Rzeka Bogów - Ian McDonald - ebook

Rzeka Bogów ebook

Ian McDonald

4,4

Opis

"Rzeka Bogów” bez wysiłku bije na głowę dowolną spekulatywną powieść z ostatnich paru lat; to pełen wigoru skok w przyszłość Indii, widziany oczyma dziewięciu zupełnie różnych postaci. Ich historie wikłają się i łączą, podczas gdy McDonald nie tylko snuje rozbuchaną, pełną tajemnicy intrygę, ale także ilustruje przyszłe dylematy ludzkości, przeskakując od jednego odkrycia ku następnemu, prowadząc nas nieubłaganie ku przyszłości, jakiej sami byśmy sobie nie wyobrazili. (…) Książka się kończy, a czytelnik chce więcej, mimo że McDonald, w odróżnieniu od autorów paru innych potężnych tomiszczy, wie jak się kończy opowieść. Nieustanny potok objawień prowadzi do kulminacji, smutnej i ekscytującej zarazem, całkiem jakby autor, na równi z czytelnikiem, pragnął pozostać w roku 2047. „Rzeka Bogów” (…) jest (…) prawdopodobnie jak dotąd najwybitniejszą powieścią Iana McDonalda. Gęsta, momentami trudna w odbiorze, kojarzy się z puszczonym na pełen gaz kulturowym zanurzeniem Williama Gibsona; jest pełna naukowego żargonu, spostrzeżeń religijnych i socjologicznych oraz nawiązań do sztuki, tak niskiej, jak i wysokiej. Powieść potrafi jednak wynagrodzić staranną lekturę, więcej niż rekompensując skupienie wartką akcją. Najnowsze dokonanie wielokrotnie już nagradzanego pisarza należy zaliczyć do najlepszych powieści SF wydanych w Stanach Zjednoczonych w tym roku. „San Francisco Chronicle”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 735

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (10 ocen)
5
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część I

Ganga Mata

Roz­dział 1

Shiv

Nie­siony prą­dem trup obraca się. W miej­scu, gdzie Gan­ges prze­cina pięć beto­no­wych pasm nowego mostu, na pod­po­rach osa­dzają się tra­twy z rzecz­nych śmieci, gir­landy gałęzi i pla­stiku. Ciemna bryła ciała w czar­nym nur­cie wygląda przez chwilę tak, jakby miała do nich dołą­czyć. Łagodny prąd pociąga je jed­nak, obraca i prze­pro­wa­dza nogami do przodu, pod łukiem stali i ruchu ulicz­nego. Z pod­nieb­nych przę­seł dobiega ryk cię­ża­ró­wek. Lśniące chro­mem, wyma­lo­wane w pstro­ka­tych bogów, dniem i nocą sztur­mują mia­sto przez most, grzmiąc muzyką z gło­śni­ków na dachach. Płytka woda drga.

Shiv, po kolana w rzece, zaciąga się głę­boko papie­ro­sem. Święta Ganga. Osią­gną­łeś mok­śię. Wyrwa­łeś się z ćakry. Wianki aksa­mi­tek owi­jają mu się wokół mokrych noga­wek. Obser­wuje trupa, aż znik­nie mu z oczu, potem łukiem czer­wo­nych iskier ciska papie­rosa w noc i chlu­piąc, idzie z powro­tem, tam gdzie po osie w wodzie stoi jego merol. Siada na skó­rza­nym tyl­nym sie­dze­niu, a chło­pak podaje mu buty. Porządne buty. Porządne wło­skie skar­petki, nie jakieś bha­rac­kie gówno. Za dobre, żeby je mar­no­wać na muł i szlam Matki Gangi. Chło­pak zapusz­cza sil­nik; muśnięte świa­tłem reflek­to­rów cien­kie jak drut syl­wetki roz­pierz­chają się po bia­łym pia­sku. Jebane dzie­ciaki. Wszystko doj­rzą.

Wielki merol pnie się znad rzeki, przez spę­kane błoto na biały pia­sek. Shiv ni­gdy dotąd nie widział tak niskiej wody. Te gadki o Ganga devi, rzece-bogini ni­gdy spe­cjal­nie doń nie prze­ma­wiały – bajki w sam raz dla kobiet, a radźa swoje wie, albo co z niego za radźa – ale widząc, jaka jest płytka, jaka słaba, czuje się nie­swojo, jakby patrzył na bro­czącą krwią ranę w ramie­niu sta­rego przy­ja­ciela, ranę, któ­rej nie da się wyle­czyć. Pod pęka­tymi opo­nami chru­pią kości. Merol roz­rzuca dzie­cia­kom resztki ogni­ska, potem chło­pak, Yogen­dra, włą­cza napęd na cztery koła i wie­zie ich pro­sto pod górę, wygry­za­jąc dwie bruzdy w połaci aksa­mi­tek. Pięć pór desz­czo­wych temu sam był takim nad­rzecz­nym dzie­cia­kiem, sie­dział przy takim kop­cą­cym ogieńku, grze­bał w pia­sku, szu­ka­jąc w szla­mie szmat i innych skar­bów. I skoń­czy też tutaj. Jak wszy­scy. Rzeka wszystko unie­sie. Błoto i czaszki.

Wiry niosą ciało, chwy­ta­jąc zwoje jedwab­nego sari i powoli je roz­wi­ja­jąc. Gdy pod­pływa do niskiego mostu pon­to­no­wego pod zruj­no­wa­nym for­tem w Ram­na­ga­rze, trup wyko­nuje ostatni obrót i uwal­nia się. Wąż jedwa­biu wije się przed nim, zaha­cza o obły nos pon­tonu i spływa wzdłuż obu jego boków. Ten most zbu­do­wali angiel­scy sape­rzy, w pań­stwie przed pań­stwem przed tym pań­stwem; pięć­dzie­siąt pon­to­nów połą­czo­nych wąską sta­lową belką. Tędy idzie lżej­szy ruch – fat­faty, moto­ro­wery, moto­cy­kle, rowe­rowe rik­sze, od czasu do czasu lawi­ru­jące mię­dzy rowe­rami maruti, z nie­ustan­nie roz­trą­bio­nym klak­so­nem; oraz piesi. Most pon­to­nowy to jedna wstęga dźwięku, nie­skoń­czona taśma magne­tyczna brzmiąca echem kół i stóp. Nagie zwłoki kobiety dry­fują parę cen­ty­me­trów pod auto­rik­szami.

Za Ram­na­ga­rem prawy brzeg roz­po­ściera się sze­roko i piasz­czy­ście. Tutaj nadzy sadhu wzno­szą swe obo­zo­wi­ska z łozy i bam­busa i ćwi­czą się w zapa­mię­ta­łej asce­zie zanim o świ­cie popłyną do świę­tego mia­sta. Za ich ogni­skami strze­lają w niebo potężne gazowe pochod­nie wiel­kich prze­twórni nale­żą­cych do mię­dzy­na­ro­do­wych kor­po­ra­cji, pod­świe­tla­jąc lśniące grzbiety bawo­łów zbi­ja­ją­cych się w gro­madkę w wodzie obok roz­pa­da­ją­cego się Asi Ghatu, pierw­szego ze świę­tych gha­tów Vara­nasi. Na rzece migocą pło­myki – paru piel­grzy­mów i tury­stów puściło już na wodę dije w małych spodecz­kach z liści mango. Będzie ich przy­by­wać, kilo­metr za kilo­metrem, ghat za gha­tem, aż Gan­ges zmieni się w kon­ste­la­cję prą­dów i wstęg świa­tła, kre­śląc wzory, w któ­rych mędrcy dostrzegą zwia­stuny, wróżby i przy­szłość naro­dów. Oświe­tlają pły­nącą dalej kobietę. Uka­zują jej prze­ciętną twarz, twarz z tłumu, twarz, któ­rej nikomu nie zabrak­nie, jeśli w ogóle wśród jede­na­stu milio­nów miesz­kań­ców mia­sta jaka­kol­wiek twarz mogłaby być nie­za­stą­piona. Jest pięć kate­go­rii ludzi, któ­rych rzuca się rzece, bo nie wolno kre­mo­wać ich na gha­tach: trę­do­waci, dzieci, kobiety cię­żarne, bra­mini i uką­szeni przez kobrę kró­lew­ską. Jej bindi mówi, że nie należy do żad­nej z tych kast. Nie­po­strze­że­nie prze­śli­zguje się mię­dzy tłu­mem łodzi z tury­stami. Białe dło­nie są deli­katne, nie­na­wy­kłe do pracy.

Na gha­cie Mani­kar­nika płoną stosy. Żałob­nicy zno­szą bam­bu­sową lek­tykę nad samą wodę, po zasła­nych popio­łem stop­niach i spę­ka­nym bło­cie. Zanu­rzają w rzece-odku­pi­cielce owi­nięte sza­fra­no­wym cału­nem ciało, uważ­nie obmy­wają mu wszyst­kie członki. Potem niosą je na stos. Doglą­da­jący sto­sów nie­do­ty­kalni Domo­wie obkła­dają płó­cienny zwój drew­nem, a inni, sto­jący po pas w wodzie, prze­sie­wają ją pła­skimi wikli­no­wymi koszami, odce­dza­jąc złoto z popio­łów zmar­łych. Każ­dej nocy na gha­cie, gdzie Brahma Stwo­rzy­ciel zło­żył ofiarę z dzie­się­ciu koni, pię­ciu bra­mi­nów pali arati na cześć Matki Gangi. Pobli­ski hotel płaci im za to po dwa­dzie­ścia tysięcy rupii mie­sięcz­nie na głowę, ale ich modli­twy nie tracą od tego na żar­li­wo­ści. Odpra­wiają nad ogniem pudźię o deszcz. Ostatni mon­sun był trzy lata temu. Teraz bluź­nier­cza tama Awa­dhów w Kunda Kha­dar zamie­nia w proch ostat­nie kro­ple krwi w żyłach Gangi. Ostat­nio różane płatki rzu­cają na wodę nawet nie­wie­rzący i agno­stycy.

Yogen­dra ste­ruje wiel­kim mero­lem po tej dru­giej rzece, nie­zna­ją­cej posu­chy rzece opon, poprzez ścianę dźwięku i ruchu, wieczny cza­kram Vara­nasi – jed­nego wiel­kiego korka. Prze­ci­ska­jąc się mię­dzy fat­fa­tami, objeż­dża­jąc rowe­rowe rik­sze, zjeż­dża­jąc na drugą stronę drogi, aby omi­nąć krowę prze­żu­wa­jącą stary pod­ko­szu­lek, wła­ści­wie nie zdej­muje ręki z klak­sonu. Shiv ma immu­ni­tet na wszyst­kie wykro­cze­nia dro­gowe, z wyjąt­kiem prze­je­cha­nia krowy. Ulica zlewa się z chod­ni­kiem: stra­gany, budy z gorą­cym jedze­niem, kaplice, uliczne świą­tynki obwie­szone gir­lan­dami nagiet­ków. „Pozwól­cie naszej Rzece swo­bod­nie pły­nąć!” – obwiesz­cza ręcz­nie wypi­sany trans­pa­rent pro­te­stu­jący prze­ciw tamie. Banda chło­pa­ków z call cen­tre, idąca na łowy w naj­lep­szych czy­stych koszu­lach i spodniach, prze­cina tere­nówce drogę. Tłu­ste łapy na lakie­rze, Yogen­dra krzy­czy na tę bez­czel­ność. Ruch uliczny staje się coraz gęst­szy i bar­dziej skrę­po­wany, kobiety i pąt­nicy muszą przy­ci­skać się do ścian i drzwi, żeby prze­pu­ścić Shiva. Powie­trze aż ude­rza do głowy opa­rami alko­pa­liwa. To podróż monar­chy, to demon­stra­cja. Trzy­ma­jąc na kola­nach zro­szoną od zimna meta­lową butlę, Shiv wjeż­dża do mia­sta, z któ­rym łączy go imię i dzie­dzic­two.

Naj­pierw było Kashi: pier­wo­rodne pośród miast; sio­stra Babi­lonu, Teb, która prze­żyła je oba; mia­sto świa­tła, gdzie Dźjo­tir­linga Śiwy, boska twór­cza ener­gia, eks­plo­do­wała z ziemi świetl­nym słu­pem. Potem zostało Vara­nasi, naj­święt­szym z miast, dwo­rem bogini Gangi, mia­stem śmierci i pąt­ni­ków, które prze­żyło cesar­stwa i kró­le­stwa, Radźów i wiel­kie narody, pły­nąc przez czas, jak jego rzeka pły­nie przez wielką rów­ninę pół­noc­nych Indii. Za nim wyro­sło Nowe Vara­nasi; glo­balne dolary wle­wa­jące się w indyj­ską stud­nię siły robo­czej bez dna wypię­trzyły wały i for­tece nowych osie­dli, pnące się za pała­cami szklane iglice sie­dzib wiel­kich kor­po­ra­cji oraz wąskie, splą­tane ulice. Potem nastą­piło nowe pań­stwo i Nowe Vara­nasi znów stało się legen­dar­nym Kashi; pęp­kiem świata odro­dzo­nym jako naj­now­sza Ginza połu­dnio­wej Azji, tylko że towa­rem są tu ciała. To mia­sto schi­zo­fre­nii. Na zatło­czo­nych uli­cach piel­grzymi potrą­cają japoń­skich sek­stu­ry­stów. Mię­dzy klat­kami nasto­let­nich pro­sty­tu­tek żałob­nicy niosą na ramio­nach zmar­łych. Zasy­mi­lo­wani, szczu­pli goście z Zachodu, z bro­dami i kora­li­kami, ofe­rują masaż głowy, pod­czas gdy dziew­czyny ze wsi zapi­sują się do agen­cji matry­mo­nial­nych i uważ­nie prze­glą­dają linię z rocz­nym docho­dem w bazach danych despe­ra­tów.

