W Kalabrii - Peter S. Beagle - ebook

W Kalabrii ebook

Peter S. Beagle

3,6

Opis

Autor słynnego „Ostatniego jednorożca” powraca z nową, kunsztownie opowiedzianą współczesną baśnią o jednorożcach.

Claudio Bianchi od wielu lat mieszka samotnie na zboczu wzgórza w malowniczej Kalabrii w południowych Włoszech. Wierny swym przyzwyczajeniom i podejrzliwy wobec obcych, Claudio zawsze opierał się zmianom, preferując uprawę roli i pisanie wierszy. Ale pewnego chłodnego poranka w jego gospodarstwie zjawia się istota rodem ze snów. Kiedy Claudio przychodzi jej z pomocą, ten akt dobroci przewraca jego mały świat do góry nogami. Skromny rolnik nagle musi się mierzyć z wścibstwem gapiów, natarczywymi dziennikarzami i z kimś jeszcze bardziej złowrogim.

Liryczna, porywająca i mądra powieść „W Kalabrii” potwierdza renomę Petera S. Beagle'a jako jednego z najbardziej legendarnych autorów fantasy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 139

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (18 ocen)
6
4
4
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaSold

Dobrze spędzony czas

Piękna, otulająca historia o miłości.
00
urszula5622

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna
00

Popularność




1

– Cały pro­blem z twoim gospo­dar­stwem polega na tym, że leży ono zbyt wysoko na stoku, żeby przy­cią­gnąć Ame­ry­ka­nów, któ­rzy chcą się poopa­lać, a za nisko dla nie­miec­kich nar­cia­rzy – oznaj­mił Romano Muscari. – Loka­li­za­cja ma klu­czowe zna­cze­nie.

– Pro­blem z moim gospo­dar­stwem polega na tym, że bez względu na jego loka­li­za­cję post­ino jakimś spo­so­bem dociera tutaj dwa razy w tygo­dniu – wark­nął Clau­dio Bian­chi zza gęstych, wciąż jesz­cze czar­nych wąsów. – Czy świeci słońce, czy pada deszcz. Czy przy­szła jakaś prze­syłka, czy nie.

Romano uśmiech­nął się sze­roko.

– Od przy­szłego mie­siąca już trzy razy w tygo­dniu. Rząd się zmie­nił. – Był od Bian­chiego pra­wie o połowę młod­szy, ale przy­jaź­nili się już tak długo, że nie czuł się ura­żony niczym, co usły­szał od Kala­bryj­czyka. Sam Romano uro­dził się w Abru­zji i ile­kroć Bian­chi miał zły humor, infor­mo­wał młod­szego męż­czy­znę, że nadane imię pasuje doń jak ulał, bo mówi jak Rzy­mia­nin. Nie był to zamie­rzony kom­ple­ment. Teraz Muscari oparł się o małą nie­bie­ską fur­go­netkę, która słu­żyła mu do roz­wo­że­nia poczty, i pod­jął: – Nie, serio. Gdzie­kol­wiek by spoj­rzeć, w dół w stronę Scilli i Tro­pei, czy w górę na Monte Sant’Elia, znaj­du­jesz się po pro­stu w nie­od­po­wied­nim miej­scu, żeby przy­cią­gać tury­stów. Mówię to z żalem, ale jest mało praw­do­po­dobne, by kie­dy­kol­wiek udało ci się zamie­nić to gospo­dar­stwo w popu­larną atrak­cję tury­styczną. Żad­nych bikini, żad­nych wycią­gów nar­ciar­skich i barw­nych stro­jów zimo­wych. Wielka szkoda.

