Druga ojczyzna. Część 1 - Juliusz Verne - ebook

Druga ojczyzna. Część 1 ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

Odizolowana od ponad dziesięciu lat na swojej wyspie rodzina Zermattów rozpacza, widząc pojawiający się pewnego dnia statek. Fritz, najstarszy syn, zaalarmowany przez wiadomość o niebezpieczeństwie, odkrył i przywiózł ze sobą Jenny Montrose, młodą Angielkę, która przeżyła inną katastrofę statku.

Wreszcie, pewnego październikowego dnia 1816 roku, fregata „Licorne” zakotwiczyła w zatoce. Jakąż radość sprawiło kolonistom powitanie jego pasażerów, w tym rodziny Wolstonów, których od razu uwiodło piękno i bogactwo Nowej Szwajcarii, do tego stopnia, że postanowili się tam osiedlić. Statek wkrótce odpłynął do Anglii, zabierając ze sobą Fritza i Jenny, którzy mieli się tam pobrać; ich powrotu spodziewano się za około rok.

Zermattowie i Wolstonowie rozpoczęli badanie wyspy, aby odkryć wszystkie jej zasoby, a także przeprowadzili prace rolnicze i zainstalowali system nawadniający. Miesiące mijały, ale o ile życie na wyspie było spokojne, to powracający Fritz i jego młoda żona mieli napotkać poważne trudności: marynarze ich statku zbuntowali się i porzucili ich w szalupie wraz z kapitanem i bosmanem.

Po niebezpiecznej żegludze docierają do niegościnnego brzegu i próbują przetrwać. Wchodząc na szczyt, który dominuje nad tą krainą, odkrywają żyzny i piękny region i uznają, że nieświadomie dotarli na południowe wybrzeże Nowej Szwajcarii.

Fritz i jego towarzysze schodzą do doliny i odkrywają, że dwie rodziny są oblegane przez wojownicze plemię; dołączają do obrońców i pomagają im odeprzeć dzikusów, ale sytuacja pozostaje krytyczna. Na szczęście „Licorne” dociera na czas, by przeprowadzić ostrzał i rozgromić napastników.

Kilka lat później Jean Zermatt, zostawszy gubernatorem Nowej Szwajcarii, zarządza kolonią, która rozkwitła dzięki przybyciu nowych emigrantów, którzy również wybrali tę wyspę jako swoją „drugą ojczyznę”.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie ponad 70 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Juliusz Verne

 

 

Druga Ojczyzna

 

 

 

Przełożył i przypisami opatrzył Andrzej Zydorczak

Sto czternasta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuł oryginału francuskiego: Seconde Patrie

 

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2023

 

75 ilustracji, w tym 12 kart tablicowych kolorowych i 1 mapka: George Roux; (zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

 

 

Redakcja: Marzena Kwietniewska Talarczyk

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2023

 

ISBN 978-83-66980-68-6 (całość)

ISBN 978-83-66980-69-3 (część 1)

Wstęp

 

Powiedzieć o Vernie, że lubił robinsonady, to, używając Pilchowskiej frazy, nic nie powiedzieć. O jego zamiłowaniu do opowieści o rozbitkach na bezludnych wyspach świadczą takie utwory, jak Tajemnicza wyspa, Dwa lata wakacji, Wujek Robinson, Szkoła Robinsonów, a pośrednio też Dzieci kapitana Granta, czy wreszcie w jakiejś mierze „Chancellor”, W Magellanii (w szerzej znanej wersji zmienionej przez Michela Verne’a: Rozbitkowie z „Jonathana”) i Latarnia na Krańcu Świata. Nie musimy się zresztą tego domyślać, bowiem w przedmowie do Drugiej ojczyzny, zamieszczonej w tym tomie, pisarz sam o tym wspomina. Wskazuje też na inspirację „Robinsonem szwajcarskim”, podając zresztą błędnie, że autorem tej książki był Johann Rudolf Wyss (1782-1830), gdy tymczasem napisał ją jego ojciec Johann Dawid Wyss (1743-1818), a wspomniany syn tegoż jedynie ją zredagował i wydał (w 1812 r.).

Druga ojczyzna jest kontynuacją utworu Wyssa. Czarodziej z Nantes postanowił ją napisać tak ze względu na własne fascynacje, jak i pod wpływem usilnych próśb czytelników. W powieści tej po raz kolejny dał wyraz pragnieniu, by, jak to trafnie ujął Roland Barthes, „zamknąć się i urządzić”. Przy czym warto zauważyć, że nie taka idea była fundamentem Przypadków Robinsona Crusoe (1719 r.) Daniela Defoe (1660-1731), na których wzorował się Wyss, a także licznych wariacji na temat tego archetypicznego dzieła. Oświeceniowym autorom i ich XIX-wiecznym naśladowcom chodziło głównie o kreowanie i popularyzowanie wzorców protestanckiej etyki społecznej, opartej na pracy, zaradności, dyscyplinie i moralności. U Verne’a mamy natomiast do czynienia przede wszystkim z motywowaną psychologicznie potrzebą izolacji i opanowywania chaosu otaczającej rzeczywistości, w dalszej perspektywie zaś z pragnieniem zaprowadzania utopijnego nowego ładu i budowania lepszego świata, czego najpełniejszy wyraz znajdujemy w Tajemniczej wyspie. Oczywiście walorów pedagogicznych jego robinsonadom również nie można odmówić – pryncypialny dydaktyzm stanowi przecież oś Dwóch lat wakacji.

Powieść Verne’a o dalszych przygodach szwajcarskiego kaznodziei i jego rodziny publikowana była w odcinkach na łamach „Magasin d’Éducation et Récréation” (od początku stycznia do połowy grudnia 1900 r.). W formie książkowej ukazała się w tym samym roku – w lipcu do księgarń trafił pierwszy tom, a w listopadzie drugi. W tym czasie też wyszły oba tomy w podwójnym, ozdobnym woluminie, z ilustracjami George’a Roux.

Polscy czytelnicy mogli poznać tę powieść niemal równocześnie z francuskimi. Publikowana była w 1901 r. w odcinkach w tygodniku „Ziarno”, w tłumaczeniu Heleny S. (nazwiska owej osoby nie znamy). Jako książka ukazała się dopiero w 2017 r., nakładem Hachette Polska. Wydawnictwo to sięgnęło po wspomniane wyżej spolszczenie, mocno okrojone w stosunku do oryginału, nieco je jedynie modernizując. Obecny przekład Andrzeja Zydorczaka jest więc pierwszą pełną wersją tego utworu w obszarze naszego języka.

dr Krzysztof Czubaszek

prezes Prezes Polskiego Towarzystwa Juliusza Verne’a

Przedmowa

Dlaczego napisałem Drugą ojczyznę

 

Opowieści o Robinsonach były książkami mojego dzieciństwa i zachowałem o nich niezatarte wspomnienie. Częste ich czytanie mogło tylko wzmocnić je w moim umyśle. Później nigdy nie odnalazłem tych wrażeń z lat dziecięcych w innych współczesnych lekturach. Nie ulega wątpliwości, że moje zamiłowanie do tego rodzaju przygód instynktownie skierowało mnie na drogę, którą miałem kiedyś podążać. To właśnie skłoniło mnie do napisania Szkoły Robinsonów, Tajemniczej wyspy, Dwóch lat wakacji, których bohaterowie są blisko spokrewnieni z bohaterami Defoe i Wyssa. Niech więc nikogo nie zdziwi, że całkowicie poświęciłem się temu dziełu, jakim są „Niezwykłe Podróże”.