Hello, hello, skąd jesteś? Gan­dzia Nepali kadzi­dełka? Chce młodą dziew­czynę, bara bara? Zoba­czyć jak kobieta wkłada sobie ame­ry­kań­ską piłkę do foot­ball? Dzie­sięć dola­rów. Zrobi ci tak wielki fiut, że będzie stra­szył ludzi. Karty, horo­skopy, hora cza­kra, tłu­ste czer­wone tilaki odci­skane na czo­łach tury­stów. Nie­letni guru. Ciu­chy! Moda! Spor­towe pod­róbki, lewe opro­gra­mo­wa­nie, kopie pakie­tów wiel­kich firm, pro­duk­cje fil­mowe z ostat­niego mie­siąca, zdub­bin­go­wane przez jed­nego faceta, jed­nym gło­sem, w sypialni two­jej kuzynki, pal­mery i ligh­tho­eki z podej­rza­nych fabry­czek, wąt­pliwe dżin i whi­sky pędzone w sta­rych gar­bar­niach (naj­bar­dziej sza­cowna marka, John E. Wal­ker). Odkąd zepsuł się mon­sun, zepsuła się także woda; na butelki, na szkla­neczki, na łyczki, ze zbior­ni­ków, cystern, opa­ko­wa­nych w folię palet, pla­sti­ko­wych bute­lek, ple­ca­ków i wor­ków z koź­lej skóry. Ci Ban­glo­wie i ich góra lodowa; myślisz, że z tego spad­nie nam w Bha­ra­cie choćby jedna kro­pla? Kupuj, pij.

Mija­jąc roz­pło­mie­niony ghat i świą­ty­nię Śiwy, powoli, tek­to­nicz­nie prze­wra­ca­jącą się w vara­na­ski muł, rzeka skręca nieco na wschód. Trzeci zestaw fila­rów mostu tnie wodę na kocie języczki. Falują świa­tła, świa­tła eks­pre­so­wego śatabdi pędzą­cego przez rzekę na dwo­rzec w Kashi. Opły­wowy eks­pres gło­śno postu­kuje na złą­czach, gdy zwłoki kobiety uwal­niają się spod kole­jo­wego mostu na otwartą wodę.

Za Kashi i New Vara­nasi jest jesz­cze trze­cie Vara­nasi. Na pla­nach i w mate­ria­łach pra­so­wych archi­tek­tów i ich firm PR-owskich nazywa się „New Sar­nath”, wyko­rzy­stu­jąc pre­stiż sta­ro­daw­nego bud­dyj­skiego mia­sta. Wszy­scy inni mówią „Rana­pur”; na wpół zbu­do­wana sto­lica świeżo opie­rzo­nego rodu poli­ty­ków. Jak zwał, tak zwał, jest to naj­więk­szy plac budowy w całej Azji. Świa­tła ni­gdy nie gasną, ni­gdy nie ustaje praca. Hałas jest ogłu­sza­jący. Pra­cuje tu sto tysięcy ludzi, od ćow­ki­da­rów po inży­nie­rów budow­la­nych. Prze­piękne i śmiałe wie­żowce wyra­stają z bam­bu­so­wych koko­nów rusz­to­wań, bul­do­żery rzeź­bią sze­ro­kie bul­wary i aleje ocie­niane zmo­dy­fi­ko­wa­nymi gene­tycz­nie drze­wami asioka. Nowe pań­stwa doma­gają się nowych sto­lic, Rana­pur będzie zatem wizy­tówką kul­tury, prze­my­słu i wizjo­ner­stwa Bha­ratu. Cen­trum Kul­tu­ralne Sajidy Rany. Cen­trum kon­fe­ren­cyjne Rajiva Rany. Wieża tele­ko­mu­ni­ka­cyjna Ashoka Rany. Mini­ster­stwa i admi­ni­stra­cja pań­stwowa, amba­sady, kon­su­laty, inne rzą­dowe rekwi­zyty. Rano­wie uczy­nią z Vara­nasi to, co Bry­tyj­czycy z Delhi. Tak mówi się w budynku w sercu tego wszyst­kiego, Bha­rad Sabha, kwie­cie lotosu z bia­łego mar­muru, gdzie mie­ści się Par­la­ment Bha­ratu i urząd Sajidy Rany, pani pre­mier.

Reflek­tory budów odbi­jają się od pły­ną­cego rzeką kształtu. Nowe ghaty mogą sobie być z mar­muru, ale rzeczne dzie­ciaki to stu­pro­cen­towe Vara­nasi. Zadarte głowy. Coś tam jest. Coś jasnego, błysz­czą­cego. Har­to­wane kiepy. Dzie­ciaki rzu­cają się w wodę. Bro­dzą, zanu­rzone po uda po płyt­kiej, cie­płej jak krew wodzie, nawo­łu­jąc się gwiz­dami. Coś jest. Trup. Trup kobiety. Nagi trup kobiety. W Vara­nasi to nic szcze­gól­nego, ani nowego, nie­mniej chłopcy i tak wycią­gają ją na brzeg. Może da się z niej odzy­skać jesz­cze jakąś ostat­nią war­to­ściową rzecz. Biżu­te­rię. Złote zęby. Pro­tezy sta­wów bio­dro­wych. W pro­mie­niach budow­la­nych reflek­to­rów chłopcy wywle­kają zdo­bycz za ramiona na brudny pia­sek. Na szyi bły­ska coś srebr­nego. Chciwe dło­nie łapią łań­cu­szek z tri­śulą, trój­zę­bem wyznaw­ców Pana Śiwy. I nagle dzie­ciaki ucie­kają z cichym krzy­kiem.

Kobieta jest roz­cięta od mostka po łono. W świe­tle z budowy poły­skuje splą­tana masa jelit. Dwa krót­kie cię­cia czy­sto pozba­wiły ją jaj­ni­ków.

Shiv w swoim szyb­kim, nie­miec­kim samo­cho­dzie tuli do sie­bie omszoną kon­den­sa­cją srebrną butlę, pod­czas gdy Yogen­dra prze­ci­ska go przez korek.

Roz­dział 2

Pan Nan­dha

Pan Nan­dha, gli­niarz, Pies Kryszny podró­żuje dziś rano pocią­giem, w wago­nie pierw­szej klasy. Pan Nan­dha jest w wago­nie pierw­szej klasy jedy­nym pasa­że­rem. Pociąg to elek­tryczny eks­pres, śatabdi, firmy Bha­rat Rail: mknie trzy­sta pięć­dzie­siąt na godzinę spe­cjal­nie zbu­do­waną szybką linią, prze­chy­la­jąc się na łagod­nych zakrę­tach. Wio­ski drogi pola mia­steczka świą­ty­nie ucie­kają roz­ma­zane w tył, spo­wite się­ga­jącą tylko do kolan poranną mgiełką. Pan Nan­dha w ogóle ich nie widzi. Za przy­ciem­nio­nym oknem sku­pia się na wir­tu­al­nych stro­ni­cach „Bha­rat Timesa”. Arty­kuły i repor­taże wideo uno­szą się nad sto­łem, gdy jego ligh­thoek pom­puje mu dane bez­po­śred­nio do kory wzro­ko­wej. W ośrod­kach słu­cho­wych: Nie­szpory naj­święt­szej Maryi Panny Mon­te­ver­diego, wyko­ny­wane przez wenecką Came­ratę i Chór św. Marka.

Pan Nan­dha bar­dzo lubi wło­ską muzykę rene­san­sową. Pan Nan­dha jest głę­boko zafa­scy­no­wany muzyką euro­pej­skiej tra­dy­cji huma­ni­stycz­nej. Pan Nan­dha sam uważa się za czło­wieka rene­sansu. Może więc czy­tać sobie infor­ma­cje o wodzie, albo i woj­nie, o demon­stra­cjach pod figurą Hanu­mana, o pro­jek­cie budowy sta­cji metra pod ron­dem Sar­khand, skan­da­lach, plot­kach i spo­rcie, lecz część jego kory wzro­ko­wej, do jakiej ligh­thoek ni­gdy nie dotrze, wyobraża sobie piazze i kam­pa­nile sie­dem­na­sto­wiecz­nej Cre­mony.

Pan Nan­dha ni­gdy tam nie był. Ni­gdy nie zwie­dzał Włoch. Jego wyobra­że­nia to malow­ni­cze obrazy z kanału History Pla­net, skrzy­żo­wane z wła­snymi wspo­mnie­niami z Vara­nasi, mia­sta jego naro­dzin, i Cam­bridge, mia­sta, gdzie na nowo naro­dził się inte­lek­tu­al­nie.

Pociąg mija w pędzie wiej­ską cegiel­nię; dym z pie­ców ściele się nad mgłą. Stosy cegieł przy­po­mi­nają ruiny nie­na­ro­dzo­nej cywi­li­za­cji. Stoją tam dzie­ciaki i gapią się, macha­jąc dłońmi, oszo­ło­mione szyb­ko­ścią. Kiedy pociąg prze­je­dzie, wlezą na tory i zaczną szu­kać wetknię­tych w złą­cza szyn jed­no­pa­iso­wych monet. Eks­pres roz­sma­ro­wuje je cie­niutko po szy­nie. Można coś za nie kupić, ale nic cen­niej­szego niż oglą­da­nie, jak stają się klek­sem na dro­dze śatab­diego.

Wzdłuż wagonu idzie koły­szą­cym się kro­kiem ćaj-wal­lah.

– Sahib?

Pan Nan­dha wrę­cza mu dyn­da­jącą na sznu­reczku torebkę. Her­ba­ciarz kła­nia się, bie­rze ją, udra­po­wuje na pla­sti­ko­wym kubku i nalewa wrzątku z trzy­ma­nego na gło­wie naczy­nia. Pan Nan­dha cierpi na ciężką droż­dżycę. Her­batka jest ajur­we­dyj­ska, przy­go­to­wana na receptę. Pan Nan­dha unika także zbóż, owo­ców, pro­duk­tów sfer­men­to­wa­nych, w tym alko­holu, wielu pro­duk­tów sojo­wych oraz wszyst­kich mlecz­nych.

Tele­fon zadzwo­nił o czwar­tej nad ranem, kiedy pan Nan­dha dopiero co zasnął po przy­jem­nym sek­sie ze swoją piękną żoną. Pró­bo­wał jej nie prze­szka­dzać, ale ona ni­gdy nie może spać, kiedy on się budzi, więc wstała i przy­go­to­wała mu Torbę Dele­ga­cyjną, któ­rej zawar­tość dhobi-wal­lah utrzy­my­wał w porządku – świeżą i poskła­daną. Odpro­wa­dziła go do samo­chodu Mini­ster­stwa. Samo­chód omi­nął plac przed dwor­cem, zatło­czony fat­fa­tami i rik­szami cze­ka­ją­cymi na sypialny z Agry, i pod­wiózł go przez bocz­nice roz­rzą­dowe pro­sto na peron, gdzie cze­kał już długi, opły­wowy, elek­tryczny pociąg. Funk­cjo­na­riusz Bha­rat Rail zapro­wa­dził go do zare­zer­wo­wa­nego miej­sca w zare­zer­wo­wa­nym wago­nie. Trzy­dzie­ści sekund póź­niej pociąg ulot­nił się z dworca Kashi. Całe trzy­sta metrów wago­nów zatrzy­mano dla Psa Kryszny.

Pan Nan­dha wspo­mina seks z żoną i dzwoni do niej z pal­mera. Poja­wia się w jego korze wzro­ko­wej. Nie dziwi się, widząc ją na dachu. Odkąd zaczęły się prace nad ogro­dem, Parvati spę­dza na dachu apar­ta­men­towca coraz wię­cej czasu. Za beto­niarką, ster­tami blocz­ków i wor­kami z kom­po­stem pan Nan­dha widzi poranne świa­tła w oknach czyn­szó­wek, nachy­la­ją­cych się mocno do sie­bie nad wąskimi uli­cami. Zbior­niki z wodą, panele sło­neczne, anteny sate­li­tarne i rzędy doni­czek z gera­nium odci­nają się kon­tu­rem na tle bez­barw­nego, mgli­stego nieba. Parvati odgar­nia za ucho pasemko wło­sów i mruży oczy do bindi kamerki.

– Wszystko w porządku?

– Jak naj­bar­dziej. Za dzie­sięć minut będę na miej­scu. Po pro­stu chcia­łem do cie­bie zadzwo­nić.

Uśmie­cha się. Panu Nan­dzie top­nieje serce.

– Dzię­kuję, miło, że o mnie pomy­śla­łeś. Oba­wiasz się tego zada­nia?

– Nie, to ruty­nowa eks­ko­mu­nika. Chcemy ją dopaść, zanim wybuch­nie panika.

Parvati kiwa głową, wcią­ga­jąc dolną wargę, jak to ma w zwy­czaju, kiedy myśli.

– A ty co będziesz dzi­siaj robić?

– O – mówi, odwra­ca­jąc się ku ogro­dowi. – Przy­szedł mi do głowy taki pomysł. Nie złość się na mnie, pro­szę, ale pomy­śla­łam, że nie potrzeba nam tylu krza­ków. Chcia­ła­bym posa­dzić tro­chę warzyw. Parę rzę­dów faso­lek, tro­chę pomi­dor­ków i papryki – dają świetną osłonę – może nawet tro­chę ket­mii i bakła­ża­nów? I zioła. Bar­dzo chcę hodo­wać zioła, asant, kolen­drę, słodką bazy­lię.

Pan Nan­dha uśmie­cha się w swoim zare­zer­wo­wa­nym fotelu pierw­szej klasy.

– Moja praw­dziwa miej­ska ogrod­niczka.

– Ależ nic, czego mógł­byś się wsty­dzić. Tylko parę grzą­dek, zanim prze­nie­siemy się do Can­ton­mentu, do bun­ga­lowu. Mogła­bym ci hodo­wać warzywa na twoje sałatki. Oszczę­dzi­li­by­śmy tro­chę, przy­wożą je z Europy, z Austra­lii, widzia­łam nalepki. Zga­dzasz się?

– Co tylko zechcesz, kwia­tuszku.

Parvati klasz­cze w dło­nie z rado­ści.

– No to dobrze. Może to tro­chę bez­czelne z mojej strony, ale już umó­wi­łam się z Kri­sha­nem do dostawcy nasion.

Pan Nan­dha czę­sto powąt­piewa, czy dobrze zro­bił, spro­wa­dza­jąc swoją uko­chaną żonę do vara­na­skiego krwio­żer­czego towa­rzy­stwa, wiej­ską dziew­czynę mię­dzy kobry. Socjety z Can­ton­mentu – jego kole­dzy z pracy, osoby równe mu rangą – napawa go obrzy­dze­niem. Szepty, spoj­rze­nia, plotki, zawsze sło­dziut­kie i ugrzecz­nione, ale cią­gle ważą, mie­rzą i oce­niają. Cnota i wystę­pek w naj­de­li­kat­niej­szej z rów­no­wag. Dla face­tów sprawa jest pro­sta. Ożeń się naj­le­piej, jak dasz radę – o ile dasz radę. Pan Nan­dha oże­nił się w ramach swo­jej dźati – bar­dziej niż Arora, jego prze­ło­żony w Mini­ster­stwie, bar­dziej niż więk­szość rówie­śni­ków. Porządne mał­żeń­stwo Kay­astha-Kay­astha, ale tu, w nowym Rana­pu­rze, te rygory wydają się już bez zna­cze­nia. Widzia­łeś tę żonę Nan­dhy? Co za akcent, posłu­chaj. W ogóle nie umie mówić. Ani słowa. Nie ma nic do powie­dze­nia. Otwiera gębę i wyla­tują muchy. Kom­pletna wio­ska. Mówię ci. Dalej włazi nogami na deskę klo­ze­tową i kuca.

