. Nazywano go „człowiekiem szybszym od atakującego grzechotnika”.

Teraz siedział spokojnie i czekał na wyjaśnienia dowodzącego nim oficera.

– To całkiem proste – powiedział kapitan MacNelly. – Proste, ale zupełnie wyzbyte sensu. Buck, tym razem opowiadasz się po obu stronach. Po obu albo po żadnej. Masz zabijać każdego, którego zabicie będzie konieczne, aby nie zabił on kogoś innego.

Grymas wykrzywił chudą, zwykle niewyrażającą żadnych uczuć twarz Duane’a.

– Tym razem masz rację – przyznał. – To nie ma najmniejszego sensu.

Kapitan MacNelly ze stojącej przy jego prawej ręce butelki nalał dwie szklaneczki whisky i jedną z nich podsunął wysokiemu, niosącemu śmierć mężczyźnie, którego nazywał przyjacielem.

Duane pociągnął odrobinę whisky ze swojej szklanki i rozsiadł się na krześle.

– Musiałeś słyszeć o Jaredzie Kingu – powiedział kapitan MacNelly. – Ma na płaskowyżach największe z wszystkich rancz, z wodą i trawą wystarczającymi dla dwudziestu tysięcy głów, gdyby tylko chciał je tam hodować.

– Piętno King’s Crown18 – potwierdził Duane. – Każdy jeździec je zna. Ranczo kupione przez niego za brytyjskie pieniądze.

– Zgadza się. Zaczynał jako mieszkaniec wschodu i wykształcił się za granicą, w miejscu zwanym Oxford, za pieniądze własne i przyjaciół, będących książętami i hrabiami mającymi środki, które mogą zmarnować. Po zobaczeniu zachodu i postanowieniu osiedlenia się tutaj, wrócił do siebie i namówił przyjaciół, aby zainwestowali swe kapitały. Stanowi to jeden z powodów, dla których nazywają go „Królem”19, a także dlatego, że takie właśnie nazwisko nosi. Już od dziesięciu lat rozbudowuje swoją posiadłość i każdej wiosny Szlakiem Chisholma20 wysyła swoje stada. Jest wykształconym człowiekiem, Bucku. Zna się na takich rzeczach, jak księgowość i handel. Zna się na koniach i na bydle. To wielkie ranczo jest bardzo dochodowe. Przynosi złoto, jakby było jego kopalnią, a nie gospodarstwem hodowlanym.

– Do czego taki człowiek miałby mnie potrzebować? – zapytał Duane.

– Poczekaj, a wszystko ci wyłożę – odparł MacNelly. – Być może to nie King cię potrzebuje, chłopcze. Prędzej już Teksas. Wiesz Bucku, jakie jest nasze bydło z prerii. Wyhodowane z kowbojskich krów longhornów21. Dzikie jak wilki i o mięsie twardym jak niegarbowana skóra, dopóki nie zostaną utuczone w Kansas czy w Illinois. King znał tłuste bydło pochodzące z Europy. Mięsa z nich jest tyle, co z trzech lub czterech naszych krów. Zabrał się do hodowania bydła mięsnego, które mógłby wypasać, pędzić i sprzedawać z tłustym mięsem pozostającym jeszcze na kościach.

– Pamiętam, jak o tym gadano – powiedział Duane.

– Teraz, Buck, to już nie tylko gadanie. King z Hiszpanii i Anglii sprowadził byki rozpłodowe. Rozmnażał je i krzyżował. W tym roku ma już King’s Own Herd22. Na razie dopiero pięćset sztuk bydła, ale takiego, jakiego Teksas nigdy dotąd nie widział. Chłopie, jeśli nasi farmerzy wyhodują i przepędzą tamte krowy do końcowej stacji kolei, to uzyskają cenę trzy razy wyższą od tej, jaką teraz otrzymują na rynku. To jedno stado, Bucku, jest zarodkiem bogactwa całego hodującego bydło Teksasu.

– Mów dalej – powiedział Duane, gdy kapitan zamilkł.

– To znaczy – odezwał się znowu MacNelly – jeśli wszystko pójdzie tak, jak King zaplanował. Praca, którą włożył w hodowlę tych wołów, przyniesie bogactwo każdemu człowiekowi w Teksasie, jeśli tylko stado przeżyje, będzie rozmnażane i krzyżowane.

– W tej talii musi się znajdować jakiś dżoker – powiedział Duane. – Wytłumacz mi, dlaczego to stado nie przeżyje bez strażnika, który zostanie akuszerem przy jego porodzie.

MacNelly wskazał na mapę.

– Widzisz tutaj King’s Crown – położył na niej palec. – To jedno wielkie ranczo ciągnące się przez sto mil. Jak na razie nie ma tam jeszcze niczego oprócz dziesięciu drobnych krów i bezczynnych kowbojów. Może są jeszcze pasterze z kilkoma krowami, bydłokradzi i łowcy bizonów, którzy na wysoko położonych ogrodzonych równinach23 harują, żeby zarobić dolara. Mali ludzie o małych rozumach, Bucku. Nienawidzą Kinga, bo jest wielki. Nienawidzą jego stada, bo jest lepsze od wszystkiego, co dotąd w życiu widzieli. Od lat uprowadzali jego bydło, aby zyskać wołowinę i pluli na ślady, które zostawiały jego konie.

– Nic nowego pod słońcem – powiedział Duane. – Dotyka to wszystkie wielkie gospodarstwa. Czy ten gość nie jest dostatecznie męski, żeby samemu radzić sobie z takimi kłopotami?

– No oczywiście, że jest – odparł MacNelly. – A w każdym razie tak sądzi. Jego brat jest w mieście i wynajmuje rewolwerowców. Będą strzelali i zabijali ludzi. Wojna na prerii. Właśnie tam pojedziesz, Bucku.

– A po której stronie mam walczyć, kapitanie? Przecież już cię o to pytałem.

– A ja już ci odpowiedziałem. Masz walczyć po obu stronach. Pojedziesz po to, żeby zapobiec wojnie. Ktoś za tym stoi, Bucku. Ktoś chce unicestwić posiadłość Kinga, a co jeszcze gorsze, zniszczyć całkowicie jego stado. Nie wiemy, kim on jest, ale wiemy, że ktoś taki jest. Podjudza małych ludzi, aby wyplenili nową rasę bydła. Jeśli nie powstrzyma się wojny o tereny, wówczas i tak dojdzie do wyplenienia. King wybije małych ludzi, ale zanim oni zginą, dobiorą się do jego stada. Właśnie dlatego tam cię wysyłam, Bucku. Jak wiesz, Strażnicy nie mogą interweniować wprost, zanim nie pojawią się kłopoty. Gdybyśmy jednak zaczekali na rozpoczęcie się walk, mielibyśmy małe szanse na pojawienie się tam w porę. Polegam na tobie, Bucku.

– Wielki Boże, nie możesz inaczej? – wybuchnął Duane. – Wysyłasz jednego człowieka, żeby walczył po obu stronach uczestników wojny. Przecież z wykonaniem tego zadania miałby trudności Siódmy Pułk Kawalerii24 jak i całe plemię Komanczów25.

– Polegam na tobie, Buck – powtórzył kapitan MacNelly.

***

Tego samego wieczora w San Antone, najwyżej pół mili od miejsca, w którym naradzali się dwaj Strażnicy, Wielmożny26 Sam King, członek Legislatury Stanowej27 i młodszy brat Jareda Kinga, rozsiadł się wygodnie przed ogniem buzującym w kominku najdroższego apartamentu najlepszego hotelu w tym mieście. W ręce trzymał szklaneczkę najlepszej importowanej szkockiej whisky oraz srebrne pudełko czarnych hawańskich cherootów28. Koszulę miał świeżo wypraną i uszytą z irlandzkiego lnu, a jego buty były arcydziełem mistrzowskiej sztuki szewskiej.