– Chwała Bogu. Na co mi tury­ści, skoro mam cie­bie, żebyś mi dostar­czał bez­u­ży­teczne ulotki rekla­mowe, i Dome­nica tam, na dole w vil­lag­gio, który sprze­daje mi stare kury, i tego zło­dzieja Fal­co­nego, który mnie oszu­kuje na moich warzy­wach, cho­ciaż mógł­bym dostać za nie dwa razy wię­cej w Reg­gio…

– Gdyby ta twoja pół­cię­ża­rówka mogła poko­nać cho­ciaż połowę dystansu do Reg­gio…

– To porządna pół­cię­ża­rówka. Stu­de­ba­ker ame­ry­kań­skiej pro­duk­cji, kla­syczny model. Wymaga tylko naprawy skrzyni bie­gów, a nie pozwolę, żeby zajął się tym Gior­gio Mala­te­sta, bo używa tanich czę­ści zamien­nych z Alba­nii. Tym­cza­sem zaś zno­szę to, co muszę zno­sić. Tych, któ­rych muszę zno­sić. – Zmie­rzył mło­dego listo­no­sza sro­gim spoj­rze­niem zza zmru­żo­nych powiek. – Naprawdę nie powi­nie­neś teraz prze­by­wać gdzie indziej? Na pewno? W taki piękny dzień?

– No cóż… – Romano z namy­słem prze­cią­gnął te słowa. – Fakt, zapo­wie­dzia­łem Gio­van­nie, że udzielę jej dzi­siaj lek­cji jazdy. Wiesz, uczę ją, żeby mogła obsłu­żyć moją trasę w razie nie­prze­wi­dzia­nego wypadku. Na przy­kład gdy­bym potrze­bo­wał dla odmiany tro­chę pospać.

– Masz na myśli twoją sio­strę? Ale ona prze­cież jest jesz­cze za młoda, żeby jeź­dzić moto­cy­klem!

Romano powoli, z żalem pokrę­cił głową.

– Nie ma na świe­cie smut­niej­szej rze­czy niż obser­wo­wa­nie, jak wielki nie­gdyś umysł traci bystrość. Już nawet nie pamię­tasz, że Gio­vanna w przy­szłym mie­siącu skoń­czy dwa­dzie­ścia trzy lata. – Prze­wró­cił oczami, pod­no­sząc oskar­ży­ciel­ski wzrok ku niebu. – Nie może wiecz­nie miesz­kać ze mną. Ludzie zaczną gadać. Kiedy skoń­czy stu­dia, naj­praw­do­po­dob­niej wypro­wa­dzi się do swo­jej przy­ja­ciółki Silvany, do czasu, aż uda jej się zna­leźć pracę i wła­sny kąt. Jest to rów­nie pewne jak to, że w przy­szło­ści będziesz potrze­bo­wał cichego pokoju, gdzie mógł­byś prze­sia­dy­wać całymi dniami i nie nie­po­ko­jony przez nikogo pisać poezję. Jedze­nie i leki uspo­ka­ja­jące będą ci dostar­czane w regu­lar­nych odstę­pach czasu. – Pogła­skał siwie­jący pysk psa imie­niem Gari­baldi, który teo­re­tycz­nie strzegł posia­dło­ści Bian­chiego, i czuj­nie zer­k­nął spod oka na niskiego, mocno zbu­do­wa­nego rol­nika. – Swoją drogą, czy napi­sa­łeś ostat­nio jakieś ładne wier­sze?

– Nie pisuję wier­szy. Dobrze o tym wiesz. Cza­sami… cza­sami… czy­tam wier­sze moim kro­wom, bo chyba to lubią. Ale nie jest to moja twór­czość. Ni­gdy moja. Czy­tam im Leopar­diego, Pave­sego, Anto­nię Pozzi, Mon­ta­lego: poetów o nie­ja­kiej reno­mie, zna­ją­cych naturę ludzką. Poetów, któ­rzy być może byliby w sta­nie spra­wić, żeby moje krowy pojęły, co to zna­czy być męż­czy­zną czy kobietą. – Bian­chi odchrząk­nął i splu­nął ide­al­nie w kępę chwa­stów, pło­sząc Sofię, kotkę z trzema łapami i kiku­tem ogona, która wła­śnie zacza­jała się na wró­bla. – Rzecz w tym, że nawet gdy­bym rze­czy­wi­ście pisał poezję, nie śni­łoby mi się recy­to­wać jej kro­wom. Mają dobry gust, tak zostały wycho­wane. Wsty­dził­bym się.