Pan Nan­dha stwier­dza, że pię­ści ma zaci­śnięte z wście­kło­ści na samą myśl o wplą­ta­niu Parvati w te okropne gierki: mój mąż to, moje dzieci tamto, mój dom owamto. Ona wcale nie potrze­buje bun­ga­lowu w Can­ton­men­cie, dwóch aut, pię­ciorga słu­żą­cych i dziecka od zna­nego pro­jek­tanta. Spraw­dziła, jak każda nowo­cze­sna żona, jego kwe­stie finan­sowe i bada­nia gene­tyczne, jed­nak ich zwią­zek zawsze opie­rał się na sza­cunku i miło­ści; nie był roz­pacz­li­wym sko­kiem po pierw­szy towar na dar­wi­now­skim rynku matry­mo­nial­nym Vara­nasi. Kie­dyś z kobietą dawali posag. To męż­czy­zna był war­to­ścią, bogac­twem. Na tym wła­śnie polega pro­blem. Teraz, po ćwierć wieku selek­cji zarod­ków, dys­kret­nych pod­miej­skich kli­nik i sta­ro­świec­kich, tra­dy­cyj­nych w Kashi, zabie­gów na scho­dach, w samo­cho­dzie, w powie­trzu, w miej­skiej kla­sie śred­niej Bha­ratu jest czte­ro­krot­nie wię­cej męż­czyzn niż kobiet.

Pan Nan­dha czuje deli­katną zmianę przy­spie­sze­nia. Pociąg zwal­nia.

– Muszę koń­czyć, kocha­nie, dojeż­dżamy do Nawady.

– Ale nic ci nie grozi, skar­bie, prawda? – pyta Parvati. Spo­gląda z obawą w kamerę.

– Nic a nic, skar­bie. Robi­łem to sto razy.

– Kocham cię, mężu.

– Kocham cię, mój skar­bie.

Żona pana Nan­dhy znika mu z głowy. Zro­bię to dla cie­bie, myśli, gdy pociąg dowozi go na miej­sce decy­du­ją­cej roz­grywki. Zabi­ja­jąc to, będę myśleć o tobie.

Przy­stojna kobieta-dźe­ma­dar miej­sco­wej Obrony Cywil­nej wita pana Nan­dhę ele­ganc­kim salu­tem z peronu. Dwu­sze­reg dźa­wa­nów powstrzy­muje swo­imi lathi tłum gapiów. Gdy kon­wój wyjeż­dża na ulicę, eskorta usta­wia się z przodu i z tyłu.

Nawada to mia­sto-uli­cówka, nazwa nale­piona na unię czte­rech gów­nia­nych mia­ste­czek. Potem z nieba spa­dła garść dota­cji na roz­wój, pospiesz­nie zapro­jek­to­wana siatka ulic, eks­pre­sowo zbu­do­wane meta­lowe szopy z fabry­kami i maga­zy­nami, wypchane far­mami danych i call cen­trami. Spi­namy kablami i łączami sate­li­tar­nymi, pod­łą­czamy do prądu i niech nam tłuką krory rupii. To wła­śnie mię­dzy budami maga­zy­nów z fali­stego alu­mi­nium i włókna węglo­wego, nie w nie­bo­tycz­nych wie­żach Rana­puru, wykuwa się przy­szłość Bha­ratu. Pan Nan­dha w ogrom­nym, woj­sko­wym hum­me­rze mija nie­sie­ciowe sklepy i warsz­taty pro­du­ku­jące czę­ści do samo­cho­dów. Czuje się jak wjeż­dża­jący do mia­sta płatny mor­derca. Z drogi zjeż­dżają mu sku­tery wio­zące z tyłu sie­dzące bokiem, po dam­sku, wiej­skie dziew­czyny.

Eskorta skręca w zaułek mię­dzy dwiema szo­pami z pia­no­be­tonu, syre­nami toru­jąc drogę hum­me­rowi. Słup elek­tryczny ugina się pod cię­ża­rem nie­le­gal­nie pod­pię­tych kabli. Pod ogromną, pozba­wioną okien beto­nową kostką sie­dzą w kucki kobiety, dzie­ląc się śnia­da­nio­wym ćajem i plac­kiem roti; męż­czyźni stoją z dala od nich, w naj­dal­szym zakątku placu, i palą. Pan Nan­dha patrzy na wycią­gnięte do bło­go­sła­wień­stwa ręce farmy sło­necz­nej Ray Power. Pozdro­wie­nie oddane słońcu.

– Wyłącz­cie te syreny – poleca przy­stoj­nej dźe­ma­darce, która nazywa się Sen. – To coś ma inte­li­gen­cję przy­naj­mniej na pozio­mie zwie­rzę­cia. Jeśli ktoś je ostrzeże, będzie pró­bo­wało wyko­pio­wać się na zewnątrz.

Sen odkręca szybę i wykrzy­kuje roz­kazy eskor­cie. Syreny milkną.

Hum­mer jest jak sta­lowa cie­plar­nia. Spodnie pana Nan­dhy przy­kle­jają się do winy­lo­wego pokrowca na sie­dze­niu, ale jest zbyt dumny, by się wier­cić. Nasuwa hoeka na ucho, przy­tyka prze­kaź­nik kostny w naj­lep­szym punk­cie czaszki i otwiera skrzy­neczkę z awa­ta­rami.

Ganeśa, Pan Pomyśl­nych Począt­ków i Pogromca Prze­szkód, maje­sta­tycz­nie jadący na szczu­rze, wznosi się nad pła­skimi dachami i lasami anten Nawady, potężny jak burzowa chmura. W rękach ma swe atry­buty: bodziec, pętlę ze sznura, zła­many sło­niowy kieł, ryżowy pie­ro­żek i miskę z wodą. W wydat­nym brzu­chu mie­ści całe cyber­prze­strzenne wszech­światy. On jest por­ta­lem. Pan Nan­dha zna na pamięć gesty przy­wo­łu­jące każdy z awa­ta­rów. Ręką przy­zywa lata­ją­cego hanu­mana z jego maczugą i górą; Śiwę Nata­ra­dźię, Władcę Tańca, o jeden taneczny krok od znisz­cze­nia i odro­dze­nia wszech­świata; Durgę Ciemną, bogi­nię słusz­nego gniewu, z bro­nią w każ­dej z dzie­się­ciu rąk; Pana Krysznę z fle­tem i naszyj­ni­kiem; Kali burzy­cielkę opa­saną w talii odcię­tymi rękami. W oczach umy­słu pana Nan­dhy agenty aeai Mini­ster­stwa nachy­lają się nad maleńką Nawadą. Są gotowe. Chętne. I głodne.

Eskorta skręca w pod­jazd dla cię­ża­ró­wek. Rój poli­cjan­tów pró­buje roz­dzie­lić cisną­cych się ludzi, by prze­pu­ścić hum­mera. Uliczka jest zablo­ko­wana: karetka, radio­wóz poli­cyjny, elek­tryczny dostaw­czy jeep­ney. Pod przed­nim kołem fur­go­netki coś leży.

– Co się tu dzieje? – pyta pan Nan­dha, pod­cho­dząc z wysoko unie­sioną legi­ty­ma­cją Mini­ster­stwa.

– Sir, pra­cow­nik z fabryki spa­ni­ko­wał i wybiegł na ulicę, pro­sto pod koła – odpo­wiada sier­żant poli­cji. – Coś krzy­czał o dżin­nie, że w fabryce jest dżinn i zaraz ich wszyst­kich dopad­nie.

Wy to nazy­wa­cie „dżin­nem”, myśli pan Nan­dha, roz­glą­da­jąc się po oko­licy. Ja zaś „memem”. Nie­ma­te­rial­nym repli­ka­to­rem, jak żarty, plotki, zwy­czaje, wier­szyki dla dzieci. Umy­słowe wirusy. Bogo­wie, demony, dżinny, zabo­bony. To coś w fabryce nie jest żadną nad­na­tu­ralną istotą, nie ma pło­mien­nego ducha, ale z pew­no­ścią jest nie­ma­te­rial­nym repli­ka­to­rem.

– Ilu jest tam w środku?

– Dwa trupy, sir. To była nocna zmiana. Reszta ucie­kła.

– Pro­szę oczy­ścić ten obszar – roz­ka­zuje pana Nan­dha.

Dźe­ma­darka Sen prze­ka­zuje roz­kaz swoim dźa­wa­nom. Pan Nan­dha mija zwłoki z narzu­coną na twarz skó­rzaną kurtką oraz dygo­cą­cego kie­rowcę fur­go­netki na tyl­nym sie­dze­niu poli­cyj­nego maruti. Lustruje miej­sce. W tej pogię­tej, meta­lo­wej szo­pie pro­du­kuje się pastę-tikkę. Rodzina emi­gran­tów zarzą­dza nią z Brad­ford. Nowe miej­sca pracy w two­jej ojczyź­nie. Na tym wła­śnie stoją mie­ściny w rodzaju Nawady. Dla pana Nan­dhy sama idea pasty-tikki to obrzy­dli­stwo, ale w tym roku kuch­nia bry­tyj­skiej azja­tyc­kiej dia­spory to sam szczyt mody. Mruży oczy, zer­ka­jąc na szafkę tele­fo­niczną.

– Niech ktoś prze­tnie ten kabel.

Gdy wiej­ska poli­cja uga­nia się za dra­biną, pan Nan­dha odszu­kuje bry­ga­dzi­stę noc­nej zmiany, gru­bego Ben­gal­czyka sku­bią­cego ner­wowo skórki wokół paznokci. Śmier­dzi czymś, pan Nan­dha przy­pusz­cza, że pastą-tikką.

– Macie tu komór­kową sta­cję bazową albo łącze sate­li­tarne? – pyta.

– Tak tak, wewnętrzną sieć komór­kową. Dla robo­tów. I takie cóś, co odbija sygnały od śla­dów mete­orów, żeby roz­ma­wiać z Brad­ford.

– Pani Sen, niech ktoś z pani ludzi zaj­mie się anteną sate­li­tarną. Może jesz­cze zdą­żymy zatrzy­mać wyko­pio­wy­wa­nie.

Poli­cji wresz­cie udaje się wypchnąć miesz­kań­ców pobli­skiego slumsu na koniec uliczki. Dźa­wan macha z dachu, dając znać, że gotowe.

– Pro­szę wyłą­czyć wszyst­kie urzą­dze­nia tele­ko­mu­ni­ka­cyjne – poleca pan Nan­dha. Dźe­ma­dar Sen i sier­żant Sun­der wcho­dzą wraz z nim do nawie­dzo­nej fabryki. Popra­wia swój gar­ni­tur w stylu Nehru, wyciąga man­kiety koszuli i w przy­sia­dzie prze­myka pod meta­lową roletą na pole bitwy. – Trzy­maj­cie się bli­sko i rób­cie dokład­nie to, co mówię. – Oddy­cha­jąc powolną tech­niką pra­na­jama, w któ­rej Mini­ster­stwo ćwi­czy swo­ich funk­cjo­na­riu­szy, pan Nan­dha doko­nuje wstęp­nej oceny wzro­ko­wej.

Typowy pro­dukt dota­cji na wspar­cie roz­woju. Pla­sti­kowe beczki z surow­cami spo­żyw­czymi po jed­nej stro­nie, główna linia pro­duk­cyjna pośrodku, pako­wa­nie i wysyłka po dru­giej. Żad­nych zabez­pie­czeń, ubrań ochron­nych, sprzętu do ochrony przed hała­sem, kli­ma­ty­za­cji; jedna łazienka dla męż­czyzn, jedna dla kobiet.

Wszystko ogra­ni­czone przez księ­go­wych do nie­zbęd­nego mini­mum. Mini­malna robo­ty­za­cja; w tych mia­stach zawsze tań­sze są ludz­kie ręce. Po pra­wej sze­reg kostek z gla­stiku zawie­ra­ją­cych biura i sprzęt aeai. Dozow­niki z wodą i wen­ty­la­tory, wszyst­kie nie­ru­chome. Słońce jest już wysoko. Hala przy­po­mina sta­lowy piec.

Po lewej stro­nie stoi wbity w ścianę wózek widłowy. Zwłoki, na wpół wypro­sto­wane, są ledwo widoczne mię­dzy nim a ścianą z fali­stej bla­chy. Krew, lśniąca i z roją­cymi się muchami, skrze­pła pomię­dzy kołami. Czło­wiek został nadziany na widły pod­no­śnika, jak na bagnet. Pan Nan­dha sznu­ruje z nie­sma­kiem usta.

Wszę­dzie oczy kamer. Nic się już z tym nie da zro­bić. Widzi ich.

Pod­czas swo­jej trzy­let­niej kariery łowcy zbie­głych aeai pan Nan­dha zoba­czył sporo zwłok, które powstają, kiedy ludzie i sztuczne inte­li­gen­cje wejdą sobie w drogę. Wyciąga broń. Oczy pani dźe­ma­dar się roz­sze­rzają. Pisto­let pana Nan­dhy jest wielki, czarny i wygląda jak odlany w pie­kle. Ma wszyst­kie gałki, wihaj­stry i bajery, jakich potrze­buje na swo­jej broni Pies Kryszny, ma auto­ma­tyczne celo­wa­nie i dwa rodzaje ognia. Dolna lufa zabija mięso; roz­pry­skowe poci­ski o niskiej pręd­ko­ści. Jedno tra­fie­nie w dowolną część ciała to pewna śmierć od urazu ude­rze­nio­wego. W końcu Dum-Dum to nazwa dziel­nicy Kol­katy. Górna lufa jest na duchy. Emi­tuje impulsy elek­tro­ma­gne­tyczne; zyga­wat mocy zogni­sko­wany w trzy­mi­li­se­kun­dowy kie­run­kowy pro­mień. Biał­kowe układy faj­czą się. Kwan­towe pro­ce­sory lecą w Heisen­berga. Nano­rurki węglowe odpa­ro­wują. To broń do ani­hi­lo­wa­nia zbun­to­wa­nych aeai. Ste­ro­wana żyro­sko­pami orien­tu­ją­cymi się po GPS-ie i kon­tro­lo­wana przez awa­tar Indry, Pana Pio­ru­nów, broń pana Nan­dhy zawsze zabija i ni­gdy nie pudłuje.

