Przypływy nocy. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 5 - Steven Erikson - ebook

Przypływy nocy. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 5 ebook

Steven Erikson

4,6

Opis

Po dziesięcioleciach wojny plemiona Tiste Edur zjednoczyły się wreszcie pod nieubłaganą władzą króla czarnoksiężnika Hirothów. Ale za pokój trzeba było zapłacić straszliwą cenę – pakt zawarty z tajemniczą mocą, której motywy są w najlepszym razie podejrzane, a w najgorszym śmiertelnie groźne.

Na południu ekspansjonistyczne królestwo Letheru pożarło już wszystkich mniej cywilizowanych sąsiadów. Jego głód jest zimny i nienasycony. Pożarło wszystkich oprócz Tiste Edur. W Letherze ma nastąpić od dawna przepowiadany renesans. Przekształci się on z królestwa i zagubionej kolonii Pierwszego Imperium w odrodzone imperium. Dlatego jego mieszkańcy skierowali chciwe spojrzenia na północ, ku bogatym i żyznym ziemiom oraz wybrzeżom Tiste Edur.

Wszystko wskazuje na to, że Tiste Edur muszą upaść – albo pod przygniatającym ciężarem złota, albo pod ciosami mieczów. Takie jest przeznaczenie.

Na spotkaniu, na którym miał być podpisany wiekopomny traktat między tymi dwoma sąsiadami, przebudziły się starożytne siły. Albowiem starcie między tymi dwiema cywilizacjami jest jedynie bladym odbiciem znacznie starszej i bardziej pamiętnej walki – konfrontacji, w której sercu leży niezasklepiona jeszcze rana po dawnej zdradzie oraz pragnienie zemsty.

Tiste Edur – rodacy Trulla Sengara – wierzą, że najmroczniejsze pragnienia ducha przynoszą przypływy z południa, przypływy, które nadchodzą w środku nocy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1181

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (53 oceny)
36
12
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
simonsith

Nie oderwiesz się od lektury

swietne
00
KamaZa

Nie oderwiesz się od lektury

supeeer!
00

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

Wyrazy naj­wyż­szego uzna­nia dla sta­rej bandy: Ricka, Chrisa i Marka, za wyra­żone z góry komen­ta­rze na temat tej powie­ści. Dla Court­neya, Cam i Davida Kecka, za ich przy­jaźń. Jak zwy­kle dzię­kuję też Clare i Bowe­nowi, a także Simo­nowi Tay­lo­rowi i jego współ­pra­cow­ni­kom z Trans­world. Steve’owi Donald­so­nowi, Ros­sowi i Perry’emu; Pete­rowi i Nicky Crow­the­rom, Patric­kowi Wal­showi i Howar­dowi Mor­ha­imowi. A także pra­cow­ni­kom Baru Ita­lia Tony’ego, za tę, już drugą, powieść, dla któ­rej pali­wem była ich kawa.

Dra­ma­tis per­so­nae

Tiste Edur

Tomad Sen­gar: patriar­cha rodu Sen­ga­rów

Uruth: matriar­chini rodu Sen­ga­rów

Fear Sen­gar: naj­star­szy syn, główny instruk­tor wojow­ni­ków ple­mion

Trull Sen­gar: drugi syn

Bina­das Sen­gar: trzeci syn

Rhu­lad Sen­gar: czwarty i naj­młod­szy syn

Mayen: narze­czona Feara

Han­nan Mosag: król-czar­no­księż­nik Kon­fe­de­ra­cji Sze­ściu Ple­mion

The­ra­das Buhn: naj­star­szy syn rodu Buh­nów

Midik Buhn: drugi syn

Badar: wojow­nik, który jesz­cze nie prze­lał krwi

Rethal: wojow­nik

Canarth: wojow­nik

Cho­ram Irard: wojow­nik, który jesz­cze nie prze­lał krwi

Kholb Harat: wojow­nik, który jesz­cze nie prze­lał krwi

Matra Brith: wojow­nik, który jesz­cze nie prze­lał krwi

Lethe­ryj­scy nie­wol­nicy Tiste Edur

Udi­naas

Piór­kowa Wiedźma

Hulad

Vir­rick

Lethe­ryj­czycy

W pałacu

Ezgara Diska­nar: król Letheru

Janall: kró­lowa Letheru

Quil­las Diska­nar: książę i dzie­dzic tronu

Unnu­tal Hebaz: preda (dowódca) lethe­ryj­skiej armii

Brys Bed­dict: finadd (kapi­tan) i kró­lew­ski obrońca, naj­młod­szy z braci Bed­dic­tów

Moroch Nevath: finadd, oso­bi­sty straż­nik księ­cia Quil­lasa Diska­nara

Kuru Qan: kró­lew­ski ceda (cza­ro­dziej)

Nisall: pierw­sza kon­ku­bina króla

Turu­dal Bri­zad: pierw­szy kon­ku­bent kró­lo­wej

Nifa­das: pierw­szy eunuch

Gerun Ebe­rict: finadd w Gwar­dii Kró­lew­skiej

Tri­ban Gnol: kanc­lerz

Laer­das: mag ze świty księ­cia

Na pół­nocy

Buruk Blady: kupiec z pół­nocy

Seren Pedac: porę­czy­cielka Buruka Bla­dego

Hull Bed­dict: obser­wa­tor na pół­nocy, naj­star­szy z braci Bed­dict

Nekal Bara: cza­ro­dziejka

Ara­ha­than: mag

Ene­dic­tal: mag

Yan Tovis (Pomroka): atri-preda w Rubieży Fen­tów

W mie­ście Lethe­ras

Tehol Bed­dict: oby­wa­tel miesz­ka­jący w sto­licy, drugi z braci Bed­dic­tów

Hejun: pra­cow­nica Tehola

Ris­sarh: pra­cow­nica Tehola

Shand: pra­cow­nica Tehola

Cha­las: straż­nik

Biri: kupiec

Huldo: wła­ści­ciel lokalu

Bugg: sługa Tehola

Ublala Pung: prze­stępca

Har­lest: straż­nik domowy

Ormly: mistrz szczu­ro­łap

Ruc­ket: główny śled­czy, Cech Szczu­ro­ła­pów

Bubyrd: Cech Szczu­ro­ła­pów

Błysk: Cech Szczu­ro­ła­pów

Rubin: Cech Szczu­ro­ła­pów

Onyks: Cech Szczu­ro­ła­pów

Scint: Cech Szczu­ro­ła­pów

Imbryk: dziew­czynka

Shurq Elalle: zło­dziejka

Selush: ubie­ra­jąca zmar­łych

Pad­de­runt: pomoc­nik Selush

Urul: główny kel­ner u Hulda

Inchers: oby­wa­tel

Hul­bat: oby­wa­tel

Tur­ble: oby­wa­tel

Unn: pół­krwi tuby­lec

Delisp: matrona bur­delu „Świą­ty­nia”

Prist: ogrod­nik

Silny Rall: ban­dyta

Zie­lona Świ­nia: osła­wiony mag z daw­nych cza­sów

Inni

Withal: mec­kro­ski płat­nerz

Rind: nacht

Mape: nacht

Pule: nacht

Ukryty Wewnątrz

Sil­chas Ruin: Tiste Andii, jed­no­po­chwy­cony Ele­int

Sca­ban­dari Krwa­wo­oki: Tiste Edur, jed­no­po­chwy­cony Ele­int

Gothos: Jaghut

Rud Elalle: dziecko

Żela­zna Krata: żoł­nierz

Corlo: mag

Pół­gar­niec: żoł­nierz

Ulshun Pral: Imass

Pro­log

Pierw­sze dni Roz­bi­cia Emur­lahn Inwa­zja Edur, Wiek Sca­ban­da­riego Krwa­wo­okiego Czas pra­daw­nych bogów

Z potar­ga­nych wia­trem, gęstych od dymu chmur padał na zie­mię deszcz krwi. Ostat­nie lata­jące for­tece pospa­dały z nieba, spo­wite pło­mie­niami i bucha­jące czar­nym dymem. Ich gwał­towny upa­dek wyrył w ziemi głę­bo­kie bruzdy. Roz­pa­dały się na kawałki z gło­śnym hukiem, sypiąc spla­mio­nymi czer­wie­nią kamie­niami na stosy tru­pów, które pokry­wały zie­mię od hory­zontu po hory­zont.

Wiel­kie mia­sta-roje zmie­niły się w stosy pokry­tych popio­łem ruin, a ogromne, nie­bo­tyczne chmury, które wyro­sły nad każ­dym z nich w chwili ich zagłady – pełne gruzu, roze­rwa­nych na strzępy ciał i krwi – kłę­biły się, gdy odpły­wało z nich cie­pło, prze­sła­nia­jąc powoli niebo.

Legiony zwy­cięz­ców zebrały się pośród uni­ce­stwio­nych armii na cen­tral­nej rów­ni­nie. Jej więk­szą część pokry­wały ide­al­nie do sie­bie dopa­so­wane pła­skie kamie­nie bru­kowe. Upa­dek lata­ją­cych for­tec nie zosta­wił tu zbyt głę­bo­kich wyżło­bień, ale nie­zli­czone trupy poko­na­nych utrud­niały trium­fa­to­rom usta­wie­nie się w szyku. One i zmę­cze­nie. Legiony nale­żały do dwóch róż­nych armii, połą­czo­nych w tej woj­nie soju­szem, i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jed­nej z niej powio­dło się znacz­nie lepiej niż dru­giej.

Sca­ban­dari opa­dał poprzez skłę­bione chmury, mru­ga­jąc migot­kami, by oczy­ścić lodo­wato nie­bie­skie smo­cze oczy. Na jego potęż­nych skrzy­dłach koloru żelaza osa­dzała się mgiełka krwi. Smok prze­chy­lił się w locie i opu­ścił głowę, spo­glą­da­jąc na swe zwy­cię­skie dzieci. Szare cho­rą­gwie legio­nów Tiste Edur łopo­tały chy­bo­tli­wie nad gło­wami gro­ma­dzą­cych się wojow­ni­ków. Według oceny Sca­ban­dariego oca­lało co naj­mniej osiem­na­ście tysięcy jego zro­dzo­nych w cie­niu kuzy­nów. Mimo to w namio­tach Pierw­szej Przy­stani zapa­nuje dziś żałoba. O świ­cie na rów­ninę wyma­sze­ro­wało z górą dwie­ście tysięcy Tiste Edur. Nie­mniej jed­nak… to wystar­czy.

Edur starli się ze wschod­nią flanką armii K’Chain Che’Malle, uprze­dza­jąc ich szarżę falami nisz­czy­ciel­skich cza­rów. Szyki nie­przy­ja­ciela usta­wiono z myślą o odpar­ciu fron­tal­nego ataku i reak­cja na groźbę nad­cho­dzącą ze skrzy­dła była fatal­nie spóź­niona. Legiony Edur wbiły się niczym szty­let w serce wro­gich zastę­pów.

Gdy Sca­ban­dari pod­le­ciał bli­żej, ujrzał na dole roz­siane tu i ówdzie czarne jak noc cho­rą­gwie Tiste Andii. Oca­lało z tysiąc wojow­ni­ków, być może mniej. Sojusz­nicy Edur sro­dze ucier­pieli i ich tytuł do zwy­cię­stwa wyda­wał się raczej wąt­pliwy. Starli się z Łow­cami K’ell, eli­tar­nymi armiami trzech matron. Czte­ry­sta tysięcy Tiste Andii prze­ciwko sześć­dzie­się­ciu tysiącom Łow­ców. Dodat­kowe kom­pa­nie Andii i Edur zaata­ko­wały lata­jące for­tece. Wie­dzieli, że idą na śmierć, i ich poświę­ce­nie miało klu­czowe zna­cze­nie dla dzi­siej­szego zwy­cię­stwa, albo­wiem nie pozwo­lili lata­ją­cym for­te­com przyjść z pomocą armiom wal­czą­cym na dole. Ataki na cztery for­tece przy­nio­sły tylko nie­wiel­kie skutki, gdyż krót­ko­ogo­nowi wal­czyli z nie­zrów­naną zacie­kło­ścią, mimo że ich liczba była nie­wielka. Prze­lana krew Tiste dała jed­nak Sca­ban­dariemu i jego sojusz­ni­kowi, który rów­nież był jed­no­po­chwy­co­nym smo­kiem, czas potrzebny, by zbli­żyć się do lata­ją­cych for­tec i ude­rzyć w nie mocą grot Sta­rvald Deme­lain, Kurald Galain i Kurald Emur­lahn.

Smok opadł w rejon, gdzie góra zwłok K’Chain Che’Malle zna­czyła miej­sce śmierci jed­nej z matron. Obrońcy zgi­nęli od mocy Kurald Emur­lahn i dzi­kie cie­nie na­dal uno­siły się nad sto­kami niczym widma. Sca­ban­dari roz­po­starł skrzy­dła, łopo­cząc nimi w par­nym powie­trzu, i wylą­do­wał na ster­cie gadzich ciał.

Po chwili przy­brał postać Tiste Edur. Miał skórę barwy kutego żelaza, dłu­gie, luźno opa­da­jące siwe włosy, wychu­dłą, orlą twarz i bli­sko osa­dzone oczy o twar­dym wyra­zie. Wokół sze­ro­kich ust z opa­da­ją­cymi w dół kąci­kami nie było zro­dzo­nych ze śmie­chu bruzd. Wyso­kie, wolne od zmarsz­czek czoło nazna­czyły skrzy­żo­wane uko­śnie, sino­białe bli­zny, wyraź­nie rysu­jące się na tle ciem­nej skóry. Miał na sobie skó­rzane szelki, na któ­rych wisiał dwu­ręczny miecz, u pasa nosił dwa dłu­gie noże, a przez ramię prze­rzu­cił sobie łusko­watą pele­rynę – skórę matrony, tak świeżą, że błysz­czała jesz­cze od natu­ral­nych ole­jów.

Wysoki Edur zbru­kany kro­pel­kami krwi obser­wo­wał zbie­ra­jące się legiony. Ofi­ce­ro­wie jego armii spoj­rzeli na swego wodza, po czym zaczęli wyda­wać roz­kazy żoł­nie­rzom.

Sca­ban­dari zwró­cił się na pół­nocny zachód, wpa­tru­jąc się z przy­mru­żo­nymi powie­kami w skłę­bione chmury. Po chwili wychy­nął z nich ogromny, biały jak kość smok, chyba jesz­cze więk­szy od Sca­ban­dariego w smo­czej postaci. Jego rów­nież pokry­wały plamy krwi… w znacz­nej czę­ści jego wła­snej, jako że Sil­chas Ruin wspo­ma­gał swych kuzy­nów Andii w walce z Łow­cami K’ell.

