Z wiosłem i wiatrem. Kajakiem po wodach Północy - Szwoch Zbigniew - ebook

Z wiosłem i wiatrem. Kajakiem po wodach Północy ebook

Szwoch Zbigniew

4,6

Opis

Chciałbym Was zabrać w podróż kajakiem po wodach Północy. Będzie wiosło, będzie wiatr oraz historia marzeń zwykłego chłopaka z Gdańska, który ponad wszystko pokochał eksplorować ten świat od strony wody. Norwegia, Grenlandia, Wyspy Owcze, Islandia. Ponad rok w krajach nordyckich na przestrzeni ostatniej dekady. Osobliwe wrażenia w świecie, w którym to natura od zawsze rozdawała karty. Ale znalazło się w niej miejsce także dla ludzi. Nie jest to pierwsza książka o podróżach w te rejony świata, lecz jej ogólny kontekst uważam za unikalny, a moje wrażenia z kajaka za jedyne w swoim rodzaju. 
Pierwsze ze zdań tej książki zanotowałem w swoim notesie w sierpniu 2016 roku, siedząc na Grenlandii nad Zatoką Disko. Wielokrotnie odkładałem pomysł napisania książki na bok. Ostatecznie się udało. Zajęło mi to wiele lat, ale wyzwoliło mnóstwo kreatywności, wyzwoliło wspomnienia, skłoniło do refleksji, pozwoliło niżej pochylić się nad pewnymi sprawami. Od 7 stycznia 2022 roku jestem ojciec bliźniąt: Oli i Janka. Tym samym z ogromną przyjemnością przedstawiam w jednym roku swoje trzecie "dziecko".
Zbigniew Szwoch (ur. 1986) 
Gdańszczanin, na co dzień alpinista, z zamiłowania podróżnik, kajakarz, człowiek z północnym DNA. Przez ostatnią dekadę (2011-2021) w krajach nordyckich spędził ponad rok, z czego zdecydowaną większość - za kołem podbiegunowym. W każdej wolnej chwili od pracy i codziennych obowiązków był myślami na Północy. Żył od wyprawy do wyprawy. Dwukrotny prelegent na festiwalu "Kolosy". Wolna dusza. Marzycielski, acz skrupulatny. Jak sam mówi: "książka jest historią marzeń i inspiracji zwykłego chłopaka z Gdańska, który ponad wszystko uwielbia eksplorować świat Północy od strony wody". Autor strony zb-szwoch.pl. Od 7 stycznia 2022 szczęśliwy ojciec bliźniąt: Oli i Jasia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 191

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kuszla

Nie oderwiesz się od lektury

Był prostym chłopakiem z Gdańska, który postanowił zrobić coś niemożliwego. Przepłynąć wody północy kajakiem. Brzmi nierealnie? A może błaho? Z żadnym z tych stwierdzeń zgodzić się nie mogę. Ta biografia, jest opowieścią o tajfunie emocji, których czytelnik doświadcza czytając zmagania Zbigniewa Szwocha. Po znamy jego życie od samego początku. Zobaczymy skąd wziął się pomysł na kajakarstwo. Poznamy ludzi, którzy towarzyszyli mu w eskapadach, a także tych, którzy wyciągnęli do niego pomocną dłoń, kiedy jego stan nie był najlepszy. Choć mogłoby się wydawać, że przecież kajak i strumyczek to nic nadzwyczajnego, to autor raz dwa sprowadza nas na ziemię, pokazując jak bardzo się myliliśmy. Czy uda mu się Przepłynąć kajakiem wody Północy? Jakie niebezpieczeństwa będą czyhać na jego życie? Bardzo lubię literaturę faktu, do której autor wsadza kawałek swojego serca, opisując ogromną pasję, która zawładnęła jego życiem. Czytelnik ma poczucie. Ze jest tak razem z nim, że razem przeżywają k...
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Zbigniew Szwoch, 2022

 

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Ilustracje na okładce: © Zbigniew Szwoch

Redakcja: Alicja Kliczek

Korekta: ERATO

e-book: JENA

 

ISBN 978-83-66995-67-3

 

Wydawca

tel. 512 087 075

e-mail: [email protected]

www.bookedit.pl

facebook.pl/BookEditpl

instagram.pl/bookedit.pl

Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Mojej Muzie

Wstęp

16 sierpnia 2017 roku. Moja trzecia wyprawa na Grenlandię. Ten dzień ma być kluczowy w perspektywie dotarcia do Qaqortoq, największego miasta na południu wyspy. Dwa dni później helikopterem polecę stamtąd w pobliże fiordu Tasermiut, którego okoliczne góry, wraz z całym majestatem, nie bez powodu nazywane są arktyczną Patagonią. Ruszam, jak zwykle, o ile tylko pozwala pogoda, bladym świtem. Poranne rytuały: pobudka, śniadanie, pakowanie ekwipunku. Ten dzień nie ma różnić się diametralnie od innych podczas wyprawy. Około czternastej woduję ponton przy lodowcu Jespersen. Jest słonecznie, dość ciepło, choć ze względu na brak wiatru mocno dają się we znaki meszki i komary. Ot, krótkie subarktyczne lato. Nadchodzi czas odpoczynku po kilku godzinach marszu. Lekkim, niewiele ponad trzykilogramowym packraftem płynę sprawnie w dół rzeki. Dwie godziny później następujące po sobie wydarzenia wywracają moje życie do góry nogami.