Smród pasty-tikki dotkli­wie szar­pie pana Nan­dhę na dnie. Jak to moż­liwe, że ten muł, ten syf, to sam szczyt mody? Jeden z wiel­kich, sta­lo­wych prze­my­sło­wych garów jest prze­wró­cony, zawar­tość wylana na pod­łogę. Tu leżą dru­gie zwłoki. Górna połowa ciała tonie w paście-tikce. Pan Nan­dha czuje zapach goto­wa­nego mięsa, zakrywa usta chu­s­teczką. Zauważa spodnie na kant, ele­ganc­kie buty, wypra­so­waną koszulę. Czyli to będzie infor­ma­tyk. Doświad­cze­nie pana Nan­dhy mówi, że aeai, jak psy, naj­pierw ata­kują swo­ich panów.

Przy­wo­łuje Sen i Sun­dera. Wiej­ski poli­cjant zacho­wuje się ner­wowo, nato­miast pani dźe­ma­dar unosi kara­bin.

– To nas sły­szy? – pyta, obra­ca­jąc się.

– Wąt­pię. Aeai pierw­szego poziomu rzadko mają umie­jęt­no­ści języ­kowe. Mamy do czy­nie­nia z czymś o inte­li­gen­cji małpy.

– I cha­rak­te­rem tygrysa – rzuca sier­żant Sun­der.

Pan Nan­dha wywo­łuje Śiwę z prze­strzeni fabryki, układa dło­nie w mudrę i hala ożywa, roz­świe­tla­jąc się sys­te­mem ner­wo­wym łącz infor­ma­cyj­nych. Dla Śiwy to moment: wejść do fabrycz­nego intra­netu, wyśle­dzić ser­wer, mały, nijaki sze­ścia­nik na rogu biurka i prze­ci­snąć się przez fire­wall do sys­temu fabryki. Kata­logi i pliki roz­my­wają się w tyło­mó­zgo­wiu pana Nan­dhy. Jest. Zabez­pie­czone hasłem. Przy­wo­łuje Gane­śię. Pogromca Prze­szkód natych­miast znaj­duje kwan­towy klucz. Pan Nan­dha się nie­po­koi. Odpra­wia Gane­śię i posyła Krysznę. Za tą kwan­tową ścianą może się kryć jakiś dżinn. Albo rów­nie dobrze trzy tysiące zdjęć chiń­skich dziew­czyn kopu­lu­ją­cych z wie­przami. Pan Nan­dha oba­wia się, że zbun­to­wana aeai zdą­żyła się powie­lić. Jedna wysłana wia­do­mość, a wytro­pie­nie tego spod ziemi zaj­mie całe tygo­dnie. Kryszna mel­duje, że log ruchu wycho­dzą­cego jest czy­sty. Czyli to jest cią­gle gdzieś w budynku. Pan Nan­dha wyłą­cza bez­prze­wo­dową sieć, odłą­cza ser­wer i bie­rze go pod pachę. Jego ludzie w Mini­ster­stwie dobiorą mu się do tajem­nic.

Przy­staje, węszy. Czyżby odór pasty-tikki stał się sil­niej­szy i bar­dziej gry­zący? Pan Nan­dha poka­słuje, coś dra­pie go w gar­dle – palone chili. Widzi, że Sen też węszy i marsz­czy czoło. Sły­szy szum wiel­kiego elek­trycz­nego wyciągu.

– Ucie­kamy! – krzy­czy i dokład­nie w tym momen­cie łań­cu­chowy napęd rolety rusza z szarp­nię­ciem, a kadź do goto­wa­nia numer dwa eks­plo­duje dła­wią­cym dymem z chili. – Szybko, szybko! – roz­ka­zuje, wymru­gu­jąc draż­niące łzy, z chu­s­teczką przy­ci­śniętą do ust. Razem z pozo­sta­łymi ucieka pod opa­da­jącą roletą. Bra­ko­wało paru mili­me­trów. W uliczce z iry­ta­cją otrze­puje brud z gar­ni­turu.

– Bar­dzo dener­wu­jące – mówi pan Nan­dha. Woła do robot­ni­ków od pasty-tikki: – Ej, wy! Jest jakieś inne wej­ście?!

– Z boku, sahib – odpo­wiada nasto­la­tek z cho­robą skóry, jakiej pan Nan­dha wolałby nie oglą­dać w pobliżu cze­go­kol­wiek spo­ży­wa­nego przez ludzi.

– Nie ma czasu do stra­ce­nia! – woła, uno­sząc broń. – Mogło już wyko­rzy­stać zamie­sza­nie i uciec. Za mną.

– Ja tam nie idę – pro­te­stuje Sun­der, z dłońmi na udach. Męż­czy­zna w śred­nim wieku, nabie­ra­jący tłusz­czu na brzu­chu i bio­drach, a w pod­ręcz­niku pro­ce­dur poste­run­ko­wego z Nawady nie ma nic na taką oka­zję. – Nie jestem zabo­bonny, ale jeśli to nie dżinn, to ja nie wiem co.

– Dżin­nów nie ma – mówi pan Nan­dha.

Sen idzie tuż za nim. Jej masku­jący ubiór jest dokład­nie koloru pasty-tikki. Zakry­wają twa­rze, wci­skają się w duszne boczne przej­ście wyście­łane nie­do­pał­kami i wcho­dzą wyj­ściem prze­ciw­po­ża­ro­wym. Powie­trze dusi od dymu z chili. Pan Nan­dha czuje, jak wpija mu się pazu­rami w głąb gar­dła, kiedy grze­bie w awa­ta­rach, szu­ka­jąc naj­po­tęż­niej­szego z pro­gra­mów, Kali Burzy­cielki. Wpina się do fabrycz­nej sieci i wpusz­cza ją do sys­temu. Przej­dzie przez strony www, sieci prze­wo­dowe i bezprze­wo­dowe, wko­piuje się do każ­dej sta­cjo­nar­nej i prze­no­śnej jed­nostki kom­pu­te­ro­wej. Ozna­czy, wyśle­dzi i wyka­suje wszystko, co jest pozba­wione licen­cji. Kiedy Kali skoń­czy, z Pasta-Tikka, Inc. zostaną tylko strzępy. Wła­śnie dla­tego pan Nan­dha odizo­lo­wał fabrykę. Wpusz­czona do glo­bal­nej sieci Kali w sekundę naro­bi­łaby na całym kon­ty­nen­cie szkód na krory rupii. Nie ma lep­szego psa na aeai niż inna aeai. Zda­rzało się, że sam zapach Kali, man­gu­sty w pogoni za wężem, wystar­czał, by wypło­szyć aeai z kry­jówki.

W peł­nej roz­dziel­czo­ści ligh­tho­eka Kali wygląda nie­sa­mo­wi­cie – opa­sana odcię­tymi rękami, krzywe sza­ble unie­sione, wysu­nięty język i wyba­łu­szone oczy. Wznosi się nad powoli osia­da­jącą chmurą dymu z chili, a wokół niej jedna po dru­giej gasną kon­ste­la­cje danych. Tak pew­nie wygląda śmierć, myśli pan Nan­dha. Deli­katna nie­bie­ska poświata prze­pływu infor­ma­cji migoce i gaśnie punkt za punk­tem. Impulsy ner­wowe zawo­dzą jedne po dru­gich, bodźce zmy­słowe słabną, świa­do­mość się roz­pada.

Spło­szona milk­ną­cymi wokół maszy­nami Sen przy­bliża się do pana Nan­dhy. Dzia­łają tu siły i istoty, któ­rych nie rozu­mie. Kiedy przez pełną minutę już nic się nie rusza ani nie gaśnie, Sen pyta:

– Myślisz, że wszyst­kie zde­chły?

Pan Nan­dha spraw­dza raport od Kali.

– Usu­ną­łem dwie­ście podej­rza­nych pli­ków i pro­gra­mów. Jeśli choć jeden pro­cent z tego to kopie aeai… – Ale jego zmy­sły drażni coś wię­cej niż tylko chili w gar­dle.

– Czemu one to robią? Czemu znie­nacka dostają wście­kli­zny? – pyta Sen.

– Zawsze odkry­wa­łem, że u źró­deł pro­blemu z kom­pu­te­rem leży ludzka ułom­ność – mówi pan Nan­dha, obra­ca­jąc się powoli, pró­bu­jąc usta­lić, co wzbu­dziło jego podej­rze­nie. – Podej­rze­wam, że nasz przy­ja­ciel kupo­wał od sun­dar­ba­nów nie­le­galne, hybry­dowe aeai. Z mojego doświad­cze­nia wynika, że z prze­cho­walni danych ni­gdy nie wyszło nic dobrego.

Sen ma kolejne pyta­nie, ale pan Nan­dha uci­sza ją gestem. Sły­szy ruch, bar­dzo daleki, bar­dzo sła­biutki. Kali pozo­sta­wiła z fabrycz­nego softu aku­rat tyle, żeby Śiwa mógł się pod­łą­czyć do sys­te­mów moni­to­ringu. W kame­rach nie ma nic, tak jak się spo­dzie­wał, ale w roz­my­tym świe­cie pod­czer­wieni coś się poru­sza. Zadziera głowę, spo­glą­da­jąc na gale­ryjkę suw­nicy na końcu hali.

– Widzę cię – mówi, kiwa­jąc na Sen. Ta wcho­dzi na gale­rię z jed­nego końca. Pan Nan­dha wybiera drugi. To coś jest gdzieś u góry, na sufi­cie. Idą ku sobie.

– W któ­rymś momen­cie się rzuci – ostrzega Nan­dha.

– Co się rzuci? – szep­cze Sen, ści­ska­jąc swoją potężną broń.

– Podej­rze­wam, że sko­pio­wała się do robota i pró­buje tym spo­so­bem uciec. Spo­dzie­waj się cze­goś małego i szyb­kiego.

Pan Nan­dha sły­szy to teraz mię­dzy meta­licz­nymi odgło­sami ludz­kich kro­ków, coś dra­pią­cego o dach, pró­bu­ją­cego wybić sobie dziurę i uciec. Pan Nan­dha unosi rękę, poka­zu­jąc dźe­ma­dar Sen, by szła ostroż­nie. Ma prze­czu­cie, że jest dokład­nie pod tym czymś. Wpa­truje się we wro­nie gniazdo kabli i rurek. Nagle dźga go kamera-oko na słupku. Pan Nan­dha odska­kuje. Sen unosi broń; zanim zdąży pomy­śleć, wypusz­cza serię w sufit. Coś spada tak bli­sko pana Nan­dhy, że pra­wie go ude­rza, coś skła­da­ją­cego się z samych nóg, roze­dr­ga­nych, roz­bie­ga­nych. To robot inspek­cyjny, mała, wspi­na­jąca się maszynka podobna do cze­piaka. Poje­dyn­czych firm z reguły na nie nie stać, ale firmy deve­lo­per­skie kupują po jed­nym i obsłu­gują nim cały kwar­tał hal. To coś będzie miało dostęp do wszyst­kich budyn­ków w tej stre­fie prze­my­sło­wej. Maszyna staje dęba, pędzi ku niemu, potem zawraca i leci bez­ład­nym zyg­za­kiem ku Sen. Wie tylko, że chce ist­nieć, a te stwo­rze­nia chcą ją zabić. Spa­ni­ko­wana nagłą serią, Sen zapo­mina wszel­kie woj­skowe instynkty, gdy to coś pędzi ku niej w pod­sko­kach. Gmera przy swoim kara­binku sztur­mo­wym. Pan Nan­dha ze spo­ko­jem, kla­row­nie uświa­da­mia sobie, że jej panika go zabije.

– Nie! – krzy­czy i wyciąga pisto­let.

Indra namie­rza cel, celuje, strzela. Impuls na chwilę prze­ciąża nawet jego hoeka. Świat znika ośle­piony wybu­chem. Robot zamiera, dostaje kon­wul­sji, spada w sno­pie żół­tych iskier. Nogi mu drgają, wysu­wają się słupki z oczami. Z otwo­rów wen­ty­la­cyj­nych uno­szą się strużki dymu. Pana Nan­dhy to nie zado­wala. Stoi nad mar­twą aeai, potem klęka i pod­pina skrzynkę z awa­ta­rami do złą­cza ser­wi­so­wego. Ganeśa pod­łą­cza się do sys­temu ope­ra­cyj­nego. Kali stoi w pogo­to­wiu z sza­blami w górze.

Nie żyje. Została eks­ko­mu­ni­ko­wana. Pan Nan­dha wstaje i otrze­puje się. Chowa broń. Nie­chluj­nie to wyszło. Nie­za­do­wa­la­jąco. Pozo­stały pyta­nia. Wiele znaj­dzie odpo­wiedź, kiedy Banda z Pięt­na­stego roz­pruje ser­wer, ale Gliną Kryszny nie zostaje się bez intu­icji, a ta pod­po­wiada panu Nan­dzie, że owa plą­ta­nina metalu i pla­stiku jest wstę­pem do nowej i dłu­giej histo­rii. Opo­wie tę histo­rię, roz­wi­kła jej zawi­ło­ści, roz­szy­fruje posta­cie i zda­rze­nia, zamy­ka­jąc całość wła­ści­wym zakoń­cze­niem, ale w tej chwili jego naj­bar­dziej palą­cym pro­ble­mem jest pozby­cie się z gar­ni­turu smrodu spa­lo­nej pasty-tikki.