Sam King – „Sędzia” King, jak był nazywany, choć tytuł ten nosił wyłącznie honorowo – miał takie same co jego brat Jared piaskowo-rudawe włosy, szare oczy oraz wielkie, choć chude i kościste ciało. Różnica pomiędzy nimi w istocie nie przekraczała cala we wzroście i trzech funtów w wadze. Jeżeli zobaczyło się któregoś z braci z daleka i wśród tłumu, jednego można było łatwo wziąć za drugiego.

Jednakże widząc obu braci obok siebie, nie można było żywić wątpliwości, który z nich nosił tytuł „Króla”. Jared był wielki i silny, o twardej ręce i stalowym spojrzeniu, z wyczuwalną przez wszystkich stykających się z nim wewnętrzną mocą.

To właśnie owej wewnętrznej mocy brakowało sędziemu Kingowi. Ten niedostatek, a także ogólne, nieokreślone ospalstwo nerwów, odróżniały go od starszego brata i stawiały stopień niżej. Owego wieczora nie było to zbytnio widoczne. Od rozgrzanego whisky i ogniem Sama biło wprost lekkie zadowolenie z życia.

Przynajmniej takie wrażenie odnosiła młodsza od mężczyzny kobieta, siedząca obok niego przed kominkiem. Była wysoką dziewczyną, o pięknych kształtach, długich nogach i pełnych piersiach, mająca jasnoniebieskie oczy i długie, jasnobrązowe włosy.

– Ojcze – powiedziała cicho – chęć spotkania się ze mną nie była prawdziwą przyczyną twojego przyjazdu tutaj.

– Oczywiście, że była – zapewnił Sam King, ale bez przekonania.

– Ależ nie była – odpowiedziała jego córka. – Nie myśl sobie, że przez dwa lata pobytu w szkole w Nowym Orleanie zapomniałam o wszystkim, czego nauczyłam się przez całe życie przed nią. Otóż nie zapomniałam. Potrafię popatrzeć na niebo i stwierdzić, kiedy wieje wiatr północny, tak jak potrafiłam zawsze. Umiem także wywąchać inny rodzaj wiatru, na którym chylą się ludzie, a nie wysokie trawy.

– Nie wiem, Georgio, o czym mówisz.

– Och, wiesz oczywiście, ojcze. Mówię o tych pracownikach rancza, których przez cały dzień najmujesz.

– Nie ma w tym nic nadzwyczajnego – Sam King zapewnił córkę. – Wiesz przecież, że nowe stado będzie potrzebowało uważnej opieki, a jego przepęd następnej wiosny będzie najważniejszy z wszystkich, jakie dotychczas dokonywaliśmy. Jestem pewny, że stryj Jared napisał ci wszystko o nowej rasie bydła.

– No oczywiście, że napisał. King’s Own Herd, rasa, która sprawi, że w Teksasie będzie najwięcej bydła z wszystkich stanów Unii. – Jej głos był niski, budzący nabożny lęk, kiedy się odzywała. – Tak, ojcze, nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę te wspaniałe sztuki.

– Wobec tego…

– Jednakże nie o tym mówię i dobrze o tym wiesz. Najmowani przez ciebie ludzie nie są pasterzami czy poganiaczami bydła. W takiej sprawie nie jesteś w stanie mnie oszukać.

– Mylisz się – powiedział Sam King.

– Ani trochę się nie mylę i nie jestem jakąś głupiutką dziewczyną ze Wschodu. Jednym z wynajętych przez ciebie ludzi jest Pecos Red29. Chyba nie myślisz, że nie wiem, kim jest Pecos Red? To rewolwerowiec. Zabójca do wynajęcia. Jeśli chcesz, żebym wyraziła to wprost, jest on zawodowym płatnym mordercą. Skąd przyszło ci do głowy, że Ranczo King’s Crown powinno wynajmować rewolwerowców, żeby przepędzać zimowe stado? No skąd?

– Mamy trudności – odpowiedział Sam King.

– Trudności? Z kim? Komancze jeszcze nie doszli do siebie po ostatnim laniu, jakie im sprawiono. Wielcy bydłokradzi nie tykają tak wielkich posiadłości jak nasza. Przynajmniej dopóty Król ma kowbojów, którzy go chronią. A zatem z kim?

Sam King poruszył się niespokojnie w swoim wygodnym fotelu.

– Nie chcieliśmy zawracać ci głowę, Georgio. Sprawa się nasilała. Darniarze. Ci mali samodzielni ranczerzy.

– Ludzie z pogórza? – zapytała z niedowierzaniem. – Ci kowboje bez zajęcia? I na tych nędznych szczurów potrzebujecie trzynastu wynajętych rewolwerowców? Wiesz przecież, że zawsze pozwalaliśmy, aby od czasu do czasu zabili, a potem zjedli jakąś krówkę. Oczekiwaliśmy tego. I teraz ni stąd ni zowąd potrzebujemy armii!

– Mówiłem, że nic nie rozumiesz – odpowiedział jej ojciec. – Sytuacja jest gorsza, niż ci znana. Darniarze zabrali się do strzelania do koni, do krów, i to bez ćwiartowania ich na mięso, a nawet do zabijania ludzi. Georgio, złotko, dwóch naszych ludzi napadnięto z zasadzki i zamordowano.

– Och, nie! – ze szczerą troską rzuciła Georgia King. – Zabijają naszych chłopców! Nie doznali od nas nigdy żadnej krzywdy. Dlaczego mieliby robić coś takiego? Dlaczego, ojcze? Dlaczego?

Sam King dopił whisky.

– Wiem, moja droga, że uważasz to za dziwne. Jesteś kobietą. Nie masz pojęcia, jacy są mężczyźni. – Ponownie na chwilę zamilkł, wpatrując się coś w migoczącym płomieniu w kominku. – Czasami myślę, że nienawiść i zawiść są najpotężniejszymi uczuciami, jakich może doznawać mężczyzna.

Coś w jego głosie sprawiło, że siedzącą obok niego dziewczynę przeszedł docierający aż do szpiku kości zimny dreszcz.

 

Wcześnie rano następnego dnia Sam i Georgia Kingowie wyjechali z San Antonio, zaczynając pierwszy odcinek długiej drogi na północ i zachód, zmierzając do wysoko położonego Rancza King’s Crown. Towarzyszyła im niemała karawana, na którą składały się trzy duże i powolne wozy ciągnięte przez muły, załadowane różnymi potrzebnymi na ranczu rzeczami i zapasami żywności na zimę, poganiacze tych mułów i dwaj kowboje, którzy przybyli z Samem Kingiem. W furgonie jechało trzynastu rewolwerowców, wynajętych przez Sama Kinga podczas jego pobytu w mieście.

Ludzie ci przeważnie siedzieli spokojnie, dla ochrony przed mrozem skuleni i owinięci ciężkimi wełnianymi płaszczami, mając naciągnięte na oczy kapelusze o szerokich rondach.

Jedynym jadącym konno w pobliżu wielkiego Sama Kinga i jego bratanicy30 był mężczyzna nazywany Pecos Red. Na twarzy tego młodego jeszcze człowieka widoczne było zmarszczki wynikłe z nieustannej świadomości zagrożenia i śmierci. Był chudy jak szkielet, a różowy rumieniec suchotnika31 już pojawiał się na jego policzkach.

Oczy miał zdziczałe, niespokojne, zerkające ciągle na boki z czujnością ściganego zwierzęcia. Przyglądał się roześmianej, rozochoconej dziewczynie, która jechała tuż przed nim. Nosił krótką kurtkę z rozcięciem na plecach, żeby nie zasłaniała wiszących u jego pasa dwóch dużych rewolwerów.