Wypływając zza zakola, rzeka w oka mgnieniu zmienia się w rwący potok; jest na tyle szeroko, że nie mam najmniejszej szansy na dobicie do brzegu. Mój błąd na etapie planowania wyprawy może przynieść tragiczne w skutkach konsekwencje. Wiem, że zapamiętam ten widok. Proszę wszelkie siły nadprzyrodzone o wsparcie. Kaskady zwiastowały nadchodzące piekło. Staram się wznieść na wyżyny kajakarskich umiejętności, lecz na nic się to zdaje. Wpadam do wody w ciuchach trekkingowych. Mam oczywiście kamizelkę, lecz od samego początku lodowate bystrze miele mnie niemiłosiernie. Nie mam poczucia czasu. Raz po raz uderzam o skały nogami, tułowiem, głową. Co chwilę tracę i odzyskuję przytomność. W końcu widzę swoje ciało z góry, do tego strzępy wspomnień z wczesnego dzieciństwa…

Czyli tak to wygląda? To jest to słynne przejście na drugą stronę? Mam dopiero 31 lat.Nie złość, a smutek i rozczarowanie pulsują w mojej głowie. Tyle spraw niezałatwionych, niezrealizowanych… Zawiodłem. Zapadam się w sobie, mam dziwne halucynacje. Czy jeśli nie czuję bólu, to mam już wszystko za sobą?

Budzę się na lewym brzegu rzeki. Nie umarłem. Jeszcze. Ale nie mam nic, poza kamizelką i mokrymi ubraniami. Ponton z plecakiem i wiosłem odpłynął w siną dal. Adrenalina działa i nie czuję odniesionych obrażeń. Intuicja i wcześniejsze rozeznanie podpowiadają, że nieopodal miejsca wypadku powinna być osada – Søndre Igaliku. Idź przed siebie, nawet na czworakach. Jeśli to konieczne, czołgaj się. Gdy nadejdzie noc – zamarzniesz.

W oddali widzę chatkę. Jeszcze trochę dam radę. Drzwi otwarte, nie ma nawet zamków. W środku nikogo. Zrzucam tylko z siebie mokre ciuchy, zawijam zziębnięte ciało w koc i zasypiam. Budzę się, nie wiem po jak długim czasie. Coś jest nie tak, nie mogę się ruszyć. Obrót na drugi bok jest prawie niemożliwy. Przestaje działać adrenalina, zaczynam czuć obrażenia: przebite przez żebra płuco, złamany obojczyk. Do tego nie widzę na jedno oko. Nieopodal łóżka dostrzegam lustro, a w nim moją twarz – jest w połowie czarna. Makabryczne odbicie. To efekt powtarzających się uderzeń o skały. Postanawiam przeczekać, nie ruszać się zbyt dużo. Sikam z łóżka na podłogę. Mocz ma kolor podobny do upiornej połowy mojej twarzy, co świadczy o odwodnieniu. Po południu pojawia się głód, próbuję znaleźć cokolwiek do jedzenia. W chatce jest jakaś puszka. Nie ma wody, ale znajduję kwasek cytrynowy. Z powrotem nad rzekę z pewnością nie dojdę. Postanawiam poczekać tu kilka dni, może ktoś się pojawi. Do tego czasu chyba przeżyję. Przez okno, w oddali, widzę jakieś zabudowania. Jeśli nikt nie przyjdzie, w końcu będę musiał pójść w ich kierunku.

Druga noc w chatce. Ból jest ciągle silny, śpię z przerwami, po godzinie, maksymalnie dwie. Nad ranem w drzwiach pojawia się człowiek. W jego oczach widać przerażenie. Nie wiem, czy dlatego, że ktoś włamał się do jego domu, czy może na widok mojego stanu. Czuję pod skórą, że to drugie. Człowiek nie mówi po angielsku, a mój grenlandzki to parę zwrotów, głównie grzecznościowych. Z mojej strony pada uniwersalne sorry – skrucha, przeprosiny za wtargnięcie i bałagan. Grenlandczyk sprowadza inne osoby z wioski. Dwie dziewczyny mówią dość dobrze po angielsku. Opowiadam w skrócie o całym zdarzeniu. Dostaję jedzenie i herbatę. Ponadto dzieje się rzecz niesłychana – okazuje się, że nad brzegiem rzeki miejscowi znaleźli mój plecak.

Na początku mojej opowieści wspomniałem o mieście Qaqortoq. Cóż, okazało się, że dotarłem tam, tylko nieco inaczej niż planowałem. Pomocni mieszkańcy Søndre Igaliku zadzwonili do szpitala, jedynego na południu Grenlandii. Motorówką, omijając góry lodowe, przypływają duński lekarz i pielęgniarka. Na miejscu stwierdzają krwawienie w płucu i konieczność operacji. Powrotna droga do Qaqortoq przez fiord Igaliko trwa około dwóch godzin. W porcie czeka karetka, a w kameralnym szpitalu, na sali – cały personel. Doktor nacina skórę po lewej stronie klatki piersiowej. Znieczulenie mam wyłącznie miejscowe, więc na chwilę tracę przytomność. Po wszystkim słyszę: „Przestraszyłeś nas tym odlotem”. Mam wprowadzony do płuca dren w celu usunięcia płynu. W szpitalu spędzam tydzień, przez pierwsze pięć dni jako jedyny pacjent. Istne oczko w głowie miejscowego personelu. Wybitnie mi dogadzają: zupa z foki, ryby w różnej postaci, ciasta. Dopiero gdy stawiam pierwsze kroki, zaczyna do mnie dochodzić, co się stało. Nadszedł czas, by przekazać wieści najbliższym…