Roz­dział 3

Sha­heen Badoor Khan

Sha­heen Badoor Khan patrzy z góry na antark­tyczny lód. Z dwóch tysięcy metrów to bar­dziej obiekt geo­gra­ficzny niż lód, biała wyspa, jak zbie­gła Sri Lanka. Oce­aniczne holow­niki wypo­ży­czone z Zatoki są naj­więk­sze, naj­moc­niej­sze i naj­now­sze, przy­po­mi­nają jed­nak pająki mocu­jące się z wiel­kim cyr­ko­wym namio­tem, szar­piące za jedwabne nitki odcią­gów. Teraz już tylko pil­nują: górę trzyma Połu­dniowo-wschodni Prąd Mon­su­nowy i całe zamie­sza­nie pły­nie sobie na pół­nocno-pół­nocny-wschód z pręd­ko­ścią pię­ciu mil mor­skich na dzień. Tu, w głębi oce­anu, pięć­set kilo­me­trów na połu­dnie od delty, gdzie punk­tami odnie­sie­nia mogą być tylko lód, niebo i ciem­no­błę­kitna, głę­boka woda, nic nie zdra­dza tego ruchu. Ile czasu i jak mocno będą musiały potem cią­gnąć, żeby ją zatrzy­mać? – zasta­na­wia się Sha­heen Badoor Khan. Wyobraża sobie górę wbitą głę­boko w wyspę Gan­ga­sa­gar u ujścia świę­tej rzeki, potężne lodowe klify wysta­jące spo­mię­dzy namo­rzy­nów.

Tilt-jet pań­stwa Ben­gal, wio­zący ładu­nek ben­gal­skich poli­ty­ków i ich dyplo­ma­tycz­nych gości od sąsiada i odwiecz­nego rywala, pań­stwa Bha­rat, chy­bo­cze się w chłod­nym mikro­kli­ma­cie, odwi­ja­ją­cym się spi­ralą z ogrom­nej kry. Sha­heen Badoor Khan zauważa, że jej powierzch­nia jest pobruż­dżona jarami i roz­pa­dli­nami. Poły­skuje bystro spły­wa­jąca woda; top­nie­jący lód wyżło­bił w ścia­nach głę­bo­kie kaniony, z lodo­wych kli­fów wytry­skują łukami malow­ni­cze wodo­spady.

– Nie­ustan­nie się prze­suwa – mówi ener­giczny kli­ma­to­log-Ben­gal­czyk sie­dzący po dru­giej stro­nie przej­ścia. – Traci masę i zmie­nia się śro­dek cięż­ko­ści. Musimy utrzy­my­wać ją w rów­no­wa­dze, nagły prze­chył bli­sko lądu mógłby skoń­czyć się kata­strofą.

– Nie potrze­bu­je­cie w del­cie kolej­nego przy­pływu – pota­kuje Sha­heen Badoor Khan.

– O ile w ogóle ona tam dopły­nie – mówi Mini­ster ds. Wody i Ener­gii Bha­ratu, wska­zu­jąc brodą górę. – Przy takiej szyb­ko­ści top­nie­nia…

– Panie mini­strze… – mówi szybko Sha­heen Badoor Khan, ale nadworny kli­ma­to­log nie prze­pusz­cza oka­zji do zabły­śnię­cia.

– Wszystko jest obli­czone co do grama. Spo­koj­nie mie­ścimy się w para­me­trach zmiany mikro­kli­matu.

Bły­ska przy tym kosz­tow­nie wypie­lę­gno­wa­nymi zębami, poka­zu­jąc dokład­ność zbli­że­niem kciuka i palca wska­zu­ją­cego. Bez­błęd­nie. Sha­heen Badoor Khan wsty­dzi się nie­zmier­nie, gdy któ­ryś z jego mini­strów otwiera usta i publicz­nie demon­struje swą igno­ran­cję, zwłasz­cza wobec ugła­dzo­nych Ben­gal­czy­ków. Dawno pojął, że do poli­tyki nie potrzeba szcze­gól­nego talentu, zdol­no­ści ani inte­li­gen­cji. Po to ma się dorad­ców. Umie­jęt­ność poli­tyka polega na wysłu­cha­niu ich rad i przed­sta­wie­niu ich tak, by wyglą­dało na to, że wymy­ślił to wszystko sam. Sha­heen Badoor Khan dener­wuje się, że ktoś mógłby pomy­śleć, że nie­wła­ści­wie pouczył swoją grupkę.

– Poleć z nimi, Shah – popro­siła pre­mier Sajida Rana. – Nie pozwól Sri­na­va­sowi wyjść na idiotę.

Ben­gal­ski mini­ster ds. góry lodo­wej gra­moli się przej­ściem z sze­ro­kim niedź­wie­dzim uśmie­chem. Sha­heen Badoor Khan wie ze swo­ich źró­deł o woj­nach pomię­dzy wydzia­łami ben­gal­skiej admi­ni­stra­cji, na czyim podwórku mają wylą­do­wać dzie­się­cio­ki­lo­me­trowe kawałki Lodowca Szel­fo­wego Amery’ego. Napię­cie mię­dzy dwiema sto­li­cami zawsze miło roze­grać na korzyść Bha­ratu. Ochrona Śro­do­wi­ska prze­grała na koniec z Nauką i Tech­niką, z drobną pomocą Prze­my­słu i Roz­woju, który odpo­wia­dał za pod­pi­sa­nie kon­trak­tów, i dla­tego odpo­wiedni mini­ster stoi teraz w przej­ściu, trzy­ma­jąc się oparć. Sha­heen Badoor Khan czuje jego oddech.

– No i jak? Wszystko nasze wła­sne, my nie pole­cie­li­śmy do Ame­ry­ka­nów, żeby pomo­gli nam z zaopa­trze­niem w wodę, jak ci z Awa­dhu i ich tama. Ale pan to świet­nie wie.

– Kie­dyś rzeka jed­no­czyła nas wszyst­kich – zauważa Sha­heen Badoor Khan. – Teraz kłó­cimy się jak dzieci Matki Gangi: Awadh, Bha­rat, Ben­gal. Głowa, ręce i nogi.

– Ile pta­ków – mówi Sri­na­vas, wyglą­da­jąc przez okno.

Za górą cią­gnie się blada smuga, jak dym z okrę­to­wego komina: stada mor­skich pta­ków, całe tysiące, rzu­cają się w wodę, polu­jąc na srebrne sar­dynki.

– To tylko dowo­dzi, że zimny prąd działa – oznaj­mia kli­ma­to­log, pró­bu­jąc wychy­lić się zza swo­jego mini­stra. – Ścią­gamy nie tyle górę lodową, ile kom­pletny eko­sys­tem. Nie­które lecą za nami aż od samej Wyspy Księ­cia Edwarda.

– Pan mini­ster chciałby wie­dzieć, kiedy się spo­dzie­wa­cie pierw­szych korzy­ści – inda­guje Sha­heen Badoor Khan.

Naipaul zaczyna już trą­bić o śmia­ło­ści i roz­ma­chu ben­gal­skiej inży­nie­rii kli­ma­tycz­nej, ale prze­rywa mu jego wła­sny magik od pogody. Sha­heen Badoor Khan aż mruga na to nie­wy­ba­czalne zacho­wa­nie. Ci Ben­gal­czycy nie mają żad­nej ety­kiety, czy co?

– Kli­mat to nie stara krowa, którą można sobie pędzić, gdzie się zechce – mówi kli­ma­to­log, nazwi­skiem Vinay­achan­dran. – To sub­telna nauka mówiąca o drob­nych zmia­nach i prze­su­nię­ciach, które przez lata kumu­lują się w ogromne, potężne skutki. Wyobraź­cie sobie, pano­wie, sta­cza­jącą się z góry kulę śnie­gową. Tu spa­dek tem­pe­ra­tury o pół stop­nia, tam prze­su­nię­cie ter­mo­kliny w oce­anie o parę­dzie­siąt metrów, gdzie indziej zmiana ciśnie­nia o poje­dyn­cze mili­bary…

– Bez wąt­pie­nia, pan mini­ster zasta­na­wia się jed­nak, kiedy nastą­pią pierw­sze drobne zmiany wywo­łane tą… kulą śnie­gową… – powta­rza Sha­heen Badoor Khan.

– Nasze symu­la­cje prze­wi­dują powrót kli­matu do normy w ciągu sze­ściu mie­sięcy – odpo­wiada Vinay­achan­dran.

Sha­heen Badoor Khan kiwa głową. Pod­su­nął już swo­jemu mini­strowi wszyst­kie suge­stie. Teraz może wycią­gnąć wła­sne wnio­ski.

– Czyli to wszystko… – mini­ster ds. Wody i Ener­gii Bha­ratu macha ręką ku obcemu przy­by­szowi w Zatoce Ben­gal­skiej – to wszystko jest za późno. Kolejny nie­udany mon­sun. Może gdy­by­ście ją sto­pili i posłali nam ruro­cią­giem, na coś by się zdała. Może­cie zawró­cić Gan­ges? To może by nam pomo­gło.

– Ta góra usta­bi­li­zuje mon­sun na naj­bliż­sze pięć lat, w całych Indiach – upiera się mini­ster Naipaul.

– Panie mini­strze, nie wiem jak pań­ski, ale mój kraj jest spra­gniony teraz – mówi V.R. Sri­na­vas pro­sto w oko kamery wia­do­mo­ści, wychy­la­jąc się zza opar­cia fotela przed sobą.

Sha­heen Badoor Khan zaciera ręce, zado­wo­lony, że ten tekst pojawi się w nagłów­kach wszyst­kich gazet od Kerali po Kasz­mir. Sri­na­vas to pra­wie taki sam bła­zen jak Naipaul, ale w potrze­bie zawsze można liczyć na jego ciętą ripo­stę.

Nowy, piękny, naj­no­wo­cze­śniej­szy na rynku tilt-jet ponow­nie się prze­chyla, usta­wia sil­niki do pozio­mego lotu i kie­ruje się na Ben­gal.

***

Rów­nie nowe, piękne i naj­no­wo­cze­śniej­sze na rynku jest świeżo zbu­do­wane lot­ni­sko w Dhace, podob­nie jak jego nowiu­teńki sys­tem kon­troli lotów. Dla­tego wła­śnie lot dyplo­ma­tyczny o naj­wyż­szym prio­ry­te­cie tkwi w kolejce przez pół godziny, a potem siada na skrawku lądo­wi­ska naprze­ciwko air­busa Bha­rat Air. Pro­blem z inter­fej­sem; kon­tro­le­rami lotów są aeai pierw­szego poziomu, o umy­śle, instynk­cie auto­no­mii i morale prze­cięt­nego kró­lika; jak to sko­men­to­wał felie­to­ni­sta „Bha­rat Times”: to i tak lepiej niż prze­ciętny ludzki kon­tro­ler lotów z Dhaki. Sha­heen Badoor Khan maskuje uśmiech, ale nikt nie zaprze­czy, że Zjed­no­czony Ben­gal Wschodni i Zachodni to pań­stwo zna­jące się na tech­no­lo­gii, odważne, myślące per­spek­ty­wicz­nie, wyra­fi­no­wane i repre­zen­tu­jące świa­towy poziom – wszystko to, do czego aspi­rują aleje i atria bha­rac­kiego Rana­puru, a czemu prze­czą brud, ruina i żebrac­two Kashi.

Wresz­cie docie­rają samo­chody. Sha­heen Badoor Khan scho­dzi za poli­ty­kami na płytę. Beton odbija cie­pło. Wil­goć wysysa wszel­kie wspo­mnie­nia o lodzie, oce­anie i chło­dzie. Powo­dze­nia z tą lodową wyspą, myśli, wyobra­ża­jąc sobie gor­li­wych ben­gal­skich inży­nie­rów wspi­na­ją­cych się na odła­mek Amery’ego, w cie­płych par­kach z obszy­tymi futrem kap­tu­rami.

Na przed­nim sie­dze­niu samo­chodu mini­stra Sri­na­vasa Sha­heen Badoor Khan zakłada hoeka za ucho. Pasy do koło­wa­nia, samo­loty, trapy, wózki z baga­żami zle­wają się z inter­fej­sem biu­ro­wego sys­temu. Aeai prze­sie­wała mu mejle, ale i tak uwagi oso­bi­stego par­la­men­tar­nego sekre­ta­rza Sajidy Rany wymaga ponad pięć­dzie­siąt wia­do­mo­ści. Kiw­nię­cie palca mówi „tak” rapor­towi o pro­ble­mie goto­wo­ści bojo­wej Bha­ratu, „nie” – infor­ma­cji dla prasy doty­czą­cej kolej­nych ogra­ni­czeń w zuży­ciu wody, „póź­niej” – proś­bie o wide­okon­fe­ren­cję od N.K. Jivan­je­ego. Kre­śli dłońmi mudry jak zwinna tan­cerka kathak. Zgię­ciem palca przy­wo­łuje z powie­trza notat­nik. „Pro­szę mnie infor­mo­wać o roz­woju sytu­acji na ron­dzie Sar­khand”, pisze na bur­cie air­busa Air Ben­gal wir­tu­al­nym hindi. „Mam co do tego pewne prze­czu­cia”.

Sha­heen Badoor Khan uro­dził się, mieszka i zakłada, że umrze, w Kashi, ale wciąż nie rozu­mie pasji i gniewu, jakich doma­gają się ci nie­chlujni hin­du­istyczni bogo­wie. Podzi­wia ich dys­cy­plinę i asce­tyzm, tylko że w zamian za to ofe­rują bar­dzo marne zabez­pie­cze­nie. Każ­dego dnia po dro­dze do Bha­rat Sabha mija małą pla­sti­kową budkę na skrzy­żo­wa­niu Lady Castle­re­agh Road, gdzie sadhu przez pięt­na­ście lat trzy­mał w górze lewą rękę. Sha­heen Badoor Khan tak­suje wzro­kiem czło­wieka, który teraz nie mógłby opu­ścić tej uschłej gałązki z kości, ścię­gien i obumar­łych mię­śni, nawet gdyby zaży­czył sobie tego jego bóg. Sha­heen Badoor Khan nie jest otwar­cie reli­gijny, jed­nak te krzy­kliwe, dyna­miczne posągi, kipiące od ramion, sym­boli, wehi­ku­łów, atry­bu­tów i towa­rzy­szy, jakby rzeź­biarz miał w obo­wiązku wci­snąć na nie każdy teo­lo­giczny szcze­gół, obra­żają jego este­tykę. Jego islam­ska szkoła jest wyra­fi­no­wana, mocno cywi­li­zo­wana, eks­ta­tyczna i mistyczna. Nie maluje się na neo­nowy róż. Nie wyma­chuje publicz­nie peni­sem. A jed­nak pod bal­ko­nami jego haveli co rano tysiące ludzi scho­dzą po gha­tach, żeby obmyć grze­chy w wyschnię­tym stru­mie­niu Gangi. Wdowy wydają ostat­nie rupie, żeby mężo­wie mogli spło­nąć nad świętą wodą i wejść do Raju. Co roku mło­dzi męż­czyźni rzu­cają się pod koła rydwanu Dźa­gan­na­tha w Puri i giną zmiaż­dżeni – choć moloch godziny szczytu w Puri i tak pochła­nia wię­cej ofiar. Armie mło­dych męż­czyzn napa­dają na meczety i zrów­nują je gołymi rękami z zie­mią, bo uchy­biają czci pana Ramy, a ten czło­wiek dalej sie­dzi na kra­węż­niku, z ręką unie­sioną jak laska. A na ron­dzie w nowym Sar­nath stoi brudna, beto­nowa figura Hanu­mana, nie ma nawet dzie­się­ciu lat, ale kiedy się mówi, że trzeba ją prze­su­nąć, żeby zro­bić miej­sce na budo­waną sta­cję metra, bandy chło­pa­ków w bia­łych koszu­lach i dhoti już wyma­chują pię­ściami, walą w bębny i gongi. Będą z tego ofiary, myśli Sha­heen Badoor Khan. Śnieżna kula drob­nych zmian. N.K. Jivan­jee i jego fun­da­men­ta­li­styczna par­tia Shi­vaji zajeż­dżą tego molo­cha na śmierć.