Sca­ban­dari z uwagą obser­wo­wał zbli­ża­ją­cego się sojusz­nika. Odsu­nął się do tyłu dopiero w chwili, gdy ogromny smok wylą­do­wał na szczy­cie wzgó­rza i zmie­nił szybko postać. Prze­ra­stał jed­no­po­chwy­co­nego Tiste Edur co naj­mniej o głowę, ale był strasz­li­wie chudy. Pod jego gładką, nie­mal prze­zro­czy­stą skórą uwy­dat­niały się węzły mię­śni. W dłu­gich, gęstych, bia­łych wło­sach wojow­nika lśniły szpony jakie­goś dra­pież­nego ptaka. Jego oczy błysz­czały tak inten­syw­nie, że ich czer­wień miała barwę gorączki. Sil­chas Ruin odniósł wiele ran. Jego ciało nazna­czyły szramy po cio­sach mie­czy. Górna część zbroi spa­dła nie­mal cał­ko­wi­cie, odsła­nia­jąc nie­bie­sko­zie­lone tęt­nice i żyły, roz­ga­łę­zia­jące się pod cienką, bez­włosą skórą piersi. Nogi miał lep­kie od krwi, podob­nie jak ręce. Bliź­nia­cze pochwy, które nosił u pasa, były puste. Oba jego mie­cze zła­mały się, mimo że nasy­cono je cza­rami. Sto­czył bar­dzo zacięty bój.

Sca­ban­dari pozdro­wił go, pochy­la­jąc głowę.

– Sil­cha­sie Ruin, mój bra­cie w duchu. Naj­wier­niej­szy z sojusz­ni­ków. Spójrz na rów­ninę. Zwy­cię­ży­li­śmy.

Blada twarz albi­nosa Tiste Andii wykrzy­wiła się w bez­gło­śnym gry-masie.

– Moje legiony późno przy­były wam z odsie­czą – przy­znał Sca­ban­dari. – Serce mi krwawi na myśl o ponie­sio­nych przez was stra­tach. Nie­mniej jed­nak zdo­by­li­śmy bramę, czyż nie tak? Droga pro­wa­dząca do tego świata należy do nas, a sam świat stoi przed nami otwo­rem… możemy go splą­dro­wać, stwo­rzyć dla naszych ludów godne ich impe­ria.

Gdy Ruin spoj­rzał na cią­gnącą się w dole rów­ninę, jego dłu­go­palce, zbru­kane krwią dło­nie zaci­snęły się nagle. Legiony Edur oto­czyły ostat­nich oca­la­łych Andii nie­rów­nym pier­ście­niem.

– W powie­trzu cuch­nie śmier­cią – wark­nął Sil­chas Ruin. – Led­wie mogę zaczerp­nąć go w płuca, żeby prze­mó­wić.

– Będziemy jesz­cze mieli pod dostat­kiem czasu na przy­go­to­wa­nie nowych pla­nów – stwier­dził Sca­ban­dari.

– Mój lud zma­sa­kro­wano. Oto­czy­li­ście nas krę­giem, ale to spóź­niona opieka.

– Ale za to sym­bo­liczna, bra­cie. Na tym świe­cie są inni Tiste Andii. Sam mi to mówi­łeś. Wystar­czy, że odnaj­dzie­cie tę pierw­szą falę osad­ni­ków, a odzy­ska­cie siłę. Co wię­cej, przy­będą też inni. Moi i twoi kuzyni, ucie­ka­jący przed ponie­sio­nymi klę­skami.

Sil­chas Ruin zasę­pił się jesz­cze bar­dziej.

– Dzi­siej­sze zwy­cię­stwo two­rzy gorzką alter­na­tywę.

– K’Chain Che’Malle już pra­wie wygi­nęli. Wszy­scy o tym wiemy. Widzie­li­śmy wiele innych mar­twych miast. Zostało tylko Morn, które leży na odle­głym kon­ty­nen­cie, a nawet tam krót­ko­ogo­nowi zry­wają łań­cu­chy w krwa­wym bun­cie. Skłó­cony wróg jest wro­giem, który szybko upad­nie, przy­ja­cielu. Kto jesz­cze na tym świe­cie ma moc potrzebną, by się nam prze­ciw­sta­wić? Jaghuci? Są nie­liczni i roz­pro­szeni. Imas­so­wie? Cóż może zdzia­łać kamienna broń prze­ciwko naszemu żelazu? – Umilkł na chwilę. – For­krul Assa­ilo­wie nie wydają się skłonni, by nas osą­dzić. Zresztą wygląda na to, że z każ­dym rokiem jest ich coraz mniej. Nie, przy­ja­cielu, po dzi­siej­szym zwy­cię­stwie cały ten świat leży u naszych stóp. Tu nie będą już was prze­śla­do­wać wojny domowe, od któ­rych cierpi Kurald Galain. A ja i ci, któ­rzy podą­żają za mną, uciek­niemy od roz­dar­cia, które dotknęło Kurald Emur­lahn…

Sil­chas Ruin prych­nął pogar­dli­wie.

– Sam spo­wo­do­wa­łeś to roz­dar­cie, Sca­ban­dari.

Na­dal przy­glą­dał się zebra­nym na dole oddzia­łom Tiste, nie zauwa­żył więc bły­sku gniewu wywo­ła­nego jego rzu­coną od nie­chce­nia uwagą. Błysk ten zgasł jed­nak po ude­rze­niu serca i twarz Sca­ban­da­riego odzy­skała spo­kojny wyraz.

– Zdo­by­li­śmy nowy świat, bra­cie.

– Na szczy­cie wzgó­rza na pół­nocy stoi Jaghut – stwier­dził Sil­chas Ruin. – Świa­dek tej wojny. Nie zbli­ża­łem się do niego, bo wyczu­łem począ­tek rytu­ału. Omtose Phel­lack.

– Boisz się tego Jaghuta, Sil­cha­sie Ruin?

– Boję się tego, czego nie znam, Sca­ban­dari… Krwa­wo­oki. Musimy się jesz­cze wiele nauczyć o tym kró­le­stwie i jego miesz­kań­cach.

– Krwa­wo­oki?

– Nie widzisz sam sie­bie – wyja­śnił Ruin. – Nadaję ci to imię z uwagi na krew, która spla­miła… twą wizję.

– To tro­chę śmieszne usły­szeć coś takiego z two­ich ust, Sil­cha­sie Ruin. – Sca­ban­dari wzru­szył ramio­nami i pod­szedł do pół­noc­nego skraju stosu, stą­pa­jąc ostroż­nie po poru­sza­ją­cych się pod jego sto­pami tru­pach. – Mówisz: Jaghut…

Odwró­cił się, ale Sil­chas Ruin stał zwró­cony do niego ple­cami, spo­glą­da­jąc z góry na garstkę swych oca­la­łych pod­ko­mend­nych.

– Omtose Phel­lack, Grota Lodu – mówił Ruin, nie odwra­ca­jąc się. – Co on pró­buje wycza­ro­wać, Sca­ban­dari Krwa­wo­oki? Zasta­na­wiam się…

Jed­no­po­chwy­cony Edur pod­szedł do Tiste Andii.

Się­gnął do lewego buta i wycią­gnął z cho­lewki wytra­wiony cie­niem szty­let, na któ­rego żela­znej klin­dze tań­czyły czary.

Zro­bił jesz­cze jeden krok i wbił nóż w plecy Ruina.

Cia­łem Tiste Andii tar­gnęły spa­zmy. Z jego gar­dła wyrwał się dono­śny ryk…

W tej samej chwili legiony Edur zwró­ciły się nagle w stronę Andii, ude­rza­jąc na nich ze wszyst­kich stron. Zaczęła się ostat­nia dziś rzeź.

Magia oto­czyła Sil­chasa Ruina wiją­cymi się łań­cu­chami. Albi­nos padł na zie­mię.

Sca­ban­dari Krwa­wo­oki przy­kuc­nął nad nim.

– Nie­stety, z braćmi zawsze tak bywa – wyszep­tał. – Władca musi być jeden. Nie dwóch. Wiesz, że to prawda. Choć ten świat jest wielki, prę­dzej czy póź­niej doszłoby do wojny mię­dzy Edur a Andii. Ode­zwałby się w nas zew krwi. Dla­tego to my obej­miemy pano­wa­nie nad bramą. Tylko Edur przejdą na drugą stronę. Wytę­pimy Andii, któ­rzy już tu są… Jakiego wojow­nika mogliby wysta­wić prze­ciwko mnie? W zasa­dzie są już tru­pami. I tak wła­śnie powinno być. Jeden lud. Jeden władca. – Wypro­sto­wał się, sły­sząc ostat­nie krzyki umie­ra­ją­cych wojow­ni­ków Andii, dobie­ga­jące z rów­niny na dole. – Nie­stety nie mogę cię zabić natych­miast. Jesteś zbyt potężny. Dla­tego zabiorę cię w odpo­wied­nie miej­sce, zosta­wię korze­niom, ziemi i kamie­niom na zry­tym grun­cie…

Przy­brał postać smoka. Zaci­snął ogromną szpo­nia­stą łapę na nie­ru­cho­mym ciele Sil­chasa Ruina i wzle­ciał ku niebu z gło­śnym łopo­tem skrzy­deł.

Wieża znaj­do­wała się nie­spełna trzy­sta mil na połu­dnie od pola bitwy. Tylko niski, poob­tłu­ki­wany mur ota­cza­jący dzie­dzi­niec świad­czył, że tej budowli nie wznie­śli Jaghuci, że poja­wiła się samo­ist­nie obok trzech jaghuc­kich wież, kie­ro­wana pra­wami nie­zro­zu­mia­łymi dla bogów i śmier­tel­ni­ków. Poja­wiła się… by cze­kać na przy­by­cie tych, któ­rych miała uwię­zić na wieki. Istot obda­rzo­nych śmier­cio­no­śną mocą.

Takich jak jed­no­po­chwy­cony Tiste Andii Sil­chas Ruin, trzeci i ostatni z trojga dzieci Matki Ciem­no­ści.

W ten spo­sób z drogi Sca­ban­da­riego Krwa­wo­okiego znik­nął ostatni godny prze­ciw­nik pośród Tiste.

Troje dzieci Matki Ciem­no­ści.

Trzy imiona…

Anda­rist, który dawno temu wyrzekł się swej mocy, by odpo­wie­dzieć na żałobę, któ­rej ni­gdy nie mógł ule­czyć, nie wie­dząc, że to moja dłoń jest jej przy­czyną…

Ano­man­da­ris Irake, który zerwał ze swą matką i swym ludem. A potem znik­nął, nim mia­łem szansę go zała­twić. Znik­nął i zapewne nikt go już ni­gdy nie ujrzy.

I teraz Sil­chas Ruin, któ­rego nie­długo pochło­nie wieczne wię­zie­nie Azath.

Sca­ban­dari Krwa­wo­oki cie­szył się z tego. Ze względu na swój lud i samego sie­bie. Pod­bije ten świat. Jedy­nie pierwsi osad­nicy Andii mogli zagro­zić jego pre­ten­sjom.

Wojow­nik Tiste Andii w tym kró­le­stwie? Nie przy­cho­dzi mi do głowy żaden… nie taki, który mógłby się rów­nać ze mną mocą.

Sca­ban­dari Krwa­wo­oki nie wpadł na to, by zadać sobie pyta­nie, gdzie mógł się podziać ten z trzech synów Matki Ciem­no­ści, który znik­nął.

Ale nawet to nie był jego naj­więk­szy błąd…

***

Na polo­dow­co­wym wzgó­rzu wzno­szą­cym się na pół­nocy samotny Jaghut zaczął tkać czary Omtose Phel­lack. Był świad­kiem znisz­czeń spo­wo­do­wa­nych przez dwóch jed­no­po­chwy­co­nych Ele­in­tów i towa­rzy­szące im armie. Nie współ­czuł zbyt­nio K’Chain Che’Malle. Oni i tak już wymie­rali, z nie­zli­czo­nych powo­dów, z któ­rych żaden nie obcho­dził szcze­gól­nie Jaghuta. Nie nie­po­ko­ili go rów­nież intruzi. Dawno już utra­cił zdol­ność odczu­wa­nia nie­po­koju. A także stra­chu. I, trzeba to przy­znać, zachwytu.

Wyczuł zdradę, gdy do niej doszło, odle­gły kwiat magii i roz­lew ascen­dent­nej krwi. Tam, gdzie były dwa smoki, został tylko jeden.

Typowe.

Po krót­kiej chwili, w cza­sie gdy Gothos odpo­czy­wał w prze­rwie mię­dzy fazami swego rytu­ału, wyczuł, że ktoś zbliża się doń od tyłu. Pra­dawny bóg, zwa­biony tu gwał­tow­nym roz­dar­ciem bariery mię­dzy kró­le­stwami. Nale­żało się tego spo­dzie­wać. Ale… który z nich? K’rul? Dra­co­nus? Sio­stra Zim­nych Nocy? Osserc? Kil­man­da­ros? Sechul Lath? Choć Jaghut uda­wał obo­jęt­ność, cie­ka­wość w końcu zmu­siła go do odwró­ce­nia się w stronę przy­by­sza.

Ach, to nie­spo­dzie­wane… ale inte­re­su­jące.

Mael, Pra­dawny Władca Mórz, był przy­sa­dzi­sty i sze­roki w ramio­nach. Jego skóra miała ciem­no­nie­bie­ską barwę, na gar­dle i nagim brzu­chu prze­cho­dzącą w jasno­złotą. Z sze­rokiej, nie­mal pła­skiej czaszki zwi­sały w strą­kach blond włosy. W bursz­ty­no­wych oczach Maela kipiał gniew.

– Gotho­sie, jaki rytuał przy­go­to­wu­jesz w odpo­wie­dzi na to? – wychry­piał pra­dawny bóg.

Jaghut skrzy­wił się.

– Naro­bili bała­ganu. Mam zamiar tu posprzą­tać.

– Lód. – Pra­dawny bóg prych­nął pogar­dli­wie. – Jaghucka odpo­wiedź na wszystko.

– A jaka byłaby twoja odpo­wiedź, Maelu? Potop czy… potop?

Pra­dawny bóg spo­glą­dał na połu­dnie, zaci­ska­jąc mocno zęby.

– Będę miał sojusz­niczkę. Kil­man­da­ros. Przy­bę­dzie z dru­giej strony roz­dar­cia.

– Został tylko jeden jed­no­po­chwy­cony Tiste – stwier­dził Gothos. – Wygląda na to, że powa­lił swego towa­rzy­sza i wła­śnie w tej chwili grze­bie go na zatło­czo­nym podwórku Wieży Azath.

– To przed­wcze­sny krok. Czy wydaje mu się, że K’Chain Che’Malle są jedy­nymi prze­ciw­ni­kami, jakich napo­tka w tym kró­le­stwie?

– Zapewne tak – odparł Jaghut, wzru­sza­jąc ramio­nami.

Mael mil­czał przez chwilę.

– Nie niszcz tego wszyst­kiego swym lodem, Gotho­sie – rzekł wresz­cie z wes­tchnie­niem. – Pro­szę cię, byś to… zacho­wał.

– Dla­czego?

– Mam swoje powody.

– Cie­szę się z tego. A co to za powody?

Pra­dawny bóg obrzu­cił go zło­wro­gim spoj­rze­niem.

– Bez­czelny z cie­bie skur­czy­byk.

– Czemu miał­bym się zmie­niać?

– W morzu z czasu opada zasłona, Jaghu­cie. W głę­bi­nach płyną nie­zwy­kle sta­ro­żytne prądy. Na pły­ci­znach sły­chać szepty przy­szło­ści. Pływy krążą mię­dzy nimi, powo­du­jąc nie­ustanną wymianę. Takie jest moje kró­le­stwo. Taka jest moja wie­dza. Zamknij te szczątki w swym cho­ler­nym lodzie, Gotho­sie. Zamroź w tym miej­scu sam czas. Jeśli to uczy­nisz, uznam się za twego dłuż­nika… a to pew­nego dnia może ci się przy­dać.