Nie będę udawał, rozmowa była trudna. Potem nie brakowało łez i pytań do samego siebie:czy wrócę do pełnej sprawności? Czy zrośnie się złamany obojczyk? Czy będę mógł normalnie pracować? Czy kiedykolwiek o własnych siłach będę mógł pływać kajakiem? Czy ja w ogóle chcę jeszcze wracać na Północ?

Kajak i Północ

Gdy ktoś mnie pyta, skąd wzięła się fascynacja Północą, rozkładam ręce. Nie mam na to pytanie konkretnej odpowiedzi. Nie przepadam za zimnem, jednak bezludne tereny, puste krajobrazy, które lubię najbardziej, znajdują się najczęściej w miejscach, gdzie warunki do życia – w tym temperatura, a także ukształtowanie terenu – nie są korzystne dla człowieka.. Żadne odkrycie. Północny świat zaczął mnie pewnego dnia najzwyczajniej w świecie fascynować.

Jakiś czas temu odkryłem kolejną przyczynę mojego zamiłowania do wypraw na Północ. Od dziecka moje zainteresowania krążyły wokół planet i gwiazd, ale też zawsze z fascynacją wpatrywałem się w skład złomu mieszczący się niegdyś przy ulicy Elbląskiej w Gdańsku. Po latach doszedłem do wniosku, że pomiędzy odległą galaktyką a złomowiskiem znajduje się właśnie Północ. Z całym jej majestatem. Wybaczcie, jeśli moja odpowiedź jest rozczarowująca.

Pozostańmy jednak jeszcze chwilę nieopodal Elbląskiej. Przed modernizacją krajowej „siódemki”, budową południowej obwodnicy Gdańska, a także tunelu pod Martwą Wisłą, gdy chciało się jechać w kierunku Warszawy przez Elbląg – niezbędny, a także długo wyczekiwany, był przejazd koło złomowiska. Dalej już tylko sto trzydzieści kilometrów do Tardy. Pierwsze piętnaście lat mojego życia to coroczne wakacje pod namiotem na Mazurach. Góra wspomnień na osobną książkę. Wieczorne ogniska, wędkowanie, grzyby, pierwsze piwo, zielone światło od taty na używanie siekiery. Pamiętam też, gdy wraz z bratem wpadliśmy w gniazdo os i węgorza, który w ostatniej chwili bezczelnie zerwał się z haczyka, gdy wszystkim dookoła zdołałem już obwieścić swój sukces.

Były też kajaki, które uznaję za nasz rekreacyjny sport narodowy. Nie byłem od razu oczarowany wiosłem, ale z każdymi wakacjami fascynacja poznawaniem świata od strony wody zapuszczała korzenie coraz głębiej. Czasu i możliwości do rozwijania umiejętności kajakarskich było co niemiara, choć głowa wystawała mi jedynie lekko ponad kokpit. Na jeziorze Bartężek znajduje się kilkanaście wysp. Każda została owiana stosowną legendą, od kormoranów odlatujących w rytm piosenki Piotra Szczepanika, po rekiny ludojady i tygrysy szablozębne koczujące przy ujściu do jeziora Ruda Woda. Wyobraźni niektórym wujkom pozazdrościłby sam Hans Christian Andersen.

Nad jeziorem Bartężek, Tarda.

Polskie rzeki są dzikie i piękne, w większości nieuprzemysłowione. Te na północy kraju dane mi było poznać bardzo dobrze. Wda, Brda, Drwęca, Krutynia, Drawa, Czarna Hańcza, Gwda, Wel, Słupia i kilka innych. Na wielu odcinkach tych rzek można się poczuć jak na Amazonce, dotrzeć w miejsca, gdzie przyroda jest nietknięta. O ile góry mamy w Polsce tylko na południu, tak rzeki każdy może znaleźć w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od miejsca zamieszkania. Górskie i nizinne, wolno meandrujące lub zwałkowe, wąskie strużki oraz szerokie autostrady wodne.

Kajakowy zwrot w moim życiu nastąpił jednak, co kuriozalne, nie z wiosłem w ręku, a podczas marszu. Sierpień 2014 roku, moja pierwsza większa, a do tego samotna wyprawa z plecakiem. Wędrówka szlakiem Arctic Circle Trail na Grenlandii. Po dziewięciu dniach, gdy ukończyłem marsz, siedząc w hostelu w Sisimiut, drugim, co do liczby ludności „mieście” na Grenlandii, poznaję Austriaka polskiego pochodzenia. Gada się miło, jednak gość jest czymś wybitnie rozczarowany. Okazało się, że jego kajak, przez zawirowania na lotnisku, nie doleciał na Grenlandię. Nie był to żaden „sztywniak”, jak potocznie nazywa się tradycyjne kajaki, a „dmuchaniec” – kajak pneumatyczny.