Przy recep­cji dla VIP-ów wybu­cha kolejne zamie­sza­nie. Wygląda na to, że klasa busi­ness lotu BH137 jest zare­zer­wo­wana dla dwóch VIP-ów naraz. W pierw­szej chwili Sha­heen Badoor Khan dostrzega tylko tłu­mek repor­te­rów z mikro­fo­nami, na wysię­gni­kach i swo­bod­nie lata­ją­cymi, przed salo­ni­kiem dla VIP-ów. Mini­ster Sri­na­vas już się miz­drzy, obiek­tywy patrzą jed­nak gdzie indziej. Sha­heen Badoor Khan prze­ci­ska się grzecz­nie przez tłum do dys­po­zy­tora, z wysoko unie­sioną legi­ty­ma­cją.

– Co się dzieje?

– Och, panie Khan, nastą­piła jakaś pomyłka.

– Żadna pomyłka. Mini­ster Sri­na­vas i jego ludzie wra­cają tym lotem do Vara­nasi. Skąd w ogóle takie zamie­sza­nie?

– Pewna znana osoba…

– Znana osoba – powta­rza Sha­heen Badoor Khan z pogardą, od któ­rej mógłby uschnąć cały plon.

– Model. Rosja­nin – mówi dys­po­zy­tor, czer­wie­niąc się. – Bar­dzo znany. W Vara­nasi jest jakiś pokaz. Prze­pra­szam za zamie­sza­nie, panie Khan. – Sha­heen Badoor Khan już pro­wa­dzi swój zespół do wyj­ścia.

– Kto? – pyta mini­ster Sri­na­vas, mija­jąc tłu­mek.

– Jakiś ruski model – odpo­wiada Sha­heen Badoor Khan swoim łagod­nym, pre­cy­zyj­nym gło­sem.

– Aaa! – mówi mini­ster, wytrzesz­cza­jąc oczy. – Juli.

– Słu­cham?

– Juli – powta­rza Sri­na­vas, wycią­ga­jąc szyję, żeby zer­k­nąć na sławę. – To neutko.

To słowo roz­brzmiewa jak świą­tynny dzwon. Tłum się roz­dziela. Sha­heen Badoor Khan widzi wyraź­nie wnę­trze pocze­kalni dla VIP-ów. I zamiera. Dostrzega wysoką syl­wetkę w dłu­gim, pięk­nie skro­jo­nym płasz­czu z bia­łego bro­katu, wyszy­wa­nym w sple­cione dzio­bami tań­czące jastrzę­bie. Stoi do niego tyłem i Sha­heen Badoor Khan nie widzi twa­rzy, patrzy jed­nak na krą­gło­ści bia­łej cery; dłu­gie, deli­kat­nie poru­sza­jące się dło­nie; ele­gancko wyrzeź­bioną szyję, ide­alną, gładką krzy­wi­znę bez­wło­sej czaszki.

Ciało obraca się ku niemu. Sha­heen Badoor Khan widzi zarys szczęki, kra­wędź kości policz­ko­wej. Zachły­stuje się powie­trzem, odgłos jest jed­nak nie­sły­szalny w repor­ter­skim tumul­cie. Twarz. Nie wolno mu spoj­rzeć na twarz, bo będzie zgu­biony, prze­klęty, zamieni się w kamień. Tłum znów się prze­suwa, plecy odci­nają widok. Sha­heen Badoor Khan stoi jak spa­ra­li­żo­wany.

– Khan? – sły­szy. To jego mini­ster. – Khan, dobrze się czu­jesz?

– Eee… tak, panie mini­strze. Zro­biło mi się tro­chę słabo od tej wil­goci.

– Tak, ci cho­lerni Ben­gal­czycy powinni coś zro­bić z tą klimą.

Czar pry­ska, ale Sha­heen Badoor Khan, pro­wa­dząc swo­jego mini­stra po tra­pie, wie, że ni­gdy nie zazna spo­koju.

Pra­cow­nik obsługi naziem­nej wrę­cza wszyst­kim pre­zenty od mini­stra Naipaula, ter­mosy z her­bem Zjed­no­czo­nego Ben­galu Wschod­niego i Zachod­niego. Po zapię­ciu pasów, zasło­nię­ciu kotary odgra­dza­ją­cej klasę eko­no­miczną, kiedy air­bus Bha­rat Air pod­ska­kuje na nie­rów­nym beto­nie, Sha­heen Badoor Khan otwiera swój ter­mos. W środku jest lód: kostki lodowca do gin slin­gów Sajidy Rany. Sha­heen Badoor Khan zakręca ter­mos i przy­ci­ska go do sie­bie, kiedy air­bus star­tuje, a jego koła opusz­czają Ben­gal, tak jakby zimno mogło ule­czyć ranę na jego brzu­chu. Nie ule­czy. Ni­gdy. Sha­heen Badoor Khan patrzy przez okno na rów­no­mier­nie sza­rze­jącą zie­mię – samo­lot leci na zachód, do Bha­ratu. Widzi białą kopułę czaszki, łuk szyi; blade, piękne dło­nie, ele­ganc­kie jak mina­rety, kości policz­kowe zwra­ca­jące się ku niemu jak cud archi­tek­tury. Tań­czące żura­wie.

Tak długo czuł się bez­pieczny. I czy­sty. Sha­heen Badoor Khan tuli do sie­bie lód z lodowca, zamyka oczy w mil­czą­cej modli­twie, serce ma roz­świe­tlone eks­tazą.

Roz­dział 4

Najia

Lal Dar­fan, gwiazda seria­lowa numer jeden, udziela wywia­dów w hau­dzie na grzbie­cie ste­rowca w kształ­cie sło­nia, uno­szą­cego się nad połu­dnio­wymi zbo­czami nepal­skich Hima­la­jów. Ubrany w bar­dzo ele­gancką koszulę i luźne spodnie, opiera się o wałek leżący na niskiej sofie. Na nie­bie za nim roz­cią­gają się pasmami trans­pa­renty chmur. Szczyty kre­ślą zębatą, białą gra­nicę, ścianę na kra­wę­dzi pola widze­nia. Obrze­ża­jące haudę frędzle trze­po­czą na wie­trze. Lal Dar­fan, boski amant w naj­więk­szej i naj­słyn­niej­szej ope­rze mydla­nej India­pen­dent Pro­duc­tions, Mia­sto i wieś, ma do towa­rzy­stwa pawia sto­ją­cego u wez­gło­wia oto­many. Karmi go okru­chami wafli ryżo­wych. Lal Dar­fan jest na die­cie nisko­tłusz­czo­wej. Plot­kar­skie maga­zyny o niczym innym nie mówią.

Dieta, myśli Najia Asha­rza­dah, to nie­zły pomysł, jak na wir­tu­alną gwiazdę seria­lową. Bie­rze głę­boki wdech i zaczyna wywiad.

– Na Zacho­dzie trudno nam uwie­rzyć, że Mia­sto i wieś mogą być aż tak popu­larne. Nato­miast tutaj, pan jako aktor inte­re­suje publicz­ność chyba tak samo, jak pana postać, Ved Pre­kash.

Lal Dar­fan uśmie­cha się. Zęby ma tak wspa­niale i nie­praw­do­po­dob­nie białe, jak mówią tele­wi­zyjne kanały plot­kar­skie.

– Bar­dziej – odpo­wiada. – Ale pani pyta chyba raczej, po co aeai-postaci potrzebna jest aeai-aktor? Ilu­zja w ilu­zji, prawda?

Najia Aska­rza­dah ma dwa­dzie­ścia dwa lata, jest wol­nym strzel­cem i nie ma zobo­wią­zań. W Bha­ra­cie prze­bywa od czte­rech tygo­dni i wła­śnie dopa­dła wywiad, który, jak liczy, przy­pie­czę­tuje jej karierę.

– Zawie­sze­nie nie­wiary – mówi. Sły­szy pomruk sil­ni­ków ste­rowca, po jed­nym w każ­dej sło­nio­wej nodze.

– Cho­dzi po pro­stu o to. Rola ni­gdy nie wystar­cza. Publicz­ność musi widzieć rolę kry­jącą się za rolą, obo­jętne, czy to ja – Lal Dar­fan skrom­nie dotyka dłońmi swo­jej nie­długo mają­cej się wybrzu­szyć talii – czy hol­ly­wo­odzki aktor z krwi i kości, czy jakiś idol pop. Zadam pani pyta­nie. Co pani wie o jakiejś zachod­niej gwieź­dzie pop, niech to będzie na przy­kład Bló­chant Mat­thews? To, co zoba­czy pani w tele­wi­zji, prze­czyta w plot­kar­skich pismach i na cza­tach. A co pani wie o Lalu Dar­fanie? Dokład­nie to samo. Oni nie są dla pani bar­dziej realni niż ja. Ani mniej.

– Ale praw­dziwą cele­brity ludzie mogą zawsze spo­tkać przy­pad­kiem, mignie im na plaży, na lot­ni­sku, albo w skle­pie…

– Mogą? A skąd pani wie, że ktoś komuś mignął?

– Bo sły­sza­łam… A.

– Rozu­mie pani teraz? Wszystko odbywa się przez takiego czy innego pośred­nika. I z całym sza­cun­kiem, ja jestem praw­dziwą cele­brity, bo moja sława jest bar­dzo praw­dziwa. W dzi­siej­szych cza­sach, jeśli cokol­wiek staje się realne, to wła­śnie przez sławę, czyż nie?

Na głos Lala Dar­fana poszło pół miliona oso­bo­go­dzin. Jest wyli­czony, aby uwo­dzić, i owija Najię kolej­nymi war­stwami. Mówi:

– Mogę zadać oso­bi­ste pyta­nie? Bar­dzo pro­ste: jakie jest pani naj­wcze­śniej­sze wspo­mnie­nie?

Ono jest zawsze pod ręką, ta noc pełna ognia, pośpie­chu i stra­chu, jak geo­lo­giczna war­stwa irydu w jej życiu. Ojciec wygar­nia­jący ją z łóżka, pod­łoga zasłana papie­rami, dom pełen hałasu, pro­mie­nie świa­tła falu­jące w ogro­dzie. To pamięta naj­le­piej: stożki lata­rek wijące się po krza­kach róż, idące po nią. Ucieczka przez osie­dle. Ojciec prze­kli­na­jący pod nosem, bo sil­nik samo­chodu kręci, kręci i kręci. Latarki pod­cho­dzące coraz bli­żej i bli­żej. Ojciec klnie i klnie, choć był kul­tu­ralny nawet wtedy, gdy przy­szła po niego poli­cja.

– Leżę na tyl­nym sie­dze­niu samo­chodu – mówi. – Leżę na pła­sko, jest noc, jedziemy szybko przez Kabul. Tata pro­wa­dzi, obok sie­dzi mama, ale nie widzę ich zza oparć. Sły­szę tylko, jak roz­ma­wiają, i wydaje mi się, że są bar­dzo daleko. Włą­czyli radio, słu­chają cze­goś, a ja tego nie rozu­miem. – Teraz już wie, że w wia­do­mo­ściach mówiono o nalo­cie poli­cji na schro­ni­sko dla kobiet i wyda­niu nakazu aresz­to­wa­nia. Od poja­wie­nia się tej wia­do­mo­ści mieli tylko kilka minut, zanim poli­cja zablo­kuje lot­ni­sko. – Widzę mijane latar­nie. Prze­su­wają się bar­dzo regu­lar­nie i pre­cy­zyj­nie. Świa­tło się zapala, prze­cho­dzi po mnie, potem w górę po opar­ciu sie­dze­nia i wycho­dzi przez okno.

– Mocny obraz – mówi Lal Dar­fan. – Ile miała pani wtedy lat? Trzy, cztery?

– Nie­całe cztery.

– Ja także mam naj­wcze­śniej­sze wspo­mnie­nie. Stąd wiem, że nie jestem Vedem Pre­ka­shem. Ved Pre­kash ma sce­na­riusz, a ja pamię­tam szal z orien­tal­nym wzo­rem, powie­wa­jący na wie­trze. Niebo było nie­bie­skie, czy­ste, a brzeg szalu jakby wla­ty­wał z boku w kadr, kiedy akcja toczyła się poza nim. Bar­dzo wyraź­nie widzę, jak trze­po­cze. Mówią mi, że to było na dachu naszego domu w Pat­nie. Mama zabrała mnie, żebym tro­chę odpo­czął od spa­lin, sie­dzia­łem sobie na kocyku pod para­solką. Szal był uprany i wisiał na sznu­rze; co dziwne, był z jedwa­biu. Pamię­tam to wyraź­nie, jak mało co. Musia­łem mieć nie wię­cej niż dwa lata. No, wła­śnie. Pro­szę. Dwa wspo­mnie­nia. Tak, ale pani powie: pana jest sfa­bry­ko­wane, a moje to praw­dziwe prze­ży­cie. Ale skąd pani wie? Może to pani opo­wie­dziano i pani zro­biła z tego wspo­mnie­nie, może być fał­szywe, może być sztucz­nie sfa­bry­ko­wane i wsz­cze­pione. Setki tysięcy Ame­ry­ka­nów wie­rzą, że zostali upro­wa­dzeni przez sza­rych obcych, któ­rzy wty­kali im do odbytu roz­ma­ite urzą­dze­nia; to fan­ta­zja i w stu pro­cen­tach przy­pad­ków fał­szywe wspo­mnie­nie, ale czy są przez to fał­szy­wymi ludźmi? Co two­rzy nasze wspo­mnie­nia? Układ ładun­ków elek­trycz­nych w czą­stecz­kach bia­łek. Tu chyba się aż tak bar­dzo nie róż­nimy. Ten ste­ro­wiec, głu­pawy słoń-gadżet, który kaza­łem sobie zbu­do­wać, wizja uno­sze­nia się nad Nepa­lem; dla pani to tylko układy ładun­ków na biał­ko­wych czą­stecz­kach. I tak jest ze wszyst­kim. Może pani nazy­wać to ilu­zjami, dla mnie to fun­da­men­talny budu­lec mojego świata. Wyobra­żam sobie, że postrze­gam je zupeł­nie ina­czej niż pani, ale skąd mam wie­dzieć? Skąd wia­domo, że to, co dla mnie jest zie­lone, tak samo wygląda dla pani? Wszy­scy jeste­śmy poza­my­kani w małych kla­tecz­kach wła­snego ja; Najia, obo­jętne, z kości czy pla­stiku, żadne z nas nie może z tego wyjść. Więc czy możemy ufać w to, co zdaje się nam, że pamię­tamy?