Gothos zasta­na­wiał się chwilę nad sło­wami pra­daw­nego boga. Wresz­cie ski­nął głową.

– Może i masz rację. Zgoda, Maelu. Idź do Kil­man­da­ros. Zmiażdż tego Ele­inta Tiste i roz­prosz jego lud, ale zrób to szybko.

Mael przy­mru­żył powieki.

– A to dla­czego?

– Dla­tego że czuję, że ktoś się prze­bu­dził. Daleko stąd, ale nie tak daleko, jak byś tego chciał.

– Ano­man­der Rake.

Gothos ski­nął głową.

– To było do prze­wi­dze­nia – stwier­dził Mael ze wzru­sze­niem ramion. – Osserc wkrótce prze­tnie mu drogę.

Jaghut uśmiech­nął się, odsła­nia­jąc potężne kły.

– Znowu?

Pra­dawny bóg nie mógł nie uśmiech­nąć się w odpo­wie­dzi.

Choć obaj roz­mówcy się uśmie­chali, na polo­dow­co­wym wzgó­rzu było bar­dzo nie­wiele weso­ło­ści.

1159 rok snu Pożogi Rok Bia­łych Żyłek w Heba­nie Trzy lata przed lethe­ryj­skim Siód­mym Zamknię­ciem

Obu­dził się z brzu­chem wypeł­nio­nym solą, nagi i zagrze­bany do połowy w bia­łym pia­sku pośród pozo­sta­wio­nych przez sztorm szcząt­ków. Z góry dobie­gał krzyk mew. Ich cie­nie prze­su­wały się po pomarsz­czo­nej powierzchni plaży. Jego żołąd­kiem tar­gnęły nagłe skur­cze. Powoli prze­to­czył się z jękiem na bok.

I zoba­czył, że na plaży leży wię­cej ciał. I szczątki stat­ków. Pły­ci­zny zale­gały bryły i płyty szybko top­nie­ją­cego lodu. Bie­gały po nich tysiące kra­bów.

Potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna podźwi­gnął się na ręce i kolana, po czym zwy­mio­to­wał na pia­sek gorz­kimi pły­nami. Głowę wypeł­niały mu fale pul­su­ją­cego bólu, tak doj­mu­ją­cego, że nie­mal go ośle­piał. Minęła dłuż­sza chwila, nim zdo­łał usiąść i ponow­nie przyj­rzeć się ota­cza­ją­cej go sce­ne­rii.

Brzeg tam, gdzie nie powinno być brzegu.

Poprzed­niej nocy z głę­bin przed nimi wynu­rzyły się góry lodowe. Naj­więk­sza poja­wiła się na powierzchni tuż przed ogrom­nym pły­wa­ją­cym mia­stem Mec­kro­sów, które roz­pa­dło się na kawałki niczym skle­cona z paty­ków tra­twa. Mec­kro­skie kro­niki nie odno­to­wały niczego, co można by porów­nać z kata­strofą, któ­rej był świad­kiem – nagłą i nie­mal cał­ko­witą zagładą mia­sta liczą­cego sobie dwa­dzie­ścia tysięcy miesz­kań­ców. Na­dal drę­czyło go nie­do­wie­rza­nie, jakby jego pamięć zare­je­stro­wała obrazy tego, co nie mogło się wyda­rzyć, wizje zro­dzone w pora­żo­nym gorączką mózgu.

Wie­dział jed­nak, że to nie był wytwór wyobraźni. Że widział to na wła­sne oczy.

I, jakimś cudem, oca­lał.

Słońce grzało mocno, ale nie było upału. Niebo nad głową męż­czy­zny było raczej mlecz­no­białe niż błę­kitne. Zauwa­żył też, że mewy nie są wcale mewami, lecz jaki­miś gadami o jasnych skrzy­dłach.

Pod­niósł się chwiej­nie. Ból głowy ustę­po­wał już, ale przez jego ciało prze­bie­gały fale dresz­czy, a pra­gnie­nie było demo­nem, który roz­szar­py­wał mu pazu­rami gar­dło, pró­bu­jąc się wydo­stać na zewnątrz.

Krzyki lata­ją­cych jasz­czu­rek zmie­niły tona­cję. Odwró­cił się w stronę lądu.

Poja­wiły się tam trzy istoty, lezące powoli przez bez­barwną trawę nad linią zasięgu wód przy­pływu. Się­gały mu zale­d­wie do bio­der, były czar­no­skóre i bez­włose, miały ide­al­nie okrą­głe głowy i spi­cza­ste uszy. Bhoka’rale. Pamię­tał je z lat mło­do­ści, gdy mec­kro­ski sta­tek han­dlowy wró­cił z Nemil. Te stwo­rze­nia były jed­nak bar­dziej musku­larne, przy­naj­mniej dwu­krot­nie masyw­niej­sze od oswo­jo­nych zwie­rzą­tek przy­wie­zio­nych przez kup­ców do pły­wa­ją­cego mia­sta. Zmie­rzały pro­sto w jego stronę.

Rozej­rzał się wokół w poszu­ki­wa­niu cze­goś, co mógłby wyko­rzy­stać jako broń, i zna­lazł kawał wyrzu­co­nego na brzeg drewna, który nada­wał się na maczugę. Uniósł go i cze­kał, aż bhoka’rale podejdą bli­żej.

Zatrzy­mały się, spo­glą­da­jąc nań oczami upstrzo­nymi żół­tymi pla­mami.

I nagle środ­kowe stwo­rze­nie ski­nęło dło­nią.

„Chodź”. Nie można było wąt­pić w zna­cze­nie tego aż nazbyt ludz­kiego gestu.

Męż­czy­zna ponow­nie omiótł plażę badaw­czym spoj­rze­niem. Żadne z ciał się nie poru­szało. Kraby żero­wały bez prze­szkód. Raz jesz­cze zer­k­nął na nie­zwy­kłe niebo i ruszył ku trzem isto­tom.

Odwró­ciły się i popro­wa­dziły go na poro­śniętą trawą skarpę.

Tutej­sza trawa nie przy­po­mi­nała niczego, co w życiu widział: dłu­gie, puste w środku źdźbła o trój­kąt­nym prze­kroju, do tego ostre jak brzy­twa – o czym się prze­ko­nał, gdy prze­szedł przez ich kępę i zoba­czył, że nogi pokryły mu liczne, krzy­żu­jące się ze sobą ska­le­cze­nia. Za skarpą zaczy­nała się cią­gnąca się w głąb lądu rów­nina, z rzadka usiana kępami tej samej trawy. Zie­mia mię­dzy nimi była słona i jałowa. Gdzie­nie­gdzie dało się też dostrzec kamie­nie. Każdy z nich wyglą­dał ina­czej i wszyst­kie były dziw­nie kan­cia­ste, jakby nie dotknęła ich ero­zja.

W oddali wzno­sił się samotny namiot.

Bhoka’rale pro­wa­dziły go w tamtą stronę.

Gdy się zbli­żyli, zoba­czył smugi dymu bucha­jące ze szczytu namiotu oraz ze szpary wej­ścia.

Jego eskorta się zatrzy­mała. Kolejny gest skie­ro­wał go do środka. Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami, przy­kuc­nął i wsu­nął się do namiotu.

W pół­mroku było widać opa­tu­loną postać. Jej twarz osła­niał kap­tur. Przed nie­zna­jo­mym stał kok­sowy pie­cyk, z któ­rego biły ude­rza­jące do głowy opary. Przy wej­ściu posta­wiono krysz­ta­łową butelkę, tro­chę suszo­nych owo­ców oraz bochen czar­nego chleba.

– W butelce jest źró­dlana woda – wychry­piał nie­zna­jomy po mec­kro­sku. – Pro­szę, pokrzep się po swych przej­ściach.

Męż­czy­zna wymru­czał słowa podzię­ko­wa­nia i się­gnął szybko po butelkę. Zaspo­ko­iw­szy pra­gnie­nie, wycią­gnął rękę po chleb.

– Dzię­kuję, nie­zna­jomy – rzekł, potrzą­sa­jąc głową. – Od tego dymu wszystko tań­czy mi przed oczyma.

Odpo­wie­dział mu spa­zma­tyczny kaszel, który mógł być śmie­chem, a potem gest przy­po­mi­na­jący wzru­sze­nie ramion.

– Lep­sze to niż uto­nąć. Przy­kro mi, ale ten dym łago­dzi mój ból. Nie zatrzy­mam cię długo. Jesteś płat­nerz Withal.

Męż­czy­zna pode­rwał się nagle. Zmarsz­czył czoło.

– Tak, jestem Withal z Trze­ciego Mia­sta Mec­kro­sów… które już nie ist­nieje.

– To tra­giczny wypa­dek. Jesteś jedy­nym oca­lo­nym z kata­strofy. To ja cię oca­li­łem, choć inter­wen­cja znacz­nie nad­we­rę­żyła moje siły.

– Gdzie jeste­śmy?

– Ni­gdzie, w sercu nico­ści. To frag­ment, skłonny do wędrówki. Daję mu życie w stop­niu, w jakim pozwala na to moja wyobraź­nia. Wycza­ro­wa­łem to miej­sce ze wspo­mnień o domu. Odzy­skuję powoli siły, choć zdru­zgo­tane ciało na­dal przy­pra­wia mnie o strasz­liwe katu­sze. Ale, posłu­chaj, mówię i nie kaszlę. To już jest coś.

Z postrzę­pio­nego rękawa wychy­nęła zma­sa­kro­wana dłoń i syp­nęła garść nasion na węgle pie­cyka. Gdy zaczęły pękać z gło­śnym trza­skiem, dym stał się gęst­szy.

– Kim jesteś? – zapy­tał Withal.

– Upa­dłym bogiem… który potrze­buje twych talen­tów. Przy­go­to­wa­łem się na twe przy­by­cie, Withalu. Dosta­niesz dach nad głową, kuź­nię, wszel­kie surowce, jakich możesz potrze­bo­wać. Ubra­nia, żyw­ność, wodę. I trzech wier­nych słu­żą­cych, któ­rych już pozna­łeś…

– Bhoka’rale? – Withal prych­nął pogar­dli­wie. – A w czym one mogą…

– To nie są bhoka’rale, śmier­tel­niku. Choć być może kie­dyś nimi byli. To są nachty. Nada­łem im imiona Rind, Mape i Pule. Stwo­rzyli ich Jaghuci i potra­fią się nauczyć wszyst­kiego, czego możesz od nich wyma­gać.

Withal spró­bo­wał wstać.

– Dzię­kuję, że mnie ura­to­wa­łeś, Upa­dły, ale muszę cię już opu­ścić. Chcę wró­cić do swego świata…

– Nie zro­zu­mia­łeś mnie, Withalu – wysy­czała postać. – Musisz tu robić to, co ci każę, bo ina­czej będziesz bła­gał o śmierć. Jesteś moją wła­sno­ścią, płat­ne­rzu. Ty jesteś nie­wol­ni­kiem, a ja twoim panem. Mec­krosi trzy­mają nie­wol­ni­ków, tak? Nie­szczę­śni­ków, któ­rych upro­wa­dzi­li­ście z wyspiar­skich wio­sek i innych podob­nych miejsc pod­czas swych napa­dów. To zna­czy, że znasz to poję­cie. Nie roz­pa­czaj jed­nak, bo gdy już zro­bisz to, czego od cie­bie żądam, odzy­skasz wol­ność.

Na kola­nach Withala na­dal spo­czy­wała ciężka drew­niana pałka. Męż­czy­zna roz­wa­żył swe moż­li­wo­ści.

Roz­legł się kaszel, potem śmiech, a póź­niej znowu kaszel, pod­czas któ­rego bóg powstrzy­mał płat­ne­rza unie­sie­niem dłoni.

– Nie radzę ci pró­bo­wać niczego nie­roz­sąd­nego, Withalu – rzekł, gdy kaszel już się uspo­koił. – Wyło­wi­łem cię z mor­skiej toni w tym wła­śnie celu. Czy utra­ci­łeś wszelki honor? Speł­nij to moje życze­nie, bo gorzko poża­łu­jesz, jeśli spro­wo­ku­jesz mój gniew.

– Czego ode mnie żądasz?

– Tak lepiej. Czego od cie­bie żądam, Withalu? Tylko tego, w czym jesteś naj­lep­szy. Zrób mi miecz.

– I to wszystko? – mruk­nął męż­czy­zna.

Postać pochy­liła się.

– No cóż, oręż, o któ­rym myślę, jest bar­dzo szcze­gólny…

Księga pierw­sza

Zmar­z­nięta krew

Lodowa włócz­nia nie­dawno wbiła się w serce kra­iny. Ukrytą w niej duszę prze­paja żądza mordu. Ten, kto trzyma włócz­nię, pozna śmierć. Będzie ją pozna­wał raz po raz.

Wizja Han­nana Mosaga

Roz­dział pierw­szy

Słu­chaj­cie! Morza szep­czą i śnią o gru­cho­ta­niu prawd mię­dzy kru­szo­nymi kamie­niami

Han­tal­lit z Gór­ni­czej Śluzy

Rok Póź­nego Mrozu Jeden rok przed lethe­ryj­skim Siód­mym Zamknię­ciem Ascen­den­cja Pustej Twier­dzy

Oto więc jest opo­wieść. Pomię­dzy szme­rem pły­wów, gdy giganci uklę­kli i stali się górami. Gdy upa­dli roz­pro­szeni na zie­mię niczym balast zrzu­cony z nieba, ale nie potra­fili się oprzeć nadej­ściu świtu. Pomię­dzy szme­rem pły­wów opo­wiemy o jed­nym z takich gigan­tów, ponie­waż opo­wieść zawiera się w jego opo­wie­ści.

I ponie­waż jest cie­kawa.

Słu­chaj­cie.

Gdy zapa­dła ciem­ność, zamknął oczy. Otwie­rał je tylko za dnia, rozu­mu­jąc w ten spo­sób: noc opiera się wzro­kowi, a jeśli nie­wiele można zoba­czyć, po co wpa­try­wać się w mrok?

Ujrzyj­cie też to: dotarł do skraju lądu i odkrył morze. Zafa­scy­no­wała go ta tajem­ni­cza ciecz. Owego pamięt­nego dnia fascy­na­cja prze­ro­dziła się w obse­sję. Widział fale ude­rza­jące o brzeg na całej jego dłu­go­ści. Ich bez­u­stanny ruch zawsze gro­ził pochło­nię­ciem lądu, lecz jakoś ni­gdy do tego nie docho­dziło. Przy­glą­dał się im przez całe wietrzne popo­łu­dnie, był świad­kiem tego, jak tłuką wście­kle o pochyłą plażę. Nie­kiedy rze­czy­wi­ście uda­wało im się dotrzeć daleko w głąb lądu, ale potem zawsze nastę­po­wał nie­chętny odwrót.

Gdy nade­szła noc, zaci­snął powieki i poło­żył się spać. Posta­no­wił, że jutro znowu popa­trzy na to morze.

Gdy zapa­dła ciem­ność, zamknął oczy.

Nocą nad­szedł przy­pływ, który zalał giganta. Zato­pił go pod­czas snu. Zawarte w wodzie mine­rały wnik­nęły w jego ciało, upo­dab­nia­jąc go do skały, sęka­tej wynio­sło­ści góru­ją­cej nad plażą. A potem, w jedną noc na tysiąc­le­cia, przy­pływ nad­cho­dził ponow­nie, by wypłu­ki­wać jego postać. Kraść jego kształt.