Od tego momentu zupełnie inaczej spojrzałem na moje wyprawy. Oczywiście, minęło trochę czasu, zanim zdążyłem wszystko przetrawić, a także nacieszyć się faktem samego przejścia Arctic Circle Trail. Czyli w przyszłości tak naprawdę kajak mógłby polecieć ze mną, myślę. Może nawet na Grenlandię?

Styczeń 2016 roku, święto Trzech Króli, Gdynia. W sieci znajduję ogłoszenie – używany, dwuosobowy kajak pneumatyczny w okazyjnej cenie. Gdy oglądam zdjęcia, staram się zachować sceptycyzm, ale po chwili dochodzi do mnie, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Sprzęt nie jest nowy, ale w zadowalającym stanie. Wiosną planuję opłynąć Wyspę Sobieszewską, więc będziemy mieli okazję poznać się nieco bliżej. Coś czuję, że „docieranie” nie potrwa zbyt długo.

Żeglarstwo

Początek lat dziewięćdziesiątych. W słoneczne popołudnie wraz z bratem i tatą jedziemy do gdańskich Górek Zachodnich. Tam, pod okiem trenera Krzysztofa Zawalskiego, zaczęła się żeglarska przygoda mojego starszego brata, Piotra, która trwa do dziś, i to ze sporymi sukcesami, przygodami i grupą wspaniałych ludzi, których przez ten czas poznajemy.

Moja droga, przynajmniej na początku, nie może być inna. Łódki klasy Optymist to niewielkie jachty przeznaczone dla najmłodszych, maksymalnie do piętnastego roku życia. Kadłub przypomina nieco przerośniętą wannę. Większych sukcesów jednak nie udaje się odnieść. Okazuje się, że nie tędy prowadzi moja droga. Jest za to kilka powodów do radości: poznanie zasad, na jakich „działają” żagle, spotkanie świetnych trenerów, nauka szant, zdobycie paru medali w zawodach mniejszej rangi. Dużo emocji. Niestety, kolejne rozczarowania na regatach sprawiają, że mimo bardzo młodego wieku decyduję tymczasowo skończyć żeglarskie zmagania. Gram też w piłkę w gdańskiej Lechii pod okiem trenera Michała Stachowiaka, i tam przenoszę swoje siły, pasję i zaangażowanie na kolejne dwa lata.

Trochę czasu mija, nim żagle powoli wracają do mojego życia. Na obozach w Pucku, organizowanych przez kapitana Andrzeja Mizgiera i jego rodzinę, zdaję egzamin na patent żeglarski, uczę się większości węzłów i wygrywam w cuglach niejedne regaty. Powoli uświadamiam sobie, że nie wszystko jednak zapomniałem. Może na nowo złapię wiatr w żagle?

Gdy osiągam pełnoletność, ruszamy na podbój mazurskich jezior. Ekipa jest młoda, spontaniczna, zdolna do podbicia świata. Wyjazdy kropimy procentami, lecz w granicach rozsądku. Ogniska do bladego świtu przy dźwiękach gitary, abordaż z jachtu na jacht czy zawody „im później, tym lepiej”, jeśli chodzi o złożenie masztu przed mostem – to najczęstsze inicjatywy, jakie przychodzą mi do głowy. Jestem ciekaw, czy prawnicy, lekarze, inżynierowie, na których wyrosły tamte dzieciaki, będą zdolni do reaktywacji tamtych aktywności. Może gdy ich dzieci podrosną?

Gdy pływałem kajakiem po Norwegii, Grenlandii czy rodzimych akwenach – szczególnie w samotności i gdy ramiona odmawiały posłuszeństwa – po głowie chodziły mi myśli, czy nie dałoby się kiedyś wesprzeć wiosła żaglami.

Łódki klasy Optymist - dla najmłodszych adeptów żeglarstwa.

Kajak znaczy wolność

Przychodzę na świat w Gdańsku. Jest rok 1986, mroźny luty. Dzień po moich urodzinach Rada Ministrów postanawia, że w zakładach, ważnych dla gospodarki, użyteczności publicznej oraz obronności kraju wolno wydłużać czas pracy do ośmiu godzin na dobę. Poza tym nic się nie dzieje. Wszyscy pozamykani w domach.

W tamtym czasie w Polsce hulają prawdziwe zimy. Nikt się nie spodziewa, że za 25–30 lat będziemy rozmawiać o zmianie klimatu, topniejących lodowcach, śladach węglowych. Tamtego dnia prawdopodobnie nikt, prócz naukowców i pisarzy science fiction, nie myśli o tym, co będzie, a tkwi w tym, co jest. Niewiele brakuje, by zima utrudniła moje przyjście na świat. Mama obwieszcza tacie, że to już czas, trzeba jechać do szpitala. Sfatygowany fiat 126p w mroźną noc odmawia posłuszeństwa, ale po wielu próbach odpala. Udaje się przez zasypany Gdańsk dotrzeć do szpitala przy ulicy Klinicznej, poród przebiega sprawnie i szybko, lecz efekt nie do końca jest zgodny z oczekiwaniami. Będąc drugim dzieckiem rodziców, miałem przyjść na świat jako dziewczynka.