Grupa jechała powoli, hamowana przez trudności w ciągnięciu mocno obciążonych ładunkiem wozów. Kilka mil na północ od ostatnich rozproszonych chatek miasta karawanę Kinga wyprzedziło dwóch konnych jadących w tym samym kierunku i znacznie szybciej.

Starszy z tej dwójki mężczyzn był wysoki, szczupły i zgrabny, a jechał na wspaniałym okazie konia z pogranicza. Jego ubranie, buty i siodło były całkowicie przeciętne, ale poruszał się ze swobodą, dzięki której jako ktoś niezwykły wyróżniałby się w każdym towarzystwie.

Jego twarde spojrzenie ogarnęło mijane wozy i jeźdźców, nie zdradzając przy tym żadnych uczuć. Nosił dwa rewolwery, przypięte do pasa, ale pod długim płaszczem, a w olstrze siodła wiózł karabin winchester32 kalibru 44. Jechał swobodnie, równolegle do drogi, po której z trudem posuwały się wozy. Twarz miał ukrytą za chroniącą przed mroźnym zimowym wiatrem chustką, która przesłaniała jego usta i nos.

Towarzyszący mu mężczyzna był młodszy, szczupły, o wesołych, roześmianych oczach, którymi przyglądał się innym jeźdźcom, a zwłaszcza Georgii. Obaj utrzymywali stałe, szybkie tempo i grupę Kinga wyprzedzili, zanim upłynęło kilka minut.

– Kim był tamten mężczyzna? – zapytała Georgia swojego ojca.

– Nie wiem – odpowiedział Sam King, wyrwany z rozmyślań. – Zapewne jakiś kowboj szukający pracy.

– Na pewno nie – stwierdziła Georgia. – Żaden bezrobotny kowboj nie jeździ tak jak on. Ten dosiadał konia jak król prerii. Chciałabym wiedzieć, kim on jest.

W tej właśnie chwili Pecos Red został w tyle, aby zrównać się z jednym z przyjaciół.

– Charlie, widziałem gdzieś tego wielkiego hombre33 – powiedział do niego. – To jeden z nas, ale nie jestem w stanie podać jego nazwiska. Znasz go?

– Nie widziałem jego twarzy – odparł Charlie.

Tym wielkim mężczyzną był Buck Duane, a drugim jego przyjaciel, Jackrabbit Kid34.

***

Buck Duane i Kid jechali szybko i bez odpoczynku. Okolice rancza King’s Crown chcieli osiągnąć przed spadnięciem opóźniającego posuwanie się śniegu. Odbywając takie przejazdy Duane przeważnie spędzał noce pod gołym niebem. Nawyku tego nabrał po długich latach ucieczek przed prawem, podczas których dach i dymiące palenisko oznaczały zagrożenie, a nie schronienie i gościnę.

Tym razem jednak unikanie nielicznych rancz, szynków i małych przygranicznych miasteczek nie było konieczne, a Kid znacznie mniej od Duane’a przywykł do zimowych biwaków. Każdą noc oprócz jednej przespali pod dachem.

Duane rozpoznał oddział Kinga. Znał z widzenia kilku rewolwerowców wynajętych przez Sama i trafnie odczytał ich obecność jako oznakę krwawej przemocy, która rychło wybuchnie na płaskowyżach35.

– Wygląda na to, że King tworzy swoją armię – powiedział Strażnik do Jackrabbita Kida. – Wynika stąd, że wkrótce już zaczną się prawdziwe kłopoty. Wielkie znaczenie ma teraz każda godzina, o którą przybędziemy tam przed nimi.

– Czy nie ma możliwości, że sytuacja rozładuje się sama? – zapytał Kid swojego wielkiego przyjaciela. – Moim zdaniem wszyscy ci drobni ranczerzy zastanowią się dwa razy, zanim wystąpią przeciwko tylu wynajętym rewolwerowcom. Na ich miejscu prędzej położyłbym uszy po sobie i zapadł się pod ziemię, niż zmierzyłbym się z Pecosem Redem i jego chłopakami.

– To dlatego, że masz dość oleju w głowie, aby nie pchać palca między drzwi – odparł Duane. – Ludzie, o których mówisz, zapewne go nie mają. Zamiast rozumem powodują się głodem, nienawiścią i zawiścią.

– A zatem są głupi.

– No pewnie, że są głupi – powiedział Duane. – Na dłuższą metę nie są w stanie walczyć z taką posiadłością jak King’s Crown i zwyciężyć. Może nawet są tego świadomi, ale to ich nie powstrzymuje. Kiedy tylko ta grupka przyjedzie, wieść o tym się rozniesie. Nie minie kilka dni, a zacznie się zabijanie, choćby nawet Jared King tego nie chciał. Jeśli nie zaczną go bydłokradzi, Pecos Red i tak nie odpuści. Zapłatę i premie dostaje za coś więcej, niż spędzenie całej zimy na siedzeniu w czworakach36 i jedzeniu fasoli i solonej wieprzowiny. Będzie wolał wykonać swoją robotę i wynieść się stamtąd.

– Potrafię zrozumieć, jak się na to zapatruje – powiedział Kid. – Został wynajęty na wojnę, a więc woli, żeby do niej doszło. Jeżeli nawet po jego przybyciu tam zupa będzie nadal ledwo pyrkotała, to dla własnej korzyści sprawi, żeby zaczęła szybko wrzeć.

– Masz rację – przyznał Duane. – Zapewne ktoś jest już podejrzewany o bycie tym, który zabija z zasadzki. Red i jego chłopcy spalą dom tego człowieka, rozpędzą mu zwierzęta, jeśli je ma, a jego samego wraz z rodziną wygnają na zimę, żeby zginęli z głodu. Tamten darniarz oczywiście odpowie walką i zostanie zabity. Wówczas pozostali darniarze postanowią napaść wspólnie na posiadłość Kinga. Oczywiście szanse na przetrwanie będą mieli takie same, co śnieżka na rozpalonym piecu, ale brakuje im rozumu, aby o tym wiedzieć. Wyruszą na Pecosa i jego chłopców.

– No – Kid zgodził się z nim – a wtedy będzie tak, jakby zgraja piesków salonowych zwarła się w walce ze stadem wilków lobo. Amatorzy nie mogą stawić czoła zawodowym rewolwerowcom.

– Właśnie tak.

– Dlaczego zatem tam jedziemy, Bucku? Czy tych durnych darniarzy mamy powstrzymać przed sprawieniem im rzezi? Czy to tego chce kapitan MacNelly?

– Niezupełnie – odrzekł Duane. – Jak wiesz, Strażnik nie może opowiadać się po jednej ze stron, a gdyby się opowiedział, wtedy musiałby po stronie Kingów. To oni działają zgodnie z prawem i porządkiem, a przynajmniej, dopóki chłopcy Pecosa kogoś nie zamordują. Przecież to ci drobni napastnicy z zaskoczenia wcinają wołowinę Kinga i zabijają z zasadzki jego kowbojów. Nie, podczas tej wyprawy postąpimy właściwie nie stając w obronie skazanych z góry na przegraną.

– Co więc mamy robić?

– Na razie spróbować dotrzeć tam, zanim spadną wielkie śniegi, które zmuszą nas do schronienia się w jakiejś norze. Potem zaś mamy zapobiec wojnie. Kapitan MacNelly uważa, że ktoś po stronie darniarzy okaże się dostatecznie bystry, by wiedzieć, że Jareda Kinga najbardziej zaboli, jeśli zostanie wybite się lub skradzione jego cenne stado. I zaboli. Tak samo jak resztę stanu Teksas. Do tego właśnie nie możemy dopuścić, a kapitan i ja uważamy, że najlepszym sposobem jest sprawienie, aby nie zaczęły się żadne walki. Nie wiem jeszcze, jak zdołamy to uczynić, ale takie jest nasze zadanie.

Kid skulił ramiona wystawione na ciągle nasilający się chłodny wiatr północny.