Ja mogę, panie kom­pu­ter, myśli Najia Aska­rza­dah. Muszę nawet, bo na tych wspo­mnie­niach opiera się wszystko, czym jestem. Sie­dzę tutaj, w tej gro­te­sko­wej wir­tu­al­nej kopule roz­rywki z gwiazdą tele­wi­zyj­nego mydlańca, pełną złu­dzeń o wła­snej wiel­ko­ści, dzięki wspo­mnie­niu o poru­sza­ją­cych się świa­tłach.

– Ale w takim razie, czy pan, jako Lal Dar­fan, nie stąpa zbyt bli­sko kra­wę­dzi? Rozu­mie pan, Ustawy Hamil­tona doty­czące sztucz­nej inte­li­gen­cji…

– Psy Kryszny? Eunu­chy McAu­leya – rzuca jado­wi­cie Lal Dar­fan.

– Cho­dzi mi o to, że dla pana przy­zna­nie się, że jest pan samo­świa­domy – rozumny, jak pan, zdaje się, twier­dzi – to pod­pi­sa­nie na sie­bie wyroku śmierci.

– Ni­gdy nie powie­dzia­łem, że jestem rozumny, albo samo­świa­domy, cokol­wiek to zna­czy. Jestem aeai poziomu 2.8 i dobrze mi z tym. Twier­dzę tylko, że jestem rów­nie realny jak pani.

– Czyli nie byłby pan w sta­nie zdać testu Turinga?

– Nie powi­nie­nem zda­wać testu Turinga. Nie chciał­bym zda­wać testu Turinga. Zresztą, co to za dowód, taki test? Przed­sta­wię pani test Turinga. Kla­syczna kon­struk­cja, dwa zamknięte pokoje i bad­maś ze sta­ro­świec­kim ter­mi­na­lem. W jed­nym pokoju pani, w dru­gim Sat­nam z PR-u. Podej­rze­wam, że to on panią opro­wa­dzał, bo jemu zawsze przy­dzie­lają dziew­czyny. Ma w sobie tro­chę z nar­cyza. Bad­maś z ekra­nem wpi­suje pyta­nia, pani wstu­kuje odpo­wie­dzi. Stan­dar­dowo. Zada­niem Sat­nama jest prze­ko­na­nie bad­maśia, że jest kobietą. Wolno mu w tym celu kła­mać, oszu­ki­wać, mówić, co tylko zechce. Chyba widzi pani, że to nie sprawi mu szcze­gól­nego pro­blemu. I co? Czy Sat­nam staje się wtedy kobietą? Nie wydaje mi się; Sat­namowi na pewno się nie wydaje. I czym się to różni od sytu­acji, kiedy kom­pu­ter potrafi uda­wać rozum? Czy symu­la­cja cze­goś auto­ma­tycz­nie się tym czymś staje, czy może inte­li­gen­cja to coś aż tak nie­zwy­kłego, jedyna rzecz, któ­rej się nie da zasy­mu­lo­wać? I czego w ogóle dowo­dzi taki test? Można z niego wnio­sko­wać o natu­rze samego testu Turinga oraz o nie­bez­pie­czeń­stwie pole­ga­nia na mini­mal­nej infor­ma­cji. Każda aeai, na tyle bystra, żeby zdać test Turinga, jest na tyle bystra, żeby go oblać.

Najia Aska­rza­dah unosi dło­nie w kpią­cym geście pod­da­nia się.

– Wie pani, jedno mi się w pani podoba – dodaje Lal Dar­fan. – Przy­naj­mniej nie zada­wała mi pani przez całą godzinę głu­pich pytań o Veda Pre­ka­sha, jakby to on był praw­dziwą gwiazdą. O wła­śnie, à pro­pos, muszę już iść na cha­rak­te­ry­za­cję…

– Och, prze­pra­szam i dzię­kuję – mówi Najia Aska­rza­dah, pró­bu­jąc grać uprze­dza­jąco grzeczną dzien­ni­karkę, pod­czas gdy naprawdę cie­szy się, że wycho­dzi z umy­sło­wej prze­strzeni tej pedan­tycz­nej istoty.

Pla­no­wała coś lek­kiego, bła­hego i mydla­nego, a wyszła egzy­sten­cjalna feno­me­no­lo­gia ze szczyptą retro post­mo­der­ni­zmu. Cie­kawe, co powie jej redak­tor, nie mówiąc już o pasa­że­rach noc­nego nie­wy­spańca TransAm Chi­cago-Cin­cin­nati, kiedy wycią­gną samo­lo­towy maga­zyn z kie­szeni w fotelu. Lal Dar­fan zaś tylko roz­pro­mie­nia się błogo, gdy sala audien­cyjna wokół roz­pływa się, aż zostaje tylko sam uśmiech, czy­sty Lewis Car­roll, nik­nący na tle hima­laj­skiego nieba, które potem zwija się Nadji w tyle głowy i ląduje z powro­tem na ren­der far­mie, w obro­to­wym i buja­nym fotelu z wido­kiem na cią­gnące się po hory­zont dłu­gie sze­regi usta­wio­nych jeden na dru­gim wal­ców biał­ko­wych pro­ce­so­rów: mózgi w sło­jach z powie­ści s.f.

– Prze­ko­nu­jący jest gościu, prawda? – Woda po gole­niu Sat­nama-tro­chę-z-nar­cyza jest nieco nachalna. Najia zdej­muje ligh­thoek, wciąż tro­chę zdez­o­rien­to­wana cał­ko­wi­tym zanu­rze­niem pod­czas wywiadu.

– Myślę, że on myśli, że myśli.

– Dokład­nie tak go zapro­gra­mo­wa­li­śmy. – Sat­nam ma medialny styl, strój i nie­wy­si­loną pew­ność sie­bie, Najia zauważa jed­nak malutki trój­ząb Śiwy na pla­ty­no­wym łań­cuszku wokół szyi. – Bo tak naprawdę Lal Dar­fan idzie tak ści­śle według sce­na­riu­sza, jak Ved Pre­kash.

– To mój punkt widze­nia, pozory kon­tra rze­czy­wi­stość. Skoro ludzie mogą uwie­rzyć w wir­tu­al­nych akto­rów, to co jesz­cze łykną?

– Pro­szę nie wychla­pać tego, co teraz powiem. – Sat­nam pro­wa­dzi ją z uśmie­chem do kolej­nej czę­ści stu­dia. Kiedy się uśmie­cha, jest nie­mal śliczny, myśli Najia. – To dział meta­se­rialu. Stąd Lal Dar­fan dostaje sce­na­riusz, o któ­rym myśli, że go nie prze­strzega. Doszło już do tego, że meta­se­rial jest rów­nie duży jak sam serial.

Dział to długa farma sta­cji robo­czych. Szklane ściany są spo­la­ry­zo­wane na ciemno, seria­li­ści pra­cują w pół­świe­tle niskich lam­pek i poświa­cie ekra­nów. Dło­nie pro­jek­tan­tów rysują w neu­ro­prze­strzeni. Najia powstrzy­muje wzdry­gnię­cie na samą myśl spę­dze­nia lat pracy w takim miej­scu, odcięta od słońca. Zabłą­kane świa­tło zwraca jej uwagę, pada­jąc na wyso­kie kości policz­kowe, bez­włosą głowę, deli­katną dłoń – teraz jej kolej prze­rwać Sat­na­mowi.

– A to kto?

Sat­nam wyciąga szyję.

– A, to jest Tal. Nowy. On zaj­muje się tłami wizu­al­nymi.

– Chyba odpo­wiedni zaimek to „ono” – mówi Najia, pró­bu­jąc dokład­niej przyj­rzeć się bale­towi dłoni neutka.

Nie potrafi wyja­śnić, dla­czego jest zasko­czona wido­kiem trze­ciej płci w stu­diu pro­duk­cyj­nym – w Szwe­cji neutki też sku­piały się w arty­stycz­nych bran­żach, indyj­ski serial numer jeden powi­nien mieć podobną siłę przy­cią­ga­nia. Chyba zakła­dała – docho­dzi do wnio­sku – że długa histo­ria indyj­skich trans­sek­su­ali­stów i asek­su­ali­stów zawsze pozo­sta­wała w ukry­ciu.

– Ono czy on, wszystko jedno. Cały dzień tylko się chwali, bo zapro­sili je na imprezę, gdzie będzie jakaś wielka cele­brity.

– Juli. Ten ruski model. Pró­bo­wa­łam zdo­być zapro­sze­nie, żeby udzie­lił mi wywiadu. Udzie­liło.

– I w zastęp­stwie przy­szła pani do Gru­bego Lala.

– Nie, naprawdę inte­re­suję się psy­cho­lo­gią akto­rów aeai. – Najia zerka na neutko. Ono unosi wzrok. Ich spoj­rze­nia spo­ty­kają się na moment. Żad­nego roz­po­zna­nia ani poro­zu­mie­nia. Wraca do swo­jej pracy. Jego dło­nie rzeź­bią w cyfrach.

– Gruby Lal nie ma poję­cia, że posta­cie i fabuła to stan­dar­dowe pakiety – cią­gnie Sat­nam, pro­wa­dząc Najię mię­dzy świe­cą­cymi się sta­cjami robo­czymi. – Sprze­da­jemy licen­cje, a nadawcy z róż­nych kra­jów pod­kła­dają im wła­snych akto­rów aeai. Kto inny gra Veda Pre­ka­sha w Bom­baju, albo w Kerali, i są takimi mega­gwiaz­dami, jak Gruby Lal u nas.

– Wszystko jest wer­sją – mówi Najia, pró­bu­jąc odszy­fro­wać prze­piękny taniec smu­kłych dłoni neutka.

Na kory­ta­rzu Sat­nam ude­rza w gadkę szmatkę.

– Czyli pani naprawdę pocho­dzi z Kabulu?

– Wyje­cha­łam stam­tąd, mając cztery lata.

– Za wiele o tym nie wiem. Ale to na pewno musiało być…

Najia zatrzy­muje się w kory­ta­rzu jak wryta i odwraca twa­rzą do niego. Jest o pół głowy niż­sza, ale on i tak cofa się o krok. Łapie go za dłoń, rysuje mu na kost­kach numer UCC.

– Mój numer. Zadzwo­nisz, może odbiorę. Może zapro­po­nuję, żeby­śmy się gdzieś umó­wili, ale to ja wybie­ram gdzie, okej? A teraz dzię­kuję za wycieczkę. Myślę, że sama tra­fię do wyj­ścia.

***

Jest dokład­nie w tym miej­scu i cza­sie, gdzie mówił, kiedy Najia pod­jeż­dża w fat­fa­cie do kra­węż­nika. Tak jak pro­siła, nie ubrał się w nic, co zanadto mu się podoba, ale tri­śuli nie zdjął. Sporo ich ostat­nio widziała na szy­jach męż­czyzn na uli­cach. Sadowi się obok niej; mała moto­rik­sza chy­boce się na swoim domo­wej roboty zawie­sze­niu.

– Ja wybie­ram, pamię­tasz? – mówi.

Rik­szarz wjeż­dża w rojny ruch.

– Wycieczka w nie­znane? Nie ma sprawy – odpo­wiada Sat­nam. – Jak tam, napi­sa­łaś ten arty­kuł?

– Napi­sa­łam, wysła­łam, koniec.

Wystu­kała go tego popo­łu­dnia na tara­sie Impe­rial Inter­na­tio­nal, hotelu dla tury­stów z ple­ca­kami w Can­ton­men­cie, gdzie wynaj­muje pokój. Kiedy maga­zyn zapłaci, wypro­wa­dzi się stam­tąd. Potąd ma już tych Austra­lij­czy­ków. Cią­gle tylko o wszystko men­dzą.

Bo sprawa wygląda tak: Najia Aska­rza­dah ma faceta. Ma na imię Ber­nard. Także „Impe­ria­li­sta”, któ­rego roczna dzie­kanka prze­dłu­żyła się do dwóch, trzech, pię­ciu lat. Jest Fran­cu­zem, ma dwie lewe ręce, jest prze­ko­nany o wła­snym geniu­szu i jest potwor­nym cha­mem. Najia podej­rzewa, że sie­dzi w hostelu tylko po to, by wyry­wać świeże dziew­czyny, takie jak ona. Ale upra­wia seks tan­tryczny i potrafi, into­nu­jąc man­try, utrzy­mać fiuta przez godzinę w kobie­cie. Jak dotąd, tan­tra z Ber­nardem pole­gała na tym, że Najia sie­dzi mu na kola­nach przez dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści minut, cią­gnąc za rze­myk owi­nięty wokół jego kutasa, żeby był twardy, twardy, twardy, dopóki nie prze­wróci oczyma i nie powie: „Kun­da­lini się zbu­dził”, co ozna­cza, że dragi wresz­cie zasko­czyły. Najia nie tak wyobraża sobie tan­trę. Nie tak wyobraża sobie wła­snego faceta. Jako Sat­nama też nie – z wielu podob­nych powo­dów, ale to tylko taki spon­ta­niczny pomysł, gra, więc czemu nie? Przez swoje dwa­dzie­ścia dwa lata, wszę­dzie gdzie mogła, nawi­go­wała przez życie, orien­tu­jąc się na podobne „czemu nie?”. One zapro­wa­dziły ją do Bha­ratu, wbrew radom nauczy­cieli, przy­ja­ciół i rodzi­ców.