Ponad dwa miesiące później wybucha reaktor elektrowni w Czarnobylu i niebo stopniowo zasnuwa radioaktywna chmura. W gronie najbliższych z przymrużeniem oka spekuluje się, czy moje 187 centymetrów wzrostu, wyróżniające się na tle rodziny, to nie zasługa zbyt długiego leżakowania na balkonie w kołysce na gdańskiej Morenie. Ale nie ma co narzekać. Może jedynie na to, że na paru zdjęciach z dzieciństwa mam „palemkę” na głowie. W końcu miałem być dziewczynką. Na szczęście rodzice szybko zaakceptowali, że mają drugiego syna, i obyło się bez lalek i ubierania w sukienki.

Nie pamiętam czasów, kiedy z Gdańska po zamarzniętej Zatoce można było przejść pieszo na Półwysep Helski, ale transformacje ustrojowe w Polsce miały już miejsce w czasach mojego wczesnego dzieciństwa. Dopiero jako dorosły człowiek uświadomiłem sobie, co tak naprawdę działo się wtedy w Gdańsku.

W czasach, gdy główną rolę odgrywała jedyna słuszna partia, nie było tanich lotów, otwartych granic, Internetu, telefonów komórkowych i swobody przemieszczania się. Młodzi ludzie lgnęli do kół studenckich czy organizacji sportowych, które z jednej strony były swoistym centrum życia towarzyskiego, a z drugiej, w dalszej perspektywie, stwarzały możliwość wyjazdu i zobaczenia niedostępnego świata. W Polsce najgłośniej było o klubach wspinaczkowych. Młodzi polscy taternicy, wytrenowani na rodzimych ścianach, stopniowo podbijali alpejskie szczyty, by w latach 80. i 90. wieść prym w Himalajach i Karakorum. Ich podróże były powiewem wolności, kreatywności, tak głęboko tłumionych przez władze ówczesnego ustroju.

Mało kto o tym pisze, ale w tamtych czasach równie prężnie działały polskie kluby kajakowe. Zrzeszały setki młodych ludzi, którzy zdobywszy kondycję i umiejętności na krajowych rzekach, stopniowo zaczęli odkrywać nowe lokalizacje na mapach całego świata. Bałkany, Nepal, Afryka, Ameryka Północna i Południowa. Sprzyjało temu wynalezienie nowoczesnych kajaków poliwęglanowych, którymi zastąpiono toporne jednostki z włókna szklanego. Polscy kajakarze z klubu „Bystrze” jako pierwsi spłynęli, i zarazem rozsławili (między innymi na łamach „National Geographic”), Kanion Colca w Peru.

Dzień przed moim przyjściem na świat wyprawa pod kierownictwem Piotra Chmielińskiego dotarła do ujścia Amazonki. Był to finał ekspedycji, która rozpoczęła się sześć miesięcy i 6760 kilometrów wcześniej. Polacy spłynęli też słynnym Wielkim Kanionem Kolorado. Rozmowy z uczestnikami tamtych wypraw można obejrzeć na YouTubie w filmie Kajakiem przez życie.

W tych ciężkich czasach wspomniani wyżej himalaiści trudnili się w kraju głównie pracami na wysokości, które oficjalnie po dziś dzień określa się mianem alpinistyki przemysłowej. W przeszłości, głównie na południu, był to całkiem dobry sposób na relatywnie szybki zarobek. Ale, oczywiście, coś za coś.

Los sprawił, że od piętnastu lat wykonuję pracę, która trzydzieści lat temu przypadała w udziale zdobywcom światowych szczytów i wiem, że nie jest to zajęcie łatwe, lekkie ani przyjemne. Mimo to, szczególnie w czasach gdy połowa społeczeństwa siedzi za biurkiem, cenię ruch na świeżym powietrzu. Od lat niezmiennie przeraża mnie widmo ośmiu godzin przed komputerem czy smartfonem. Dlatego jestem wdzięczny, że ten sam los, który pozwolił mi pracować na wysokości, sprawił, że moją pasją stały się kajaki.

Kajak oznacza wolność. Wolność przemieszczania się, eksploracji i odkrywania. Obserwowania niedostępnych morskich jaskiń, nieoceniony kontakt z przyrodą. Zbliżania się do stworzeń przebywających w wodzie oraz tych, które korzystają z jej dobrodziejstw – od jelenia, który przyszedł się napić, przez bobra i jego powalone drzewo, które utrudniało nam spłynięcie rzeką, po mieszkańców morskich głębin, jak wieloryby i orki.

2016 NORWEGIA

Debiut

Przez cztery fiordy na dach Skandynawii i jezioro Gjende. Tak nazwaliśmy nasz wyjazd. W lipcu 2016 roku, wraz z moją dziewczyną Agnieszką, lecimy z rodzinnego Gdańska do Bergen, na Półwysep Skandynawski. Po raz pierwszy kajak jest w samolocie. Po wylądowaniu wsadzamy go w autokar do Gudvangen, by ostatecznie zwodować na norweskich wodach. Zamysłem wyprawy jest przepłynięcie z Gudvangen do Skjolden przez tytułowe cztery fiordy: Nærøyfjord, Aurlandsfjord, Sognefjord i Lustrafjord. Następnie spakowanie kajaka, dotarcie do Spiterstulen i wejście na najwyższy szczyt Norwegii – Galdhøpiggen. Ostatni etap naszej wyprawy to trzydniowy marsz do Gjendebu i przepłynięcie turkusowego jeziora.