– No pięknie – powiedział. – Po prostu pięknie. Tobie i mnie przyjdzie walczyć jednocześnie z tymi burakami i z Pecosem Redem. Ot tak. Czy stary King nie może sam zadbać o swoje krowy?

***

– Kiedy Sam wróci tutaj ze swoimi jeźdźcami wojny, to ty masz zostać ich dowódcą. Chcę, żebyś trzymał ich na wodzy naprawdę mocno. Jeśli już musi dojść do dalszego zabijania, to nie chcę, żeby zaczęli je nasi ludzie – rzekł Jared King swojemu rządcy.

– Wie pan przecież, co powie pan Sam – zaprotestował Slim Taylor. – Był pan pod Shiloh37 i Vicksburgiem38, tak jak my wszyscy. Powie panu, że należy jako pierwszy uderzać na wroga. Będzie chciał spalić tych próżniaków i wyprzeć ich poza grań wzgórz. Opowie się za atakowaniem, tak samo jak wynajęci przez niego rewolwerowcy. Ci lubią wykonać robotę, dostać za nią zapłatę i wrócić do kobiet i kart.

– Wiem o tym wszystkim – powiedział Jared King. – Jeśli ma dojść do wojny, to będziemy ją toczyli. Przed nią to ja wydaję rozkazy, a nie Sam czy któryś z rewolwerowców. Równie dobrze jak ja wiesz, Slimie, że kiedy tylko zacznie się zabijanie, tamci pójdą po moje stado. Nie możemy zamknąć w oborze pięciuset głów bydła. Gdybyśmy nawet mogli, to na obory wysyłaliby z łuków podpalające strzały. Tych pięciu byków rozpłodowych też nie da się zastąpić. Ich życie jest właśnie teraz więcej warte, niż jakiegokolwiek człowieka w Teksasie. To je musimy strzec przede wszystkim.

– Wiem – stwierdził Slim Taylor. – Ma pan rację. Jud Ballew sam jest mieszańcem, i są jeszcze inni, w których żyłach płynie krew Indiańców. Kiedy tylko wpadną na ten pomysł, żaden szpaler wartowników nie zdoła odgrodzić ich od stada. Szczególnie w zimie. Po nastaniu wielkich śniegów będą mogli wywołać stampede39 całego stada, a wtedy ono zamarznie i padnie.

– Resztę bydła preriowego moglibyśmy zastąpić – powiedział Jared King – ale nie zdołamy zastąpić King’s Own Herd.

 

Jud Ballew swoich przyjaciół ugościł w przechylonym domu z cegieł adobe i wikliny, stojącym w głębi pogórza w odległości co najmniej dwudziestu mil od bujnych pastwisk King’s Crown Ranch. Dla osłony przed wiatrem okna były tam szczelnie zasłonięte. Płomienie niewielkiego ognia i kilka pryskających świeczek łojowych dawały dostatecznie dużo światła, aby obecni mogli się nawzajem widzieć. W tej pustej izbie nie było prawie niczego więcej do oglądania.

Pili nieoczyszczoną whisky i odbywali naradę.

– Nadeszła wiadomość – Ballew oznajmił pozostałym, których oprócz niego było sześciu.

Razem stanowili zarząd grupy, która nadała siebie nazwę „Stowarzyszenie Niezależnych Ranczerów Zachodniego Teksasu”, wymyśloną osobiście przez Ballewa. Według niego ta pompatycznie brzmiąca nazwa owej grupie nadawała pewne pozory działalności zgodnej z prawem i legalności.

Wszyscy wyczekująco spojrzeli wtedy na Juda Ballewa.

– Kowboj, którego oczekiwałem, przyjechał wczoraj wieczorem – powiedział ten z brzmiącą w głosie nutą triumfu. – Mój przyjaciel przekazał przez niego wiadomość dla mnie. Przyszła pora na uderzenie w obronie naszych wolności.

Niektórzy jego oznajmienie przyjęli z pochwałą, ale u obecnych daleko było do jednomyślności.

– Wstrzymaj się teraz na chwilkę, Jud – powiedział jeden ze starszych mężczyzn. – Czy nie mówisz odrobinę za ostro? No pewnie, że nie zgadzamy się z Jaredem Kingiem. Między małymi i dużymi gospodarstwami zawsze występują różnice, ale z tego nie wynika wcale, że musimy wydawać sobie bitwy. Kiedy ludzi różnią spory, nie jest to powodem, aby nie mogli ich rozstrzygnąć w rozsądny sposób. Tak właśnie mówię i jak dla mnie ma to sens.

Wśród pozostałych powstało poruszenie.

Jud Ballew nie dał czasu, żeby odezwał się jeszcze ktoś.

– Czyżbyś uważał, Jimie Willsie, że nie musimy zacząć walki o nasze prawa? No cóż, ja sam myślę, że według starego Jareda Kinga powinniśmy. Z jakiego innego powodu miałby w San Antone wynająć trzynastu płatnych zabójców? Pytam was wszystkich. Po co miałby potrzebować trzynastu rewolwerowców, gdyby nie chciał nas wybić?

Nastąpiły warknięcie oznaczające potwierdzenie.

Jim Wills nie uległ jednak zastraszeniu. Pośród drobnych ranczerów należał do tych, którym najlepiej się powodziło. Przez lata wyhodował stado liczące prawie dwieście sztuk bydła, oznaczonych jego piętnem J-W. Przeważnie wypowiadał się w imieniu innych, co bardziej odpowiedzialnych drobnych ranczerów z całej tej krainy.

– Daj mi mówić – powiedział. – A może dlatego, że nie podoba mu się trwające zabijanie bydła i atakowanie z zasadzki. Tak samo, jak niektórym z nas nie podoba się zabijanie kowbojów. Może być tak, że wynajmując rewolwerowców – to znaczy, jeśli ich wynajął – zamierzał jedynie bronić tego, co słusznie do niego należy. Wedle mnie chodźmy z nim pogadać, zanim znowu dojdzie do zabijania.

– Pomieszało ci się we łbie – głos ten dobiegł z obrzeża kręgu obecnych.

– Mówię, że rozsądni ludzie mogą załatwiać sprawy w rozsądny sposób – powtórzył z uporem Jim Wills. – Ani ja, ani moi ludzie nie zamierzamy chwytać za broń, dopóki nie będziemy wiedzieli, że musimy.

– I właśnie musicie – powiedział Jud Ballew. – Co powinno się stać, żeby cię przekonać? Musiałbyś zobaczyć swoje gospodarstwo spalone nad twoją głową i swoje dzieci głodujące na śniegu. Do czego innego miałby King najmować se tych zabójców?

– Jeszczem nie widział onych zabójców.

– Rzekł żem ci, Jimie – powiedział Ballew – że mój przyjaciel przysłał kowboja, aby dostarczył wiadomości. Przysłał człeka, któren wyruszył na zachód i szybko jechał. Możesz zaufać tym wieściom. Są najęci zabójcy, a zabijanie jest ich fachem. Kiedy tutaj dotrą, zobaczysz to na własne oczy. Ty i twoi przyjaciele uważacie się za lepszych od nas, ale z ich broni padniecie tako samo jak reszta.

– A skąd mamy wiedzieć, czy możemy wierzyć temu twemu tajemniczemu przyjacielowi? Kim on jest? A jeszcze skąd właściwie mamy wiedzieć, że tamten kowboj przyjechał do ciebie? Wiemy, że nienawidzisz Kinga, ale to chyba wszystko, co wiemy.

Tym razem jeden z pozostałych obecnych poparł Jima Willsa.

– Zgadza się, Jud. Kimże jest ten przyjaciel? Czemu on chce, żeby tu na prerii wybuchła wojna?