– Godna pochwały skrom­ność. Naprawdę godna pochwały. – Romano cmok­nął z apro­batą. – No cóż, z żalem muszę opu­ścić to pełne spo­koju kró­le­stwo, ina­czej moje ulotki nie dotrą do adre­sa­tów, a biedna Gio­vanna nie doczeka się swo­jej lek­cji. – Pokle­pał przedni zde­rzak z lewej strony. Zawsze to robił, zanim wsiadł do fur­go­netki. Bian­chi wyśmie­wał ten odruch prze­sąd­nego wie­śniaka. Romano odpo­wia­dał wtedy sto­icko, że chce się tylko upew­nić, czy zde­rzak się nie oblu­zo­wał. Prze­krę­ciw­szy klu­czyk w sta­cyjce, wychy­lił się i dodał, prze­krzy­ku­jąc ury­wane chry­pie­nie sil­nika: – Pew­nego dnia zoba­czysz, jak ta dziew­czyna wjeż­dża moim wozem na wzgó­rze i zajeż­dża przed twoje drzwi zupeł­nie jak ja. Bar­dzo szybko się uczy.

Bian­chi prych­nął. Zabrzmiało to jak wystrzał.

– Jest za młoda. Zawsze będzie za młoda. Ty jesteś za młody. – Cof­nął się o krok, uno­sząc dłoń w geście, który można byłoby odczy­tać jako poże­gnalny, ale rów­nie dobrze mogą­cym wyni­kać z chęci ode­gna­nia natręt­nego komara.

Romano i jego sio­stra dopiero zaczy­nali naukę w szkole, kiedy Bian­chi odzie­dzi­czył roz­le­głą posia­dłość na zachód od Siderno, na pół­noc od Reg­gio, po dale­kim kuzy­nie ze strony dziadka, któ­rego chyba ni­gdy nie poznał oso­bi­ście, a w każ­dym razie tego nie pamię­tał. Rodzina Bian­chich z połu­dnio­wej Kala­brii gene­ral­nie nie lubiła się nawza­jem, ale obcych nie lubili jesz­cze bar­dziej, więc sprze­daż gospo­dar­stwa w ogóle nie wcho­dziła w grę, dopóki żył ktoś z ich drzewa gene­alo­gicz­nego, kto mógł przy­jąć ten spa­dek. Miej­scowi na­dal nazy­wali tę posia­dłość „domem Greka”, bo kilka poko­leń wcze­śniej jeden krew­niak z Bove­sii ponoć posłu­gi­wał się dia­lek­tem zawie­ra­ją­cym tro­chę słów i fraz ze sta­ro­żyt­nego języka griko. Clau­dio Bian­chi powąt­pie­wał w to, bo zwykł powąt­pie­wać w więk­szość spraw.

Miał czter­dzie­ści sie­dem lat; był niski i bar­czy­sty, o barył­ko­wa­tej klatce pier­sio­wej, podob­nie jak więk­szość jego krew­nych i więk­szość męż­czyzn, któ­rych znał przez całe życie. W jego czar­nych wło­sach szybko przy­by­wało siwi­zny, ale pozo­sta­wały rów­nie gęste jak zawsze, a skóra miała barwę roli, na któ­rej codzien­nie pra­co­wał w sło­necz­nym bla­sku mez­zo­giorno. Zmarszczki wokół jego oczu były rów­nie surowe jak ota­cza­jący kra­jo­braz, wyryte raczej przez zmę­cze­nie, gniew i głę­boko zako­rze­niony scep­ty­cyzm niż przez śmiech, ale miał duże ciem­no­brą­zowe oczy, a skryte w ich głębi ostrożne cie­pło nie powinno się w ogóle ujaw­nić w gru­bo­ko­ści­stej twa­rzy kala­bryj­skiego rol­nika, który nie żywił złu­dzeń, że Bóg i anio­ło­wie kie­dy­kol­wiek zapusz­czają się tak daleko na połu­dnie. Zda­rzyło się paro­krot­nie, że Bian­chi musiał się wsty­dzić za swoje oczy.