Ale nie do końca. By zoba­czyć go naprawdę, nawet w dzi­siej­szych cza­sach, trzeba patrzeć nocą. Albo zmru­żyć mocno oczy w jasnym bla­sku słońca. Spo­glą­dać z ukosa bądź też sku­pić wzrok na wszyst­kim oprócz samego kamie­nia.

Ze wszyst­kich darów, które Ojciec Cień prze­ka­zał swym dzie­ciom, ten ma naj­więk­szą war­tość. Odwróć wzrok, żeby zoba­czyć. Zaufaj tej radzie, a zapro­wa­dzi cię ona do Cie­nia, gdzie kryją się wszyst­kie prawdy.

Odwróć wzrok, żeby zoba­czyć.

A teraz odwróć wzrok.

***

Myszy roz­pierz­chły się, gdy na śnieg, któ­remu zmierzch przy­dał nie­bie­ska­wej barwy, wpełzł głęb­szy cień. Ucie­kały w sza­lo­nej panice, ale los jed­nej z nich był już prze­są­dzony. Pie­rza­sta, zakoń­czona szpo­nami łapa opa­dła na zwie­rzątko, prze­bi­ja­jąc poro­śnięte futrem ciałko i miaż­dżąc maleń­kie kosteczki.

Na skraju polany sowa sfru­nęła bez­gło­śnie z gałęzi, sunąc nad ubi­tym śnie­giem i roz­sy­pa­nymi na nim nasio­nami. Łuk jej lotu, prze­rwany na chwilę ata­kiem na mysz, wzniósł się ku pobli­skiemu drzewu. Tym razem towa­rzy­szył temu ciężki łopot skrzy­deł. Ptak wylą­do­wał na jed­nej nodze i po chwili roz­po­czął ucztę.

Ten, kto wbiegł truch­tem na polanę kil­ka­na­ście ude­rzeń serca póź­niej, niczego już nie zauwa­żył. Myszy ucie­kły, nie zosta­wia­jąc na twar­dym śniegu żad­nych śla­dów, a sowa zamarła w bez­ru­chu w swej dziu­pli mię­dzy gałę­ziami świerka, śle­dząc sze­roko otwar­tymi oczyma bie­gną­cego przez polanę intruza. Gdy ten już się odda­lił, ptak znowu zaczął jeść.

Zmierzch nale­żał do myśli­wych, a sowa nie zakoń­czyła jesz­cze łowów.

Pędzący po krę­tej, pokry­tej szro­nem ścieżce Trull Sen­gar zato­pił się w myślach i nie patrzył na ota­cza­jący go las, w nie­ty­powy dla sie­bie spo­sób igno­ru­jąc wszyst­kie wska­zówki i szcze­góły, jakie można było w nim ujrzeć. Nie zatrzy­mał się nawet po to, by prze­bła­gać ofiarą Shel­ta­thę Lore, Córkę Zmierzch, naj­bar­dziej umi­ło­waną z Trzech Córek Ojca Cie­nia, choć zamie­rzał wyna­gro­dzić jej to jutro o zacho­dzie słońca. Ponadto wcze­śniej prze­biegł obo­jęt­nie przez ostat­nie plamy świa­tła zale­ga­jące jesz­cze na ścieżce, ryzy­ku­jąc, że przy­cią­gnie uwagę kapry­śnej Sukul Ankhadu, Córki Oszu­stwa, zna­nej także jako Cętka.

Na tere­nach godo­wych Calach roiło się od fok. Przy­były wcze­śnie, co zasko­czyło Trulla, który zbie­rał nefryty nad linią brze­gową. Samo poja­wie­nie się fok tylko by pod­eks­cy­to­wało mło­dego Tiste Edur, ale towa­rzy­szyły im statki, które oto­czyły zatokę pier­ście­niem. Łowy już się roz­po­częły.

Lethe­ryj­czycy, bia­ło­skó­rzy miesz­kańcy połu­dnia.

Potra­fił sobie wyobra­zić gniew, jakim zapłoną miesz­kańcy wio­ski, do któ­rej się zbli­żał, gdy tylko opo­wie im o swym odkry­ciu. On rów­nież był wście­kły. To było bez­czelne wtar­gnię­cie na tery­to­rium Edur. Kra­dzież fok, które były pra­wo­witą wła­sno­ścią jego ludu, sta­no­wiła aro­ganc­kie pogwał­ce­nie daw­nych umów.

Wśród Lethe­ryj­czy­ków nie bra­ko­wało głup­ców, podob­nie jak wśród Edur. Trull nie potra­fił sobie wyobra­zić, by mogło to być coś innego niż nie­usank­cjo­no­wane wtar­gnię­cie. Od Wiel­kiego Spo­tka­nia dzie­liły ich tylko dwa cykle księ­życa. Prze­lew krwi nie słu­żyłby w tej chwili żad­nej ze stron. Bez względu na to, że Edur mieli prawo zaata­ko­wać i znisz­czyć intru­zów, lethe­ryj­skich dele­ga­tów obu­rzy­łoby wymor­do­wa­nie ich współ­o­by­wa­teli, nawet jeśli łamali prawo. Szanse na zawar­cie nowego trak­tatu stały się nagle mini­malne.

Nie­po­ko­iło to Trulla Sen­gara. Edur dopiero co zakoń­czyli jedną długą, zaciętą wojnę i trudno mu było pogo­dzić się z myślą o następ­nej.

Pod­czas pod­boju pozo­sta­łych ple­mion nie przy­niósł wstydu bra­ciom. Na sze­ro­kim pasie miał nabity sze­reg dwu­dzie­stu jeden zabar­wio­nych na czer­wono nitów. Każdy repre­zen­to­wał hono­rowy czyn, a sie­dem, oto­czo­nych białą farbą, zna­czyło, że tym czy­nom towa­rzy­szyło zabi­cie wroga. Spo­śród synów Tomada Sen­gara tylko star­szy brat Trulla mógł się pochwa­lić więk­szą liczbą tro­feów. Było to zro­zu­miałe, jako że Fear Sen­gar nale­żał do naj­więk­szych wojow­ni­ków Hiro­thów.

Rzecz jasna, wojny z pozo­sta­łymi pię­cioma ple­mio­nami Edur były pod­dane ści­słym regu­łom i nawet w wiel­kich, dłu­go­trwa­łych bitwach ginęła tylko garstka wal­czą­cych. Mimo to pod­bój ple­mion kosz­to­wał ich wiele sił. W walce z Lethe­ryj­czy­kami nie było żad­nych zasad hamu­ją­cych wojow­ni­ków Edur. Nie cho­dziło o hono­rowe czyny, a jedy­nie o zabi­ja­nie wro­gów. Nie musieli oni przy tym mieć broni w ręku. Nawet bez­bronni i nie­winni poznają smak mie­cza. Podobna rzeź bru­kała zarówno zabój­ców, jak i ofiary.

Trull jed­nak dosko­nale wie­dział, że choć może potę­pić prze­lew krwi, do któ­rego doj­dzie, uczyni to tylko w myślach, i poma­sze­ruje z mie­czem w ręku u boku swych braci, by wymie­rzyć intru­zom spra­wie­dli­wość Edur. Nie mieli wyboru. Jeśli odwrócą się od tej zbrodni, nadejdą następne, nie­koń­czące się fale następ­nych.

Mia­rowy trucht dopro­wa­dził go w oko­lice gar­barni, z ich ryn­nami i wyło­żo­nymi kamie­niami dołami. To był już skraj lasu. Kilku lethe­ryj­skich nie­wol­ni­ków spoj­rzało w jego stronę i pośpiesz­nie skło­niło głowy na znak sza­cunku. Wresz­cie ujrzał na pola­nie przed sobą wynio­słe cedrowe kłody ota­cza­ją­cej wio­skę pali­sady. Nad osadą uno­siły się dłu­gie smugi drzew­nego dymu. Po obu stro­nach wąskiej, bie­gną­cej nasy­pem ścieżki, która wio­dła ku odle­głej jesz­cze bra­mie, cią­gnęły się żyzne, czarne pola. Zima dopiero zwal­niała zie­mię ze swego uści­sku i minie dobre kilka tygo­dni, nim zacznie się pora sadze­nia. W środku lata na tych polach wyro­śnie trzy­dzie­ści róż­nych typów roślin upraw­nych, dają­cych miesz­kań­com żyw­ność, lekar­stwa, włókna i paszę dla zwie­rząt. Wiele z nich kwi­tło, przy­cią­ga­jąc psz­czoły, któ­rym zawdzię­czali miód i wosk. Żni­wami zaj­mo­wali się nie­wol­nicy, pod nad­zo­rem kobiet z ple­mie­nia. Męż­czyźni wyru­szą w małych grup­kach do lasu, by ści­nać drzewa albo polo­wać. Inni wsiądą na statki zwane knarri, by zbie­rać plony na morzach i pły­ci­znach.

Tak to przy­naj­mniej wyglą­dało, gdy ple­miona żyły w pokoju. W ostat­nich kil­ku­na­stu latach osadę naj­czę­ściej opusz­czały grupy wojow­ni­ków i miesz­kańcy nie­kiedy cier­pieli nie­do­sta­tek. Przed wojną Edur ni­gdy nie gro­ził głód i Trull Sen­gar gorąco pra­gnął, by złe czasy wresz­cie się skoń­czyły. Han­nan Mosag, król-czar­no­księż­nik Hiro­thów, był teraz władcą wszyst­kich ple­mion Edur. Utwo­rzył ze skłó­co­nych naro­dów kon­fe­de­ra­cję, choć Trull zda­wał sobie sprawę, że jest ona kon­fe­de­ra­cją wyłącz­nie z nazwy. Han­nan Mosag wziął jako zakład­ni­ków pier­wo­rod­nych synów pod­bi­tych wodzów, utwo­rzył z nich swą kadrę k’risna­nów i spra­wo­wał dyk­ta­tor­ską wła­dzę. Był to pokój zbu­do­wany na ostrzu mie­cza, nie­mniej jed­nak pokój.

Przez bramę w pali­sa­dzie wyszła łatwa do roz­po­zna­nia postać. Młody Edur ruszył ku roz­wi­dle­niu ścieżki, na któ­rym zatrzy­mał się jego młod­szy brat.

– Witaj, Bina­das – rzekł Trull.

Wojow­nik miał przy­pa­saną do ple­ców włócz­nię, a prze­rzu­cony przez ramię worek z nie­wy­pra­wio­nej skóry wspie­rał się o jego bio­dro. Po dru­giej stro­nie miał jed­no­sieczny miecz, skryty w drew­nia­nej, owi­nię­tej skórą pochwie. Bina­das był o pół głowy wyż­szy od Trulla, a jego ogo­rzałe obli­cze było ciemne jak noszony przez niego strój z koź­lej skóry. Z trzech braci Trulla Sen­gara był naj­bar­dziej zamknięty w sobie i skłonny do wymi­ja­ją­cych odpo­wie­dzi, a w związku z tym trudno było prze­wi­dzieć jego reak­cje, nie mówiąc już o ich zro­zu­mie­niu. Nie­czę­sto poja­wiał się w wio­sce. Wyda­wało się, że woli głu­szę zachod­niej pusz­czy albo gór na połu­dniu. Rzadko towa­rzy­szył innym w ata­kach na wroga, ale gdy to robił, na ogół przy­no­sił tro­fea, nikt więc nie wąt­pił w jego odwagę.

– Zdy­sza­łeś się, Trull – zauwa­żył Bina­das. – I znowu widzę na two­jej twa­rzy nie­po­kój.

– U brze­gów Calach kotwi­czą lethe­ryj­skie statki.

Bina­das zmarsz­czył brwi.

– W takim razie nie zatrzy­muję cię.

– Długo cię nie będzie, bra­cie?

Młody wojow­nik wzru­szył ramio­nami i omi­nął Trulla, skrę­ca­jąc na zachod­nią ścieżkę.

Trull Sen­gar skie­ro­wał się do wio­ski.

Nad tym zwró­co­nym ku głębi lądu skra­jem osady domi­no­wały cztery kuź­nie. Każdą ota­czał głę­boki wykop o pochy­łych brze­gach, prze­cho­dzący w pod­ziemny kanał pro­wa­dzący na zewnątrz, daleko od wio­ski i cią­gną­cych się wokół niej pól. Kuź­nie już od lat pra­co­wały nie­mal bez ustanku, pro­du­ku­jąc broń. Powie­trze prze­sy­cał tu gęsty i ostry odór opa­rów, a na pobli­skich drze­wach osa­dzała się pokryta białą war­stewką sadza. Teraz Trull zauwa­żył, że czynne są tylko dwie kuź­nie, a kil­ku­na­stu nie­wol­ni­ków krząta się w nich bez szcze­gól­nego pośpie­chu.

Za kuź­niami cią­gnęły się podłużne, pod­mu­ro­wane cegłami maga­zyny, sze­reg podzie­lo­nych na seg­menty budyn­ków, w któ­rych prze­cho­wy­wano nad­wyżkę zboża, wędzo­nych ryb i mięsa fok, wie­lo­ry­biego tranu oraz włó­kien roślin­nych. Podobne budowle znaj­do­wały się w lasach wokół każ­dej z wio­sek, ale obec­nie więk­szość z nich była pusta z powodu wojen.

Gdy tylko Trull minął maga­zyny, ze wszyst­kich stron oto­czyły go kamienne domo­stwa tka­czy, garn­ca­rzy, sny­ce­rzy, niż­szych rangą skry­bów, płat­ne­rzy oraz innych uta­len­to­wa­nych oby­wa­teli. Przy­wi­tały go głosy, na które odpo­wia­dał tak oszczęd­nie, jak tylko pozwa­lały na to dobre oby­czaje. Tego typu gesty mówiły jego zna­jo­mym, że nie ma w tej chwili czasu na roz­mowę.

Wojow­nik Edur wbiegł na ulice dziel­nicy miesz­kal­nej. Lethe­ryj­scy nie­wol­nicy zwali wio­ski takie jak ta mia­stami, ale żaden z oby­wa­teli nie widział powodu, by zmie­niać języ­kowe przy­zwy­cza­je­nia – osada była wio­ską w chwili powsta­nia i pozo­sta­nie nią na zawsze, nawet jeśli obec­nie miesz­kało w niej pra­wie dwa­dzie­ścia tysięcy Edur i trzy­krot­nie wię­cej Lethe­ryj­czy­ków.

Nad dziel­nicą miesz­kalną domi­no­wały świą­ty­nie Ojca i Umi­ło­wa­nej Córki. Ich wysoko unie­sione nad zie­mię pomo­sty ota­czały żywe święte czar­no­drzewa. Powierzch­nię kamien­nych dys­ków pokry­wały obrazy i znaki. Wewnątrz kręgu drzew nie­ustan­nie igrała Kurald Emur­lahn, obok pik­to­gra­mów tań­czyły na wpół ufor­mo­wane kształty, cza­ro­dziej­skie ema­na­cje obu­dzone przez ofiary zło­żone z chwilą zapad­nię­cia zmierz­chu.