Wracają do mojej pamięci, tytuły dzieł, które tak chętnie czytałem: Dwunastoletni Robinson autorstwa pani Mollar de Beaulieu, Robinson piasków pustyni autorstwa pani de Mirval. W tym samym duchu były Przygody Roberta-Roberta Louisa Desnoyersa, publikowane w „Journal des Enfants”, a także wiele innych powieści, o których nie mogę zapomnieć. Potem przyszedł Robinson Crusoe, to arcydzieło, które jest jednak tylko jednym z epizodów długiej i nużącej opowieści Daniela Defoe. Wreszcie Krater Fenimore’a Coopera mógł tylko zwiększyć moją namiętność do tych bohaterów nieznanych wysp Atlantyku czy Pacyfiku.

Jednak genialna wyobraźnia Daniela Defoe stworzyła tylko samotnego człowieka porzuconego na bezludnej ziemi, zdolnego do samowystarczalności dzięki swojej inteligencji, pomysłowości, wiedzy, a także dzięki wytrwałemu zaufaniu do Boga, które niekiedy inspirowało jakąś wspaniałą inwokację.

Otóż czy po odizolowanej w tych warunkach istocie ludzkiej nie powinna powstać rodzina, rodzina wyrzucona na brzeg po rozbiciu statku, rodzina ściśle zjednoczona, rodzina, która nie traci nadziei w Opatrzność? Tak, i takie było dzieło Wyssa, nie mniej nieprzemijające niż to Daniela Defoe.

Rudolf Wyss, urodzony w Bernie w 1781 roku, zmarły w 1830, był profesorem uniwersytetu. Napisał kilka utworów o swojej ojczyźnie, niezależnie od Robinsona szwajcarskiego, który ukazał się w Zurychu w roku 18121.

W następnym roku ukazało się pierwsze tłumaczenie na język francuski. Stało się to za sprawą pani Isabelle de Bottens baronowej de Montolieu, urodzonej w Lozannie w 1751 roku, zmarłej w Bussigny w 1832, która debiutowała literacko dwutomową powieścią Caroline de Lichsfield (1781).

Być może istnieją powody, by wierzyć, że Rudolf Wyss nie był jedynym autorem słynnej powieści, która powstała we współpracy z jego synem2. To właśnie im obu zresztą pani de Montolieu zadedykowała kontynuację tej powieści, wydaną w Paryżu w 1824 roku pod tytułem: Robinson szwajcarski czyli dziennik ojca rodziny rozbitków, wraz z jego dziećmi.

W ten sposób tłumaczka wpadła na pomysł kontynuowania dzieła, które przetłumaczyła, a ja zostałem przez nią i zapewne przez innych wyprzedzony i nie dziwię się, że myśl o tym pojawiła się u wielu autorów.

Rzeczywiście, powieść nie kończy się wraz z przybyciem korwety „Licorne”3, a oto, co powiedziała już pani de Montolieu w przedmowie do swojego przekładu:

Cztery kolejne edycje udowodniły, jak bardzofrancuska publiczność doceniła tę książkę, która zachwyca dzieci, a przeto też ich rodziców. Brakowało im jednak kontynuacji i zakończenia. Wszyscy chcieli wiedzieć, czy ta rodzina, która ich zainteresowała, pozostała na wyspie, na którą chcieliby pojechać wszyscy młodzi chłopcy. Otrzymałam nieskończoną liczbę listów na ten temat, zarówno od samych dzieci, jak i od mojego księgarza, proszących o wydanie tej kontynuacji i zaspokojenie ich ciekawości.

Należy zaznaczyć, że po pani de Montolieu powstały inne przekłady dzieła Rudolfa Wyssa, m.in. Pierre’a Blancharda w 1837 roku. Wynika stąd, że jeśli pani de Montolieu nie była osamotniona w tłumaczeniu Robinsona szwajcarskiego, to nie była też sama w kontynuacji tego przekładu, skoro postarałem się to uczynić pod tytułem Druga ojczyzna.

Ponadto w 1864 roku Hetzel opublikował nowy przekład tej historii dzięki pomocy P.-J. Stahla4 i E. Mullera, którzy dokonali jej korekty i nadali jej bardziej nowoczesny układ i styl. Ściśle rzecz biorąc, to właśnie tego wydania, również poprawionego z naukowego punktu widzenia, następcą jest Druga ojczyzna, oferowana czytelnikom „Magasin d’Éducation et de Récréation”.

I czyż nie było interesujące przedłużenie historii Rudolfa Wyssa, odnalezienie tej rodziny w nowych warunkach, jakie im stworzono, i tych czterech chłopców, tak dobrze przystosowanych do życia, przedsiębiorczych i odważnych: Fritza, Ernesta5, trochę egoistycznego, ale pilnego, figlarza Jacka i małego François6, obserwowanie zmian, jakie życie dokonało w ich charakterach po dwunastu latach spędzonych na tej wyspie…? Czy po odkryciu Dymiącej Skały wprowadzenie Jenny Montrose do tego małego światka nie miało zmodyfikować ich egzystencji…? Czy przybycie pana Wolstona i jego bliskich na pokładzie „Licorne’a” oraz ich osiedlenie się na wyspie nie narzucało kontynuacji tej historii…? Czy nie było konieczne, aby przejść przez całą tę szczęśliwą wyspę, której tylko północna część była znana…? Czy wyjazd Fritza, François i Jenny Montrose do Europy nie spowodował, że konieczne było opowiedzenie ich przygód aż do powrotu do Nowej Szwajcarii…?

Nie mogłem więc oprzeć się pragnieniu kontynuowania dzieła Wyssa, by dać mu ostateczne zakończenie, które zresztą kiedyś sobie wyobrażałem.

Właśnie wtedy, dzięki myśleniu o tym, dzięki zagłębieniu się w mój projekt, dzięki życiu ramię w ramię z moimi bohaterami, zdarzył się fenomen: uwierzyłem, że ta Nowa Szwajcaria naprawdę istnieje, że jest to wyspa leżąca na północnym wschodzie Oceanu Indyjskiego, której położenie w końcu zobaczyłem na mojej mapie, że rodziny Zermattów i Wolstonów nie są zmyślone, że żyją w tej bardzo dobrze prosperującej kolonii, którą uczynili swoją „drugą ojczyzną”…! Obecnie żałuję tylko jednego, że wiek nie pozwala mi do nich dołączyć…!

Tak więc dlatego uznałem za konieczne kontynuowanie ich historii do końca, dlatego stworzyłem dalszy ciąg Robinsona szwajcarskiego.

Jules Verne

 

1 J. Verne wymienia tu jako autora Johanna Rudolfa Wyssa, który tylko zredagował i wydał dzieło swego ojca Johanna Davida Wyssa (1743-1818), pastora katedry w Bernie, który właściwie napisał tę książkę dla swoich dzieci.

2 Synem – powinno być: ojcem.

3 Licorne (fr.) – Jednorożec.

4 P.-J.Stahl – pseudonim literacki Pierre’a-Julesa Hetzela (1814-1886), wydawcy powieści J. Verne’a, pod którym opublikował on kilka książek dla dzieci i młodzieży.