New Vara­nasi cią­giem nie­pa­su­ją­cych ele­men­tów i nie­cią­gło­ści prze­cho­dzi w stare Kashi. Ulice zaczy­nają się w jed­nym tysiąc­le­ciu, koń­czą w dru­gim. Osza­ła­mia­jące kor­po­ra­cyjne iglice nachy­lają się nad cha­osem zauł­ków i nie­zmie­nio­nych od czte­rech stu­leci drew­nia­nych domów. Wia­dukty metra i auto­strady na esta­ka­dach prze­ci­skają się mię­dzy pia­skow­co­wymi lin­ga­mami walą­cych się świą­tyń. Duszący zapach gni­ją­cych płat­ków kwia­tów prze­nika nawet nie­ustanny rausz alko­ho­lo­wych sil­nicz­ków, roz­pusz­cza­jąc się w miej­ską per­fumę, którą mia­sta skra­piają się wokół otwo­rów wydal­ni­czych. Bha­rat Rail zatrud­nia zamia­ta­czy z mio­tłami z gałą­zek, żeby czy­ścili z nich tory. Kashi rodzi je miliar­dami, sta­lowe koła nie radzą sobie z nimi. Fat­fat skręca w ciemny zaułek skle­pów z ubra­niami: z dasz­ków stra­ga­nów zwi­sają blade pla­sti­kowe mane­kiny, bez­no­gie i bez­rę­kie, ale mimo to uśmiech­nięte.

– Mogę zapy­tać, gdzie mnie wie­ziesz? – pyta Sat­nam.

– Zaraz się dowiesz.

Tak naprawdę Najia Aska­rza­dah też ni­gdy tutaj nie była, ale odkąd usły­szała Austra­lij­ców prze­chwa­la­ją­cych się, jacy to byli odważni, że tam weszli, i w ogóle się nie brzy­dzili, wcale nie, cią­gle szu­kała pre­tek­stu, żeby zna­leźć ten klub, naj­po­kąt­niej­szy z pokąt­nych. Nie ma poję­cia, gdzie jest, ale myśli że rik­szarz wie­zie ich w dobrym kie­runku, bo dyn­da­jące mane­kiny ustę­pują miej­sca dziw­kom w otwar­tych witry­nach. Więk­szość przy­jęła stan­dar­dowy zachodni mun­du­rek – lycrę i mocno emfa­tyczne obu­wie – nie­które trzy­mają się tra­dy­cji, w sta­lo­wych klat­kach.

– Tutaj – mówi szo­fer fat­fata. Pla­sti­kowy bąbel, pasia­sty jak osa, koły­sze się na reso­rach.

„Walki! Walki!” – wykrzy­kują naprze­mienne neony nad maleń­kimi drzwicz­kami mię­dzy skle­pem z hin­du­istycz­nymi dewo­cjo­na­liami a pro­sty­tut­kami popi­ja­ją­cymi Limcę pod her­ba­ciar­nią. Kasjer sie­dzi w bla­sza­nej budce przy drzwiach. Wygląda na trzy­na­ście, czter­na­ście lat, a już wszystko w życiu widział spod swo­jej cza­peczki Nike. Za nim, schody pro­wa­dzą w górę, oświe­tlone nagimi świe­tlów­kami.

– Tysiąc rupii – mówi, wycią­ga­jąc rękę. – Albo pięć dola­rów.

Najia płaci miej­sco­wymi pie­niędzmi.

– Nie­zu­peł­nie tak wyobra­ża­łem sobie pierw­szą randkę – mówi Sat­nam.

– Randkę? – dziwi się Najia, pro­wa­dząc go po scho­dach, które idą w górę, skrę­cają, opa­dają, znów skrę­cają i wresz­cie wycho­dzą na bal­kon nad rin­giem.

Wielka hala była kie­dyś maga­zy­nem. Jej histo­rię zdra­dzają prze­my­słowe lampy i rury, mdląco zie­lona farba, świe­tliki z żalu­zjami w dachu. Teraz to arena. Nad pię­cio­me­tro­wym sze­ścio­ką­tem pia­sku spię­trzono rzędy drew­nia­nych ław, stromo jak w auli. Wszystko jest nowe, zbu­do­wane z budow­la­nych belek ukra­dzio­nych z cier­pią­cej na chro­niczny nie­do­bór gotówki vara­na­skiej Szyb­kiej Kolei Miej­skiej. Fronty bal­ko­nów są zro­bione z boków drew­nia­nych skrzy­nek. Kiedy Najia zdej­muje dłoń z porę­czy, cała lepi się od żywicy.

Cały maga­zyn faluje, od budek buk­ma­che­rów i sta­no­wisk dla wal­czą­cych z boków ringu, aż po ostatni rząd bal­konu, gdzie faceci w kra­cia­stych robo­czych koszu­lach albo dhoti stoją na ław­kach, żeby lepiej widzieć. Są tu pra­wie sami męż­czyźni. Nie­liczne kobiety są ubrane sek­sow­nie.

– No, ja nie wiem – mówi Sat­nam, ale Najia już czuje zapach cia­sno stło­czo­nych ciał, potu, orga­nicz­nych pły­nów.

Prze­py­cha się do przodu i zerka na ring. Mięk­kie, zużyte bank­noty roz­ma­zują się, zmie­nia­jąc wła­ści­cieli przy sto­li­kach do zakła­dów. Ręce powie­wają wachla­rzami rupii, dola­rów i euro; sat­ta­mani zapi­sują każdą pajsę. Oczy wszyst­kich są zwró­cone na pie­nią­dze. Tylko jeden czło­wiek, po prze­kąt­nej od niej, na par­te­rze, unosi wzrok, jakby poczuł cię­żar jej spoj­rze­nia. Młody, baje­rancko ubrany. Ewi­dentny Łobuz, myśli Najia. Ich oczy się spo­ty­kają.

Naga­niacz, pię­cio­letni chło­pa­czek w kow­boj­skim stroju, obcho­dzi ring, zagrze­wa­jąc publicz­ność, a dwóch star­szych face­tów z gra­biami zamie­nia zakrwa­wiony pia­sek w ogró­dek Zen. Ma na krtani mikro­fon jak bindi; jego dzi­waczny głos, jed­no­cze­śnie młody i stary, traj­ko­cze z nagło­śnie­nia przez stru­mień mik­sów ano­kha: tabla plus elek­tro­nika. Sły­sząc jego into­na­cję, nazna­czoną nie­win­no­ścią, a zara­zem doświad­cze­niem, Najia zasta­na­wia się, czy nie jest cza­sem Bra­mi­nem. Nie: Bra­min sie­dzi w loży w pierw­szym rzę­dzie, z wyglądu dzie­się­cio­la­tek, ubrany jak dwu­dzie­sto­pa­ro­la­tek, oto­czony przez dziew­czyny marzące o tele­wi­zji. Naga­niacz to po pro­stu jesz­cze jeden chło­pa­czek z ulicy. Najia stwier­dza, że oddy­cha szybko i płytko. Nie wie, gdzie się podział Sat­nam.

Jazgot, już i tak ogłu­sza­jący, wzmaga się, gdy uczest­nicy wycho­dzą na ring, żeby opro­wa­dzić swoje zwie­rzaki. Uno­szą je wysoko nad głowę, skra­da­jąc się po pia­sku, żeby wszy­scy widzieli, na co wyło­żyli pie­nią­dze.

Mikro­sza­ble to prze­ra­ża­jące stwory. Pier­wot­nie patent nale­żał do małej kali­for­nij­skiej firmy gene­tech. Zmie­szali stan­dar­do­wego Felis dome­sti­cus ze zre­kon­stru­owa­nym ze ska­mie­lin DNA Smi­lo­dona fata­lisa. Wynik: sza­blo­zębny tygrys-minia­turka, istota wiel­ko­ści spo­rego maine coona, z uzę­bie­niem rodem z gór­nego pale­olitu i taki­miż manie­rami. Krótko cie­szyły się sławą jako pupile gwiazd, dopóki wła­ści­ciele nie odkryli, że zabi­jają ich wła­sne i cudze koty, psy, gwa­te­mal­czyki i nie­mow­lęta. Firma zło­żyła wnio­sek o upa­dłość, zanim wydano nakazy, ale patent był już masowo naru­szany na rin­gach Manili, Szan­ghaju i Bang­koku.

Najia obser­wuje, jak musku­larna dziew­czyna w obcię­tym topie bez ręka­wów i wor­ko­wa­tych spa­do­chro­niar­skich bojów­kach para­duje ze swoim czem­pio­nem, uno­sząc jego głowę wysoko ponad rin­giem. To wielki, siwo prę­go­wany kot, zbu­do­wany jak myśli­wiec sztur­mowy.

Prze­piękny potwór, geny zabójcy. Kły są scho­wane w skó­rza­nych pochew­kach. Najia widzi jej dumę i miłość, skie­ro­wany ku niej tłumny ryk podziwu. Kon­fe­ran­sjer chowa się na swoim podium. Buk­ma­che­rzy wydają lawinę świst­ków. Rywale cofają się do bok­sów.

Dziew­czyna w topie bez ręka­wów wbija kotu igłę ze sty­mu­lan­tem, jej wspól­nik prze­suwa mu przed nosem fiolką z jaki­miś pop­per­sami. Wstrzy­mują boha­tera. Wstrzy­mują oddech. Kon­ku­renci szpry­cują swo­jego wojow­nika, niskiego, szczu­płego mikro­sza­blę, ponu­rego jak noc. Na are­nie zapada cisza. Zapo­wia­dacz daje sygnał pneu­ma­tycz­nym klak­so­nem. Rywale spusz­czają koty ze smy­czy i ciskają je na ring.

Tłum krzy­czy jed­nym gło­sem i jedną krwią. Najia Aska­rza­dah ryczy i wyje razem z nimi. Ist­nieją dla niej tylko dwa bojowe koty, ska­czące i gry­zące się nawza­jem w ringu. Do oczu i uszu napływa krew.

Walka jest prze­ra­ża­jąco szybka i krwawa. Po paru sekun­dach jedna łapa pięk­nego, srebr­nego prę­go­wańca wisi na skrawku chrząstki i skóry. Z otwar­tej rany try­ska krew, ale zwie­rzę i tak wrzesz­czy na prze­ciw­nika, pró­buje ska­kać i robić uniki, dyn­da­jąc bez­wład­nym trój­kąt­nym ochła­pem, sie­kąc potwor­nymi, zabój­czymi kłami. W końcu leży i spa­stycz­nie obraca się na grzbie­cie, ryjąc w pia­sku krwawą falę. Zwy­cięzcy już wzięli mistrza na smycz i wloką roz­wście­czo­nego, roz­wrzesz­cza­nego potwora do boksu. Siwo prę­go­wany kot jęczy i jęczy, aż ktoś z ławki sędziów pod­cho­dzi i spusz­cza mu na głowę blo­czek żuż­lo­be­tonu.

Dziew­czyna w topie bez ręka­wów gapi się ponuro, zgar­nia­jąc z pia­sku zmiaż­dżoną, drga­jącą masę. Zagryza dolną wargę. Najia kocha ją w tym momen­cie, kocha chło­paczka, z któ­rym wymie­niła spoj­rze­nia, kocha wszyst­kich i wszystko na tej drew­nia­nej are­nie. Serce jej się szar­pie, oddech pali, pię­ści ma zaci­śnięte i drżące, źre­nice roz­sze­rzone, a mózg roz­pło­mie­niony. Jest żywa i święta na osiem­set pro­cent. Znów nawią­zuje kon­takt wzro­kowy z Ewi­dent­nym Łobu­zem. Kiwa głową, ale widzi, że musiał sporo prze­grać.

Zwy­cięzcy wystę­pują na ring, by przy­jąć owa­cje tłumu. Kon­fe­ran­sjer krzy­czy przez gło­śniki, ręce rzu­cają na sto­lik buk­ma­che­rów kasę kasę kasę. Po to wła­śnie przy­je­cha­łaś do Bha­ratu, mówi sobie Najia. Żeby tak poczuć życie, śmierć, ilu­zję i rze­czy­wi­stość. Żeby coś prze­gry­zło się przez tę pie­przoną, roz­sądną, zdrową, tole­ran­cyjną Szwe­cję. Żeby spró­bo­wać cze­goś sza­lo­nego i krwa­wego. Sutki jej stward­niały. Wie, że jest wil­gotna. Wypiera się tego, że ścią­gnęła ją tutaj ta wojna, wojna o wodę, któ­rej nadej­ścia wszy­scy się tak boją. Ona się nie boi. Pra­gnie tej wojny. Bar­dzo bar­dzo.

Roz­dział 5

Lisa

Czte­ry­sta pięć­dzie­siąt kilo­me­trów ponad Zachod­nim Ekwa­do­rem Lisa Dur­nau wbiega w stadko bobe­tów. Roz­pierz­chają się, zry­wają na potężne nogi i ucie­kają z unie­sio­nymi sema­fo­ro­wymi grze­bie­niami. Bal­da­chi­mowy las odbija ich świer­go­tliwe okrzyki ostrze­gaw­cze. Pasące się młode uno­szą głowy, w prze­stra­chu wyma­chu­jąc przed­nimi łapami, po czym pisz­czą i nur­kują rodzi­com do toreb. Wyso­kie do pasa zauro­tor­ba­cze roz­bie­gają się dwoma prze­stra­szo­nymi skrzy­dłami od Lisy w jej leg­gin­sach, topie i butach do bie­ga­nia; młode despe­racko pró­bują wepchnąć się głową naprzód mię­dzy fałdy na brzu­chach. To jeden z naj­bar­dziej uda­nych gatun­ków Biomu 161. W lasach symu­lo­wa­nego Ósmego Miliona Przed Naszą Erą jest od nich aż czarno. W Alterre w jeden praw­dziwy dzień upływa sto tysięcy lat, więc jutro mogą wymrzeć – kiedy zmiany kli­ma­tyczne wysu­szą ten wysoki, wil­gotny las para­so­lo­wych drzew. Jed­nakże w obec­nej eko­lo­gicz­nej chwili, wycinku cza­so­wym tego, co jest w innej epoce, na innej Ziemi, będzie pół­nocną Tan­za­nią, teraź­niej­szość należy do nich.