Norwegia jest dowodem na to, że nie trzeba lecieć w tropiki, by znaleźć się w raju. Kraj w prezencie od Matki Natury otrzymał polodowcowe fiordy, a jego mieszkańcy w odpowiednim czasie odkryli rozległe złoża ropy naftowej. Naród rybaków, drwali i myśliwych przekształcił się w zamożne społeczeństwo. Tym samym życie w Norwegii od niedawna toczy się dla miejscowych w mniejszym lub większym dobrobycie, ze wskazaniem na to drugie. Przed laty zamknięci w swoich osadach na długie miesiące z powodu niesprzyjającej pogody, z biegiem czasu do perfekcji opanowali drążenie tuneli w górskich zboczach. Wikińską tradycję żeglowania wzdłuż fiordów do dziś z przytupem podtrzymują promy miejscowego armatora – Hurtigruten. My zamierzamy płynąć znacznie mniejszą jednostką, choć z równie wysoko podniesioną głową.

Nærøyfjord

Wodujemy się czym prędzej w Gudvangen, które w sezonie przypomina trochę nasze rodzime Krupówki. Człowiek na człowieku. W przeszłości z tej osady ruszały łupieżcze wyprawy w kierunku Wysp Brytyjskich. Cieszy nas, że jesteśmy już na wodzie, Nærøyfjord od początku zachwyca. Strome ściany w najwęższym punkcie wydają się być bardzo blisko siebie, ale to złudzenie. Odległość pomiędzy nimi to prawie ćwierć kilometra. Mimo to czujemy się jak we „Władcy Pierścieni”, choć trylogia była kręcona w krainie innych fiordów, tych na drugim krańcu świata – w Nowej Zelandii. Mijamy nieliczne farmy, dostępne wyłącznie od strony wody. Zachodzę w głowę, jakim cudem na niemalże pionowych ścianach mogą rosnąć pokaźnej wielkości drzewa. W urwiskach gnieżdżą się kolonie głośnego ptactwa. Fiord, z uwagi na głębokość, nigdy nie zamarza. Mam świadomość, że pod powłoką kajaka woda jest ciemna, głęboka na kilkaset metrów…

Turkusowe jezioro Gjende

Nærøyfjord nie bez powodu znajduje się na liście UNESCO, choć na razie wolę unikać stwierdzenia, jakoby był tym najpiękniejszym. Nie widziałem zbyt wiele fiordów, a jest ich ponad tysiąc, uwzględniając Svalbard. Nie ma sensu wysnuwać clickbaitowych tez już na początku podróży. Rozbijamy namiot pośród zboczy gór, na brzegu, po prawej stronie fiordu. Z uwagi na szybko odjeżdżający autobus do Gudvangen, nie udało nam się kupić kartusza gazowego. Na szczęście dwa kamienie z niewielkim ogniskiem pośrodku sprawdzają się równie dobrze.

Co ciekawe, dwa miesiące przed rozpoczęciem naszej wyprawy, w maju 2016 roku, Norwegia stała się pierwszym krajem na świecie, który zobowiązał się do wydania zakazu wylesiania terenów zielonych. Inne kraje niechętnie biorą jednak przykład z Norwegów, a Polska stała się wręcz niechlubnym przykładem. Absurdy prawne, interesy niektórych grup, przekupstwo i polityka. Kompromitacja zarządzających terenami zielonymi w Polsce i daleko posunięta dewastacja natury wymagają jednak znacznie więcej słów, ale to materiał na inną książkę.

Aurlandsfjord

Nærøyfjord ma raptem siedemnaście kilometrów i rankiem drugiego dnia wpływamy w Aurlandsfjord. U jego podnóża rozciąga się miejscowość Flåm, wraz z końcową stacją zabytkowej linii kolejowej jadącej z Myrdal. Bilety niestety dość drogie, a sama przejażdżka podobno nie jest aż tak malownicza, jak zachwalają przewodniki. Zostawiamy Flåm za plecami i płyniemy przed siebie. Szybko przemieszczające się chmury mówią nam, że wiatr wysoko nad głowami jest dziś wyjątkowo silny. Strome ściany wąskiego Aurlandsfjordu skutecznie chronią nas przed jakimikolwiek podmuchami. Do czasu.

Ujawniają się pierwsze problemy, jakie niesie ze sobą pływanie kajakiem pneumatycznym. Z jednej z trzech komór zaczyna schodzić powietrze. Nie jest to koniec świata, lecz lokalizacja i naprawa usterki zajmują ponad dwie godziny. Nadchodzą też norweskie upały i na czas klejenia komory chowamy się pod drzewami.

Zbliżamy się do najdłuższego fiordu w Norwegii i w całej Europie, a także drugiego co do długości na świecie. Sognefjord ustępuje jedynie fiordowi Kangertittivaq we wschodniej Grenlandii. Gwoli ścisłości – Nærøyfjord, Aurlandsfjord i Lustrafjord są jedynie odnogami Sognefjordu. Jak na złość, gdy jesteśmy w najszerszym punkcie, rozpętała się ulewa. Nie pozostaje nic innego, jak mozolne wiosłowanie i znalezienie dogodnego punktu do zejścia na brzeg. Nie zamierzamy sprawdzać, jakie kreatury pływają w tych zimnych i ciemnych czeluściach. Sognefjord ma w najgłębszym miejscu aż 1308 metrów! Im bliżej brzegu, tym wyraźniej widzimy wyłaniającą się zza ściany deszczu nietypową budowlę. Nie jest to zwykła norweska hytta, jaką na odludziu posiada prawie każdy Norweg.