5 Ernest – w oryginale niemieckim Ernst.

6 François – w oryginale niemieckim Franz.

Część pierwsza

Rozdział I

Powrót ciepłej pory roku – Fritz i Jack – Piękna pogoda – Wypłynięcie kajakiem – Wizyta na Wysepce Rekina – Ogień z dwóch armat – Trzy wystrzały armatnie na otwartym morzu

 

Ciepła pora roku nadeszła w drugim tygodniu października. Ten miesiąc jest początkiem wiosny na półkuli południowej. Na tej szerokości geograficznej, na dziewiętnastym stopniu, między równikiem a zwrotnikiem Koziorożca, zima nie była zbyt sroga. Gospodarze Nowej Szwajcarii mogli wznowić swoje zwykłe prace.

Po jedenastu latach spędzonych na tej ziemi nie było zbyt wcześnie, aby próbować rozpoznać, czy należy ona do jednego z kontynentów oblewanych przez Ocean Indyjski, czy też geografowie powinni ją zaliczyć do wysp tych stron.

Bez wątpienia, odkąd młoda Angielka została zabrana przez Fritza z Dymiącej Skały, pan Zermatt7, jego żona, czterej synowie i Jenny Montrose byli tak szczęśliwi, jak to tylko było możliwe. To prawda, że czasami odczuwano lęk przed przyszłością i brak nadziei na ocalenie mogące przyjść z zewnątrz, wspomnienie o kraju, potrzebę powrotu do kontaktu z ludzkością, a czyż nie jest to prawo natury, które narzuca się każdej ludzkiej istocie…?

Tak więc tego dnia wczesnym rankiem pan Zermatt, przeszedłszy przez zagrodę Felsenheimu8, przechadzał się wzdłuż brzegu Potoku Szakali. Wyprzedzili go tam Fritz i Jack ze swoim sprzętem wędkarskim. Wkrótce dołączył do nich także François. Co do Ernesta, który zawsze późno wstawał i nie stronił od dłuższego przebywania w pościeli, to jeszcze nie opuścił łóżka.

Pani Zermatt i Jenny zajmowały się w tym czasie jakimiś sprawami w domu.

– Ojcze – powiedział Jack – przed nami piękny dzień…

– Myślę, że tak, moje dziecko – odparł pan Zermatt. – Mam nadzieję, że w ślad za nim pójdzie wiele innych, które będą nie mniej piękne, skoro mamy początek wiosny.

– A co ty zamierzasz robić dzisiaj…? – dopytywał się François.

– Będziemy łowić ryby – odpowiedział Fritz, pokazując swoją siatkę i wędki.

– W zatoce…? – zapytał pan Zermatt.

– Nie – odpowiedział Fritz. – Jeśli pójdziemy w górę Potoku Szakali aż do tamy, złowimy więcej ryb niż potrzeba na śniadanie.

– A potem…? – dodał Jack, zwracając się do ojca.

– Potem, mój synu – odparł pan Zermatt – nie zabraknie nam roboty. Na przykład po południu zamierzam pojechać do Falkenhorst9, aby sprawdzić, czy nasze letnie mieszkanie nie wymaga napraw. Poza tym, korzystając z pierwszych pięknych dni, odwiedzimy nasze inne folwarki: Waldegg10, Zuckertop11, ustronie Eberfurt12, willę Prospect Hill13… Do tego dochodzi jeszcze opieka nad zwierzętami, pielęgnacja plantacji…

– To zrozumiałe, ojcze – odpowiedział Fritz. – Ale skoro mamy dziś rano godzinę lub dwie, chodź, Jack, chodź, François…

– Jesteśmy gotowi! – zawołał Jack. – Już czuję na końcu mojej wędki jakiegoś pięknego pstrąga… Hopla…! hopla!

Jack wykonał gest złowienia wyimaginowanej ryby na haczyk, a na koniec z jego ust wydobyły się wyraźnym i radosnym głosem te słowa: „W drogę!”.

Być może François wolałby pozostać w Felsenheimie, gdzie najczęściej spędzał poranki na nauce. Brat jednak tak bardzo go namawiał, że postanowił pójść z nim.

Trzej młodzi mężczyźni zmierzali w kierunku prawego brzegu Potoku Szakali, kiedy zatrzymał ich pan Zermatt.

– Wasze pragnienie łowienia ryb, moje dzieci – powiedział – sprawiło, że zapomnieliście…

– O czym…? – zapytał Jack.

– To, co mamy w zwyczaju robić każdego roku od pierwszych dni wiosny…

Fritz wrócił do ojca i drapiąc się po czole, zapytał:

– Co to może być…?

– Jak to… nie pamiętasz, Fritz… ani ty, Jack…? – rzekł pan Zermatt.

– Czy to znaczy, że nie uściskaliśmy cię na cześć wiosny? – zapytał Jack.

– Nie – odparł Ernest, który właśnie wyszedł z zagrody, przecierając oczy i rozprostowując kończyny.

– Chyba chodzi o to, że wychodzimy bez śniadania, prawda, mój łakomczuchu Erneście? – stwierdził Jack.

Była to aluzja do niewielkiego grzechu jego brata, który przede wszystkim troszczył się o jedzenie i był wielkim amatorem smakołyków.

– Nie, to nie to – odpowiedział Ernest. – Ojciec pragnie wam tylko przypomnieć, że co roku o tej porze jest zwyczaj strzelania z dwóch dział baterii na Wysepce Rekina…

– Właśnie tak – potwierdził pan Zermatt.

Faktycznie było tak, że jednego dnia w drugiej połowie października, gdy skończyła się pora deszczowa, Fritz i Jack szli na wysepkę położoną u wejścia do Zatoki Ocalenia, wciągali na maszt flagę Nowej Szwajcarii i oddawali jej salut dwoma wystrzałami armatnimi, które było słychać dość wyraźnie w Felsenheimie. Następnie, bez większej nadziei, raczej mechanicznie, przemierzali spojrzeniami morze i wybrzeże… Być może jakiś statek przepływający w tych stronach usłyszy dwie detonacje…? Być może nie minie wiele czasu, a pojawi się na wysokości zatoki…? Być może nawet rozbitkowie zostali rzuceni w jakiś punkt tego lądu, który jak sądzono, jest niezamieszkany, a te wystrzały artyleryjskie dadzą im sygnał do alarmu…?

– To prawda – powiedział Fritz – zapomnieliśmy o naszym obowiązku… Idź i przygotuj kajak, Jack, a za godzinę będziemy z powrotem.

Ale wtedy odezwał się Ernest:

– Jaki jest pożytek z tych artyleryjskich huków…? Od wielu lat strzelamy ze wszystkich naszych dział, a pożytek jest niewielki, poza tym, że mącą echa w Falkenhorście i Felsenheimie…! Po co na próżno marnować proch…?

– Znam cię wystarczająco dobrze, Ernest…! – zawołał Jack. – Jeśli wystrzał z armaty tyle kosztuje, to musi tyle przynosić… albo nie należy strzelać!