Trull Sen­gar wbiegł w Aleję Czar­no­księż­nika, świętą drogę pro­wa­dzącą do potęż­nej cyta­deli, która była zarówno świą­ty­nią, jak i pała­cem, sie­dzibą króla-czar­no­księż­nika, Han­nana Mosaga. Wzdłuż alei posa­dzono cedry o czar­nej korze. Tysiąc­let­nie drzewa góro­wały nad całą wio­ską. Były pozba­wione gałęzi, pomi­ja­jąc naj­wyż­sze pię­tra. Każdy słój ich czar­nego jak noc drewna nasy­cono cza­rami, które wycie­kały na zewnątrz, spo­wi­ja­jąc aleję cału­nem pół­mroku.

Na końcu alei wzno­siła się mniej­sza pali­sada, ota­cza­jąca cyta­delę i jej podwó­rzec. Zbu­do­wano ją z drewna takich samych czar­nych drzew, a w każ­dym z pali wyryto magiczne osłony. Główna brama była tune­lem ufor­mo­wa­nym z żywych drzew, wypeł­nio­nym cie­niem kory­ta­rzem, wio­dą­cym do kładki dla pie­szych prze­rzu­co­nej nad kana­łem, w któ­rym cumo­wało dwa­na­ście dłu­gich łodzi wojen­nych zwa­nych k’ortha­nami. Za kładką zaczy­nał się roz­le­gły, wyło­żony pła­skimi kamie­niami plac, przy któ­rym stały koszary i maga­zyny. Dalej można było dostrzec wznie­sione z kamie­nia i drewna dłu­gie domy szla­chec­kich rodzin – połą­czo­nych wię­zami krwi z rodem Han­nana Mosaga – z ich drew­nia­nymi gon­tami oraz bel­kami kale­ni­co­wymi z czar­no­drewna. Mię­dzy owymi rezy­den­cjami bie­gło prze­dłu­że­nie alei, pro­wa­dzące przez kolejną kładkę do wła­ści­wej cyta­deli.

Na dzie­dzińcu ćwi­czyli wojow­nicy. Trull wypa­trzył wysoką, bar­czy­stą postać swego star­szego brata, Feara, który stał w pobliżu w towa­rzy­stwie sze­ściu pomoc­ni­ków, przy­glą­da­jąc się mło­dzień­com. Trull poczuł dla nich nagłe współ­czu­cie. Sam rów­nież cier­piał pod kry­tycz­nym, nie­ubła­ga­nym spoj­rze­niem brata pod­czas lat szko­le­nia.

Przy­wi­tał go czyjś głos. Trull spoj­rzał na drugą stronę dzie­dzińca i zoba­czył swego naj­młod­szego brata, Rhu­lada. Towa­rzy­szył mu Midik Buhn i wyglą­dało na to, że oni rów­nież toczą ćwi­czebną walkę. Po chwili Trull zauwa­żył przy­czynę tej nie­zwy­kłej pil­no­ści – poja­wiła się narze­czona Feara, Mayen. Podą­żały za nią cztery młod­sze kobiety. Zapewne wybie­rały się na targ, jako że towa­rzy­szyło im kil­ka­na­ście nie­wol­nic. Rzecz jasna, poczuły się zmu­szone, by się zatrzy­mać i obej­rzeć ten nagły, z pew­no­ścią impro­wi­zo­wany pokaz wojen­nej bie­gło­ści. Wyma­gały tego skom­pli­ko­wane zasady zalo­tów. Od Mayen ocze­ki­wano, że będzie trak­to­wać wszyst­kich braci Feara z należ­nym sza­cun­kiem.

Choć w sce­nie roz­gry­wa­ją­cej się przed oczyma Trulla nie było nic nie­wła­ści­wego, prze­szył go dreszcz nie­po­koju. Fakt, że Rhu­lad z taką pasją popi­sy­wał się przed kobietą, która miała zostać żoną jego star­szego brata, nie­bez­piecz­nie zbli­żał się do gra­nicy tego, co dopusz­czalne. Trull uwa­żał, że Fear jest sta­now­czo zbyt pobłaż­liwy dla Rhu­lada.

Tak jak my wszy­scy.

Rzecz jasna, mieli powody.

Sądząc po rumieńcu dumy na jego przy­stoj­nej twa­rzy, Rhu­lad zde­cy­do­wa­nie poko­nał przy­ja­ciela z dzie­ciń­stwa w pozo­ro­wa­nej walce.

– Trull! – zawo­łał, macha­jąc mie­czem. – Prze­la­łem już dziś krew i łaknę jej wię­cej. Chodź, zdrap rdzę z tego mie­cza, który masz u boku!

– Innym razem, bra­cie! – odkrzyk­nął Trull. – Muszę bez­zwłocz­nie poroz­ma­wiać z ojcem.

Rhu­lad uśmiech­nął się miło, ale nawet z odle­gło­ści dzie­się­ciu kro­ków Trull zauwa­żył błysk triumfu w jego oczach.

– Niech będzie innym razem.

Rhu­lad mach­nął lek­ce­wa­żąco mie­czem i zwró­cił się w stronę kobiet.

Mayen jed­nak ski­nęła na swe towa­rzyszki i cała grupka ruszyła w dal­szą drogę.

Rhu­lad otwo­rzył usta, chcąc coś powie­dzieć do narze­czo­nej brata, ale ubiegł go Trull.

– Bra­cie, pro­szę cię, byś mi towa­rzy­szył. Wie­ści, które muszę prze­ka­zać ojcu, są nad­zwy­czaj ważne i chcę, byś był przy tym obecny, aby twoje słowa rów­nież wplo­tły się w roz­mowę, która potem nastąpi.

Podobne zapro­sze­nie z reguły otrzy­my­wali jedy­nie wojow­nicy noszący na swych pasach tro­fea zdo­byte pod­czas dłu­gich lat wojny. Trull zauwa­żył w oczach brata nagły błysk dumy.

– To dla mnie zaszczyt, Trull – rzekł Rhu­lad, cho­wa­jąc miecz.

Rhu­lad pod­szedł do brata i obaj ruszyli do dłu­giego domu, w któ­rym miesz­kała ich rodzina. Midik został sam i sku­pił uwagę na zra­nio­nym nad­garstku.

Na ścia­nach budynku wisiały zdo­byczne tar­cze. Nie­które wybla­kły już z upły­wem stu­leci. Pod oka­pem zawie­szono wie­lo­ry­bie kości. Ukra­dzione kon­ku­ren­cyj­nym ple­mio­nom totemy two­rzyły nad drzwiami bez­ładny łuk. Pasy futra, ozdo­bione pacior­kami skóry, muszelki, szpony i zęby – wszystko to wyglą­dało jak wydłu­żone pta­sie gniazdo.

Weszli do środka.

Było tu chłodno, a w powie­trzu uno­sił się lekki, gry­zący zapach drzew­nego dymu. We wnę­kach wzdłuż ścian, mię­dzy gobe­li­nami i roz­ło­żo­nymi na pod­ło­dze futrami, usta­wiono ole­jowe lampy. W pale­ni­sku, ulo­ko­wa­nym tra­dy­cyj­nie pośrodku pomiesz­cze­nia, na­dal leżały szczapy drewna. W daw­nych cza­sach tam wła­śnie wszyst­kie rodziny przy­go­to­wy­wały posiłki, ale obec­nie nie­wol­nicy krzą­tali się w kuch­niach na zaple­czu, by zmniej­szyć ryzyko pożaru. Meble z czar­no­drewna dzie­liły wnę­trze na oddzielne pomiesz­cze­nia, choć nie było tu ścian. Na wbi­tych w poprzecz­nice hakach wisiały roz­ma­ite oręża. Nie­które z nich wywo­dziły się jesz­cze z cza­sów mroku, tuż po znik­nię­ciu Ojca Cie­nia, gdy zapo­mniano sztuki odle­wa­nia żelaza. Pro­sto wyko­nane klingi z brązu były wypa­czone i prze­żarte koro­zją.

Tuż za kamie­niem pale­ni­ska było widać pień żywego czar­no­drzewa. Tuż powy­żej wyso­ko­ści głowy wysu­wała się zeń sko­śnie ku górze górna trze­cia część klingi mie­cza. To był praw­dziwy oręż Emur­lahn. Jego żelazo pod­dano obróbce w jakiś tajem­ni­czy spo­sób, któ­rego kowale nie odkryli jesz­cze na nowo. To był miecz rodu Sen­ga­rów, sym­bol ich szla­chet­nego pocho­dze­nia. Ten sta­ro­żytny oręż przy­wią­zy­wano do drzewa nie­długo po zasa­dze­niu. Po stu­le­ciach zni­kał w jego wnę­trzu. To drzewo wyro­sło jed­nak krzywo, odsła­nia­jąc czarno-srebrną klingę. Zda­rzało się to rzadko, ale nie było czymś nie­sły­cha­nym.

Obaj bra­cia wycią­gnęli ręce, doty­ka­jąc żelaza.

Ich matka, Uruth, tru­dziła się nad rodo­wym gobe­li­nem. Po obu jej stro­nach sie­działy nie­wol­nice. Koń­czyła wła­śnie ostat­nie sceny przed­sta­wia­jące wkład Sen­ga­rów w wojnę zjed­no­cze­nia. Sku­piła uwagę na pracy i nie pod­nio­sła wzroku, gdy obok prze­cho­dzili jej syno­wie.

Tomad Sen­gar sie­dział w towa­rzy­stwie trzech innych szla­chet­nie uro­dzo­nych patriar­chów nad plan­szą do gry wyko­naną z ogrom­nego, pal­cza­stego poroża. Pionki wyrzeź­biono z kości sło­nio­wej i nefrytu.

Trull zatrzy­mał się na gra­nicy kręgu, kła­dąc prawą dłoń na gałce mie­cza, by zasy­gna­li­zo­wać, że wie­ści, które przy­nosi, są pilne i poten­cjal­nie nie­bez­pieczne. Usły­szał, że sto­jący za jego ple­cami Rhu­lad pośpiesz­nie zaczerp­nął tchu.

Choć żaden z gości nie pod­niósł wzroku, wszy­scy wstali jak jeden mąż, a gospo­darz zaczął zdej­mo­wać pionki z plan­szy. Trzej starsi Edur wyszli bez słowa. Po chwili Tomad odsta­wił plan­szę na bok i z powro­tem usiadł na pod­ło­dze.

Trull zajął miej­sce naprze­ciwko niego.

– Witaj, ojcze. Lethe­ryj­ska flota poluje na foki na tere­nach godo­wych Calach. Stada przy­były wcze­śnie i intruzi je masa­krują. Widzia­łem to na wła­sne oczy i nie zatrzy­ma­łem się ani na chwilę w dro­dze powrot­nej.

Tomad ski­nął głową.

– To zna­czy, że bie­głeś przez trzy dni i dwie noce.

– Tak.

– A czy Lethe­ryj­czycy zło­wili już wiele fok?

– Ojcze, o świ­cie dzi­siej­szego dnia Córka Menan­dore ujrzy pęka­jące w szwach ładow­nie i wypeł­nione wia­trem żagle, a kil­wa­ter każ­dego ze stat­ków zmieni się w kar­ma­zy­nową rzekę.

– A nowe statki przy­będą zająć ich miej­sce! – wysy­czał Rhu­lad.

Tomad zmarsz­czył brwi na to nie­sto­sowne zacho­wa­nie. W następ­nych sło­wach jasno wyra­ził swą dez­apro­batę:

– Rhu­lad, zanieś te wie­ści Han­na­nowi Mosa­gowi.

Trull wyczuł, że jego brat wzdry­gnął się gwał­tow­nie. Rhu­lad jed­nak ski­nął głową.

– Wedle roz­kazu, ojcze.

Odwró­cił się i odma­sze­ro­wał.

Tomad zasę­pił się jesz­cze bar­dziej.

– Zapro­si­łeś na tę roz­mowę wojow­nika, który jesz­cze nie prze­lał krwi?

– Tak, ojcze.

– Dla­czego?

Trull nie odpo­wie­dział na to pyta­nie, do czego miał prawo. Nie miał zamiaru dzie­lić się z nikim nie­po­ko­jem, jaki budziło w nim nad­mierne zain­te­re­so­wa­nie oka­zy­wane przez Rhu­lada narze­czo­nej Feara.

Po chwili Tomad wes­tchnął. Wyda­wało się, że wpa­truje się w swe wiel­kie, nazna­czone bli­znami dło­nie spo­czy­wa­jące na udach.

– Sta­li­śmy się zbyt pewni sie­bie – mruk­nął.

– Ojcze, czy jest nad­mierną pew­no­ścią sie­bie uwie­rzyć, że ci, z któ­rymi per­trak­tu­jemy, wie­dzą, co to honor?

– Tak, jeśli wziąć pod uwagę pre­ce­densy.

– Dla­czego w takim razie król-czar­no­księż­nik zgo­dził się na Wiel­kie Spo­tka­nie z Lethe­ryj­czy­kami?

Tomad uniósł wzrok, spo­ty­ka­jąc spoj­rze­nie Trulla. Ze wszyst­kich jego synów tylko Fear miał takie same oczy, zarówno gdy cho­dzi o odcień, jak i nie­ugięty wyraz. Trull mimo woli poczuł, że osłabł lekko pod tym wzgar­dli­wym spoj­rze­niem.

– Wyco­fuję to głu­pie pyta­nie – mruk­nął, odwra­ca­jąc wzrok, by ukryć trwogę.

Pod­da­li­śmy pró­bie naszych wro­gów. Z tego zła­ma­nia trak­tatu, bez względu na to, jakie inten­cje za nim stały, nie­unik­niona odpo­wiedź Edur uczyni obo­sieczny miecz. Miecz, który pochwycą oba nasze ludy.

– Wojow­nicy, któ­rzy jesz­cze nie prze­lali krwi, będą zado­wo­leni.

– Nadej­dzie dzień, gdy tacy wojow­nicy zasiądą w radzie, Trull.

– Czyż nie jest to nagroda, jaką daje pokój, ojcze?

Tomad nie odpo­wie­dział na to pyta­nie.

– Han­nan Mosag zwoła radę. Ty rów­nież będziesz musiał się na nią sta­wić, by zdać rela­cję z tego, co widzia­łeś. Ponadto król-czar­no­księż­nik zażą­dał ode mnie, bym uży­czył mu swych synów, któ­rym zamie­rza zle­cić pewne szcze­gólne zada­nie. Nie sądzę jed­nak, by przy­nie­sione przez cie­bie wie­ści zmie­niły jego decy­zję w tej spra­wie.

Minęła krótka chwila, nim Trull zdo­łał zapa­no­wać nad zdzi­wie­niem.

– Po dro­dze do wio­ski spo­tka­łem Bina­dasa… – zaczął.

– Poin­for­mo­wano go o tym. Wróci przed upły­wem księ­życa.

– A czy Rhu­lad o tym wie?

– Nie, choć będzie wam towa­rzy­szył. Nie prze­lał jesz­cze krwi.

– Skoro tak mówisz, ojcze.

– Idź się prze­spać. Każę cię obu­dzić, gdy zbie­rze się rada.

***

Biała wrona zesko­czyła z pokry­tego war­stewką soli korze­nia i zaczęła grze­bać w gno­jo­wi­sku. W pierw­szej chwili Trull myślał, że to mewa, która sie­dzi jesz­cze na plaży, mimo że już szybko zapa­dał zmrok, lecz nagle ptak zakra­kał, zesko­czył ze sterty gnoju i ruszył w stronę brzegu, trzy­ma­jąc w jasnym dzio­bie muszlę małża.