Kamienny budynek przypomina nieczynny młyn wodny, lecz gdy dopływamy bliżej dochodzimy do wniosku, że jest to mocno nadgryziony zębem czasu tartak. Idealne schronienie w niesprzyjających warunkach atmosferycznych. Spokojnie możemy wysuszyć rzeczy, a także mieć dach nad głową bez rozstawiania namiotu. Tartak jest niedostępny z lądu, a drewno transportowano stąd kiedyś zapewne na barkach. Nachodzi nas myśl, że w Europie Wschodniej zardzewiały i pozostawiony samopas osprzęt nie pozostałby zbyt długo na swoim miejscu. Kusząca ilość złomu.

Kamienny, opuszczony tartak nad Aurlandsfjorden

Sognefjord

Poranek z widokiem na fiord uprzyjemnia śniadanie. Dla takich momentów chce się żyć, bez pośpiechu, celebrując chwile. Musimy płynąć dalej, choć chętnie zostalibyśmy tu dłużej. Opatrujemy niewielkie rany kajakowe.

Sognefjord przecina cały okręg Sogn og Fjordane i środkową Norwegię na dwie części. Główny punkt programu tego dnia to dopłynięcie i postój w Kaupanger. To pierwsza większa miejscowość od wodowania w Gudvangen. Na termometrze 30 stopni, więc na głowach lądują kapelusze. W Kaupanger mieści się imponujący drewniany kościół, którego budowę datuje się na rok 1190. Podziwiamy go z zewnątrz dziwiąc się, że budynek przetrwał ponad osiemset lat… W sklepie kupujemy wakacyjne dobra – lody i piwo. Odnoszę wrażenie, że wszyscy mieszkańcy liczącego nieco ponad tysiąc osób Kaupanger, ten upalny dzień spędzają nad wodą.

Foki w Sognefjorden

Płyniemy. Kilka kilometrów dalej przypomina o sobie wypite piwo i Agnieszka prosi o dopłynięcie do brzegu. Spełniam prośbę, a jednocześ­nie obserwuję gigantyczne ryby, raz po raz wystawiające grzbiety nad powierzchnię wody. Po zaspokojeniu potrzeb fizjologicznych wszystko staje się jasne. To nie były ryby. Zostaliśmy otoczeni przez stado fok. Przyglądało się nam około piętnaście ciekawskich sztuk.

Widzisz, wystawiłaś tyłek i od razu się zjawiły, śmieję się z Agi, jednocześnie nie dziwiąc się reakcji fok.

Lustrafjord

Nazajutrz w miejscowości Kroken, nad samą wodą, spostrzegamy samoobsługowy kiosk. Lodówka z miejscowymi produktami, między innymi sokami i dżemami. Każdy może zabrać, ile chce, zostawiając odpowiednią kwotę w skarbonce. Realia Skandynawii. Ile wody w fiordach musi upłynąć, by w wielu krajach – poza kilkoma wyjątkami – nastała taka mentalność, i wszystkie produkty (a przede wszystkim gotówka ze skarbonki!) nie znikały nim wróci po nie właściciel? O dziwo, kiosk w Kroken przypomina mi się pięć lat później, a tym samym częściowo powraca wiara w to, że coś się zmieni. W Gdyni, na granicy Orłowa i Małego Kacka, otwarto „Malinogród” działający na tej samej zasadzie, co norweski sklepik. Założyciele sami przyznali, iż inspiracją były Szwajcaria oraz Skandynawia. W sklepie, otwartym w godzinach od siódmej rano do dziewiętnastej, można kupić owoce sezonowe, przetwory, soki ze świeżych owoców. Niestety, było już kilka prób opróżnienia skarbonki oraz kradzieży darów ziemi. Na razie problem zniknął dzięki zainstalowaniu monitoringu.

Choć pomysł nam się bardzo spodobał, nie potrzebujemy niczego, i wracamy do wiosłowania. W pewnym momencie widzimy siedzącą na wysokiej skale kobietę z aparatem, z którego jak wielka roślina z małej doniczki wyrasta potężny obiektyw. O wspólne zdjęcie w kajaku z dalszej perspektywy bywa ciężko, uprzejmie poprosiłem więc o fotkę, a także donośnym głosem przeliterowałem adres e-mail, na który miała zostać wysłana. Początkowo oczekiwania i ciekawość odnośnie potencjalnego ujęcia były duże, lecz zdjęcie nie przyszło. Wraz z upływem czasu coraz częściej myślałem, że fotografka po prostu źle usłyszała mój krzyk i pomyliła literkę w adresie lub zwyczajnie zapomniała o nas. A jednak! Niespodziankę otrzymaliśmy w ostatni dzień roku, prawie sześć miesięcy po wyprawie.