– Nie masz racji, mówiąc w ten sposób – powiedział pan Zermatt do swojego drugiego syna – i nie sądzę, aby ten wydatek był bezcelowy… Wywieszenie flagi na Wysepce Rekina nie wystarczy, ponieważ nie byłaby widoczna z otwartego morza… gdy tymczasem nasze strzały armatnie są słyszalne z odległości dobrej ligi14… Byłoby nierozsądne zaniedbać tę możliwość zasygnalizowania naszej obecności jakiemuś przepływającemu statkowi…

– Wtedy byłby powód by strzelać każdego ranka i każdego wieczora… – zauważył Ernest.

– Pewnie… jak w marynarce wojennej… – stwierdził Jack.

– W marynarkach wojennych nie ma niebezpieczeństwa, że zabraknie amunicji – zauważył Ernest, który nie lubił się poddawać, będąc zdecydowanie najbardziej upartym z czterech braci.

– Nie martw się, synu, w najbliższym czasie nie zabraknie nam prochu – powiedział pan Zermatt. – Dwa razy do roku, przed i po zimie, dwa wystrzały z armaty to niewielki ubytek. Myślę, że nie powinniśmy rezygnować z tego zwyczaju…

 

– Nasz ojciec ma rację – odezwał się Jack. – Jeśli echa w Felsenheimie i w Falkenhorście nie są zadowolone, że zakłóca się ich sen, no cóż! Ernest przedstawi im piękne przeprosiny wierszem, a one będą zachwycone… Chodź, Fritz.

– Przedtem – rzekł François – musimy zawiadomić naszą matkę…

– A także naszą drogą Jenny… – dodał Fritz.

– Zatroszczę się o to – odparł pan Zermatt – bo te detonacje mogą wywołać u nich pewne zaskoczenie, a nawet skłonić je do wyobrażenia sobie, że do Zatoki Ocalenia wpływa statek…

W tym momencie pani Zermatt i Jenny Montrose, które wychodziły z galerii, zatrzymały się przed bramą zagrody.

Fritz najpierw pocałował matkę, a potem wyciągnął rękę do dziewczyny, która się do niego uśmiechnęła. Gdy zobaczyła Jacka idącego w stronę zatoczki, gdzie zakotwiczone były szalupa i pinasa15, powiedziała:

– Czy dziś rano wyruszasz w morze…?

– Tak, Jenny – odparł Jack, wracając się. – Fritz i ja przygotowujemy się do wielkiej podróży…

– Wielkiej podróży…? – powtórzyła pani Zermatt, którą zawsze martwiły takie nieobecności, niezależnie od tego, jakie miała zaufanie do zręczności swoich synów w manewrowaniu kajakiem.

– Nie martw się, moja droga Betsie, i ty też, Jenny – powiedział pan Zermatt. – Jack żartuje… Chodzi tylko o udanie się na Wysepkę Rekina, by oddać dwa regulaminowe wystrzały pod zatkniętą flagą, i powrót po sprawdzeniu, czy wszystko jest w porządku.

– Rozumiem – odparła Jenny – i podczas gdy Fritz z Jackiem popłyną na wysepkę, Ernest, François i ja pójdziemy rzucić nasze wędki, pod warunkiem, że pani Betsie nie będzie mnie potrzebować…

– Nie, moja droga – powiedziała pani Zermatt. – Ja tymczasem przygotuję wszystko do następnego prania.

Po zejściu do ujścia Potoku Szakali, gdzie Jack przyprowadził kajak, wsiedli do niego z Fritzem. Życzono im bezpiecznej podróży, a lekka łódź sprawnie wypłynęła z małej zatoczki.

Pogoda była piękna, morze spokojne, a pływ16 korzystny. Siedząc jeden przed drugim, każdy w wąskim otworze, dwaj bracia na zmianę pracowali pagajem17 i szybko oddalili się od Felsenheimu. Ponieważ prąd wody skręcał nieco ku wschodowi, kajak musiał się zbliżyć do przeciwległego brzegu, przepływając przez wąski przesmyk, który łączył Zatokę Ocalenia z otwartym morzem.

W tym czasie Fritz miał dwadzieścia pięć lat. Był najstarszym synem Zermattów, sprawnym, energicznym mężczyzną, biegłym we wszystkich ćwiczeniach fizycznych, niestrudzonym piechurem i nieustraszonym myśliwym. Jego nieco gwałtowny charakter złagodniał. Bracia nie cierpieli już, jak to bywało w przeszłości, z powodu jego żywiołowości, która często przysparzała mu napomnień ze strony ojca i matki. Poza tym inne uczucie przyczyniło się do zmiany na lepsze jego naturalnych skłonności.

Faktycznie, nie mógł bowiem zapomnieć o dziewczynie, którą przywiózł z Dymiącej Skały, a Jenny Montrose nie mogła zapomnieć, że zawdzięczała mu swoje ocalenie.

Jenny była urocza ze swoimi blond włosami opadającymi w jedwabistych puklach, giętką talią, drobnymi dłońmi, świeżością cery, którą można było rozpoznać pod opalenizną na jej twarzy. Wchodząc do tej uczciwej i pracowitej rodziny, wniosła do niej to, czego do tej pory brakowało – wesołość w domu, i stała się dobrym duchem domowego ogniska.

Jednak jeśli Ernest, Jack i François widzieli w tej miłej osóbce tylko siostrę, to czy tak samo było z Fritzem…? Czy to samo uczucie wywoływało bicie jego serca…? A czy Jenny nie czuła czegoś więcej niż przyjaźń do dzielnego młodzieńca, który przyszedł jej na ratunek…? Minęły prawie dwa lata od tego wzruszającego incydentu na Dymiącej Skale… Fritz nie był w stanie żyć w pobliżu Jenny, nie zakochując się w niej… Jakże zatem często ojciec i matka rozmawiali o tym, co czeka ich w przyszłości w tym względzie!

Jeśli chodzi o Jacka, to jeśli jego charakter jakoś się zmienił, to polegało to na zwiększeniu jego naturalnej skłonności do wszelkich ćwiczeń wymagających siły, odwagi i zręczności, w związku z czym nie miał teraz czego zazdrościć Fritzowi. Miał wówczas dwadzieścia jeden lat, był średniego wzrostu, dobrze zbudowany, nadal był dobrodusznym, wesołym, miłym, zabawnym chłopcem, a także życzliwym, uczynnym, oddanym, który nigdy nie sprawiał rodzicom kłopotów. Nie omieszkał od czasu do czasu dokuczyć swoim braciom, lecz oni chętnie mu to wybaczali. Czyż nie był najlepszym towarzyszem, jakiego można było spotkać?

Tymczasem kajak mknął jak strzała po powierzchni wód. Jeśli Fritz nie postawił małego żagla, który rozpinał przy sprzyjającym wietrze, to dlatego, że bryza18 wiała od morza. W drodze powrotnej maszt zostałby postawiony i nie byłoby konieczne użycie pagajów, aby dotrzeć do ujścia Potoku Szakali.

Nic nie przykuło uwagi obu braci podczas tej krótkiej przeprawy przez trzy czwarte ligi. Po stronie wschodniej wybrzeże było jałowe i puste, jedynie z ciągiem żółtawych wydm piaskowych. Po drugiej stronie zielony pas wybrzeża rozciągał się od ujścia Potoku Szakali do Potoku Flamingów, a dalej aż do Przylądka Straconej Nadziei.