Popo­łu­dnie było sło­neczne, ale wyjąt­kowo chłodne jak na ten region, nawet w listo­pa­dzie. Bian­chi zdą­żył już odno­to­wać, że zwie­rzęta, które widy­wał na co dzień – poczy­na­jąc od jego trzech kotów i sta­rego kozła Che­ru­bino, poprzez oko­liczne łasice i lisy, a skoń­czyw­szy na kró­li­kach i gąsie­ni­cach – mają w tym roku gęst­sze futra niż zwy­kle. Musiał już uru­cha­miać na noc ogrze­wa­nie w obo­rze – o ponad mie­siąc wcze­śniej niż nor­mal­nie – oraz zabez­pie­czać przed przy­mroz­kami ulo­ko­wane na zewnątrz krany i węże, a nawet sil­nik stu­de­ba­kera. Czę­sto war­czał do takich słu­cha­czy jak Romano, Dome­nico albo Micha­elis, obe­rży­sta z mia­steczka, który naprawdę był Gre­kiem, że rów­nie dobrze czło­wiek mógłby miesz­kać w Anglii albo w Danii. Albo choćby w Pedra­ces czy Bol­zano. Bian­chi darzył dez­apro­batą tę część Włoch, która leżała na pół­noc od Medio­lanu.

Jed­nakże, prawdę mówiąc, w głębi serca cał­kiem pozy­tyw­nie odbie­rał to dziwne przej­ściowe ochło­dze­nie, zmianę kli­matu, czy cokol­wiek to było. Zimno nie mogło w żaden spo­sób zaszko­dzić jego kapu­ście, jar­mu­żowi, cebuli, sza­lot­kom, bakła­ża­nom ani ziem­nia­kom, bo wszystko zostało już dawno zebrane i sprze­dane „temu zło­dzie­jowi” nazwi­skiem Fal­cone. Nie wpły­nie też – pod warun­kiem, że desz­cze nie będą zbyt obfite – na coraz mizer­niej­szą win­nicę na zbo­czu wzgó­rza, o którą Bian­chi dbał z czy­stego uporu, choć dopu­ścił, by tyle innych rze­czy w jego życiu roz­pa­dło się i roz­wiało na wie­trze, a jego bez­list­nym już jabłon­kom wręcz wyj­dzie na zdro­wie, gwa­ran­tu­jąc na wio­snę chrupki, kwa­sko­waty plon. Cho­ciaż Gia­netta, Mar­tina i Lucia, trzy krowy Bian­chiego, nie zostały zacie­lone od ponad roku – i mogły zakoń­czyć życie w sta­nie rów­nie dzie­wi­czym jak Gio­vanna Muscari, jeśli ten bez­wstydny pirat Cia­nelli będzie na­dal doma­gał się tak wście­kle wyso­kich opłat za wypo­ży­cze­nie swo­jego rze­komo fry­zyj­skiego byka – na­dal dawały mleko, uszczę­śli­wia­jąc zarówno koty, jak i trud­nią­cych się sero­war­stwem braci Rosmini. Stary dom skła­dał się w zasa­dzie tylko z kuchni, sypialni, łazienki, salo­niku oraz stry­chu, który od dawna pozo­sta­wał nie­uży­wany, zamknięty na kłódkę, ale tę skromną prze­strzeń łatwiej było ogrzać pie­cem i komin­kiem, niż gdyby pomiesz­czeń było wię­cej; a jeśli nawet noce były tu mroczne i ciche, tym lepiej nada­wały się do tego, żeby roz­my­ślać i w spo­koju pykać fajkę. Oraz pisać wier­sze.