Sen oka­zał się nie­osią­galny. Rada miała się zebrać o pół­nocy. Nie­spo­kojne nerwy nie pozwa­lały odpo­cząć jego znu­żo­nym koń­czy­nom, Trull wybrał się więc na kamie­ni­stą plażę poło­żoną na pół­noc od wio­ski, przy ujściu rzeki.

A teraz, gdy senne fale spo­wiła już ciem­ność, prze­ko­nał się, że dzieli plażę z białą wroną. Pta­szy­sko zanio­sło swą zdo­bycz nad sam brzeg. Gdy nad­cho­dziła szu­miąca fala, ptak zanu­rzał muszlę w wodzie. Powtó­rzył tę czyn­ność sześć razy.

Wybredne stwo­rze­nie, pomy­ślał Trull, przy­glą­da­jąc się wro­nie, która wsko­czyła na pobli­ski kamień i zaczęła ucztę.

Biel, rzecz jasna, ozna­czała zło. Wszy­scy o tym wie­dzieli. Barwa kości, nie­na­wistny blask brza­sku Menan­dore. Żagle Lethe­ryj­czy­ków rów­nież były białe, co nie sta­no­wiło nie­spo­dzianki. A przej­rzy­ste wody Zatoki Calach pozwolą ujrzeć na jej dnie białe kości tysięcy zabi­tych fok.

Nad­cho­dzący rok miał przy­nieść sze­ściu ple­mio­nom zwrot nad­wy­żek żyw­no­ści, począ­tek uzu­peł­nia­nia wyczer­pa­nych zapa­sów, chro­nią­cych ich przed klę­ską głodu. Te myśli pozwo­liły mu spoj­rzeć na nie­le­galne łowy w nieco inny spo­sób. Ów gest uczy­niono w bez­błęd­nie wybra­nym momen­cie, by osła­bić kon­fe­de­ra­cję, utrud­nić zada­nie Edur pod­czas Wiel­kiego Spo­tka­nia.

Argu­ment nie­uchron­no­ści. Ten sam, który rzu­cili nam w twarz, gdy cho­dziło o osie­dla na Rubieży. Kró­le­stwo Letheru rośnie, potrze­buje nowych tere­nów. Wy mie­li­ście na Rubieży tylko tym­cza­sowe obozy, które pod­czas wojny nie­mal cał­ko­wi­cie opu­sto­szały.

To było nie­unik­nione, że coraz wię­cej nie­za­leż­nych stat­ków będzie się zapusz­czać na żyzne wody pół­noc­nego wybrzeża. Nie spo­sób było śle­dzić je wszyst­kie. Edur powinni po pro­stu przyj­rzeć się innym ple­mio­nom, które ongiś miesz­kały poza gra­ni­cami Letheru, roz­wa­żyć wiel­kie zyski, jakie dało im zło­że­nie hołdu kró­lowi Ezga­rze Diska­na­rowi.

Ale my nie jeste­śmy podobni do innych ple­mion.

Wrona zakra­kała na swym kamien­nym tro­nie, odrzu­ca­jąc muszlę na bok gwał­tow­nym ruchem głowy. Potem roz­po­starła upiorne skrzy­dła i odle­ciała w noc. Z mroku dobiegł jesz­cze jej poże­gnalny zew. Trull wyko­nał gest chro­niący przed złem.

Usły­szał za swymi ple­cami odgłos chrzęsz­czą­cych pod sto­pami kamieni. Odwró­cił się i ujrzał star­szego brata.

– Witaj, Trull – rzekł Fear cichym gło­sem. – Słowa, które przy­nio­słeś, pod­eks­cy­to­wały wojow­ni­ków.

– A król-czar­no­księż­nik?

– Nic nie powie­dział.

Trull powró­cił do obser­wa­cji mrocz­nych fal, ude­rza­ją­cych z szu­mem o brzeg.

– Oni widzą tylko te statki – stwier­dził.

– Han­nan Mosag potrafi odwró­cić wzrok, bra­cie.

– Popro­sił o synów Tomada Sen­gara. Co ci o tym wia­domo?

Fear zatrzy­mał się u jego boku i Trull wyczuł, że brat wzru­szył ramio­nami.

– Kró­lem-czar­no­księż­ni­kiem już od dzie­ciń­stwa kie­rują wizje – odparł po chwili Fear. – Ma we krwi wspo­mnie­nia się­ga­jące cza­sów mroku. Ojciec Cień kła­dzie się przed nim przy każ­dym jego kroku.

Myśl o wizjach nie­po­ko­iła Trulla. Nie dla­tego, że wąt­pił w ich moc – w grun­cie rze­czy było wprost prze­ciw­nie. Czasy mroku przy­nio­sły roz­łam wśród Tiste Edur, wojny z uży­ciem cza­rów, star­cia z nie­zwy­kłymi armiami i znik­nię­cie samego Ojca Cie­nia. I choć ple­miona na­dal posłu­gi­wały się magią Kurald Emur­lahn, utra­ciły samą grotę. Została roz­trza­skana, a jej frag­men­tami wła­dali fał­szywi kró­lo­wie i bogo­wie. Trull podej­rze­wał, że ambi­cje Han­nana Mosaga się­gają znacz­nie dalej niż zwy­kłe zjed­no­cze­nie sze­ściu ple­mion.

– Wyczu­wam w tobie nie­chęć, Trull. Dobrze ją ukry­wasz, ale ja potra­fię się­gnąć wzro­kiem głę­biej niż inni. Jesteś wojow­ni­kiem, który wolałby unik­nąć walki.

– To nie jest zbrod­nia – mruk­nął Trull. – Ze wszyst­kich Sen­ga­rów tylko ty i ojciec nosi­cie wię­cej tro­feów ode mnie – dodał.

– Nie kwe­stio­no­wa­łem two­jej odwagi, bra­cie. Ale odwaga jest naj­mniej waż­nym ele­men­tem tego, co łączy nas w jed­ność. Jeste­śmy Edur. Byli­śmy ongiś wład­cami Oga­rów. Do nas nale­żał tron Kurald Emur­lahn. I nale­żałby na­dal, gdyby nie dwie zdrady, naj­pierw kuzy­nów Sca­ban­da­riego Krwa­wo­okiego, a potem Tiste Andii, któ­rzy przy­byli z nami do tego świata. Jeste­śmy oblę­żo­nym ludem, Trull. Lethe­ryj­czycy to tylko jedni wro­go­wie spo­śród wielu. Król-czar­no­księż­nik rozu­mie tę prawdę.

Trull zer­k­nął na świa­tło gwiazd odbi­ja­jące się w spo­koj­nej tafli zatoki.

– Nie zawa­ham się przed walką z tymi, któ­rzy chcą być naszymi wro­gami, Fear.

– Cie­szę się, bra­cie. To wystar­czy, żeby zamknąć usta Rhu­la­dowi.

Trull zesztyw­niał.

– Oskarża mnie? Ten nie­do­świad­czony… szcze­niak?

– Widzi sła­bość i…

– To, co on widzi, i to, co jest prawdą, to dwie różne sprawy – odparł Trull.

– Więc udo­wod­nij mu to – pora­dził Fear cichym, spo­koj­nym gło­sem.

Trull umilkł. Zawsze otwar­cie gar­dził Rhu­la­dem, jego nie­ustan­nymi wyzwa­niami i popi­sami. Miał do tego prawo, gdyż jego młod­szy brat nie prze­lał jesz­cze krwi. Co jed­nak waż­niej­sze, motywy Trulla ota­czały ochron­nym murem dziew­czynę, którą miał poślu­bić Fear. Rzecz jasna, nie byłoby sto­sowne powie­dzieć coś takiego na głos. Podobne szepty suge­ro­wa­łyby zawiść i złą wolę. W końcu Mayen była narze­czoną Feara, nie Trulla, i to Fear miał obo­wią­zek ją chro­nić.

Pomy­ślał z żalem, że sytu­acja byłaby prost­sza, gdyby potra­fił prze­nik­nąć samą Mayen. Dziew­czyna nie zachę­cała Rhu­lada, ale nie odwra­cała się też do niego ple­cami. Kro­czyła po wąskiej gra­nicy tego, co dopusz­czalne. Była pewna sie­bie, jak byłaby na jej miej­scu każda młoda kobieta – i słusz­nie – którą miał spo­tkać zaszczyt zosta­nia żoną głów­nego instruk­tora Hiro­thów. Powta­rzał sobie, że to nie jego inte­res.

– Nie potra­fię poka­zać Rhu­la­dowi tego, co już powi­nien zoba­czyć – wark­nął. – Nie uczy­nił nic, co zasłu­gi­wa­łoby na dar mojej uwagi.

– Rhu­la­dowi brak sub­tel­no­ści potrzeb­nej, by dostrzec w twej powścią­gli­wo­ści coś innego niż sła­bość…

– To jego wina, nie moja!

– Chcesz, żeby ślepy sta­rzec prze­szedł po kamie­niach przez stru­mień bez niczy­jej pomocy, Trull? Nie, musisz stać się dla niego prze­wod­ni­kiem, aż wresz­cie oczy jego umy­słu doj­rzą to, co widzą wszy­scy inni.

– Jeśli wszy­scy inni to widzą, to jego oskar­że­nia nie znajdą posłu­chu i mam rację, że je igno­ruję – skon­tro­wał Trull.

– Bra­cie, Rhu­lad nie jest jedy­nym, któ­remu brak sub­tel­no­ści.

– Pra­gniesz zatem, Fear, by syno­wie Tomada Sen­gara stali się wro­gami?

– Rhu­lad nie jest wro­giem, ani twoim, ani żad­nego spo­śród Edur. Jest młody i żądny krwi. Ty rów­nież kro­czy­łeś kie­dyś tą ścieżką. Pro­szę cię, byś przy­po­mniał sobie owe czasy. To nie jest odpo­wied­nia chwila, by zada­wać rany, po któ­rych z pew­no­ścią zostaną bli­zny. A dla wojow­nika, który jesz­cze nie prze­lał krwi, wzgarda jest naj­cięż­szą z ran.

Trull skrzy­wił się.

– Dostrze­gam prawdę w twych sło­wach, Fear. Spró­buję poha­mo­wać swą obo­jęt­ność.

Jego brat zigno­ro­wał sar­kazm ukryty w tych sło­wach.

– Rada spo­tyka się w cyta­deli, bra­cie. Czy wej­dziesz u mego boku do kró­lew­skiej kom­naty?

– To dla mnie zaszczyt, Fear – odparł udo­bru­chany Trull.

Odwró­cili się od czar­nych wód i nie zauwa­żyli jasno­skrzy­dłej syl­wetki, która prze­mknęła nad leni­wymi falami nie­opo­dal brzegu.

***

Przed trzy­na­stu laty Udi­naas był mło­dym mary­na­rzem, już trzeci rok odpra­co­wu­ją­cym dług swej rodziny u kupca Inta­rosa z Trate, leżą­cym naj­da­lej na pół­nocy ze wszyst­kich miast Letheru. Był na pokła­dzie wie­lo­ryb­ni­czego statku Impet, który wra­cał wła­śnie z wód Bene­dów. Zakra­dli się tam pod osłoną nocy, zabili trzy samice i holo­wali ich ciała na neu­tralne Rowy poło­żone na zachód od Zatoki Calach, gdy nagle dostrze­gli pięć ści­ga­ją­cych ich k’ortha­nów Hiro­thów.

Do zguby przy­wio­dła ich chci­wość kapi­tana, który nie chciał porzu­cić zdo­by­czy.

Udi­naas świet­nie pamię­tał prze­ra­że­nie na twa­rzach ofi­ce­rów, w tym rów­nież kapi­tana, w chwili gdy zostali przy­wią­zani do jed­nego z wie­lo­ry­bów, by oddać ich reki­nom i dhen­ra­bim. Następ­nie spro­wa­dzono ze statku pro­stych mary­na­rzy. Zabrano z niego rów­nież wszystko, co było zro­bione z żelaza i co przy­cią­gnęło spoj­rze­nie Edur. Na koniec na Impet poszczuto widma cie­nia, które pożarły i roze­rwały na strzępy mar­twe drewno lethe­ryj­skiego statku. Gdy już było po wszyst­kim, pięć wyko­na­nych z czar­no­drewna k’ortha­nów odda­liło się, cią­gnąc za sobą dwa mar­twe wie­lo­ryby. Trze­ciego zosta­wiono zabój­com z głę­bin.

Nawet wów­czas Udi­naas z obo­jęt­no­ścią przy­jął maka­bryczny los, który spo­tkał kapi­tana i ofi­ce­rów. Uro­dził się z dłu­giem, podob­nie jak ojciec i jego ojciec przed nim. Dług i nie­wol­nic­two były syno­ni­mami. Życie nie­wol­nika wśród Hiro­thów nie było przy tym szcze­gól­nie cięż­kie. Nagrodą za posłu­szeń­stwo były ochrona, ubra­nie i dach nad głową, zapew­nia­jący osłonę przed desz­czem i śnie­giem, a do nie­dawna także dosta­tek żyw­no­ści.

Do licz­nych zadań Udi­na­asa w domu Sen­ga­rów nale­żała mię­dzy innymi naprawa sieci rybac­kich z czte­rech knarri – łodzi będą­cych wła­sno­ścią tego szla­chet­nego rodu. Ponie­waż był kie­dyś mary­na­rzem, nie pozwa­lano mu opusz­czać lądu. Wią­za­nie sieci oraz moco­wa­nie bala­stu na plaży na połu­dnie od ujścia rzeki były jedy­nymi czyn­no­ściami, które dawały mu szansę zbli­że­nia się do otwar­tego morza. Co prawda i tak nie pra­gnął uciec od Edur. W wio­sce prze­by­wało mnó­stwo nie­wol­ni­ków i wszy­scy, rzecz jasna, byli Lethe­ryj­czy­kami, nie bra­ko­wało mu więc towa­rzy­stwa ziom­ków, nawet jeśli nie byli zbyt zado­wo­leni ze swego życia. Przy­jem­no­ści lethe­ryj­skiej cywi­li­za­cji nie były wabi­kiem wystar­cza­ją­cym, by skło­nić go do pod­ję­cia próby ucieczki – która zresztą i tak była nie­mal nie­moż­liwa – ponie­waż pamię­tał, że oglą­dał takie przy­jem­no­ści, ale ni­gdy nie miał oka­zji z nich korzy­stać. Poza tym Udi­naas nie­na­wi­dził morza z pasją, która wcale nie osła­bła od cza­sów, gdy był mary­na­rzem.

W doga­sa­ją­cym świe­tle dnia zauwa­żył dwóch naj­star­szych synów Tomada Sen­gara, któ­rzy stali na plaży po dru­giej stro­nie ujścia rzeki. Nie zdzi­wiła go treść ich cichej, led­wie sły­szal­nej roz­mowy. Lethe­ryj­skie statki ude­rzyły znowu. Te wie­ści roze­szły się wśród nie­wol­ni­ków, nim jesz­cze młody Rhu­lad zdą­żył dojść do cyta­deli. Jak nale­żało się spo­dzie­wać, zwo­łano radę. Udi­naas był prze­ko­nany, że nie­długo doj­dzie do rzezi, prze­ra­ża­ją­cego połą­cze­nia zbroj­nej w żelazo wojow­ni­czo­ści i cza­rów, któ­rym cha­rak­te­ry­zo­wało się każde star­cie z Lethe­ryj­czy­kami na połu­dniu. Prawdę mówiąc, życzył swym panom szczę­śli­wych łowów. Foki ukra­dzione przez Lethe­ryj­czy­ków ozna­czały dla Edur groźbę głodu, a gdy nad­cho­dził głód, pierwsi zawsze cier­pieli nie­wol­nicy.