– Stanowczo nasza Nowa Szwajcaria nie leży na trasie statków – powiedział Fritz – i ta okolica Oceanu Indyjskiego jest mało uczęszczana…

– Ech…! – odparł Jack. – Doprawdy nie chcę, żeby nasza Nowa Szwajcaria została odkryta…! Statek, który by do niej przybił, pospieszyłby się z wzięciem jej w swe posiadanie…! A ponieważ jest pewne, że nie przybędzie pod flagą szwajcarską, gdyż ta nie podróżuje po morzach, narazilibyśmy się na ryzyko, że nie będziemy się już czuli jak u siebie…

– Ale przyszłość… Jack… przyszłość? – zauważył Fritz.

– Przyszłość…? – odparł Jack. – Przyszłość będzie kontynuacją teraźniejszości… a jeśli nie jesteście zadowoleni…

– My… może… – powiedział Fritz. – Jednak zapomniałeś o Jenny… O jej ojcu, który wierzy, że zginęła podczas katastrofy „Dorcasa”… Czyż nie musi z całej duszy pragnąć, by ją do siebie sprowadzić… Ona wie, że jest w Anglii, ale jak ma do niego dołączyć, jeśli któregoś dnia nie przypłynie tu jakiś statek…

– To prawda – odparł Jack z uśmiechem, ponieważ widział, co się działo w sercu jego brata.

 

Po czterdziestu minutach przeprawy kajak zbliżył się do niskich skał Wysepki Rekina.

Pierwszym zadaniem Fritza i Jacka było obejrzenie jej wewnątrz, a następnie obejście dookoła. Chodziło o sprawdzenie stanu plantacji, które kilka lat temu zostały założone wokół pagórka z baterią dział.

Plantacje te były bardzo narażone na działanie północnych i północno-wschodnich wiatrów, które najpierw chłostały wysepkę, a następnie wpadały przez wąski przesmyk do Zatoki Ocalenia niczym w lejek. W tym miejscu formowały się nawet bardzo gwałtowne wiry atmosferyczne, które już nie raz zerwały dach szopy, w której znajdowały się dwie armaty.

Na szczęście plantacje zbytnio nie ucierpiały. Tylko kilka drzew w północnej części leżało na brzegu, więc trzeba je było wyciąć, by w ten sposób zaopatrzyć Felsenheim.

Co do zagród, w których przebywały antylopy, to były tak solidnie zbudowane, że Fritz i Jack nie zauważyli żadnych uszkodzeń. Zwierzęta miały pod dostatkiem trawy, którą żywiły się przez cały rok. Stado liczyło obecnie około pięćdziesięciu sztuk, a liczba ta miała się jeszcze zwiększyć.

– Co zrobimy z tymi wszystkimi zwierzętami…? – zapytał Fritz, widząc wdzięczne przeżuwacze hasające między żywopłotami zagród.

– Sprzedamy je… – odpowiedział Jack.

– Przyznajesz więc, że pewnego dnia pojawią się statki, którym będzie można je sprzedać…? – zapytał Fritz.

– Bynajmniej – odpowiedział Jack – a kiedy będziemy je sprzedawać, to na wolnym rynku w Nowej Szwajcarii…

– Wolny rynek, Jack…! Mówisz tak, jakby czas, kiedy Nowa Szwajcaria będzie miała wolny rynek, był już niedaleki…

– Bez wątpienia, Fritz, ponieważ będą na niej wsie, miasta, miasteczka, a nawet stolica, którą oczywiście będzie Felsenheim…

– A kiedy to nastąpi…?

– Gdy okręgi Nowej Szwajcarii będą liczyły po kilka tysięcy mieszkańców…

– Cudzoziemców…?

– Nie, Fritz, nie…! – odparł Jack. – Szwajcarów, tylko Szwajcarów… Nasz kraj pochodzenia jest wystarczająco ludny, aby wysłać do nas kilkaset rodzin…

– Ale nigdy nie miał kolonii i wątpię, czy kiedykolwiek będzie je miał, Jack…

– No cóż, Fritz… to przynajmniej będzie miał jedną…

– Hm, Jack, nasi obywatele nie wydają się wykazywać wielkiej chęci do emigracji.

– A co myśmy zrobili…? – zawołał Jack. – Czyż nie naszła nas chętka na kolonizację… nie bez pewnych korzyści…?

– Bo zostaliśmy do tego zmuszeni – odpowiedział Fritz. – Poza tym, jeśli Nowa Szwajcaria zostanie kiedykolwiek zaludniona, bardzo się obawiam, że nie będzie już uzasadniała swojej nazwy, a większość jej mieszkańców będzie pochodzenia anglosaskiego!

Fritz miał rację i Jack rozumiał go tak dobrze, że nie mógł się powstrzymać od zrobienia grymasu.

W tym czasie Wielka Brytania odnosiła największe sukcesy spośród wszystkich państw europejskich w rozszerzaniu swojego imperium kolonialnego. Stopniowo Ocean Indyjski obdarowywał ją nowymi posiadłościami. Prawdopodobnie więc, gdyby w zasięgu wzroku pojawił się jakiś statek, nosiłby na gaflu19 brytyjską banderę, jego kapitan objąłby wyspę w posiadanie i wywiesiłby brytyjskie barwy na wzgórzu Prospect Hill.

Po zakończeniu wizytacji wysepki obaj bracia wspięli się na pagórek i dotarli do szopy z armatami.

Zatrzymawszy się na skraju górnego płaskowyżu, spojrzeli przez lunetę na rozległą przestrzeń morską między Przylądkiem Straconej Nadziei a przylądkiem zamykającym od wschodu Zatokę Ocalenia.

Okolica była ciągle pusta. Nic nie było widać aż po krańcową linię między niebem a wodą, z wyjątkiem rafy położonej półtorej ligi na północny wschód, na której osiadł „Landlord”20.

Gdy Fritz i Jack spojrzeli w stronę Przylądka Straconej Nadziei, zobaczyli między drzewami wzgórza belweder21 willi Prospect Hill. Ten letni dom stał na swoim miejscu – co uspokoiłoby pana Zermatta, który obawiał się zawsze, że zostanie zniszczony przez nawałnice w zimowej porze roku.

Dwaj bracia weszli do szopy, którą burze oszczędziły, chociaż dwa i pół miesiąca zimy bardzo często zakłócały huragany i nawałnice.

W tej chwili chodziło o wciągnięcie na maszt wkopany przy szopie biało-czerwonej flagi, która miała powiewać do końca jesieni, i powitanie jej dwoma corocznymi wystrzałami armatnimi.

Podczas gdy Jack był zajęty wyjmowaniem flagi z futerału i mocowaniem jej na rogach do fału22 masztu, Fritz oglądał dwie karonady23 nastawione w stronę morza. Były w dobrym stanie i należało je tylko nabić. Aby zaoszczędzić prochu, Fritz, jak to zwykle robił, użył jako przybitki zmoczonej ziemi, co zwiększyło natężenie wyładowania. Następnie włożył do lufy lont, który miał służyć do przekazania ognia w chwili, gdy flaga podniesie się na szczyt masztu.

Było wpół do ósmej rano. Niebo, wolne od pierwszych mgieł świtu, ukazało się w całej swej czystości. Na zachodzie jednak podnosiło się kilka kłębów chmur. Wiatr wykazywał tendencję do słabnięcia. Rozświetloną promieniami słońca zatokę miała właśnie ogarnąć martwa cisza.

Gdy tylko skończył, Fritz zapytał brata, czy jest gotowy.