Romano bowiem nie mylił się w tej ostat­niej kwe­stii. Clau­dio Bian­chi istot­nie pisy­wał wier­sze. Były to nader nie­re­gu­larne epi­zody w samot­nej codzien­nej egzy­sten­cji rol­nika na połu­dnio­wym krańcu Pół­wy­spu Ape­niń­skiego. Nie­wielu spo­śród jego zna­jo­mych wie­działo – Romano znów sta­no­wił wyją­tek – że Kala­bryj­czyk ukoń­czył szkołę śred­nią, zanim poszedł do pracy; ani że – pomimo obu tych oko­licz­no­ści – ni­gdy nie zatra­cił swo­jego dzie­cię­cego uwiel­bie­nia dla poezji, prze­ciw­nie, z cza­sem zapra­gnął ją two­rzyć. Nie odczu­wał w związku z tym żad­nej próż­no­ści, nie fan­ta­zjo­wał, że pew­nego dnia zyska sławę jako lite­rat; po pro­stu lubił ukła­dać słowa w schlud­nych rzę­dach niczym sadzonki na wio­snę, a póź­niej czuć na języku ich smak, tak jak kosz­to­wał świe­żych sza­lo­tek czy doj­rza­łych pomi­do­rów, albo wdy­chał zapach mięty i czosnku pozo­sta­jący na skó­rze dłoni. Ni­gdy nie uwa­żał, że jego wier­sze są o czymś; przy­cho­dziły, kiedy chciały. Nie­kiedy były zbli­żone do tego, co widział, czego doty­kał i o czym myślał przez cały dzień – cza­sem, ku jego zasko­cze­niu, sta­wały się wizjami tego, jak mogły wyglą­dać dni i noce jego ojca albo mło­dego Musca­riego, czy nawet dni i noce sta­rze­ją­cego się byka Cia­nel­lego. Bian­chi zwykł po wie­le­kroć powta­rzać sobie nabie­ra­jący kształtu wiersz, kiedy napra­wiał stu­de­ba­kera albo trak­tor, malo­wał sto­dołę lub dorzu­cał kawałki czer­wo­nej papryki do duszo­nych bakła­ża­nów, melan­zane, które szy­ko­wał na obiad. Wier­sze przy­cho­dziły wtedy, kiedy przy­cho­dziły, a on wie­dział, kiedy są gotowe. Nic innego – jak czę­sto sobie myślał – ni­gdy nie zosta­wało dopro­wa­dzone do osta­tecz­nego końca; zawsze trzeba było coś jesz­cze dodać, napra­wiać lub kory­go­wać, żeby było dobrze. Ale wiersz od momentu ukoń­cze­nia był już ukoń­czony. Dostar­czało to satys­fak­cji.

Podob­nie jak zamiesz­ki­wa­nie w sta­rym domu na końcu nie­utwar­dzo­nej drogi i pro­wa­dze­nie życia, które – jak dosko­nale wie­dział – rów­nie dobrze mogłoby się toczyć w dzie­więt­na­stym wieku, gdyby zigno­ro­wać elek­trycz­ność, ben­zynę oraz tele­fon, któ­rego czę­sto nie uży­wał całymi tygo­dniami. Cza­sem, kiedy zakłó­ce­nia nie prze­szka­dzały zanadto, Bian­chi oglą­dał ser­wisy infor­ma­cyjne w małym tele­wi­zo­rze przy­ję­tym kie­dyś jako zapłata za to, że pomógł sąsia­dowi wyła­pać zbie­głe czarne świ­nie (które przy­były w odwie­dziny do jego wła­snego stadka liczą­cego pół tuzina sztuk), a potem napra­wił dziurę w pło­cie, przez którą ucie­kły. Już nie pamię­tał ostat­niego filmu, jaki zda­rzyło mu się obej­rzeć, ani ostat­niego leka­rza, u jakiego był, zaś przy pracy czę­ściej gwiz­dał pra­stare neapo­li­tań­skie can­zone niż arie ope­rowe. Zęby miał bez zarzutu, naj­czę­ściej strzygł się sam, sam sobie prał i cero­wał ubra­nia, jak rów­nież ze szczerą przy­jem­no­ścią szy­ko­wał pro­ste potrawy. Wie­dział coś nie­coś o smutku, pamię­tał radość i żywił głę­boką nadzieję – o ile świa­do­mie żywił nadzieję na cokol­wiek innego niż odpo­wied­nie dawki słońca i opa­dów – że już ni­gdy nie będzie musiał się mie­rzyć z żad­nym z tych dwóch sta­rych źró­deł utra­pie­nia. Zapy­tany odburk­nąłby: „Sono con­tento”, gdyby w ogóle zadał sobie trud odpo­wie­dze­nia na tak wścib­skie pyta­nie.