Udi­naas świet­nie rozu­miał swo­ich roda­ków. Dla Lethe­ryj­czy­ków liczyło się wyłącz­nie złoto. Złoto i posia­da­nie go defi­nio­wało w ich oczach cały świat. Wła­dza, sta­tus, poczu­cie wła­snej war­to­ści i sza­cu­nek innych – wszystko to można było nabyć za pie­nią­dze. W grun­cie rze­czy to więzy długu łączyły kró­le­stwo w całość. To na nich opie­rały się sto­sunki mię­dzy oby­wa­te­lami. Ich cień padał na każdy uczy­nek, każdą decy­zję. Te pod­stępne łowy na foki były pierw­szym ruchem w pla­nie, któ­rego Lethe­ryj­czycy uży­wali kto wie jak wiele razy, prze­ciwko każ­demu ple­mie­niu miesz­ka­ją­cemu za gra­ni­cami ich pań­stwa. Byli prze­ko­nani, że Edur niczym się nie róż­nią od ich poprzed­nich ofiar.

Ale oni są inni, wy głupcy.

Tak czy ina­czej, do następ­nego ruchu doj­dzie na Wiel­kim Spo­tka­niu. Udi­naas podej­rze­wał, że król-czar­no­księż­nik i jego doradcy, choć nie bra­ko­wało im sprytu, wpadną w tę pułapkę jak ślepi starcy. Nie­po­ko­iła go myśl o tym, co wyda­rzy się póź­niej.

Jak nie­sione falą pisklęta, miesz­kańcy obu kró­lestw zmie­rzali pro­sto na głę­bo­kie, nie­bez­pieczne wody.

Minęło go truch­tem trzech nie­wol­ni­ków rodziny Buh­nów, nio­są­cych na ramio­nach wiązki wodo­ro­stów.

– Piór­kowa Wiedźma będzie dziś rzu­cać, Udi­naas! – zawo­łał jeden z nich. – Gdy tylko zbie­rze się rada.

Udi­naas zaczął ukła­dać sieć na suszarce.

– Przyjdę, Hulad.

Trzech męż­czyzn opu­ściło plażę i Udi­naas znowu został sam. Spoj­rzał na pół­noc i zoba­czył, że Fear i Trull wcho­dzą na skarpę, kie­ru­jąc się ku tyl­nej bra­mie w pali­sa­dzie.

Upo­rał się z sie­cią, scho­wał narzę­dzia do koszyka i zamknął pokrywę.

Nagle usły­szał za ple­cami łopot skrzy­deł i wypro­sto­wał się zasko­czony tym, że jakiś ptak lata tak długo po zacho­dzie słońca. Nad linią brzegu prze­mknął jasny kształt, który zaraz znik­nął w ciem­no­ści.

Lethe­ryj­czyk zamru­gał, wytę­ża­jąc wzrok. Sta­rał się prze­ko­nać samego sie­bie, że nie widział tego, co mu się zda­wało, że widzi. To nie było to. Wszystko, tylko nie to. Prze­szedł na obszar nagiego pia­sku po lewej stro­nie, przy­kuc­nął i pośpiesz­nie nakre­ślił przy­wo­łu­jący znak małym pal­cem lewej dłoni. Prawą uniósł do twa­rzy, zaci­ska­jąc na krótką chwilę powieki dru­gim i trze­cim pal­cem, by wyszep­tać modli­twę.

– Kłyk­cie zostały rzu­cone. Zbawco czu­waj nade mną dziś w nocy. Zbłą­kany, czu­waj nad nami wszyst­kimi!

Opu­ścił prawą dłoń i spoj­rzał na nary­so­wany przez sie­bie znak.

– Wrono, a kysz!

Szum wia­tru, szept fal. A potem dobie­ga­jące z oddali kra­ka­nie.

Udi­naas wypro­sto­wał się z drże­niem, zła­pał koszyk i pobiegł ku bra­mie.

***

Kró­lew­ska Sala Spo­tkań była wielką, okrą­głą kom­natą. Pnie czar­no­drzew two­rzące jej sufit się­gały wysoko w górę, ku poło­żo­nemu pośrodku szczy­towi prze­sła­nia­nemu przez kłęby dymu. Szla­chet­nie uro­dzeni wojow­nicy, któ­rzy nie prze­lali jesz­cze krwi, stali pod ścia­nami, two­rząc zewnętrzny krąg tych, któ­rzy zebrali się tu na radę. Bli­żej środka, na ławach z opar­ciami, zasia­dały matrony – mężatki i wdowy. Trzeci krąg two­rzyły panny i narze­czone, sie­dzące ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na nie­wy­pra­wio­nych skó­rach. Krok przed nimi pod­łoga opa­dała na dłu­gość ramie­nia. W cen­tral­nym zagłę­bie­niu z kle­pi­skiem z ubi­tej ziemi zajęli miej­sca wojow­nicy. W samym środku znaj­do­wało się pod­wyż­sze­nie o śred­nicy pięt­na­stu kro­ków. Stał na nim Han­nan Mosag, król-czar­no­księż­nik. Pię­ciu ksią­żąt, któ­rych wziął jako zakład­ni­ków, sie­działo wokół niego, zwra­ca­jąc twa­rze na zewnątrz.

Trull zszedł w towa­rzy­stwie Feara do zagłę­bie­nia, by zająć miej­sce wśród wojow­ni­ków. Spoj­rzał w górę, na swego króla. Han­nan Mosag był prze­cięt­nego wzro­stu i takiej samej budowy. Na pierw­szy rzut oka nie wyglą­dał zbyt impo­nu­jąco. Twarz miał gładką, odro­binę bled­szą niż więk­szość Edur, a sze­roko roz­sta­wione oczy spra­wiały, że wyda­wał się wiecz­nie czymś zdzi­wiony. Moc Han­nana nie miała cha­rak­teru fizycz­nego. Tkwiła wyłącz­nie w jego gło­sie, który był niski i dźwięczny. Król-czar­no­księż­nik przy­ku­wał uwagę słu­cha­czy, nawet gdy prze­ma­wiał cicho.

Kiedy mil­czał, tak jak teraz, wyda­wało się, że jest kró­lem tylko z przy­padku, jakby zabłą­dził mimo woli na śro­dek tej wiel­kiej kom­naty i roz­glą­dał się teraz wokół sie­bie z lek­kim zdzi­wie­niem na twa­rzy. Ubie­rał się tak samo jak inni wojow­nicy, pomi­ja­jąc brak tro­feów. W końcu jego tro­fea – pier­wo­rodni syno­wie pię­ciu poko­na­nych wodzów – sie­działy wokół niego na pod­wyż­sze­niu.

Dokład­niej­sza obser­wa­cja pozwa­lała dostrzec u króla-czar­no­księż­nika rów­nież inną oznakę wła­dzy. Za jego ple­cami stał cień. Ogromny i groźny. W obu zaku­tych w sta­lowe ręka­wice dło­niach ści­skał mie­cze, dłu­gie i nie­wy­raźne, lecz śmier­cio­no­śne. Na gło­wie miał hełm, a pły­towa zbroja nada­wała jego ramio­nom kan­cia­sty kształt. Widmo cie­nia, które było oso­bi­stym straż­ni­kiem Han­nana Mosaga, ni­gdy nie spało. Trull pomy­ślał, że w posta­wie widma nie ma śladu nie­pew­no­ści.

Tylko nie­wielu czar­no­księż­ni­ków potra­fiło wycza­ro­wać podobne istoty, czer­piąc z siły życio­wej wła­snego cie­nia. W tym mil­czą­cym, zawsze czuj­nym straż­niku pły­nęła potężna, surowa moc Kurald Emur­lahn.

Trull zatrzy­mał spoj­rze­nie na tych zakład­ni­kach, któ­rzy spo­glą­dali w jego stronę. K’risnani. Nie tylko repre­zen­to­wali tu swych ojców, lecz rów­nież byli uczniami Han­nana Mosaga, pozna­ją­cymi sztukę cza­rów. Ode­brano im dawne imiona. Ich mistrz pota­jem­nie nadał im nowe, które następ­nie zwią­zał zaklę­ciami. Pew­nego dnia wrócą do swych ple­mion jako wodzo­wie i ich lojal­ność wobec króla będzie nie­za­chwiana.

Na wprost Trulla sie­dział zakład­nik z ple­mie­nia Meru­dów. Było to naj­licz­niej­sze z sze­ściu ple­mion i ska­pi­tu­lo­wało jako ostat­nie. Meru­do­wie zawsze utrzy­my­wali, że ponie­waż jest ich bli­sko sto tysięcy, z czego pra­wie czter­dzie­ści to wojow­nicy, któ­rzy już prze­lali krew albo wkrótce ją prze­leją, im wła­śnie należy się pierw­szeń­stwo pośród Edur. Mieli naj­wię­cej wojow­ni­ków i okrę­tów, a ich wódz nosił u pasa wię­cej tro­feów niż kto­kol­wiek od wielu poko­leń. Domi­na­cja powinna nale­żeć do Meru­dów.

Tak też zapewne by się stało, gdyby Han­nan Mosag nie zapa­no­wał z nad­zwy­czajną bie­gło­ścią nad tymi frag­men­tami Kurald Emur­lahn, z któ­rych na­dal można było czer­pać moc. Wódz Han­radi Kha­lag znacz­nie lepiej radził sobie z włócz­nią niż z rzu­ca­niem zaklęć.

Nikt oprócz Han­nana Mosaga i Han­ra­diego Kha­laga nie znał szcze­gó­łów osta­tecz­nej kapi­tu­la­cji. Meru­do­wie do końca twardo bro­nili się przed siłami Hiro­thów oraz towa­rzy­szą­cymi im kon­tyn­gen­tami wojow­ni­ków z ple­mion Ara­payów, Sol­lan­tów, Den-Rathów i Bene­dów. Rytu­alne ogra­ni­cze­nia w pro­wa­dze­niu wojny szybko się kru­szyły, ustę­pu­jąc miej­sca prze­ra­ża­ją­cej bru­tal­no­ści zro­dzo­nej z despe­ra­cji. Sta­ro­żytne prawa zna­la­zły się na kra­wę­dzi zała­ma­nia.

Aż wresz­cie, pew­nej nocy, Han­nan Mosag prze­do­stał się, nie­zau­wa­żony przez nikogo, do wio­ski wodza, a potem do jego dłu­giego domu. I z pierw­szym świa­tłem okrut­nego brza­sku Menan­dore Han­radi Kha­lag ska­pi­tu­lo­wał z całym swym ludem.

Trull nie wie­dział, co sądzić o upo­rczy­wie powta­rza­nych opo­wie­ściach, jakoby Han­radi nie rzu­cał już cie­nia. Ni­gdy nie widział wodza Meru­dów.

A jego pier­wo­rodny syn sie­dział teraz przed nim. Ogo­lono mu głowę, na znak prze­cię­cia wię­zów łączą­cych go z rodem, mozaika sze­ro­kich, głę­bo­kich blizn nazna­czyła jego twarz cie­niami, a pozba­wione emo­cji oczy były nie­ustan­nie czujne, jakby oba­wiał się zama­chu na króla-czar­no­księż­nika tutaj, w jego kom­na­cie.

Wszyst­kie ole­jowe lampy wiszące u wyso­kiego sufitu zami­go­tały jed­no­cze­śnie. Zebrani znie­ru­cho­mieli, wbi­ja­jąc wzrok w Han­nana Mosaga.

Choć król-czar­no­księż­nik nie pod­no­sił głosu, jego głę­boki tembr wypeł­nił całą, ogromną, kom­natę. Nikt nie musiał wytę­żać słu­chu, żeby zro­zu­mieć słowa.

– Rhu­lad, syn Tomada Sen­gara, wojow­nik, który jesz­cze nie prze­lał krwi, przy­niósł mi wie­ści od swego brata, Trulla Sen­gara. Ów wojow­nik wybrał się na brzegi Zatoki Calach w poszu­ki­wa­niu nefrytu i stał się tam świad­kiem zło­wro­giego wyda­rze­nia. Biegł do nas bez chwili odpo­czynku przez trzy dni i dwie noce. – Han­nan Mosag zatrzy­mał spoj­rze­nie na Trullu. – Stań u mego boku, Trullu Sen­gar, i prze­każ nam swą opo­wieść.

Wojow­nicy roz­stą­pili się przed Trul­lem, który ruszył utwo­rzoną w ten spo­sób ścieżką i wsko­czył na pod­wyż­sze­nie, sta­ra­jąc się ukryć fakt, że nogi ugi­nają się pod nim ze zmę­cze­nia. Wypro­sto­wał się, prze­szedł mię­dzy dwoma k’risna­nami i sta­nął na prawo od króla-czar­no­księż­nika. Potem spoj­rzał na morze zwró­co­nych ku górze twa­rzy i zro­zu­miał, że więk­szość obec­nych wie już o tym, o czym miał ich zawia­do­mić. Ich twa­rze pomrocz­niały z gniewu i żądzy zemsty. Tylko na nie­któ­rych było widać nie­po­kój albo trwogę.

– Oto słowa, które przy­no­szę radzie. Dłu­go­zębe foki przy­były przed­wcze­śnie na tereny godowe. Za pły­ci­znami widzia­łem nie­prze­li­czone stada reki­nów, a mię­dzy nimi dzie­więt­na­ście lethe­ryj­skich stat­ków…

– Dzie­więt­na­ście! – zakrzyk­nęło chó­rem pół setki osób.

Podobne naru­sze­nie ety­kiety było czymś nie­zwy­kłym, nie­mniej jed­nak zro­zu­mia­łym. Trull odcze­kał chwilę, po czym kon­ty­nu­ował.

– Ich ładow­nie musiały być pra­wie pełne, gdyż zanu­rzały się głę­boko, a woda wokół nich zro­biła się czer­wona od krwi i wnętrz­no­ści. Łodzie łowiec­kie stały u burt wiel­kich stat­ków. Zatrzy­ma­łem się tam tylko na pięć­dzie­siąt ude­rzeń serca, a widzia­łem setki mar­twych fok uno­szo­nych na hakach ku wycią­ga­ją­cym się po nie rękom. Na pły­ci­znach cze­kało dwa­dzie­ścia dal­szych łodzi, a na plaży, wśród fok, cho­dziło sie­dem­dzie­się­ciu ludzi…

– Czy cię zauwa­żyli? – zapy­tał jeden z wojow­ni­ków.

Wyglą­dało na to, że Han­nan Mosag jest gotowy igno­ro­wać zasady – przy­naj­mniej na razie.

– Zauwa­żyli i prze­rwali rzeź… na chwilę. Widzia­łem, że poru­szali ustami, ale nie sły­sza­łem ich słów, bo zagłu­szył je ryk fok, i widzia­łem też, że się śmiali…

Zebrani eks­plo­do­wali gnie­wem. Wojow­nicy zerwali się na nogi.

Han­nan Mosag uniósł rękę.

Natych­miast zapa­no­wała cisza.