– Nie mogę rzec wam, jak się nazywa – odparł Ballew. – Jedno wszakoż mogę. Jest on człowiekiem nienawidzącym Kinga za jego niesprawiedliwość, jako i my wszyscy. Chce pomóc nam, szaraczkom.

Jim Wills wykorzystywał swoją przewagę.

– A czemuż to ów tajemniczy człek nie pokaże swoich kart? Chce wojny. Ty też chcesz wojny. A czy reszta nas? Kim jest ten przyjaciel?

– Pokażę ci, że z niego jest przyjaciel. Jego kowboj przywiózł to, żeby nam pomóc – powiedział Ballew i kieszeni brudnego płaszcza wyciągnął sakiewkę z jeleniej skóry, a jej zawartość wysypał na podłogę.

 

– Wielki Boże! – rzucił jeden z obecnych. – To przecie złoto!

 

Buck Duane i Jackrabbit Kid posuwali się o wiele szybciej, niż była w stanie hamowana ciężko załadowanymi wozami grupa Sama Kinga. Ogromny Strażnik i jego towarzysz osiągnęli płaskowyże co najmniej dwa dni przed małą armią najętą przez brata Jareda Kinga.

Jechali prosto do miasteczka Kingston40, wyrosłego jako osada targowa dla kowbojów z Rancza Kinga oraz drobnych ranczerów i osadników z sąsiadujących z nim terenów. Nie było one duże, ale mogło się szczycić oddziałem urzędu pocztowego, sklepem sprzedającym wszystko, „Salonem” z towarami przemysłowymi, stacją dyliżansów, pół tuzinem różnych przedsięwzięć, którym niezbyt się powodziło, jak też kilkoma szynkami.

Kilka mil przed miasteczkiem Duane i Kid rozdzielili się, jak to zaplanowali. Młodszy z nich objechał je szerokim łukiem i udał się prosto do głównej siedziby King’s Crown. Obaj uzgodnili, że zatrudni się tam jako kowboj. Ponieważ ani Pecos Red, ani nikt z jego grupy nie znali Kida, będzie on mógł od środka śledzić ich działania.

Okazało się, że Kid został z miejsca zatrudniony, żeby zastąpić kowboja, który zginął w zasadzce. Slima Taylora uradowała możliwości zyskania kolejnego pracownika w jego zespole.

Natomiast Buck Duane skierował się prosto do miasteczka, w którym budynki o drewnianych szkieletach bezskutecznie starały się chronić przed narastającą mocą nadciągających późną jesienią z północy podmuchów wiatru. Na jedyną ulicę handlową wjechał dopiero tuż przed wieczorem. Zapadał już zmierzch, a nagie przed zimą gałęzie topól i dębów krzewiastych rosnących wzdłuż wąskiego strumienia, nad którym zbudowano miasteczko, na wietrze grzechotały w bezcelowym bębnieniu.

W uważających się za bardziej wytworne sklepach zapalono już lampy naftowe mające przyciągać klientów, ale do ich wnętrz wchodziło niewielu ludzi.

Duane bez większego trudu odszukał kuźnię połączoną ze stajnią do wynajęcia. W kowalskim palenisku żarzyły się tylko węgle, gdyż właściciel poszedł do domu na wczesną kolację, ale stajenny przyjął jego pieniądze i otworzył przedział dla Bulleta41, wspaniałego wierzchowca Duane’a.

W miasteczku oczywiście nie było prawdziwego hotelu, ale stajenny powiedział, że na piętrze nad jednym z szynków są pokoje do wynajęcia.

– Nadadzą się, jeśli tylko nie jesteś pan za bardzo wymagający.

W zimowym chłodzie Duane doskonale wiedział, że nie mógł zbytnio wybrzydzać na jakość dostępnych kwater. Zależało mu niemal wyłącznie na osłonie przed wiatrem i śniegiem. Siodło zostawił w stajni, ale przed pójściem do szynku przez ramię przewiesił swoje koce, na wypadek, gdyby w łóżkach do wynajęcia zamieszkały przed nim owady.

Właściciel szynku, krępy Irlandczyk zwący się Thomas Ryan, ucieszył się, biorąc pieniądze jeźdźca.

– Wszystkie pokoje są teraz wolne – powiedział, podając Duane’owi klucz. – Ten jest najlepszy. Narożny od frontu, po pańskiej prawej stronie tuż za schodami. Pewnie zechce pan cosik zjeść.

– Największy stek, jaki możecie upiec – potwierdził Duane – i cały placek, jeśli jakiś macie. Może być każdy. Już długo jestem na szlaku.

– Mamy zeschłą szarlotkę i pomodory42 w puszce – powiedział Ryan, dobrze rozumiejący występującą u przemierzających szlaki ochotę na owoce i zieleninę.

– Doskonale – rzekł Duane. – Zostawię swoje rzeczy w pokoju i zaraz zejdę.

Pokój znalazł całkiem łatwo. Okazał się większy, niż oczekiwał i znacznie czystszy. Zapalił świecę i drobiazgowo sprawdził duże, mosiężne łóżko. Koce były niedawno prane. Obok łóżka stało proste krzesło, skrzynia z nieheblowanego drewna na rzeczy i umywalka z czarnego dębu. Stojący na niej duży porcelanowy dzbanek na wodę był pusty.

Kiedy właśnie Duane przekonał się o tym, zapukano do drzwi pokoju. Nadal miał na sobie długi wełniany płaszcz, ale odpiął dolne guziki, żeby w razie potrzeby móc sięgnąć po rewolwery w kaburze. Zanim poszedł otworzyć drzwi sprawdził, czy można je łatwo wyciągnąć.

W korytarzu stała kobieta otulona wielkim płaszczem, podobnym do noszonego przez Strażnika, ale z gołą głową. Była tak wysoka, że oczy miała niemal na wysokości jego oczu. Młoda, mocnej budowy i z dużym biustem, o niebieskich oczach i szerokich ustach, w każdej ręce trzymała kabłąk drewnianego cebra wypełnionego gorącą, parującą wodą.

– Dla znużonego drogą człowieka, żeby mógł się umyć – powiedziała, mijając Duane’a i wchodząc do pokoju. – Lokatorzy, żeby siebie obsłużyć, przeważnie korzystają z pompy na tyłach domu i kruszą lód w cebrze. Przyszło mi do głowy, że człowiekowi, który dopiero co przybył do miasta, potrzeba czegoś lepszego.

– Masz bystry umysł – odrzekł Duane – oraz dorównujące mu dobrocią i żarem serce.

Kobieta obdarzyła go niewzruszonym spojrzeniem.

– Niech się pan nie rozpala żarem mojego serca – powiedziała. – Jestem siostrą Toma Ryana, właściciela tego domu, a nie jedną z tych kobiet z pogranicza, które pan sobie wyobraża.

Duane uśmiechnął się do niej.

– Nie to miałem na myśli. Chciałem jedynie powiedzieć, że tylko uprzejmej kobiecie przyszłoby do głowy, aby przynieść aż tyle gorącej wody, zanim o nią poprosiłem. Zapewniam, że nie miałem niczego więcej na myśli.

Odpowiedziała wtedy uśmiechem na uśmiech.

– No jasne i sądzę, że rzeczywiście tak było, proszę więc wybaczyć ostrość mojego języka. Teraz widzę, że nie jest pan ani trochę bezrobotnym kowbojem, lecz dżentelmenem całą gębą.

Po postawieniu wciąż parujących wiader po męsku wyciągnęła do niego rękę.

– Nazywam się Molly Ryan i naprawdę ogromnie się cieszę, że mogę pana poznać. A kimże pan w istocie jest?

Duane przyjął jej dłoń w mocnym uścisku.

– Mów mi po prostu Buck. Ja również jestem bardzo zadowolony, że cię poznałem.