Wszech­świat i Clau­dio Bian­chi już dawno zgo­dzili się nie zawra­cać sobie nawza­jem głowy. Bian­chi był za to wdzięczny losowi, bo dosko­nale wie­dział, jak nie­czę­sto udaje się zawrzeć taką umowę i jak rzadko bywa póź­niej dotrzy­my­wana. A jeśli miał ochotę poskar­żyć się na cokol­wiek, dokła­dał sta­rań, żeby nie dowie­dział się o tym ani wszech­świat, ani on sam.

2

Naza­jutrz po ostat­niej wizy­cie Musca­riego – oprócz listo­no­sza mało kto zacho­dził na wzgó­rze, wyjąw­szy jedy­nego miej­sco­wego poli­cjanta, tenente Espo­sito, który już pra­wie osią­gnął wiek eme­ry­talny i cza­sem wpa­dał bez zapo­wie­dzi na fili­żankę kawy z grappą, żeby przez dwie godziny narze­kać na swoje doro­słe dzieci – Bian­chi wyszedł na zewnątrz w sło­neczny, mroźny ranek („ame­ry­kań­scy naukowcy mają rację, coś się dzieje”), z moc­nym posta­no­wie­niem, że skoń­czy przy­ci­nać swoje rachi­tyczne krzewy wino­ro­śli, nim sirocco zacznie wiać z Afryki, zwo­dząc rośliny swoim zdra­dziec­kim cie­płem. Poczuł na policzku ostry podmuch bryzy zwa­nej wia­trem gra­ba­rza („za późno, powinna wiać na długo przed świ­tem”). Rozej­rzał się za Che­ru­bi­nem, tro­chę zasko­czony, że kozioł – znacz­nie agre­syw­niej­szy stróż posia­dło­ści niż Gari­baldi – nie czeka przy drzwiach, by go powi­tać i zacze­piać, po czym schy­lił się, żeby podra­pać za uszami czar­nego kocura Mez­za­notte. Wypro­sto­wał się i wło­żył swoją uko­chaną, okrop­nie znisz­czoną skó­rzaną kurtkę, myśląc: „w tej kapo­cie kryje się wiersz”, prze­cią­gnął się z przy­jem­no­ścią, ziew­nął, podra­pał się w kark pod zmierz­wioną czu­pryną i zoba­czył jed­no­rożca w swo­jej win­nicy.

Nie­opo­dal Che­ru­bino zastygł w pozie przy­mil­nego ako­lity: łeb miał zwie­szony, a przed­nie nogi wycią­gnięte przed sobą na ziemi. Bian­chi jesz­cze ni­gdy nie widział, żeby stary kozioł tak się zacho­wy­wał. Jed­no­ro­żec igno­ro­wał go uprzej­mie, prze­miesz­cza­jąc się z zauwa­żalną ostroż­no­ścią pomię­dzy szpa­le­rami krze­wów, w ogóle nie doty­ka­jąc wino­ro­śli – pogry­zał jedy­nie chwa­sty, które uda­wało mu się zna­leźć na zim­nej ziemi. Sierść miał białą z jakby zło­ta­wym odcie­niem, jak­kol­wiek jego grzywa i ogon – długi, z pędz­lem na końcu, podobny do lwiego – były nieco ciem­niej­sze, podob­nie jak róg osa­dzony wysoko na jedwa­bi­stym czole.