– Trull Sen­gar jesz­cze nie skoń­czył swej opo­wie­ści.

Trull odchrząk­nął i ski­nął głową.

– Widzi­cie mnie przed sobą, wojow­nicy, a ci z was, któ­rzy mnie znają, wie­dzą, że moją ulu­bioną bro­nią jest włócz­nia. Czy kie­dy­kol­wiek widzie­li­ście mnie bez mej żela­zno­trzon­ko­wej zabój­czyni wro­gów? Nie­stety zosta­wi­łem ją… w piersi tego, który roze­śmiał się pierw­szy.

Zebrani odpo­wie­dzieli rykiem.

Han­nan Mosag poło­żył dłoń na ramie­niu Trulla. Młody wojow­nik usu­nął się na bok. Król-czar­no­księż­nik przez chwilę przy­glą­dał się twa­rzom zebra­nych, po czym zaczął mówić:

– Trull Sen­gar postą­pił tak, jak na jego miej­scu postą­piłby każdy wojow­nik Edur. Jego czyn pokrze­pił mnie na sercu. Ale teraz stoi przed nami bez broni.

Trull zesztyw­niał pod naci­skiem dłoni swego władcy.

– Dla­tego, gdy roz­wa­żam tę kwe­stię, tak jak przy­stoi kró­lowi, docho­dzę do wnio­sku, że muszę zapo­mnieć o dumie i spoj­rzeć głę­biej, dostrzec, co to ozna­cza – cią­gnął Han­nan Mosag. – Ciśnięta włócz­nia. Zabity Lethe­ryj­czyk. Bez­bronny Edur. W twa­rzach moich umi­ło­wa­nych wojow­ni­ków ujrza­łem tysiąc ciśnię­tych włóczni, tysiąc zabi­tych Lethe­ryj­czyków i tysiąc bez­bron­nych Edur.

Nikt się nie ode­zwał. Nikt nie wygło­sił narzu­ca­ją­cej się ripo­sty: „Mamy dużo włóczni”.

– Widzę w was głód zemsty. Lethe­ryj­scy rabu­sie muszą zgi­nąć. Będzie to wstę­pem do Wiel­kiego Spo­tka­nia, gdyż Lethe­ryj­czycy pra­gnęli ich śmierci. Prze­wi­dzieli naszą reak­cję. Tak wła­śnie wyglą­dają toczone przez nich gry. Czy uczy­nimy to, czego od nas chcą? Oczy­wi­ście. Na ich zbrod­nię może być tylko jedna odpo­wiedź. I tak wła­śnie, przez naszą prze­wi­dy­wal­ność, przy­słu­żymy się ich nie­zgłę­bio­nym pla­nom, które z pew­no­ścią poznamy na Wiel­kim Spo­tka­niu.

Wszy­scy zasę­pili się głę­boko, nie kry­jąc zmie­sza­nia. Han­nan Mosag popro­wa­dził ich na nie­zna­jome obszary kom­pli­ka­cji. Przy­wiódł ich do początku nie­zna­nej ścieżki, a teraz, ostroż­nie, krok po kroku, chciał pójść z nimi dalej.

– Rabu­sie zginą, ale żaden z was nie prze­leje ich krwi – pod­jął król–czar­no­księż­nik. – Zro­bimy to, czego się spo­dzie­wają, ale na spo­sób, jakiego sobie nie wyobra­żają. Nadej­dzie jesz­cze czas rzezi Lethe­ryj­czy­ków, tyle że nie dzi­siaj. Obie­cuję wam krew, moi wojow­nicy, ale jesz­cze nie w tej chwili. Rabu­sie nie zasłu­gują na zaszczyt śmierci z waszych rąk. Ich los przy­pie­czę­tuje się wewnątrz Kurald Emur­lahn.

Trull Sen­gar zadrżał mimo woli.

W sali znowu zapa­dła cisza.

– To będzie pełne odsło­nię­cie – cią­gnął basem Han­nan Mosag. – I doko­nają go moi k’risnani. Lethe­ryj­czy­ków nie ura­tuje żadna broń ani zbroja. Ich mago­wie oślepną i stracą orien­ta­cję. Nie będą w sta­nie prze­ciw­sta­wić się temu, co po nich przy­bę­dzie. Rabu­sie zginą, a ich śmierć będzie pełna bólu i prze­ra­że­nia. Naro­bią w por­tki ze stra­chu i będą pła­kali jak dzieci, a los ten wypi­sze się na ich twa­rzach, by mogli go stam­tąd wyczy­tać ci, któ­rzy ich odnajdą.

Serce Trulla waliło jak sza­lone, a w ustach miał sucho jak na pustyni. Pełne odsło­nię­cie. Jaką to dawno zapo­mnianą moc udało się odkryć Han­na­nowi Mosa­gowi? Ostat­niego peł­nego odsło­nię­cia Kurald Emur­lahn doko­nał Sca­ban­dari Krwa­wo­oki, sam Ojciec Cień, nim jesz­cze grota została roz­bita. A tego roz­bi­cia do dziś nie ule­czono. Trull podej­rze­wał, że ni­gdy się to nie sta­nie. Nie­mniej jed­nak nie­które frag­menty były więk­sze i potęż­niej­sze od innych. Czyżby król-czar­no­księż­nik zna­lazł gdzieś nowy?

***

Przed Piór­kową Wiedźmą leżały cera­miczne płytki, wybla­kłe, spę­kane i poob­tłu­ki­wane. Rzu­ce­nie się doko­nało, w tej samej chwili, w któ­rej Udi­naas wszedł do wypeł­nio­nej wiru­ją­cymi w powie­trzu pył­kami sto­doły, by przy­nieść wie­ści o ome­nie – ostrzec młodą nie­wol­nicę przed zapusz­cza­niem wzroku do Twierdz. Było już jed­nak za późno.

Stu Lethe­ryj­czy­ków zgro­ma­dziło się tu, by być świad­kami tego wyda­rze­nia – mniej niż zwy­kle, ale nie było to zaska­ku­jące, jako że z pew­no­ścią wielu wojow­ni­ków Edur roz­ka­zało swym nie­wol­ni­kom zająć się przy­go­to­wa­niami do prze­wi­dy­wa­nej potyczki. Głowy odwró­ciły się, gdy Udi­naas wszedł do kręgu, wbi­ja­jąc wzrok w Piór­kową Wiedźmę.

Jej dusza znaj­do­wała się już daleko na Ścieżce Twierdz. Dziew­czyna opu­ściła głowę, doty­ka­jąc pod­bród­kiem zagłę­bie­nia mię­dzy ster­czą­cymi oboj­czy­kami. Jej gęste blond włosy opa­dały luźno, a przez drobne, dzie­cięce ciało prze­bie­gały ryt­miczne drże­nia. Piór­kowa Wiedźma uro­dziła się w wio­sce przed osiem­na­stu laty. To były nie­zwy­kłe, zimowe naro­dziny – nie­zwy­kłe dla­tego, że prze­żyła – a jej talenty ujaw­niły się, nim skoń­czyła cztery lata, gdy jej sny wró­ciły i prze­mó­wiły gło­sami przod­ków. Stare płytki Twierdz wyko­pano z grobu ostat­niego Lethe­ryj­czyka w wio­sce, który miał talent, i oddano dziecku. Nie było nikogo, kto mógłby nauczyć dziew­czynkę tajem­nic tych pły­tek, oka­zało się jed­nak, że nie potrze­bo­wała nauk śmier­tel­ni­ków. Zapew­niły je jej duchy przod­ków.

Była słu­żącą Mayen i, gdy jej pani wyj­dzie za Feara Sen­gara, zosta­nie wła­sno­ścią rodu Sen­ga­rów. A Udi­naas był w niej zako­chany.

Rzecz jasna, bez­na­dziej­nie. Piór­kowa Wiedźma poślubi któ­re­goś z lepiej uro­dzo­nych lethe­ryj­skich nie­wol­ni­ków, męż­czy­znę, któ­rego ród miał w Lethe­ras tytuły i wła­dzę. Zadłu­żony, taki jak Udi­naas, nie mógł liczyć na podobną par­tię.

Gdy tak stał, gapiąc się na nią, jego przy­ja­ciel Hulad wycią­gnął rękę, zła­pał Udi­na­asa za nad­gar­stek i pocią­gnął deli­kat­nie w dół, aż przy­bysz usiadł ze skrzy­żo­wa­nymi nogami pośród innych świad­ków.

Hulad nachy­lił się mu nad uchem.

– Co ci dolega, Udi­naas?

– Rzu­ciła płytki…

– Zaiste. I teraz cze­kamy, aż wróci z podróży.

– Widzia­łem białą wronę.

Hulad wzdry­gnął się trwoż­nie.

– Na plaży. Bła­ga­łem Zbłą­ka­nego o pomoc, ale bez skutku. Wrona wyśmiała moje słowa.

Ich roz­mowę pod­słu­chano i wśród świad­ków roz­bie­gły się fale szep­tów.

Wszyst­kich jed­nak uci­szył nagły jęk Piór­ko­wej Wiedźmy. Zebrani wbili w nią wzrok. Dziew­czyna unio­sła powoli głowę.

Jej oczy były puste. Białka stały się czy­ste niczym lód sku­wa­jący gór­ski stru­mień, a tęczówki i źre­nice znik­nęły. W przezroczy­stej głębi pły­wały dwie bliź­nia­cze spi­rale bla­dego świa­tła, peł­ga­jące na tle czerni Otchłani.

Piękna jesz­cze przed chwilą twarz dziew­czyny wykrzy­wiła się w gry­ma­sie grozy, grozy Początku, duszy sto­ją­cej w obli­czu nico­ści, w miej­scu samot­no­ści tak dogłęb­nej, że jedyną moż­liwą odpo­wie­dzią na nią wyda­wała się roz­pacz. Było to jed­nak także miej­sce, w któ­rym moc była myślą, a myśl migo­tała w Otchłani, w któ­rej nie było Twór­ców, zro­dzona z ciał, które jesz­cze nie powstały – albo­wiem tylko umysł był w sta­nie się­gnąć w prze­szłość, tylko myśli mogły w niej miesz­kać. Zna­la­zła się w cza­sie przed powsta­niem świa­tów i teraz musiała ruszyć naprzód.

By stać się świad­kiem naro­dzin Twierdz.

Udi­naas, jak wszy­scy Lethe­ryj­czycy, znał sekwen­cje i formy. Naj­pierw trzy Fun­da­menty, znane jako Budow­ni­czo­wie Kró­lestw. Ogień, bez­gło­śny krzyk świa­tła, wirowy taniec gwiazd. Potem Dolmen, posępny i pozba­wiony korzeni, uno­szący się bez celu w pustce. A na ścieżce tych dwóch sił Zbłą­kany, twórca wła­snych, nie­po­zna­wal­nych praw, który wcią­gał Ogień i Dolmen w gwał­towne wojny. Ogromne pogo­rze­li­ska, powta­rza­jące się raz po raz wza­jemne uni­ce­stwie­nie. Nie­kiedy, rzadko, obaj wal­czący zawie­rali jed­nak pokój. Ogień kąpał, ale nie palił, a Dolmen rezy­gno­wał z wędrówki i zapusz­czał korze­nie.

I wtedy Zbłą­kany tkał swój tajem­ni­czy wątek, two­rząc Twier­dze. Lód. Ele­int. Azath. Bestia. A mię­dzy nimi poja­wiały się pozo­stałe Fun­da­menty. Topór, Kłyk­cie, Klinga, Sfora, Wie­lo­kształtny i Biała Wrona.

A potem, gdy kró­le­stwa uzy­skały postać, spi­ralne świa­tło przy­bie­rało na ostro­ści, odsła­nia­jąc ostat­nią Twier­dzę. Tę, która ist­niała, nie­do­strze­galna, od samego początku. Pusta Twier­dza – serce lethe­ryj­skiego kultu – znaj­do­wała się w samym cen­trum ogrom­nej spi­rali kró­lestw. Była domem Tronu, który nie znał Króla, domem Wędrow­nego Ryce­rza oraz Kochanki, która na­dal cze­kała samotna w swym łożu snów. Domem Obser­wa­tora, który był świad­kiem wszyst­kiego, oraz Włó­częgi, który patro­lo­wał gra­nice nie­do­strze­galne nawet dla niego samego. Domem Zbawcy, któ­rego wycią­gnię­tej dłoni nikt ni­gdy nie ści­skał. I wresz­cie Zdrajcy, któ­rego miło­sny uścisk nisz­czył wszystko, czego się tknął.

– Chodź­cie ze mną do Twierdz.

Wszy­scy świad­ko­wie wes­tchnęli jak jeden mąż, nie mogąc się oprzeć temu wygło­szo­nemu ospa­łym, zmy­sło­wym tonem zapro­sze­niu.

– Sto­imy na Dolme­nie. Pęk­nięta skała, podziu­ra­wiona przez roz­trza­ska­nych kuzy­nów. Na jej powierzchni roi się od życia, tak małego, że umyka naszemu wzro­kowi. Życia toczą­cego wieczne wojny. Klinga i Kłyk­cie. Jeste­śmy pośród Bestii. Widzę Kościaną Grzędę, lepką od krwi, pokrytą war­stwami ducho­wych wspo­mnień o nie­zli­czo­nych uzur­pa­to­rach. Widzę Pra­daw­nego. Na­dal nie ma twa­rzy, na­dal jest ślepy. I Sta­ru­chę, która mie­rzy koszt w gry­zmo­łach będą­cych śla­dami lewia­ta­nów. Jasno­wi­dza prze­ma­wia­ją­cego do obo­jęt­nych. Widzę Sza­mana, który szuka prawd pośród umar­łych. I Łowcę, żyją­cego chwilą i nie­dba­ją­cego o kon­se­kwen­cje rzezi. I Tro­pi­ciela, który widzi znaki pozo­sta­wione przez nie­znane i wędruje bez­kre­snymi ścież­kami tra­ge­dii. Twier­dza Bestii, tutaj, w tej doli­nie, która jest zale­d­wie zadra­pa­niem na twar­dej skó­rze Dolmenu. Na Kościa­nej Grzę­dzie nikt nie sie­dzi. Chaos ostrzy każdą broń, a zabi­ja­niu nie ma końca. A z tego wiru wyła­niają się potężne istoty i roz­lew krwi wykra­cza poza wszel­kie gra­nice. Na takie moce trzeba udzie­lić odpo­wie­dzi. Zbłą­kany powraca i rzuca nasiona w zie­mię ciężką od krwi. Tak oto powstaje Twier­dza Azath. Śmier­cio­no­śne schro­nie­nie dla tyra­nów. Och, jakże łatwo jest ich zwa­bić. W ten spo­sób osiąga się rów­no­wagę. Ale to upiorna rów­no­waga, nie­praw­daż? Wojny nie ustają, choć znacz­nie tracą na inten­syw­no­ści i wresz­cie wszyst­kie okrutne ścieżki spo­ty­kają się w jed­nym miej­scu.

Głos dziew­czyny brzmiał jak zerwane z uwięzi czary. Jego ostry, melo­dyjny ton hip­no­ty­zo­wał, poże­rał, otwie­rał sze­ro­kie pano­ramy w umy­słach wszyst­kich, któ­rzy go słu­chali. Piór­kowa Wiedźma odda­liła się od grozy Początku i w jej gło­sie nie było już stra­chu.