Lustrafjorden

Dopływamy pod drugi najwyższy wodospad w Norwegii. Moim zdaniem, Feigefossen urodą znacznie ustępuje wodospadom islandzkim, lecz niezmiennie pozostaje dużą atrakcją regionu. Prawie dwustudwudziestometrowy sznur wody, swobodnie spadający strumieniem na skały. Domki pod nim wyglądają jak makieta. Na koniec dnia udajemy się na spacer w okolice wodospadu. Z bliska robi dużo większe wrażenie.

Czas kończyć pierwszy etap wyprawy. Cztery fiordy za nami, dopływamy do Skjolden i tuż po rozbiciu namiotu na polu kempingowym snujemy plany o możliwie najszybszym dostaniu się do Spiterstulen – bazy wypadowej na okoliczne, najwyższe szczyty całego Półwyspu Skandynawskiego: Galdhøpiggen oraz minimalnie mu ustępujący Glittertind.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Ciąg dalszy dostępny w pełnej wersji książki.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

2016 GRENLANDIA

Jedna z gór lodowych w Zatoce Disko

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

2017 GRENLANDIA

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

2018 NORWEGIA

Geirangerfjord

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

2019 NORWEGIA

Okolice Reine

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

2019 WYSPY OWCZE

Sørvágsfjørður, Wyspy Owcze

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

2020 ISLANDIA

Port w Rif na półwyspie Snæfellsnes

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

2021 ISLANDIA

Fiordy Zachodnie, okolice farmy Hreggstaðir

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Zakończenie

Nie jest to całokształt ani podsumowanie moich wypraw. Nie znam też ciągu dalszego tej historii. Uważam, że na wszystko w życiu przychodzi odpowiedni czas. Nikt nie zabierze mi przeżyć z ostatniej dekady. Podróżować będę całe swoje życie, na ile tylko siły i możliwości mi pozwolą. Ale na pewno kończy się dla mnie pewien etap, a zaczyna zupełnie inny. Zawsze ceniłem ludzi, którzy podróżując potrafili równocześnie wieść szczęśliwe życie rodzinne. Może i mnie uda się znaleźć ten złoty środek. Na razie nie zamierzam na siłę spełniać swoich dalszych podróżniczych pragnień, kosztem czasu spędzonego z Agą i dzieciakami w pierwszych latach ich życia.

Dzień przed narodzinami Oli i Janka, 06/01/2022

Bez świata podróży nie jestem w stanie egzystować, więc na pewno będzie on do mnie wracać w licznych wspomnieniach, zdjęciach, a także na kartach tej książki i w opowieściach innych podróżników. Z zapartym tchem wyczekuję też wypraw z dzieciakami śladami mrówek, wiewiórek i jeży. Czy uda mi się opłynąć Islandię? Nie wiem. Dawno temu koło podbiegunowe przecinało północną Islandię, ale od tamtej pory stale przesuwa się na północ w średnim tempie półtora kilometra na sto lat. Mimo tych ruchów Islandia nigdzie mi nie ucieknie. Może będę osobą, która opłynęła ją kajakiem w najszerszym horyzoncie czasowym. Na pewno nie chcę, by opłynięcie wyspy stało się moją obsesją i marzeniem ponad wszystko. Takowe często kończyły się źle, vide przykład Tomasza „Czapkinsa” Mackiewicza i jego heroiczny, tragiczny zimowy bój z Nanga Parbat. Tomek ostatecznie wszedł na szczyt, lecz na nim już pozostał…

Nie mam poczucia niespełnienia, a wręcz przeciwnie – cieszę się, że potrafiłem wyciągnąć pewne wnioski. Przyjdzie też czas powrotu na Grenlandię. Na Północy podczas ostatniej dekady (lata 2011–21) spędziłem łącznie ponad rok. Północ zawładnęła moją głową w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Poza pracą, codziennymi obowiązkami, żyłem tak naprawdę od wyprawy do wyprawy. Historie zawarte w książce są wspomnieniami z ostatnich 5 lat.

Epilog

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Podziękowania

Agnieszce „Kici” Kowalskiej – za pojawienie się w zwariowanym, lecz najbardziej odpowiednim momencie mojego życia. Za uszanowanie mojej podróżniczej samotności, a zarazem pokochanie Północy wraz z całym jej inwentarzem. Za nasze elfy, które nieraz nam jeszcze w kość dadzą, a zarazem przyniosą ogrom radości i nowe pomysły na wyprawy.

 

Sylwii Baranowskiej – za złote serce i bezinteresowną pomoc przy pierwszej korekcie książki. Za hart ducha przy morsowaniu i pozytywną energię na co dzień.

 

Piotrowi Mikołajczakowi – za bezcenne rady, pomoc i spojrzenie na książkę z profesjonalnej strony, nadawanie na podobnych, północnych falach i za niejedno jeszcze spotkanie w Gdańsku i na Islandii.

 

Arturowi Owczarskiemu i całej ekipie BookEdit – za sprawną realizację mojego projektu.

 

Rodzicom – za wskazanie drogi, nim byłem gotów podążać swoją własną.

 

Piotrowi Surmie – za 10 lat na „jednej” linie i zapewne kolejne dekady, niejedno wypite piwo, niejeden spływ i za wsparcie w każdej sytuacji.

 

Grenlandczykom z Søndre Igaliku – za uratowanie mi życia.

 

Wszystkim czytelnikom – za przeczytanie mojej debiutanckiej książki. Być może pierwszej i ostatniej. A może nie…

Partnerzy

Przypisy końcowe

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.