Kiedy Bian­chi się gapił, jed­no­ro­żec pod­niósł wzrok, napo­ty­ka­jąc jego spoj­rze­nie. Oczy miał ciemne, ale nie czarne – bar­dziej przy­po­mi­nały mrok w sosno­wym lesie w księ­ży­cową noc. Nie oka­zał stra­chu z powodu obec­no­ści męż­czy­zny, nawet wtedy, kiedy Bian­chi powoli zro­bił pierw­szy krok w jego stronę. Kiedy jed­nak zapy­tał: „Czego chcesz?” – a w każ­dym razie pró­bo­wał, bo słowa odmó­wiły wydo­sta­nia się z jego ust – jed­no­ro­żec znik­nął, tak jakby ni­gdy go nie było. Kala­bryj­czyk wziąłby go za ilu­zję, gdyby nie to, że Che­ru­bino – anar­chi­sta i ate­ista jak wszyst­kie kozły – klę­czał jesz­cze przez dłuż­szą chwilę, zanim w końcu dźwi­gnął się na nogi, otrzą­snął i zer­k­nął prze­lot­nie na Bian­chiego, po czym odda­lił się nie­śpiesz­nie. Wtedy Bian­chi uzmy­sło­wił sobie prawdę i usiadł.

Sie­dział na progu aż do popo­łu­dnia w nie­mal zupeł­nym bez­ru­chu, nawet nie myśląc w spójny ani upo­rząd­ko­wany spo­sób. Po pro­stu raz po raz powta­rzał sobie, co zoba­czył, tak jak zwykł recy­to­wać wciąż od nowa każdy powsta­jący wiersz. Gari­baldi, który naj­wy­raź­niej w ogóle nie zauwa­żył jed­no­rożca, pod­szedł i trą­cił swego pana nosem w poli­czek, a Mez­za­notte i Sofia na prze­mian gar­nęły się do jego dłoni, chyba nie tyle w ocze­ki­wa­niu na piesz­czoty, ile żeby się upew­nić, że wszystko z nim w porządku. Bian­chi reago­wał tak jak zawsze, ale nie odzy­wał się ani nie patrzył na nie. Słońce już zaczy­nało się cho­wać za górami Aspro­monte, gdy w końcu wstał i poszedł do swo­jej win­nicy.

Nie zabrał seka­tora, tylko stał przez chwilę – nie­zbyt długą – wpa­tru­jąc się w nie­wy­raźne odci­ski racic widoczne na ziemi, która na­dal była nie­mal zamar­z­nięta. Potem wró­cił do domu i zamknął za sobą drzwi.

Na jakimś pozio­mie miał świa­do­mość, że nic nie jadł tego dnia, ale zupeł­nie nie odczu­wał głodu. Na takiej samej zasa­dzie pomy­ślał nie­ja­sno, że może nale­ża­łoby odkor­ko­wać butelkę wina melissa gaglioppo, którą trzy­mał już od pra­wie roku, zamie­rza­jąc ją otwo­rzyć przy jakimś świę­cie. Prawdę mówiąc, przez całą noc nic nie zro­bił, tylko sie­dział przy roz­chwie­ru­ta­nym kuchen­nym stole słu­żą­cym mu za biurko i pisał o tym, co zoba­czył o wscho­dzie słońca. Na ile potra­fił oce­nić, nie był to ani wiersz, ani wpis w dzien­niku, ani też list, nawet gdyby ist­niał ktoś, do kogo Bian­chi mógłby go napi­sać. Tekst był tym, czym był, a Clau­dio tkwił nad nim i w nim aż do chwili, gdy Gari­baldi zaczął skro­bać do drzwi, pro­sząc o wpusz­cze­nie, i przy­wo­łał swo­jego pana z powro­tem z miejsc, w które ten zawę­dro­wał razem z jed­no­roż­cem. Wów­czas Clau­dio poło­żył się na łóżku, ale nie zmru­żył oka; aż w końcu wstał, sta­nął w drzwiach w samym pod­ko­szulku i popa­trzył na ścier­ni­ska – mizerne dzieło jego mrów­czej pracy.