– Kiedy zechcesz, Fritz – odpowiedział Jack, upewniając się, że fał będzie się przesuwał bez zahaczenia o dach.

– Pierwszy strzał… ognia…! Drugi strzał… ognia…! – krzyczał Fritz, który poważnie traktował swoją rolę artylerzysty.

Dwa strzały rozległy się jeden po drugim, a biało-czerwona etamina24 rozwijała się pod podmuchami bryzy.

Fritz zajął się ponownym nabiciem dwóch armat. Ale gdy tylko wprowadził nabój w drugą, nagle się wyprostował…

Do jego uszu dobiegł odgłos dalekiej detonacji.

Natychmiast wraz z Jackiem wybiegli z szopy.

– Wystrzał armatni! – zawołał Jack.

– Nie… – powiedział Fritz – to niemożliwe… zdawało się nam…

– Posłuchajmy! – odparł Jack, zaledwie mogąc oddychać.

 

W powietrzu rozległ się drugi huk, a po minucie przerwy rozbrzmiał trzeci.

– Tak, tak… to na pewno są strzały armatnie – powtarzał Jack.

– I dobiegają ze wschodu…! – dodał Fritz.

Czyżby jakiś statek przepływający na wysokości Nowej Szwajcarii odpowiedział na podwójną salwę z Wysepki Rekina i czy ten statek obrał kierunek na Zatokę Ocalenia…?

 

 

 

 

7 Zermatt – w oryginale powieści Wyssa ani razu nie pada nazwisko bohaterów i różni tłumacze je wprowadzali; J. Verne nadał tej rodzinie nazwisko od miejscowości Zermatt w Szwajcarii, w kantonie Valais, położonej w górnej części doliny Mattertal w Alpach Pennińskich, na wysokości 1616 m n.p.m., u podnóża najwyższych szczytów Alp poza masywem Mont Blanc.

8 Felsenheim (niem.) – Skalny Dom.

9 Falkenhorst (niem.) – Sokole Gniazdo.

10 Waldegg (niem.) – dosłownie: Mleczarnia.

11 Zuckertop (niem.) – Cukrowy Szczyt.

12 Eberfurt (niem.) – Dzikowy Bród.

13 ProspectHill (ang.) – Wzgórze Oczekiwania.

14 Liga – francuska miara długości (lieue), po wprowadzeniu systemu metrycznego uznana za równą 4 km, także angielska (land league), równa 3 milom (4828 m), pierwotnie odległość pokonywana pieszo przez godzinę.

15 Pinasa (pinka) – łódź pokładowa okrętów wojennych; dawniej wiosłowo-żaglowa, współcześnie z napędem mechanicznym; także mały statek lub okręt wojenny z napędem żaglowym i wiosłowym (XVI-XVIII wiek).

16 Pływy morskie (przypływ i odpływ) – regularnie powtarzające się podnoszenie i opadanie poziomu wody w oceanie; wywołuje je zjawisko pływowe, którego przyczyną są siły grawitacyjne Księżyca i Słońca.

17 Pagaj – krótkie wiosło z jednym piórem, trzymane oburącz, używane bez korzystania z dulki.

18 Bryza – wiatr poranny lub wieczorny powstający wskutek nierównomiernego nagrzewania się powierzchni lądu i morza; w nocy wieje znad lądu, w dzień znad morza.

19 Gafel – ruchome drzewce, zwykle stawiane i opuszczane razem z żaglem, służące do mocowania górnej krawędzi (liku) żagli gaflowych; przy postawionym żaglu gafel jest ustawiony ukośnie do masztu; banderę umieszcza się właściwie pod pikiem, czyli wolnym końcem gafla.

20 Landlord (ang.) – ziemianin, dziedzic.

21 Belweder – tu: nadbudówka nad najwyższą kondygnacją pałacu, zwykle z tarasem.

22 Fał – lina służąca do podnoszenia i opuszczania żagli lub ruchomych części omasztowania.

23 Karonada – krótkolufowe działo okrętowe z XVIII i XIX wieku, strzelające pociskami odłamkowymi o masie 12-15 kg i przeznaczone do zadawania nieprzyjacielowi silnych ciosów z małej odległości

24 Etamina – lekka, przejrzysta tkanina z bawełny albo jedwabiu, o rzadkim splocie.

Rozdział II

Powrót kajaka – Wywarte wrażenie – Podjęcie decyzji – Trzy dni burzy – Opłynięcie przylądka na wschodzie – Statek na kotwicy

 

Gdy tylko rozległa się podwójna detonacja baterii na Wysepce Rekina, echo z Felsenheimu odbijało ją od skały do skały. W tym momencie państwo Zermatt, Jenny, Ernest i François, biegnąc na wybrzeże, mogli zobaczyć białawy dym z dwóch armat, powoli pełznący w kierunku Falkenhorstu. Machając chusteczkami, odpowiadali okrzykiem hurra!, bez wątpienia mniej hałaśliwym, ale płynącym z serca.

Potem każdy z nich przysposabiał się do wznowienia swoich zajęć, kiedy Jenny, patrząc przez lornetkę w kierunku wysepki, powiedziała:

– Oto Fritz i Jack już wracają…

– Tak szybko…? – zapytał Ernest. – Ledwo zdążyli ponownie nabić karonady… Skąd ten pośpiech, by do nas wrócić…?

– Rzeczywiście, wygląda na to, że się spieszą – odpowiedział pan Zermatt.

Nie było wątpliwości, że ruchomy punkt, który przez lornetkę można było dostrzec nieco na prawo od wysepki, mógł być tylko lekką łodzią posuwającą się szybko pod działaniem pagajów.

– To jest co najmniej osobliwe…! – zauważyła pani Zermatt. – Czy mają dla nas jakieś wiadomości… jakieś ważne nowiny…?

– Myślę, że tak – odparła Jenny.

Czy były to dobre, czy złe wiadomości…? Każdy zadawał sobie to pytanie, nie próbując go rozstrzygać.

Oczy wszystkich zwrócone były na kajak, który rósł w oczach. W ciągu kwadransa był w połowie drogi między Wysepką Rekina a ujściem Potoku Szakali. Fritz nie postawił małego żagla, bryza bowiem słabła i tylko dzięki manewrowaniu pagajami obaj bracia płynęli szybciej niż wiatr po ledwie pomarszczonych wodach Zatoki Ocalenia.

Wtedy panu Zermattowi przyszło do głowy, żeby sprawdzić, czy ten pospieszny powrót nie jest przypadkiem ucieczką, czy na zakręcie wysepki nie pojawi się jakaś piroga dzikich ścigających kajak, albo nawet piracka szalupa z otwartego morza… Jednak z nikim się nie podzielił tą bardzo niepokojącą myślą. Podążając za Betsie, Jenny, Ernestem i François, szedł na koniec zatoczki, aby przepytać Fritza i Jacka, gdy tylko przybiją do brzegu.

Po kwadransie kajak zatrzymał się przy pierwszych skałach, które służyły za pomost na końcu zatoczki.

– Co się stało…? – zapytał pan Zermatt.

Fritz i Jack wyskoczyli na brzeg. Zdyszani, z twarzami zlanymi potem, z rękami obolałymi ze zmęczenia, początkowo mogli odpowiadać tylko gestami, wskazując wybrzeże na wschód od Zatoki Ocalenia.

– Co się stało…? – zapytał François, chwytając brata za rękę.

– Nie słyszeliście…? – zapytał wreszcie Fritz, kiedy już odzyskał mowę.

– Tak… dwa strzały z armaty, które oddaliście z baterii na Wysepce Rekina…? – rzekł Ernest.

– Nie… – odparł Jack – nie nasze… te, które odpowiedziały…

– Co…? – zawołał pan Zermatt. – Wystrzały…?

– Czy to możliwe… czy to możliwe?! – powtarzała pani Zermatt.

Jenny podeszła do Fritza i blada ze wzruszenia zapytała:

– Słyszałeś wystrzały z tamtej strony…?

– Tak, Jenny – odrzekł Fritz. – Padły trzy strzały w regularnych odstępach czasu.

Fritz mówił tak stanowczym głosem, że nie można było uwierzyć w pomyłkę z jego strony. Ponadto Jack potwierdził słowa brata, dodając:

– Nie ma wątpliwości, że jakiś statek znajduje się w pobliżu Nowej Szwajcarii i że jego uwagę przyciągnęły wystrzały z naszych dwóch karonad…

– Statek… statek…! – szeptała Jenny.

– I to na pewno było od strony wschodniej…? – zapytał natarczywie pan Zermatt.

– Tak… od wschodniej – powiedział Fritz – i wnoszę z tego, że statek musi być oddalony od Zatoki Ocalenia o jedną lub dwie ligi w stronę otwartego morza.

Było to prawdopodobne, ale, jak wiadomo, nie przeprowadzono jeszcze żadnego rozpoznania na tym wybrzeżu.

Po chwili zaskoczenia, można by rzec: zdumienia, łatwo sobie wyobrazić, co czuli gospodarze Nowej Szwajcarii. Statek – z pewnością był w zasięgu wzroku – statek, którego detonacje zostały przyniesione przez bryzę na Wysepkę Rekina…! Czy nie było to coś w rodzaju łącznika, dzięki któremu ta nieznana ziemia, na której od jedenastu lat żyli rozbitkowie z „Landlorda”, na nowo zostanie połączona z resztą zamieszkanego świata…? Armata jest wielkim głosem statków, który pokonuje duże odległości, a ten głos był właśnie słyszany po raz pierwszy od czasu, gdy bateria na Wysepce Rekina witała odejście i powrót ciepłej pory roku…! Wydawało się, że ta ewentualność, na którą już zupełnie nie liczyli, zaskoczyła pana Zermatta i jego rodzinę, jakby ten statek odezwał się w języku, którego już nie rozumieli.

Tymczasem wzięli się w garść i myśleli tylko o dobrych stronach tej nowej sytuacji. Odległy huk, który do nich dotarł, nie był już jednym z tych odgłosów natury, do których od tak dawna byli przyzwyczajeni: trzaskania drzew pod wpływem gwałtownych podmuchów wiatru, rozbijającego się i huczącego morza, błyskawic podczas potężnych burz w strefie międzyzwrotnikowej… Nie! Ten huk pochodził z ludzkiej ręki…! Kapitan i załoga przepływającego w pobliżu statku nie mogli już sądzić, że ten ląd jest niezamieszkany… Gdyby wylądowali w zatoce, ich bandera pozdrowiłby flagę Nowej Szwajcarii!

Wszyscy więc widzieli w tym wydarzeniu pewność bliskiego wybawienia. Pani Zermatt poczuła się uwolniona od obaw o przyszłość… Jenny pomyślała o swoim ojcu, którego nie miała nadziei już kiedykolwiek zobaczyć… Pan Zermatt i jego synowie o znalezieniu się pośród swoich bliźnich… A potem wszyscy rzucili się sobie w objęcia.

Tak więc pierwsze wrażenie, jakie odniosła ta rodzina, było takie, że oto realizują się jej najskrytsze pragnienia. Biorąc pod uwagę tylko radosną stronę tego wydarzenia, wszyscy byli pełni nadziei i wdzięczności dla Nieba.

– Przede wszystkim musimy dziękować Bogu, którego opieka nigdy nas nie zawiodła – powiedział François. – To do Niego powinny się wznosić nasze podziękowania, to do Niego powinny być kierowane nasze modlitwy!

Było rzeczą naturalną, że François wypowiedział się w ten sposób. Wiadomo, jak silne uczucia religijne żywił od zawsze, a z wiekiem jeszcze bardziej się one pogłębiły. Był prawym, spokojnym charakterem, pełnym sympatii dla bliskich, czyli wszystkiego, co do tej pory było dla niego człowieczeństwem. Choć najmłodszy z braci, był jednak ich doradcą w rzadkich sporach, które pojawiały się między członkami tej zgranej rodziny. Jakie byłoby jego powołanie, gdyby żył w swojej ojczyźnie…? Niewątpliwie w medycynie, w prawie, w kapłaństwie szukałby zaspokojenia tej potrzeby poświęcania się, która leżała u podstaw jego życia, podobnie jak aktywność fizyczna Fritza i Jacka czy aktywność intelektualna Ernesta. Skierował do Opatrzności żarliwą modlitwę, do której przyłączyli się ojciec, matka, bracia i Jenny.

W obecnych okolicznościach należało działać bez straty czasu. Najbardziej prawdopodobną hipotezą było to, że ten statek, którego obecność nie budziła już wątpliwości, musiał być zakotwiczony w jednej z zatoczek na wybrzeżu, a nie tylko przepływał obok Nowej Szwajcarii. Może detonacje, na które zareagował, skłonią go do rozpoznania tej ziemi? Może nawet będzie chciał wpłynąć do Zatoki Ocalenia, po opłynięciu przylądka, który zamykał ją na wschodzie…?

Tak właśnie argumentował Fritz, który zakończył swój wywód słowami:

– Jedyną rzeczą, którą należy zrobić, to wypłynąć naprzeciw temu statkowi, podążając wzdłuż wschodniego wybrzeża, które bez wątpienia biegnie z północy na południe…

– Kto wie, czy nie jest już za późno… – powiedziała Jenny.

– Nie sądzę – odparł Ernest. – To niemożliwe, aby kapitan tego statku, kimkolwiek jest, nie próbował się dowiedzieć…

– To wszystko… zbędne słowa…! – zawołał Jack. – Ruszajmy…

– Daj nam czas na przygotowanie łodzi… – zauważył pan Zermatt.

– To by trwało zbyt długo – powiedział Fritz. – Wystarczy kajak…

– Zgoda! – rzekł pan Zermatt, a następnie dodał: – Najważniejsze to postępować z daleko posuniętą ostrożnością… To, aby na wschodnim brzegu wylądowali dzicy malajscy lub australijscy, wydaje mi się nieprawdopodobne… ale Ocean Indyjski jest nawiedzany przez piratów i z ich strony można by się obawiać wszystkiego…

– Tak… – dodała pani Zermatt – i lepiej, żeby ten statek odpłynął, jeśli…

– Sam popłynę – zadeklarował pan Zermatt – zanim bowiem porozumiemy się z tymi obcymi, musimy wiedzieć, z kim mamy do czynienia.

To był mądry plan. Nie pozostawało nic innego, jak tylko go zrealizować. Niestety, we wczesnych godzinach porannych nastąpiła zmiana pogody, która okazała się prawdziwym nieszczęściem. Wiatr, który osłabł, zmienił kierunek na zachodni i wyraźnie się wzmagał. Kajak nie mógł się zapuścić w głąb zatoki, nawet gdyby chodziło tylko o dotarcie do Wysepki Rekina. Niebo pokrywało się chmurami wznoszącymi się od zachodu – tymi burzowymi chmurami, którym żeglarz nigdy nie ufa.

Jeśli jednak w braku możliwości użycia kajaka trzeba by było stracić godzinę lub dwie na przygotowania, to czy nie dałoby się użyć szalupy, chociaż za wąskim przesmykiem morze byłoby mocno wzburzone…?

Ku swojemu wielkiemu rozczarowaniu pan Zermatt musiał się poddać. Przed południem prawdziwy sztorm podniósł wody Zatoki Ocalenia i uczynił ją nieżeglowną. Choćby ta nagła zmiana pogody miała nie potrwać długo, to jednak pokrzyżowała wszelkie plany, a jeśli gdyby sztorm trwał dwadzieścia cztery godziny, czy nie byłoby już za późno na poszukiwanie statku…? Poza tym, jeśli kotwicowisko nie dawałoby mu bezpiecznego schronienia, bez wątpienia by je opuścił, a przy zachodnich wiatrach wkrótce straciłby z oczu wybrzeże Nowej Szwajcarii.

Z drugiej strony Ernest myślał tak: być może statek będzie próbował się schronić w Zatoce Ocalenia, gdyby okrążył przylądek od wschodu…

– Faktycznie, jest to możliwe – odpowiedział pan Zermatt – a także pożądane, pod warunkiem, że nie będziemy mieli do czynienia z piratami…

– Będziemy czuwać, ojcze – odparł François. – Będziemy czuwać przez cały dzień… całą noc…

– Ponadto, gdybyśmy zdołali się dostać do Prospect Hill lub tylko do Falkenhorstu – dodał Jack – moglibyśmy lepiej obserwować morze!

To było oczywiste, ale nie można było o tym myśleć. Po południu pogoda się pogorszyła. Wściekłość podmuchów wiatru rosła. Deszcz padał tak obficie, że wody Potoku Szakali wystąpiły z brzegów, a Most Rodzinny omal nie został porwany. Pan Zermatt i jego synowie pozostawali w pogotowiu i mieli wiele do roboty, aby zapobiec wtargnięciu wody do folwarku Felsenheim. Betsie i Jenny nie mogły wyjść na zewnątrz. Nigdy jeszcze dzień nie upłynął tak smutno i czyż nie było zbyt pewne, że jeśli statek odpłynie, to już nie wróci w te strony…?!

Wraz z zapadnięciem nocy gwałtowność burzy wzrosła. Na polecenie pana Zermatta, którego dzieci zmusiły do odpoczynku, Fritz, Ernest, Jack i François zmieniali się aż do świtu. Z galerii, której nie opuszczali, widzieli morze aż do Wysepki Rekina. Gdyby u wejścia do przesmyku pojawiły się światła statku, zobaczyliby je; gdyby rozbrzmiała detonacja, usłyszeliby ją mimo bałwanów, które z przeraźliwym hukiem rozbijały się o skały zatoczki. Gdy wichura nieco ucichła, owinięci w nagumowane kapoty, wszyscy czterej posunęli się do ujścia Potoku Szakali, by się upewnić, że szalupa i pinasa trzymają się mocno na swoich cumach.

 

Nawałnica trwała czterdzieści osiem godzin. W tym czasie pan Zermatt i jego synowie ledwo zdołali dojść do połowy drogi do Falkenhorstu, aby objąć spojrzeniem szerszy horyzont. Morze, całe białe od piany rozbijających się fal, było puste. Prawdę mówiąc, żaden statek nie odważyłby się podejść tak blisko lądu podczas tego sztormu.

Państwo Zermatt już pożegnali swoje nadzieje. Ernest, Jack i François, przyzwyczajeni od młodości do takiej egzystencji, nie przejmowali się straconą szansą, ale Fritz żałował jej dla nich, a raczej dla Jenny.

Jeśli bowiem statek odpłynął, jeśli nie powróci w te strony, jakież byłoby to rozczarowanie dla córki pułkownika Montrose’a…! Oddalała się od niej możliwość powrotu do ojca… Ile czasu upłynie, zanim ponownie zjawi się okazja powrotu do Europy, a jeśli nawet już się taka przydarzy…?

– Miejmy nadzieję…! Nie traćmy nadziei…! – powtarzał Fritz, przytłoczony bólem Jenny. – Ten statek… lub inny… powróci, bo teraz będzie znane położenie Nowej Szwajcarii!

W nocy z jedenastego na dwunasty października, kiedy wiatr zaczął wiać z północy, skończyła się zła pogoda. W głębi Zatoki Ocalenia morze szybko opadło i od świtu fale nie przetaczały się już po wybrzeżu Felsenheimu.

Cała rodzina wyszła właśnie z zagrody i skierowała spojrzenia w stronę morza.

– Płyńmy na Wysepkę Rekina – zaproponował natychmiast Fritz – gdyż nie ma już ryzyka dla kajaka…

– Co będziecie tam robić? – zapytała pani Zermatt.

– Być może statek nadal stoi pod osłoną wybrzeża… a nawet jeśli sztorm wypchnął go w morze, może powrócił…? Oddajmy kilka strzałów z armat, a jeśli otrzymamy odpowiedź…

– Tak… Fritz… tak…! – powtarzała Jenny, która już chciałaby się znaleźć na wysepce.

– Fritz ma rację – stwierdził pan Zermatt. – Nie możemy niczego zaniedbać… Jeśli statek tam jest, usłyszy nas i da o sobie znać!

Kajak był gotowy w ciągu kilku minut. Kiedy jednak Fritz chciał zająć w nim miejsce, pan Zermatt poradził mu, żeby został w Felsenheimie z matką, braćmi i Jenny. Jemu miał towarzyszyć Jack. Zabierał ze sobą flagę, aby wskazać, czy są jakieś dobre wieści, czy też groziłoby im jakieś niebezpieczeństwo. W tym drugim przypadku po trzykrotnym potrząśnięciu wyrzuci flagę do morza, a wtedy Fritz ma zabrać całą rodzinę do Falkenhorstu. Pan Zermatt i Jack pospiesznie by do nich dołączyli, a w razie potrzeby schroniliby się w folwarkach Waldegg lub Zuckertop, albo nawet w ustroniu Eberfurtu. Z drugiej strony, gdyby pan Zermatt po dwukrotnym machnięciu flagą umieścił ją przy baterii, to znaczyłoby, że nie ma powodu do obaw, a Fritz czekałby na jego powrót w Felsenheimie.

Nie trzeba dodawać, że te różne sygnały można było łatwo dostrzec z ujścia Potoku Szakali, obserwując je przez lunetę.

Jack właśnie sprowadził kajak do podnóża skał i wsiadł do niego razem z ojcem. Kilka kabli25 za zatoczką falowanie morza zmniejszyło się do łagodnego chlupotania. Popychana pagajami, łódka szybko pędziła w kierunku Wysepki Rekina.

Serce pana Zermatta mocno biło, gdy dotarł do cypla wysepki, a z jakim pośpiechem on i Jack wspięli się na pagórek!