Przez chwilę myślał, że Molly zapyta o jego nazwisko. Było to dostrzegalne w jej spojrzeniu, ale zrezygnowała. Powiedziała tylko:

– Pójdę dopilnować, żeby posiłek jest gotowy, kiedy na niego zejdziesz.

Po wyjściu kobiety Duane zdjął całe ubranie i nagi starannie obmył się gąbką, co niezmiernie go odświeżyło. Ubierając się przed zejściem na posiłek swój płaszcz zostawił na mosiężnej szafce nocnej. Nałożył na siebie dwie pary skarpet – jedną bawełnianą i jedną wełnianą – a na nie kowbojskie buty na wysokim obcasie, jak też kalesony z czerwonej flaneli, wełniane spodnie i koszulę oraz starą wełnianą marynarkę. Gardło otoczył wielką niebieską chustką. Zabrał z sobą tylko rewolwer noszony z prawej strony, przywiązany do nogi. Drugi i strzelbę zostawił mocno owinięte kocami. Podczas pokonywania szlaku urosły mu dość długie włosy, ale w miarę możliwości jak najmocniej zaczesał je do tyłu.

Tak odziany Duane mógł być każdym, od wyczerpanego drogą bogatego człowieka do hazardzisty lub podróżującego fachowca. Ubrał się tak umyślnie. Wypełniając swe zadania nie chciał uchodzić za szukającego pracy kowboja.

Robiło się już ciemno, kiedy jeszcze raz wkroczył do szynku, chociaż według zegara nie był to wieczór, a raczej późne popołudnie. W środku znajdował się tylko jeden klient, jeździec w wysokich butach, przy szynkwasie rozmawiający z Ryanem.

Buck Duane usiadł przy jednym ze stojących w sali małych stolików. Niemal natychmiast z kuchni wyłoniła się Molly Ryan, przynosząc mu świecę i duży kubek parującej kawy. Po kilku minutach pojawiła się ponownie z wielkim półmiskiem z niebiesko-białej porcelany, na którym leżał dwufuntowy stek, sześć smażonych jajek i tuzin gorących bułeczek prosto z pieca. Dołączyła do bułeczek jeszcze masło i syrop trzcinowy oraz przystawkę w postaci otwartej puszki pomidorów.

Duane zabrał się do tego wszystkiego jak głodny człowiek, którym też był. Kiedy ostatnią bułeczką wytarł z półmiska resztkę plam smakowitego sosu ze steku i żółtka jajka, Molly pojawiła się ponownie. Tym razem przyniosła całą suszoną szarlotkę, wciąż dymiącą na blasze do pieczenia oraz dzbanek z płynem, którym okazało się zimne mleko. Po położeniu wszystkiego na stoliku nie odeszła jak wcześniej, lecz przyciągnęła inne krzesło i usiadła naprzeciwko Strażnika.

– Nie przeszkadzam ci? – zapytała.

– No oczywiście, że nie przeszkadzasz – odpowiedział Buck Duane. – Rad jestem z twojego towarzystwa.

Molly patrzyła, jak rozprawił się z ciastem i mlekiem. Z górnej kieszeni marynarki wyjął długie cygaro. Dziewczyna skinęła głową zgadzając się, żeby zapalił, a wtedy do koniuszka cheroota przytknął płomień świecy.

– Nie przeszkadza mi powiedzenie – zwrócił się do Molly – że ten obiad należy do najlepszych i najsmaczniejszych, jakie w życiu zjadłem. Dla człowieka, który przebył długi szlak, nie może być nic lepszego.

Spojrzała na niego z zaciekawieniem.

– No, dziękuję – powiedziała. – A czy zostaniesz tutaj, żeby móc zjeść ich więcej?

– Może i zostanę – odparł Duane. – Jest już zbyt blisko zimy, żeby jechać na północ, a ponadto szukam miejsca, w którym mógłbym się na jakiś czas zatrzymać. To znaczy, jeśli znajdę jakieś odpowiadające człowiekowi mojego pokroju zajęcie.

Dostrzegł, że wzbudził ciekawość Molly, a jednocześnie starała się ona nie okazywać, do jak wielkiego stopnia. Duane chciał właśnie to osiągnąć. Gdyby zdołał skłonić dziewczynę do mówienia, mógłby poznać wiele użytecznych rzeczy. Przecież prawdopodobnie wiedziała wszystko to samo, co jej brat, – a właściciel szynku w tego rodzaju mieście był zazwyczaj najlepiej poinformowanym jego mieszkańcem.

– Czy mogę postawić ci coś do picia? – zapytał Molly.

– Tylko piwo – odpowiedziała. – Nie jestem dziewczyną naciągającą na trunki. Czy już tego kiedyś nie mówiłam?

– Mówiłaś – Duane potwierdził z uśmiechem. – Mnie też odpowiada piwo.

Poszła za szynkwas i wróciła z dwoma wysokimi, pokrytymi pianą kuflami. Jej nadal pogrążony w rozmowie brat pozwolił, aby sama nalała dla siebie piwo. Nie pojawili się jeszcze żadni inni goście.

Zaraz po usiądnięciu Molly powiedziała:

– Właśnie miałeś mi rzec, co masz do załatwienia w Kingston.

Odrzucił głowę do tyłu i nad cygarem oraz piwem wybuchnął śmiechem w jej stronę.

– Młoda damo – napomniał dziewczynę – nie miałem rzec nic takiego, i dobrze o tym wiesz. Czy jesteś nowa w tej części stanu Teksas, skoro nieznajomemu bez ogródek zadajesz pytania?

– Wiem – odpowiedziała Molly. – Ludzie tutaj nie zadają pytań. Nie chodziło mi o pytania tego rodzaju, nie o taki, który mógłby komukolwiek zaszkodzić. To znaczy wyglądasz na porządnego człowieka i wspomniałeś o osiedleniu się tutaj. Przecież wspomniałeś, prawda?

– Następne pytanie – stwierdził Buck Duane, a potem roześmiał się na widok jej miny. – W porządku. Coś takiego mogło mi się wymsknąć, ale taka myśl tylko błysnęła w mojej głowie. Jedynie myśl. Wjechałem tutaj zaledwie kilka godzin temu.

– Tyle wiem – powiedziała Molly. – Lecz nie potrzeba wcale mądrej kobiety, żeby dostrzec, jakiego niezwykłego rodzaju człowiekiem jesteś. Choćby po samym twoim zachowaniu. Jest podobne do starego Kinga na ranczu.

– Króla? – zapytał Duane, chcąc skłonić ją do mówienia.

– Nie, pana Jareda Kinga. Właściciela posiadłości ziemskiej King’s Crown i pięknego, wspaniałego stada, które wyhodował. No wiesz, nie chodzi o to, że jesteś do niego podobny. Najwyżej w sposobie, w jaki chodzisz i w jaki trzymasz głowę, gdy siedzisz. Człowiek podobny do ciebie potrafi w kraju wywołać fale, jak wielki kamień wrzucony do stawu.

– Co byłoby w tym złego?

– Mogłoby być, panie Buck. Na pewno mogłoby. A to dlatego, że tego stawu pan nie zna. Zimą każdego roku jest tutaj tak, jakby wszystko zastygło. Jakby staw pokrył cienki lód. Dostatecznie wielki kamień mógłby wywołać tu wokół niego coś więcej, niż tylko fale. Mógłby wszystko zmiażdżyć.

– Zaczynam to widzieć – powiedział Buck Duane. – A może nawet w drodze tutaj dochodziły mnie szepty o kłopotach. W każdym jednak razie nie musisz się o mnie martwić, panno Molly. Potrafię się o siebie troszczyć.

– Widzę to po sposobie, w jaki nosisz rewolwer – przytaknęła. – Gdybyś jednak się tutaj zatrzymał na stałe, mógłbyś znaleźć się pomiędzy dwiema bandami pełnych gniewu ludzi. Wtedy choćby dla własnego bezpieczeństwa, jeśli nie z innych powodów, musiałbyś wybrać stronę, którą popierasz.

Duane pociągnął mały łyk piwa.

– A gdybym tak uczynił…

– Wobec tego przychodzi mi na myśl – powiedziała, raz jeszcze rzucając mu badawcze, czujne spojrzenie – że dla strony, którą wybierzesz, mógłbyś okazać się bardzo silnym wsparciem w walce. Dla wielu biedaków byłoby to ogromnie cenne. Strona, którą wybierzesz ze względu tylko na siebie, może być sprawą życia i śmierci dla ludzi, których nawet nie znasz.

– Powiedz mi jedno, Molly. Jeżeli zechcę wybrać stronę, to którą wolałabyś dla mnie? – zapytał Duane.

– Wybierzesz całkowicie samodzielnie – odparła. – Taki mężczyzna jak ty nie będzie się powodował słowami kobiety. Poza tym nie ja mam wypowiedzieć te słowa. Oto nadchodzi ten, który je wypowie.

W tej chwili jej brat ze swym jedynym gościem opuścili szynkwas i podeszli do stolika, przy którym siedzieli Molly i Buck Duane, przyglądający się im obojętnie.

Towarzyszący Tomowi Ryanowi mężczyzna był krępy i wyglądający na opanowanego. Średniego wzrostu, w średnim wieku, mocno zbudowany, miał szczerą twarz i przyjacielskie spojrzenie. Nosił ciepłe, grube ubranie drobnego ranczera, a na prawym boku rewolwer. Duane spostrzegł, że kabura wyglądała na nową, a idący mężczyzna lekko utykał na prawą nogę, jakby rzadko kiedy uzbrajał się w ten sposób i jeszcze nie przywykł do dotyku i ciężaru broni.

– Panie Buck? – Właściciel szynku zatrzymał się przy stoliku Duane’a.

– Wystarczy Buck – powiedział Duane. – Czy zechcą panowie napić się ze mną piwa?

– Piwo na koszt lokalu – rzekł Ryan. – Obecny tu pan Wills chciałby zamienić z tobą słówko, oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Co jasne, bez żadnej urazy. Wszystko przez te ciężkie czasy w małym kraiku, a ty jesteś w nim obcy, rozumiesz?

– Coś w tym rodzaju mówiła mi panna Molly – odparł Duane. – Czy w tym mieście obcy są aż tak bardzo ważni, panie Wills?

– Jim Wills – przedstawił się ranczer. – Mów mi Jim. Nie, nie zawsze są ważni, ale jak już mówiłem, czasy są ciężkie. Pozwól, Bucku, na zadanie ci jedno pytania. Czy twój przyjazd tutaj opłacił Jared King?

– Nikt go nie opłacił – odpowiedział spokojnie wysoki Strażnik. – Nie jestem człowiekiem nikogo, wyłącznie siebie samego. Nie znaczy to, że nie nająłbym się u twojego Jareda Kinga, gdyby mi to pasowało, ale nie przyjechałem jako czyjkolwiek człowiek.

– Ach tak – rzucił Ryan – a czy mogę zapytać, czym dokładnie się zajmujesz?

– Nie możesz, panie Ryan – odpowiedział Duane. – Zajmuję się wszystkim, co tylko mi się spodoba. Mogę choćby szukać małego rancza do kupienia. No oczywiście tylko mówię, że mogę.

Dwaj mężczyźni po drugiej stronie stołu wymienili spojrzenia.

– A dlaczego miałbyś oczekiwać, że takie ranczo znajdziesz tutaj? – zapytał Tom Ryan.

Buck Duane obu obdarzył uśmiechem.

– Tylko powiedziałem, że mogę je szukać – odrzekł. – Szczęście trochę uśmiechnęło się do mnie, że tak powiem, a człowiek lubi myśleć o osiądnięciu gdzieś na stałe.

– I King cię nie najął? – napierała nań Molly.

– Zamilcz, kobieto! – napomniał ją brat. – Słyszałaś, że Buck temu zaprzeczył.

– Nigdy nie rozmawiałem z żadnym człowiekiem Kinga – powiedział szczerze Duane. – Gdybyście jednak byli zainteresowani, to minąłem ich czeredkę na drodze z San Antone.

Po spojrzeniach, jakie wymienili obaj mężczyźni rozpoznał, że jego słowa ich zaskoczyły.

– Domyślam się, że masz na myśli Sama Kinga i wozy z zaopatrzeniem na zimę? – zapytał Wills.

– Sama Kinga nie znam. Tak, widziałem wozy – i konie z piętnem King’s Crown. Woźniców i młodą kobietę. Dobrze ubranego starszego mężczyznę i wielu jeźdźców.

– A czy powiedziałbyś, że ci jeźdźcy byli kowbojami z rancza? – zapytał Ryan. – Wybacz mi proszę, ale to ważne.

Strażnik postanowił, że ponownie będzie z tymi ludźmi szczery.

– Och nie. Byli paskudną zbieraniną i jeśli chcecie poznać prawdę, to bardziej przypominali bandytów. Zapamiętałem ich, bo zdziwił mnie widok takich ludzi jadących wraz z wozami Kinga. Pomyślałem, że naprawdę musi mu brakować ludzi.

– Och, Boże, rewolwerowcy! – powiedział Wills i walnął dłonią w blat stołu. – Ten przeklęty Jud miał jednak rację. Teraz zrobimy, co zrobimy.

– Trzymaj język za zębami – napomniał go Ryan. – Bucka ani trochę to nie interesuje.

– Zainteresuje – powiedział Jim Wills i ponownie walnął ręką w stół. – Jak każdego mężczyznę i każdą kobietę w tym kraju.

– Chodź – ponaglił go Ryan.

Obaj opuścili stolik, a po chwili Molly poszła za nimi. Duane przez godzinę sam pił piwo, a następnie udał się do łóżka.

Pomimo pogody, która utrzymywała się chłodna i wietrzna. Buck Duane następne dwa dni spędził na jeżdżeniu na Bullecie po prerii ciągnącej się za miasteczkiem Kingston, zataczając wielkie, sprawiające wrażenie całkowicie przypadkowych kręgi i pętle. Groźne mrozy zimy nie pojawią się przed nastaniem nowego roku, ale olbrzymi Strażnik obawiał się, że z kanadyjskiej tundry nadciągnie wielka zamieć śnieżna.

Przestrzegało go wyczucie zmian pogody, wyostrzone przez lata spędzone na szlaku wyjętych spod prawa, podczas których samo pozostanie przy życiu zależało często od umiejętności „wyniuchania” burzy i znalezienia lub sporządzenie sobie schronienia przed jej nadejściem. Zapowiadał się rok z jedną z owych wczesnych burz, które niekiedy pozostawiają po sobie głębokie pokrywy mokrego, ciężkiego śniegu. Nadejście takiej burzy ogromnie utrudniłoby poruszanie się po prerii.

Duane pragnął nabrać orientacji w terenie i poznać okolicę, zanim nadciągnie niepogoda. Wykonanie jego zadania – a nawet przeżycie – mogło zależeć od tego, czy odnajdzie właściwą drogę.

To, co każdy przyglądający się temu mógłby błędne uznać za jazdę bez żadnego celu, dla ogromnego byłego banity ani trochę taką nie było. Dostrzegał i zapisywał w pamięci najbardziej istotne cechy pozornie bezkresnej prerii. Uczył się przebiegu rzadkich tam strumyków, ukształtowania i kierunków dolin i wąwozów. Uważnie oglądał i zapamiętywał sylwetki każdego niskiego wzgórka i wzniesienia, ich położenie i powiązania wszystkich z występującymi wokół nich źródłami i kępami drzew.

Nieomal nieuważnie wykrywał dymy i tropy koni, aby rozpoznawać domy darniarzy i drobnych hodowców bydła, notował piętna i stan mijanych krów. Starał się zostawiać możliwie jak najmniej „oznak” swoich przejazdów, ale już po południu pierwszego dnia nabrał pewności, że jest śledzony.

Zwykły jeździec nigdy by nie wykrył tropiących go ludzi, ale Buck Duane nie był zwykłym człowiekiem. Niczym Apacz43 był w stanie wyczuwać ludzi, którzy posuwali się po jego śladach.

Na razie nie dawał po niczym poznać, że wie o ich obecności. Pozwalał im jeździć za sobą, skoro mieli taką ochotę. Niczego przydatnego dla siebie nie dowiedzą się z jego postępowania, dlatego prędzej czy później przyślą Jima Willsa lub kogoś takiego jak on, żeby znowu zadawał mu pytania.

Duane miał pewność, że śledził go mały odłam hodowców bydła. W takim wielkim majątku jak Kinga samotny jeździec nikogo by nie zaciekawił – oczywiście pod warunkiem, że nie wiedzieliby, kim on jest. Strażnik nie wątpił zaś, że nie wiedzieli.

Wczesnym popołudniem drugiego dnia Buck Duane po raz pierwszy zobaczył słynne stado King’s Own, będące wynikiem umyślnego krzyżowania ras bydła mięsnego. Inaczej niż pozostałym krowom należącym do Kinga, tym nie pozwalano poruszać się swobodnie po rozległych obszarach prerii.

Stado King’s Own wypasano na najlepszej trawie nad King’s Creek, spływającym długą doliną leżącą na zachód od domostwa ranczera. Dniem i nocą było pilnowane przez specjalną grupę kowbojów, których w stałych odstępach czasu, w nocy i w dzień, zastępowali nowi ludzie, przyjeżdżający z głównych czworaków, gdzie nocowali.

Szczegół ten Duane poznał z pogawędek, jakie odbywał w miasteczku. Zauważył z ciekawością, że jego mieszkańcy byli mniej więcej równo podzieleni na odczuwających dumę z „naszej rasy” i na zawistnych nienawistników mówiących: „Tamte krowy zrujnują wszystkich małych ranczerów w tym stanie. Na ich hodowlę mogą sobie pozwolić wyłącznie wielcy królowie bydła, a kiedy staną się liczne, zwykła krowa nie będzie już warta nawet skóry i łoju z niej”.

Strażnik pojął wówczas, dlaczego ktoś mógłby przyjąć, że warto napaść na owe cenne stado. Sam nie miał trudności z natrafieniem na nie. Trzymał się z dala od krów, pozostając za krawędzią doliny, tak iż pasterze nie mogli go zauważyć, i aby dobrze widzieć pasące się bydło, korzystał ze specjalnej lornetki wyrobu niemieckiego, będącą jedną z najcenniejszych posiadanych przezeń rzeczy.

„Mój Boże – pomyślał. – Nic dziwnego, że ludzie zechcą walczyć o to bydło”.

Tworzyły je wielkie, ciężkie krowy, nadal tłuste i o błyszczącej na bokach sierści, pozostałości letniego wypasu. Każda musiała ważyć niemal dwa razy więcej niż longhorny, które Duane znał od dzieciństwa. Same byki rozpłodowe spowodowały, że z ust olbrzyma wyrwał się gwizd wielkiego podziwu. W całym swoim życiu nie widział on równie wspaniałych zwierząt.

– Naprawdę są królami – powiedział cicho do siebie. – Posiadający owe bestie jest królem bydła w całym tym kraju, bez najmniejszej przesady.

Przez chwilę czuł dla Jareda Kinga jeszcze większy szacunek. Człowiek posiadający na tyle zdolności przewidywania i dostrzegania celu, aby wpaść na myśl o takim stadzie i je wyhodować, naprawdę zasługiwał na szacunek.

Duane włożył lornetkę do skórzanego futerału i przeszedł kilka prętów44 do miejsca, w którym zostawił Bulleta stojącego prawie na wierzchołku wzgórza o łagodnych stokach. Po drodze dostrzegł krótki błysk wywołany ruchem trawy rosnącej na innym wzniesieniu, odległym o prawie pół mili. Ktoś obserwował go nawet wtedy, kiedy przez szkła przyglądał się krowom.

Strażnik dosiadł Bulleta i oddalił się na wielkim koniu, wykonując długą pętlę z tyłu za miejscem, z którego go śledzono. Szpieg, kimkolwiek był, okazał się zbyt szybki, żeby dać się zaskoczyć. Duane znalazł jego ślady, nic więcej. Tamten człowiek jeździł na małym mustangu, niepodkutym, jak indiański kucyk. Nie był jednak Indianinem.

Duane znalazł na ziemi odcisk obcasa buta w miejscu, w którym śledzący go zsiadł z konia. Obcas był mocno starty od długiego używania, a wystające z niego żelazne gwoździe utworzyły w glebie charakterystyczny wzór, który Strażnik z łatwością rozpozna, gdy zobaczy go znowu.

Nie próbował pojechać tropem. Zbliżał się zmierzch, a nawet Buck Duane nie znalazłby po ciemku śladów zostawianych na twardym gruncie. Poza tym jeszcze groziłoby mu wpadnięcie w zasadzkę. Ponadto miał wyznaczone spotkanie, na które chciał się stawić, dlatego powrócił do miasta.

Zgodnie z tym, jak się umówili, zanim rozstali się za miastem, Jackrabbita Kida zastał w stajni, gdzie dla swojego konia kupował nową uzdę.

– Ani trochę nie przyjechaliśmy tu za wcześnie – oznajmił Kid swojemu ogromnemu przyjacielowi. – Oddział wojenny z San Antone na ranczu oczekiwany jest jutro lub pojutrze. Pracownicy są cali w nerwach. Gadają, że Sam King, brat starego Jareda, sprowadzi rewolwerowców mających oczyścić ten kraj. Nie wszystkim z nich to się podoba. Są kowbojami, a nie zabójcami, i obawiają się, że niektórzy z nich także zginą. Dlatego też uważają, że trzeba coś zrobić. Nie będą się mogli uchronić przed dalszymi strzałami do nich oddanymi z zasadzki. Diabli nas wezmą, jeżeli popatrzymy na to w ten sposób, i wezmą również, jeżeli nie popatrzymy.

– Mieszkańcy miasteczka też nie chcą wojny – stwierdził Duane. – Uważają, że w takiej zwadzie nikt nie odniesie zwycięstwa, i jedynie bardzo zaszkodzi ona interesom.

– Myślę, że tak samo patrzy na to Jared King – powiedział Kid. – Wszyscy wiedzą, że gdy chodzi o jego stado, jest strachliwy jak głodny lobo. Ma kowbojów pilnujących go w dzień i w noc. Mówią, że wolałby uniknąć walki, gdyby nie został do niej zmuszony.

– Nikt jej nie chce, ale jest przez wszystkich spodziewana – potwierdził Duane. – W ten właśnie sposób rodzą się kłopoty z walczącymi z sobą kogutami, psami i ludźmi. Obie strony krążą wokół siebie na sztywnych nogach, pragnąc pokoju i łaknąc krwi. Przybycie tu Pecosa Reda będzie jak zapalenie lontu bomby.

– Niech ci będzie, Buck. Co zrobimy?

– Możemy zrobić tylko jedno – odpowiedział Duane. – Gdyby to była bomba, wyciągnąłbym lont. Skoro zaś chodzi o ludzi, trzeba znaleźć prowodyrów i wyciągnąć z nich lont. Jednym z nich może być Pecos. Jest też kilku darniarzy, których obwinia się o zastawianie zasadzek. Ich też mam na swojej liście. Już samo to będzie wystarczająco trudne, ale to jeszcze nie wszystko.

– Co chcesz przez to powiedzieć?