(„Nie­wiele tego jak na czter­dzie­ści sie­dem lat, Bian­chi. Już od dawna pozwa­lasz, żeby to miej­sce top­niało ci w rękach. Kiedy cię zabrak­nie, wszystko to obróci się w proch, i kto będzie w ogóle pamię­tał, że tu żyłeś?”).

Księ­życ już zaszedł, ale jego nie­obec­ność spra­wiała, że niebo wyda­wało się jesz­cze jaśniej­sze, upstrzone mnó­stwem gwiazd – Bian­chi zazwy­czaj nie widy­wał ich aż tylu. Jed­no­ro­żec stał na jego grządce z melo­nami, a Che­ru­bino znów mu towa­rzy­szył, tym razem tak bli­sko, że nie­mal trą­cały się nawza­jem pyskami. Krótki ogon kozła mer­dał ener­gicz­nie, zata­cza­jąc kółka, jak zawsze, gdy stary zwie­rzak wyka­zy­wał entu­zjazm spo­wo­do­wany czymś innym niż jedze­nie – co nie zda­rzało się czę­sto. Fakt, że Che­ru­bino poru­szał się rów­nie ostroż­nie jak jed­no­ro­żec, dokła­da­jąc sta­rań, by nie pode­ptać wątłych pędów roślin, zdzi­wił Bian­chiego nie­mal w rów­nym stop­niu jak świe­tli­sta zjawa stą­pa­jąca zgrab­nie mię­dzy pozo­sta­ło­ściami melo­nów, które co roku sadził dla saren, żeby zosta­wiały w spo­koju jego pomi­dory. Led­wie ważył się spoj­rzeć wprost na nią, aż do chwili, gdy jed­no­ro­żec tup­nął lekko przed­nią nogą, jakby chciał zwró­cić na sie­bie uwagę czło­wieka. Tylko ten jeden dźwięk zmą­cił nocną ciszę.

Bian­chi zapy­tał po raz drugi:

– Czego ode mnie chcesz? Czy przy­by­łeś tu, żeby coś mi powie­dzieć?

Jed­no­ro­żec tylko patrzył na niego spo­koj­nie. Bian­chi odchrząk­nął z tru­dem. W końcu udało mu się ponow­nie wydo­być z sie­bie głos.

– Czy ja umrę?

Jed­no­ro­żec nic nie odrzekł, ale Che­ru­bino zame­czał jeden jedyny raz, tak jakby chciał powie­dzieć: „I zosta­wisz mnie tu samego na łasce wil­ków oraz nie­po­gody, kiedy wokół nie rośnie nic świe­żego i kuszą­cego, co mógł­bym jeść? Doprawdy mam nadzieję, że nie!”.

Jed­no­ro­żec spoj­rzał z ukosa na kozła i w jego ciem­nym oku bły­snęło coś, co Bian­chi mógłby uznać za roz­ba­wie­nie, gdyby wyobra­żał sobie, że jed­no­rożce mogą prze­ja­wiać na wskroś ludzką cechę, jaką jest poczu­cie humoru.

Bian­chi ruszył w jego stronę, stą­pa­jąc rów­nie ostroż­nie jak poprzed­nio, krok za kro­kiem. Powie­dział, tym razem wyraź­niej:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki