Skrzydlate opowieści - Sofia Samatar - ebook + książka

Skrzydlate opowieści ebook

Sofia Samatar

4,8

Opis

Cztery kobiety, żołnierz, uczona, poetka i towarzyszka, są zaangażowane w walkę ze złem. Gdy wybucha wojna i ich rodziny są rozdarte, obawiają się, że mogą zniknąć na niezapisanych kartach historii. Używając miecza i pióra, ciała i głosu, walczą nie tylko o przetrwanie, ale także o tworzenie historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
noemi_li

Nie oderwiesz się od lektury

"Do czytelnika: Podaj mi rękę". Brzmi jak zachęta do tego, aby dać się poprowadzić autorce i wciągnąć w świat, jaki chce nam przedstawić. Cudny wstęp. Ta książka wpadła mi w ręce w zasadzie przypadkowo. OCH!, obym więcej takich przypadków w życiu miała :) Powoli poznaję i rozsmakowuję się w książkach z serii Uczta Wyobraźni pod szyldem Wydawnictwa MAG. Myślę, że zaczęłam ją poznawać od strony wybitnej i nie łatwo będzie utrzymać ten poziom. "Nie zawsze rozumiałam tę książkę, ale jest piękna". To opinia innej czytelniczki. Nie umiałabym chyba lepiej sama streścić w jednym zdaniu odczuć, jakie we mnie wzbudziła ta książka po jej przeczytaniu. Trudno mi też trochę do końca uchwycić fenomen tej powieści. Myślę, że największą wartością jest język, jakim jest tworzona. Trzeba się w tę narracje wgryźć, poczuć rytm książki, jakim jest napisana, ale kiedy wejdziemy w ten świat i zamysł autorki, możemy poczuć ogrom satysfakcji z czytania. Struktura opowieści jest nietypowa, dużo w niej poetyckie...
00

Popularność



Kolekcje



Księga pierw­sza. Opo­wieść o mie­czu

Księga pierw­sza

Opo­wieść o mie­czu

Wszę­dzie sły­chać szum skrzy­deł

1. Tajem­nice

1.

Tajem­nice

Wojow­niczka pozna tajem­nice męż­czyzn. Prze­kona się, że męż­czyźni na woj­nie nie są tacy, jak męż­czyźni w cza­sie pokoju. Odkryje nie­prze­wi­dziane kole­żeń­stwo. Ale ostroż­nie: to kole­żeń­stwo jest jak duemań­ska tar­cza. Nie sięga do samej ziemi.

Wojow­niczka pozna swe sekretne poprzed­niczki: Maris Sza­chrajkę, która wal­czyła po stro­nie Kelia­thów w woj­nie języ­ków. Kiedy leżała ranna na sto­sie tru­pów, przed spa­le­niem ura­to­wał ją czło­wiek, który nie­na­wi­dził jej naj­bar­dziej ze wszyst­kich na świe­cie: jej drugi zastępca, Farod.

– Faro­dzie, cóżeś uczy­nił? – zapy­tała go.

– Nie dzię­kuj mi, pani gene­rał – odpo­wie­dział. – Jestem jak czło­wiek, który prze­cho­wał bez­piecz­nie monetę swego wroga. Jak czło­wiek, który, ujrzaw­szy swego wroga oto­czo­nego przez kro­ko­dyle, wypro­wa­dził go bez­piecz­nie spo­mię­dzy nich.

Wojow­niczka dowie się, że miała nie­wiele poprzed­ni­czek. Były wśród nich Maris i Gala­ron z Nainu, a także Fał­szywa Hra­bina z Keste­nyi.

Wojow­niczka usły­szy pogło­ski o innych, ale ich nie odnaj­dzie.

Swą naj­trud­niej­szą bitwę sto­czy z zapo­mnie­niem.

Fere­la­nyi z Bream, Kodeks wojow­niczki

***

Zosta­łam wojow­niczką pod­czas wojny z Bro­gy­arami, wysoko w górach.

Mia­łam pięt­na­ście lat, gdy roz­po­czę­łam naukę w tam­tej­szej szkole. Mia­łam pięt­na­ście lat i ucie­kłam z domu. Stary powóz koły­sał się, a różowe świa­tło jego lampy odbi­jało się od gór­skiego stoku. Sie­dzia­łam w środku, zaci­ska­jąc pię­ści ukryte w ozdo­bio­nych haftami ręka­wi­cach. Futro nie ogrze­wało mnie zbyt­nio. Kaza­łam Ful­mii zatrzy­mać karetę przed kwa­terą dla ofi­ce­rów, by prze­ka­zać im list. Budy­nek był kie­dyś świą­ty­nią Ava­lei, ale teraz pośród pociem­nia­łych od dymu kolumn pło­nęły ogni­ska, a na ganku spo­czy­wały poob­tłu­ki­wane, uło­żone w stos tar­cze.

– Jakie wie­ści przy­no­sisz z Doliny?! – zawo­łał sto­jący w wej­ściu Nirai, prze­krzy­ku­jąc wiatr. Potem przyj­rzał mi się dokład­niej i bły­ska­wicz­nie się pode­rwał.

– Wszystko w porządku – zapew­ni­łam. – Mam list od diuka.

Byli tam wszy­scy – wujek Gishas, książę Ruaf i cała reszta. Poda­wali sobie mój list z rąk do rąk, sie­dząc za wiel­kim kamien­nym sto­łem.

Skry ule­ciały z wia­trem; ordy­nans rzu­cił do ognia sosnową gałąź. Wysoko nad nami pogrą­żone w cie­niu twa­rze spo­glą­dały na nas z fryzu.

– Inne pokoje się zawa­liły. W głąb wzgó­rza – wyja­śnił wujek Gishas i uszczyp­nął mnie w pod­bró­dek zim­nymi koniusz­kami pal­ców wysta­ją­cymi z ręka­wiczki.

– Wybacz sta­remu – rzekł, kiedy przy­nie­śli grzane wino z mali­nami i zaczę­łam jej popi­jać, obser­wu­jąc pło­myki świec tar­gane przez wiatr.

– I co, pani Tavis? – zapy­tał książę Ruaf. – Czu­jesz się usa­tys­fak­cjo­no­wana? Skosz­to­wa­łaś obo­zo­wego wina jako pierw­sza kobieta od cza­sów Fere­la­nyi.

Prze­raź­li­wie zimny wicher, gorąco zawarte w gęstym, słod­kim winie i bijące od ognisk, potężne unie­sie­nie i gorycz, kamienny bez­kres wokół mnie. Uwie­rzyli w mój list, w każde jego słowo. Uzna­łam to za omen. Wresz­cie mogłam się poło­żyć na sto­sie skór i koców przed ołta­rzem.

– Śpij, pani – rzekł Ful­mia.

Poło­żył się przy moich nogach i zaczął chra­pać. Męż­czyźni roz­ma­wiali, pło­mie­nie tań­czyły, ordy­nansi prze­cho­dzili obok. Myśla­łam o szkole, o tym, jak tam będzie, o tym, czy szybko umrę i jak do tego doj­dzie, ale wszyst­kie te myśli tylko mnie eks­cy­to­wały, utrud­nia­jąc zaśnię­cie. Dla­tego zaczę­łam myśleć o koniach. Odkąd opu­ści­łam dom, prze­szło mi to w nawyk i zawsze było naj­lep­szym środ­kiem nasen­nym. Zaczę­łam od Nushy, karego kuca. Ona była pierw­sza. Kar­mi­łam ją w czar­no­gra­na­to­wym wej­ściu, uno­sząc wysoko lampę i bojąc się jej zębów. Działo się to wcze­snym ran­kiem, w porze kwa­śnych jabłek. Po Nushy pomy­śla­łam o Meis, choć ona tylko cią­gnęła karetę. Uświa­do­mi­łam sobie, że zapo­mnia­łam o Felio­sie, i wró­ci­łam do niego. Do piasz­czy­stego gospo­dar­stwa wujka, dymią­cego pieca i namio­tów roz­bi­tych przy dro­dze. A pośrodku tego pozor­nego cha­osu – koń: sko­śno­oki jak lis i pełen wzgardy, z grzywą pełną wstą­żek. Dalej liczy­łam konie, ale nie chcia­łam myśleć o Tuiku, a sta­ra­jąc się nie myśleć o nim, pomy­śla­łem o Aniel­skim Koniu i o tym, jak Nenya opo­wia­dała, że widziała, jak o świ­cie przy­cho­dził napić się z fon­tanny. Mówi­ły­śmy, żeby obu­dziła nas wcze­śnie, i wykra­dły­śmy się na zimny taras, by wyglą­dać zza gałęzi drzewa róża­nego. Siski odgry­zła pączek róży i prze­żuła go, tylko po to, by poka­zać, że potrafi to zro­bić. Kie­dyś w domu babci, na pół­nocy, zja­dła kan­dy­zo­wane płatki róży. Ale ni­gdy nie zoba­czy­ły­śmy Aniel­skiego Konia, podob­nie jak Śnież­nych Koni, które każ­dej zimy przy­by­wały, by paść się na rów­ni­nie. Kiedy odcho­dziły, zosta­wiały za sobą śnieg. Cza­sami stado wpa­dało w panikę i ran­kiem cały świat pokry­wała jego biel. Innymi dniami szły naprzód leni­wie i z gra­cją, trą­ca­jąc drzewa pyskami. Nenya cza­sami gro­ziła, że ode­śle nas i da nam na drogę Konie Pecha. Spójrz, Taviye, przy­były Śnieżne Konie. Szron na oknach, odgłosy słu­żą­cych dorzu­ca­ją­cych drew do wysty­głych pale­nisk, a w sąsied­nich drzwiach Malino w swo­jej szlaf­mycy.

***

Szkoła przy­cup­nęła na górze nad kwa­terą dla ofi­ce­rów – była jak wielki kamienny pla­ster miodu, w któ­rym nie­gdyś znaj­do­wało się nes­senhu, domena kobiet Ava­lei. Można było stam­tąd zoba­czyć sta­ro­żytną świą­ty­nię oraz posąg bogini, który prze­wró­cił się i leżał na dachu w nie­zgrab­nej pozy­cji. Jedna ręka się zła­mała, a w dru­giej, unie­sio­nej ku górze, bogini trzy­mała roz­trza­ska­nego sępa. Spra­wiała wra­że­nie zawsty­dzo­nej, jakby cho­wała się za wła­sną koń­czyną. W pogodny dzień można było zoba­czyć dymy z wio­sek poło­żo­nych daleko w dole i sie­dzieć tam, obgry­za­jąc kostki wła­snych dłoni i marząc o grusz­kach. To było wtedy, gdy roz­po­czę­li­śmy naukę w dru­giej kla­sie, po zarżnię­ciu stada kwi­czą­cych prze­raź­li­wie świń na wewnętrz­nym dzie­dzińcu. W pierw­szej kla­sie ni­gdy nie sie­dzie­li­śmy na dwo­rze, a tylko bie­ga­li­śmy po zewnętrz­nym dzie­dzińcu, pra­li­śmy ubra­nia, goto­wa­li­śmy i szo­ro­wa­li­śmy pod­łogi.

Któ­re­goś dnia Nirai odcią­gnął mnie na bok i powie­dział:

– Przy­je­chała twoja ciotka.

Wsta­łam, trzy­ma­jąc w ręce szmatę ocie­ka­jącą wodą. Uszy wypeł­niał mi gło­śny szum odde­chu.

– Idź do swo­jego pokoju i dopro­wadź się do porządku – pole­cił. – Czeka na cie­bie w kwa­te­rze dla ofi­ce­rów.

Rzecz jasna, przy­je­chała oso­bi­ście. Nie spo­dzie­wa­łam się tego. Myśla­łam, że przy­śle wujka Fenyę, ale gdy tylko się dowie­dzia­łam, uświa­do­mi­łam sobie, że tego wła­śnie nale­żało się spo­dzie­wać. To oczy­wi­ste, że ciotka Mar­dith sama zajęła się tą sprawą. Wyru­szyli z Falu­idhen przed świ­tem i na pewno zmie­nili konie w Noi. Teraz, gdy nad­szedł zmierzch, sie­działa przy ogni­sku w kwa­te­rze dla ofi­ce­rów. Wszy­scy w sali mieli zawsty­dzone miny. Ktoś sprząt­nął ze stołu karty do gry w omi. Gdy weszłam do środka, z kąta dobiegł gło­śny brzęk. To wujek Gishas pośpiesz­nie cho­wał kilka bute­lek.

– Masz bar­dzo czci­god­nego gościa, kuzynko Tavis – poin­for­mo­wał mnie Gishas, pośpiesz­nie kopiąc butelki po raz ostatni. – Napi­jesz się, cio­ciu? – zapy­tał ciotkę Mar­dith. – Nie mamy tu szla­chet­nych trun­ków, do jakich jesteś przy­zwy­cza­jona, ale kie­lich cie­płego wina na koniec podróży…

– Nie – wark­nęła ciotka Mar­dith.

Wujek Fenya sie­dział obok niej z ponurą miną, bawiąc się ręka­wicz­kami, które miał na dło­niach.

– No więc… – zaczął wujek Gishas.

– Gisha­sie – ode­zwała się ciotka Mar­dith swym szcze­gól­nym tonem, zare­zer­wo­wa­nym dla człon­ków niżej posta­wio­nych gałęzi rodu. – Możesz odejść.

Zacze­kała, aż Gishas sobie pój­dzie. W jej oczach poja­wił się błysk. Miała na sobie szary płaszcz obszyty bia­łym futrem wie­wió­rek. Poło­żyła kap­tur, jej fry­zura wyglą­dała nie­na­gan­nie, a ona sama przy­po­mi­nała śnieżną kolumnę.

– Niech Leilin cię prze­klnie i oka­le­czy – rze­kła.

– Och, cio­ciu – żach­nął się wujek Fenya.

Napię­łam mię­śnie nóg, by powstrzy­mać ich drże­nie, i przy­ci­snę­łam do piersi książkę Fere­la­nyi. Kodeks wojow­niczki. Przy­nio­słam go ze sobą, by był dla mnie opar­ciem, i rze­czy­wi­ście nim się stał. Nie cof­nę­łam się ani o krok. Ciotka Mar­dith rów­nież stała nie­ru­chomo.

– Jeśli dobrze rozu­miem, spę­dzi­łaś tylko nie­spełna dwa tygo­dnie w sto­licy, gdzie wysłano cię, nie­ma­łym kosz­tem, byś zamiesz­kała ze swym wuj­kiem, diu­kiem. Miało to na celu wpro­wa­dze­nie cię do dobrego towa­rzy­stwa, choć oso­bi­ście nie uwa­żam, by towa­rzy­stwo w Bainie było szcze­gól­nie dobre. Po przy­by­ciu na miej­sce, popraw mnie, jeśli pomy­li­łam jakiś szcze­gół, sfał­szo­wa­łaś poda­nie o przy­ję­cie do tej szkoły, pod­pi­sa­łaś je imie­niem swego wujka Vedy i ukra­dłaś jego pie­częć, by dokoń­czyć oszu­stwo. Następ­nie okła­ma­łaś lokaja i prze­ko­na­łaś go, by cię tutaj przy­wiózł. Oszu­ka­łaś nie tylko wła­sną rodzinę i sługę, lecz także per­so­nel tej szkoły, a nawet całą olon­dryj­ską armię. Spę­dzi­łaś już trzy tygo­dnie w towa­rzy­stwie żoł­nie­rzy, nie mając żad­nej przy­zwo­itki, a tylko pod­sta­rza­łego sługę. Zga­dza się?

– Tak.

– Słu­cham?

– Tak – powtó­rzy­łam gło­śniej.

– Fenya, uderz ją.

– Och, cio­ciu, doprawdy! – zawo­łał wujek Fenya, otwie­ra­jąc sze­roko oczy.

– Zrób, co ci kaza­łam.

– Będę się bro­niła – ostrze­głam.

– Na miłość pokoju! – zawo­łał. – Chyba nie zaczniemy się bić?

Wstał i powlókł się ku mnie, szu­ra­jąc nogami. Kiedy wycią­gnął rękę w stronę mojego ramie­nia, wzdry­gnę­łam się, ale on tylko mnie pokle­pał.

– Spo­koj­nie – powie­dział. Cuch­nął ous, a jego oczy były łza­wiące i pod­krą­żone. – Spo­koj­nie – powtó­rzył. – Wszystko będzie dobrze. Chcemy tylko zabrać cię do domu.

Spoj­rzał na ciotkę Mar­dith.

– Mam rację, cio­ciu? Zabie­rzemy ją do domu i zapo­mnimy o wszyst­kim, prawda? To wcale nie jest gor­sze niż wyskoki Firvaud. Pamię­tasz, jak ukra­dła wszyst­kie ołówki, cio­ciu? – Spoj­rzał na mnie. – Naprawdę to kie­dyś zro­biła. Nasza guwer­nantka zalała się łzami!

– Fenya, jeśli nie zamie­rzasz mi w niczym pomóc, to usiądź.

– Chcia­łem tylko powie­dzieć, że zabie­rzemy ją do domu i zapo­mnimy o wszyst­kim. Sam kupię jej suk­nię. Chcia­ła­byś dostać nową suk­nię, prawda, Tavis? W naj­mod­niej­szym kolo­rze. Chyba nazy­wają go ser­cem motyla. Mogłaby być nawet wyszy­wana w tar­cze, co ty na to? – Zachi­cho­tał. Z kąci­ków ust ska­py­wały mu kro­ple śliny. – Tak wła­śnie two­rzy się nowe mody. Będziesz naszą małą wojow­niczką z tar­czami na sukni. Czer­wo­nej sukni! Ład­nej jak wschód słońca!

– Nie wrócę – odpar­łam.

– Och, nie gadaj…

– Nie? – prze­rwała mu ciotka Mar­dith. Jej oczy były nie­ska­zi­tel­nymi lustrami z czar­nego lodu. – Spójrz na swoją sio­strze­nicę, Fenya – cią­gnęła. – Na­dal się bun­tuje. Nie doce­nia dobroci, jaką jej oka­zu­jemy, zga­dza­jąc się przy­jąć ją z powro­tem.

– Nazy­wasz to dobro­cią?

– Cicho – odparła. Ani razu nie pod­nio­sła głosu. – Jeśli ze mną poje­dziesz, Tavis, nie możesz liczyć na nowe suk­nie. Musisz się liczyć z rokiem odosob­nie­nia. To być może wystar­czy, by świat zapo­mniał, że miesz­ka­łaś z żoł­nie­rzami i jesteś nie­od­wra­cal­nie skom­pro­mi­to­wana.

– Och – ode­zwał się wujek Fenya. – Nie…

– Nie jestem skom­pro­mi­to­wana – sprze­ci­wi­łam się. – Jestem jak Fere­la­nyi.

Pod­su­nę­łam jej książkę, nie­na­wi­dząc się za to, że drża­łam. Wstała i wzięła ją z moich rąk. Pomimo wieku trzy­mała się bar­dzo pro­sto i była wyż­sza ode mnie. Zer­k­nęła na eks­li­bris.

– Ach. Ukra­dziona z biblio­teki two­jego wujka.

– Tak, ale…

– „Wojow­niczka pozna tajem­nice męż­czyzn” – zaczęła czy­tać.

Unio­sła wzrok i przez zapie­ra­jącą dech w pier­siach chwilę patrzyła mi pro­sto w oczy. Przez moment wyda­wało mi się, że widzę w jej oczach wszystko – wojnę i pasję, Falu­idhen i śnieg. Potem cisnęła książkę w naj­go­ręt­szą część pale­ni­ska.

– Nie!

Posi­nia­czy­łam sobie kolana o kamienną posadzkę, popa­rzy­łam dło­nie w pło­mie­niach. Wujek Fenya odcią­gnął mnie od ognia. Ciotka Mar­dith stała nad nami, wycie­ra­jąc palce o płaszcz. Zawo­ła­łam do niej, że nie wrócę do domu, a ona odpo­wie­działa, że już wię­cej nie powtó­rzy tej oferty. Przy­je­chała się ze mną zoba­czyć tylko ze względu na moją matkę. Jeśli odmó­wię, będę musiała trzy­mać się ścieżki, którą wybra­łam. Ukoń­czę szkołę i wstą­pię do armii jak inni ucznio­wie.

– Tego wła­śnie chcę! – wrza­snę­łam.

Leża­łam na ple­cach, a wujek Fenya pró­bo­wał tulić moją głowę, roz­pacz­li­wie bez­radny. Postać ciotki Mar­dith maja­czyła nad nami. Długi płaszcz podróżny skry­wał jej nogi niczym ławica mgły. Posuwa się naprzód siłą swego cię­żaru, pomy­śla­łam. Jak lodo­wiec.

Powie­działa, że dostanę to, czego chcia­łam. Że matka będzie cier­piała z mojego powodu. Miała nadzieję, że umrę w górach. Dla niej już byłam mar­twa.

– Jeśli już jestem mar­twa, to po co spa­li­łaś moją książkę?

Uklę­kłam i zala­łam się łzami. Książka zmie­niła się w czarny szkie­let pośród pło­mieni.

Wtedy nie wie­dzia­łam jesz­cze tego, co sobie wkrótce uświa­do­mi­łam. Zdą­ży­łam się już nauczyć na pamięć całego Kodeksu. Każ­dego słowa. Siski zwała tę moją zdol­ność „cudowną pamię­cią do głupstw”. Myślę, że obec­nie mogła­bym wyrwać po kartce z książki Fere­la­nyi i umie­ścić je w nagłów­kach wszyst­kich roz­dzia­łów mojego życia. Dla gór tajem­nice. Dla Siski lojal­ność jak naszyj­nik z umar­łych gwiazd. Dla pustyni krew. Dla Seren pieśń.

Ciotka Mar­dith zakryła się kap­tu­rem. Potem wło­żyła ręka­wiczki, popra­wia­jąc każdy palec.

– Chodź, Fenya. Jeśli wyru­szymy natych­miast, zjemy śnia­da­nie w Falu­idhen.

***

Następ­nego dnia instruk­tor Gobries ude­rzył mnie, bo poło­ży­łam się spać w butach. Wsta­łam, odwró­ci­łam się do niego ple­cami i pochy­li­łam głowę ku pozo­sta­łym. W lodo­wa­tym powie­trzu efekt ude­rze­nia w kark był nie­mal jak miło­sne dotknię­cie, roz­prze­strze­niał się niczym pożar, ogrze­wa­jąc mnie aż po korze­nie wło­sów. To jest ból, pomy­śla­łam. Był cie­pły i przy­po­mi­nał mi wra­że­nie na języku i war­gach, kiedy zja­dłam paprykę z Evmeni. Gdzie jest jego reszta? Wsta­łam i dołą­czy­łam do swo­jego szyku. Było mi cie­plej niż pozo­sta­łym i czu­łam się lepiej od nich.

– Wyglą­da­łaś jak demo­nica – rzekł mi póź­niej z podzi­wem Vars. – Jak­byś mogła udu­sić go zasłoną.

To mnie zdu­miało. Nie pra­gnę­łam go zabić. Czu­łam się tylko zdzi­wiona i roz­cza­ro­wana bra­kiem bólu.

Nocą urzą­dzono uro­czy­stość na cześć tych, któ­rzy wyru­szali do Bra­ithu, i zapro­szono nas do pokoju instruk­to­rów. Na kominku palił się ogień. Dano nam teivę i honi­tha, a także pozwo­lono na dys­ku­sję oraz grę w piłkę na dzie­dzińcu. Za szybko zja­dłam swo­jego honi­tha i ser popa­rzył mi pod­nie­bie­nie. Sta­łam pod ścianą i przy­glą­da­łam się gru­pom tych, któ­rzy mieli się udać do Bra­ithu. Nosili szkar­łatne szarfy i stali w nie­dba­łych pozy­cjach, wspie­ra­jąc stopę na osło­nie kominka albo macha­jąc ręką, w któ­rej trzy­mali fajkę. Jeden z nich przy­glą­dał mi się dziw­nie i podejrz­li­wie, aż wresz­cie uświa­do­mił sobie, kim jestem, i jego twarz się roz­po­go­dziła. Uśmiech­nę­łam się do niego. Rzecz jasna, jeśli ciotka Mar­dith tu przy­je­chała, o wszyst­kim napi­sano w gaze­tach. Wszę­dzie już o mnie sły­szeli. Męż­czy­zna odwró­cił ode mnie wzrok i roz­pro­sto­wał nogi. Z uwagi na moją wysoką rangę nie będzie krzy­czał. Nie wsta­nie i nie zapyta: „Kobieta? Tutaj?”. Nie będzie się nawet gapił na młodą żoł­nierkę, w któ­rej nagle roz­po­znał Tavis z Ashenlo, bra­ta­nicę tel­kana.

Na dwo­rze pano­wał chłód. Sły­chać było krzyki chło­pa­ków bie­ga­ją­cych w ciem­no­ści z pochod­niami, odgłos piłki śli­zga­ją­cej się po kamie­niach. Weszłam na górę i ruszy­łam mrocz­nym kory­ta­rzem, licząc drzwi, aż dotar­łam do swo­jego pokoju. W jego ciem­nym wnę­trzu uno­sił się zapach butów. Nie było tu nikogo. Uklę­kłam na łóżku i otwo­rzy­łam okien­nicę. Okno było tak małe, że led­wie mogłam oprzeć oba łok­cie na para­pe­cie. Dął zimny wicher, noc była otchłanna i cicha, ośnie­żone szczyty lśniły w bla­sku księ­życa jasno jak kwa­śne mleko.

Droga Siski – napi­sa­łam kie­dyś. Chcia­ła­bym zgi­nąć w Bra­ithu. Pisa­łam to wewnątrz skrzynki na miecz, bo w pokoju nie mie­li­śmy papieru. Myśla­łam, że wyko­rzy­stam kie­dyś te słowa, ale gdy prze­szli­śmy do dru­giej klasy i wresz­cie pozwo­lili nam pisać listy do domu, nie chcia­łam już umie­rać. Nie byłam też już w sta­nie pisać do Siski, nie potra­fi­łam wymy­ślić żad­nej odpo­wie­dzi na jej listy opo­wia­da­jące o przy­ję­ciach i flir­tach. Wie­dzia­łam też, że gdy­bym napi­sała do matki, roz­pła­ka­łaby się. Dla­tego pisa­łam do Dasyi. Powi­nie­neś wstą­pić do armii. Tu można się nie­źle zaba­wić.

***

Zimą w górach szczyty nik­nęły w powie­trzu, tak ogromne i białe, że sta­wały się czę­ścią nieba. Łak­nę­li­śmy cie­pła jak chleba, toczy­li­śmy z pokry­tymi lodem drze­wami bitwy o opał i nocami wzgó­rza roz­bły­ski­wały małymi, czer­wo­nymi świa­teł­kami. To był głupi pomysł, żeby obo­zo­wać w ten spo­sób. Gdy Bro­gy­arzy zsu­nęli się z góry po śniegu, wrzesz­cząc gło­śno i ciska­jąc swymi cięż­kimi topo­rami w stronę naszych ognisk, rzu­ci­li­śmy się do ucieczki. Prze­wra­ca­li­śmy się, a potem ucie­ka­li­śmy znowu, aż wresz­cie odwró­ci­li­śmy się i sta­nę­li­śmy do walki. Nagle ujrza­łam fon­tannę zębów, niby deszcz spa­da­ją­cych gwiazd. Posy­pały się na śnieg. Obok mnie leżał topór i męż­czy­zna bez twa­rzy. Drzewa się kur­czyły, nad śnie­giem migo­tało nie­bie­skie świa­tło. Bro­gyar był ogromną, zama­zaną syl­wetką zło­żoną z wło­sów i cieni. Wyłącz­nie jego cię­żar pozwo­lił mojemu mie­czowi prze­bić okry­wa­jącą go skó­rzaną zbroję. Zwa­lił się gwał­tow­nie na zie­mię, wykrę­ca­jąc mi rękę w nad­garstku. Jego chra­pliwy oddech stał się moim odde­chem, kiedy pró­bo­wa­łam odwró­cić go na drugą stronę i uwol­nić miecz. Widzia­łam czarne i czer­wone syl­wetki. Usły­sza­łam nagły krzyk. Wil­goć prze­sią­kała przez moje spodnie na wyso­ko­ści kolan. Wszy­scy pobie­gli­śmy w stronę wąwozu. Na śnieg sypały się skry, ucie­ka­li­śmy jak zwie­rzęta w stronę rzad­kiego lasu. Kestau odwró­cił się, się­ga­jąc po miecz, i topór uciął mu rękę. To było jak scena w przed­sta­wie­niu – biały prze­stwór śniegu, blask jed­nego z ognisk, try­snęła czarna krew i Kestau upadł. W wąwo­zie ktoś krzy­czał. Bro­gyar pod­biegł do Kestau i uklęk­nął, by pode­rżnąć mu gar­dło, pochy­lony i spo­wity w sza­liki jak stara praczka. Chyba widzia­łam błysk mie­cza. Dopiero gdy nie­przy­ja­ciele się wyco­fali, zna­leź­li­śmy Varsa, który leżał w wąwo­zie ze zła­maną nogą.

Potem sobie uświa­do­mi­łam, że wresz­cie jest mi cie­pło. Cią­gnę­li­śmy ciała po śniegu, by zło­żyć je w stertę. Zosta­wia­li­śmy za sobą dłu­gie, ciemne ślady. Potem, kiedy ich grze­ba­li­śmy, wze­szło słońce i w jego pro­mie­niach poja­wiła się scena zasadzki – popiół i krew na śniegu. Vars zemdlał, kiedy nasta­wiali mu nogę. Nirai stał przy nim, spi­su­jąc w Bia­łej Księ­dze listę pole­głych i ran­nych. Odra uści­snął mój bark, mru­żąc powieki w jasnym bla­sku.

– Pozna­łaś smak żelaza.

To był świat gór, brnę­li­śmy w nim bez końca przez śnieg, wlo­kąc za sobą ran­nych na saniach z drewna i nie­wy­pra­wio­nych skór. Cały czas sta­ra­li­śmy się odna­leźć inną grupę żoł­nie­rzy, która ni­gdy się nie zja­wiała, albo cze­ka­li­śmy na nią w zimo­wych lasach, nie­bie­skich od lodu. Zawsze przy­by­wa­li­śmy za późno albo za wcze­śnie. Gdy wresz­cie się spo­ty­ka­li­śmy, kapi­ta­no­wie krzy­czeli do sie­bie i ciskali czapki w śnieg. Reszta z nas sie­działa bez słowa, obser­wu­jąc czuj­nie, co dzieje się wokół. Nocami wci­ska­łam się do swo­jego śpi­wora i myśla­łam o koniach. Konie szły po fir­ma­men­cie i widzia­łam, że tak wła­śnie wygląda życie wojow­niczki – brud, głód, zimno i cią­gle nowe wzgó­rza. Kiedy nie mogłam zasnąć, wsta­wa­łam i pro­po­no­wa­łam, że wezmę za kogoś służbę, albo pali­łam z Odrą, który rów­nież miał kło­poty ze snem i czę­sto sie­dział i patrzył w gwiazdy.

– Stra­ci­łem talent do snu – mawiał i pomimo zimna zdej­mo­wał sza­lik, by poka­zać mi ślady na szyi, prze­su­wa­jąc pal­cem wzdłuż zagłę­bień.

Wyraź­nie widzia­łam bli­zny w bla­sku księ­życa odbi­ja­ją­cym się od śniegu. Wtedy opo­wia­dał mi o tym, jak się obu­dził i zoba­czył Bro­gy­ara z nożem u swego gar­dła.

– Sarma oca­liła mi życie, ale nie za darmo – doda­wał, ponow­nie owi­ja­jąc szyję sza­li­kiem. – Kapłanka powie­działa, że bogini ode­brała mi sen. Nie wiem, co zamie­rza z nim zro­bić, ale rze­czy­wi­ście go utra­ci­łem. Ale to mi nie prze­szka­dza. Dzięki temu będę żył dwa razy dłu­żej niż ludzie, któ­rzy muszą spać.

Gdy padał śnieg, byli­śmy zmu­szeni masze­ro­wać przez cały czas, by do rana nas nie zasy­pało. Brnę­li­śmy przez pełną płat­ków ciem­ność. We dwoje z Odrą wkła­da­li­śmy sobie pasy na ramiona i cią­gnę­li­śmy za sobą Varsa na saniach. Gdy tylko zatrzy­my­wa­li­śmy się, żeby zapa­lić, Odra opo­wia­dał o sobie. Miał dwie córki w Balin­feil, obie nie­za­mężne. Star­sza opusz­czała poń­czo­chy do kostek, bo szczy­pały ją w kolana. Odra lito­wał się nad nią, ponie­waż była moik, co po nainij­sku zna­czy „głu­pia” albo „dziwna”.

– Moje życie, moja biedna moiky­alen – mówił.

Śmia­łam się i jego spoj­rze­nie nabie­rało głęb­szego wyrazu w sła­bym bla­sku naszych fajek. Pytał mnie, czy dobrze się czuję, a ja kiwa­łam głową i prze­sta­wa­łam się śmiać. Za skałą, za którą się kry­li­śmy, pano­wała ciem­ność wypeł­niona krzy­kami. Krą­żyli tam na swo­bo­dzie wszy­scy nie­znani nam bogo­wie. A my wkrótce wyru­szymy w ten mrok i będą nas ści­gały czarne wichry, będziemy brnęli po uda albo po pachy w śniegu, zanu­rza­jąc się weń, by po chwili znowu się z niego wygra­mo­lić, a potem zawo­łać pozo­sta­łych i wró­cić po tych, któ­rzy nie usły­szeli roz­kazu. „Taniec gór” – jak nazy­wał to potem z szy­der­czym uśmiesz­kiem Dasya. Rze­czy­wi­ście czu­łam się wtedy, jak­bym uczest­ni­czyła w tańcu. Tańcu we śnie, w któ­rym mia­łam jakąś rolę do ode­gra­nia, ale nie wie­dzia­łam, na czym ona polega; tańcu nie­zwy­kłych, prze­ra­ża­ją­cych postaci. Kiedy wra­ca­łam do zdro­wia, przy­śnił mi się wspa­niały bal w nie­zna­nym mi domu. Moją part­nerką była kobieta z wysoko upiętą fry­zurą i oczami oto­czo­nymi wiel­kim krę­gami czar­nej szminki. Po kolej­nej figu­rze tańca ukło­niła się z gra­cją, zła­pała się za szczyt wło­sów i zdjęła sobie głowę z karku. To był sen o górach, o życiu w nich, o moim nowym życiu. Nie­kiedy znie­nacka ogar­niało nas unie­sie­nie i czu­li­śmy się abso­lut­nie szczę­śliwi. Naj­czę­ściej zda­rzało się to wtedy, gdy udało nam się ode­przeć atak. Wyli­śmy wtedy i ćwiar­to­wa­li­śmy ciała, dła­wiąc się z rado­ści.

Rado­wa­li­śmy się rów­nież wtedy, gdy ujrze­li­śmy w wąwo­zach wio­ski – chaty ukryte pośród śniegu i sosen, a nie­kiedy rów­nież świa­tła prze­są­cza­jące się przez szcze­liny sta­rych okien­nic albo bijące z lampy zbli­ża­ją­cej się krętą drogą do ciem­nej sto­doły z nie­wy­pa­la­nej cegły. Scho­dzi­li­śmy wtedy na dół z gło­śnym krzy­kiem. To były zapo­mniane wio­ski, opusz­czone przez kapła­nów. Nosiły nazwy takie, jak Wal­divo, Unisk albo Bar-Hathien. Śnie­życe odda­liły je od sie­bie i miesz­kańcy wciąż myśleli, że są czę­ścią cze­goś więk­szego, zapo­mi­na­jąc o tym, że w każ­dej osa­dzie mieszka tylko dzie­sięć, góra dwa­na­ście rodzin. Był więc Górny Unisk i – wiele mil dalej – Dolny Unisk. Pogrą­żone w mroku wio­ski, w któ­rych pozy­ski­wano wodę z topio­nego śniegu, bo wszyst­kie stud­nie zamar­zły. Chłopi byli bla­dzi, poru­szali się z wysił­kiem i nosili amu­lety ze słomy. Nie­któ­rzy led­wie umieli mówić w języku powszech­nym. Kobiety sie­działy w kątach i pła­kały albo czu­wały nad swym nie­licz­nym dobyt­kiem i mam­ro­tały pod nosem, strze­gąc sta­rych cyno­wych dzba­nów oraz jabłek z kolo­ro­wego wosku. Męż­czyźni sie­dzieli na kle­pi­skach, ponuro zwi­ja­jąc i rozwi­ja­jąc liczne płó­cienne pasy, które nosili na nogach. Cza­sami widzie­li­śmy nie­mow­lęta leżące w koły­skach z wierz­bo­wych witek. Sie­dzie­li­śmy przy ogni­skach, zuży­wa­li­śmy zimowe zapasy tyto­niu zgro­ma­dzone przez wie­śnia­ków, pili­śmy ich gaisk, aż w pło­mie­niach zaro­iło się od tajem­nych zna­ków. Kaza­li­śmy im zarzy­nać ich zwie­rzęta oraz odda­wać nam mąkę i ziem­niaki.

W kolej­nej wio­sce mieli tylko jed­nego osła i wszy­scy zebrali się, by nad nim pła­kać.

– Jeśli dalej będą zwle­kać, sam zamor­duję to bydlę – ode­zwał się wresz­cie Vars.

Noga na­dal go wtedy bolała. Leżał oparty o ścianę i zale­wał go pot. Twarz miał wynędz­niałą i znu­żoną. Wie­dzia­łam, że potrze­buje mięsa. W izbie tło­czyło się wielu ludzi i było tu cie­pło, mimo że drzwi były otwarte, a jesz­cze więk­szy tłum zebrał się na dwo­rze, wokół osła. Śmier­dzący sta­ru­szek w czapce z owczego pęche­rza, być może wójt wio­ski, odmó­wił pry­mi­tywne modli­twy do bogów wzgórz. Prze­pchnę­łam się do Odry i zapy­ta­łam go, o co się modlą. Odwró­cił się do mnie gwał­tow­nie ze łzami w kąci­kach oczu i zaklął, pyta­jąc, co sobie myślę. To było ostat­nie zwie­rzę w wio­sce, a my je zabi­ja­li­śmy. Kobiety osła­niały głowy chu­s­tami ze zgrzeb­nej wełny. Blask ognia padał na drew­niane okien­nice uszczel­nione szma­tami wetknię­tymi w szcze­liny i na pęk­niętą lampę wiszącą na ścia­nie. Przez odór brud­nych ciał i wło­sów, źle wygar­bo­wa­nej skóry oraz spa­lo­nych ziem­nia­ków prze­bi­jała się roz­koszna woń mar­chewki. To były wio­ski z naszych pra­gnień, gdzie wresz­cie mogli­śmy zasnąć i zna­leźć przy­jem­ność nawet w wymio­to­wa­niu gaiskiem i ośliną. Jakże czy­ste było powie­trze, kiedy rzy­ga­łam za drzwiami na pokryty zmar­z­liną śnieg i widzia­łam na nim – wyglą­da­jące jak pismo – ślady kilku pta­ków.

***

Kiedy mia­no­wali mnie kapi­ta­nem, dosta­łam konia, brą­zową klacz imie­niem Loma. Była spo­kojna i silna, przy­po­mi­nała mi Meis. Siski powie­działa kie­dyś, że szyja Meis zawsze pach­nie tru­skaw­kami i można ją po tym poznać nawet w ciem­nej stajni. Nocami nie­kiedy wsta­wa­łam i wtu­la­łam twarz w szyję Lomy, zamy­ka­jąc oczy, by odciąć się od nie­zwy­kłej łuny biją­cej od wzgórz. Cza­sami jakiś inny żoł­nierz, który rów­nież nie spał, zaczy­nał recy­to­wać żałob­nym gło­sem sein z Val­la­farsi, na przy­kład „Kró­le­stwa”. Balinu, skąd pocho­dzą owoce. Ta fraza jak zwy­kle przy­po­mi­nała mi pier­ścio­nek, który matka nosiła na łań­cuszku na szyi. Przy­tra­fiło mi się coś złego, może się prze­wró­ci­łam albo zbesz­tał mnie Malino i pocie­szała mnie, poka­zu­jąc mi swój pier­ścio­nek. Odpi­nała łań­cu­szek i poka­zy­wała mi, że na wewnętrz­nej powierzchni pier­ścionka wyryto począt­kową frazę seinu po olon­dryj­sku i po nainij­sku. Jej mięk­kie dło­nie, dotyk sukni, stary nóż z ukru­szoną ręko­je­ścią leżący na stole. Na dwo­rze owoce spa­dały z drzew.

Trzy­ma­łam się szyi Lomy pod­czas śnie­życy, która omal nas nie zasy­pała w mie­siącu lamp. Krzy­cza­łam na swo­ich ludzi, bo w dole była wio­ska pogrą­żona w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści. Zosta­wi­li­śmy cho­rych i ran­nych na szczy­cie wzgó­rza, popę­dzi­li­śmy do chat, wywa­ży­li­śmy drzwi i roz­wa­li­li­śmy ręko­je­ściami mie­czy okien­nice. Były zbu­twiałe, podob­nie jak pościel na łóż­kach w środku. Wpa­dli­śmy do pustych, cichych izb, chwie­jąc się na nogach. Nawet piw­nice były opu­sto­szałe. W końcu zebra­li­śmy się razem i popa­trzy­li­śmy na sie­bie. Szty­chy naszych nie­zbru­ka­nych mie­czy zosta­wiały ślady w śniegu.

– Wio­ska jest opu­sto­szała – oznaj­mił ochry­ple Vars.

Nagle uświa­do­mi­łam sobie, że sły­szę jego głos. Zna­leź­li­śmy osłonę przed wichrem w pięk­nej, śpią­cej wio­sce. Śnieg lśnił błę­kit­nym bla­skiem pośród nocy. Gwiazdy roz­pra­szały ciem­ność jedna po dru­giej. Wszy­scy patrzyli na mnie, aż wresz­cie ode­zwa­łam się cicho. Po raz pierw­szy od sied­miu dni sły­sza­łam wła­sny głos, nie musząc krzy­czeć.

– Spro­wadź­cie resztę – roz­ka­za­łam. Pośród ciszy mój głos wyda­wał się piękny, pro­sty i pełen roz­sądku. – Zabij­cie konia – dodał po chwili ten sam głos, cicho i kla­row­nie.

Była ostat­nia, nie musia­łam wymie­niać jej imie­nia. To ona oduczyła mnie nawyku myśle­nia o koniach. Tuik nie zdo­łał poło­żyć mu kresu, ale zakoń­czył się on owej nocy razem z życiem Lomy. Kiedy się naje­dli­śmy, pomy­śla­łam, że będę musiała zna­leźć sobie coś innego, o czym będę myślała w nocy. Nie prze­ję­łam się tym jed­nak zbyt­nio. Byłam pewna, że coś przyj­dzie mi do głowy. Wszy­scy zatrzy­ma­li­śmy się w tym samym domu i wresz­cie było nam cie­pło. Na pale­ni­sku pło­nęły poła­mane meble.

Śnieg padał powoli i rów­nie powoli umie­rali ludzie. Wycią­ga­li­śmy ich na dwór i cho­wa­li­śmy w śniegu, bo zie­mia była zamar­z­nięta. Umie­rali pod ścia­nami chaty w pozy­cji śpią­cych. Policzki mieli zapad­nięte, a włosy kru­che od szronu. Ci z nas, któ­rzy mieli jesz­cze tro­chę sił, wycho­dzili chwiej­nie w świa­tło i szu­kali drewna na opał, szar­piąc słabo za drzwi i okien­nice. Pew­nego dnia wyszli­śmy we dwoje z Var­sem, a Odra, który leżał pod ścianą i oczy błysz­czały mu mocno, powie­dział coś o morzu i tysią­cach jego anio­łów.

– Nic nie mów, wujku – rzekł do niego Vars. – Oszczę­dzaj siły.

Oddy­cha­jący cicho Odra uśmiech­nął się do niego, rado­śnie i tajem­ni­czo. Jego uśmiech wisiał tak nie­ru­chomo na bez­kr­wi­stej twa­rzy, że pomy­śla­łam, iż umarł z nim. Pochy­li­łam się, zła­pa­łam go za bark i potrzą­snę­łam mocno. Żył. Umarł znacz­nie póź­niej, a przed­tem kazał nam słu­chać go i wyko­ny­wać jego roz­kazy, prze­kli­nał nas, ponie­waż koc uwiązł mu pod pachą albo dla­tego, że nie mógł już znieść diety zło­żo­nej ze śniegu i koniny.

– Wynie­ście mnie na dwór – wark­nął. – Na powie­trze. Tu nie da się oddy­chać. Spójrz­cie. – Ude­rzył się otwartą dło­nią w kark i zła­pał wesz kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym. – Spójrz­cie, cóż za plu­ga­stwo. To już nie są żoł­nie­rze. To zwie­rzęta.

Wynie­śli­śmy go z chaty i roz­pa­li­li­śmy dla niego ogni­sko pod sosnami.

Słabe, czer­wone pło­mie­nie, czerń ziemi pod sto­pio­nym śnie­giem. Przy­gnę­biony Vars przy­kuc­nął obok ognia odziany w brudną kurtkę. Owi­nię­tego w koce Odrę opar­li­śmy o drzewo. Zaci­skał pogar­dli­wie usta, gapiąc się na wzgó­rza i na śnieg, który nas uwię­ził. Opo­wia­dał ochry­płym gło­sem o sie­dem­na­stu latach spę­dzo­nych w górach. Zdjął sza­lik, by poka­zać bli­zny na szyi.

– Z reguły nikt nie prze­żywa tu wię­cej niż trzy lata – mówił. – Ale ja prze­ży­łem pra­wie dwa­dzie­ścia i zabi­łem wię­cej ludzi niż gorączka. Sześć lat temu zabrali mnie do Ama­fe­inu i przy­znali mi Order Niedź­wie­dzia. Córka ma go w koszyku w domu. Wrę­czył mi go sam diuk. Za sto­łem sie­działo nas sześć­dzie­się­ciu ośmiu, a za wszystko pła­ciło Impe­rium Olon­dryj­skie.

Wessał nagle powie­trze przez zęby i zer­k­nął na mnie pośpiesz­nie.

– Tak, pamię­tam, że jesteś bra­ta­nicą tel­kana. Jesteś z nim spo­krew­niona po mie­czu i po kądzieli, ale nikt ni­gdy o tym nie wspo­mina. Więk­szość ludzi boi się roz­ma­wiać z tobą jak równy z równą. Nawet ty… – Wska­zał na Varsa pod­bród­kiem pokry­tym posi­wia­łym zaro­stem. – Mimo że jesteś jakimś tam szlach­ci­cem, boisz się zbli­żyć do wiel­moż­nej pani, naprawdę się do niej zbli­żyć. Tylko ja się nie boję, bo znam swoją war­tość i zade­mon­stro­wa­łem ją dzie­sięć razy, zanim ty nauczy­łeś się cho­dzić.

Prze­rwał nagle i oparł się o drzewo. Coś prze­le­ciało nad nami, być może orzeł. Jego nie­bie­skawy cień prze­mknął po śniegu. Odra znowu zaczął mówić, prze­kli­na­jąc z gory­czą tel­kana i tę wojnę, która nawet nie była wojną. Prze­kli­nał nas przez wiele dni, aż nagle prze­stał, popadł w apa­tię i nie doma­gał się już wię­cej, by wyno­szono go na dwór. Ale i tak to robi­li­śmy, bo Vars zapew­niał, że świeże powie­trze mu służy. Dla­tego roz­pa­la­li­śmy ogni­sko i wszy­scy troje sie­dzie­li­śmy przy nim w mil­cze­niu.

Oddy­cha­łam wtedy przez zimne ręka­wice, sta­ra­jąc się odna­leźć jakiś tok myśli, który pozwo­liłby mi zasnąć w nocy. Wypró­bo­wa­łam bar­dzo wiele spo­so­bów, aż wresz­cie doszłam do wnio­sku, że czę­sto naj­szyb­ciej dotrę w ciem­ność, jeśli pozwolę swemu umy­słowi dry­fo­wać bez­ład­nie. Przy­po­mnia­łam sobie, jak Siski śpie­wała „Jaskółkę w zimie”. Sta­wiała wąskie stopy na dywa­nie i spla­tała dło­nie. Wtedy roz­le­gał się stu­kot. To wujek Veda opróż­niał fajkę. Obser­wo­wa­łam, jak usta sio­stry otwie­rają się i zamy­kają. Biedny, zagu­biony ptaku, latasz z miej­sca na miej­sce, ale nie możesz zna­leźć domu. Zie­lone zasłony w salo­nie pach­niały namio­tami. Tak jest, a pod krze­słem zna­la­zły­śmy szty­let i grze­bień z kości sło­nio­wej. Na pochwie szty­letu nary­so­wano Tevlas wio­sną.

Nagle uświa­do­mi­łam sobie, że Odra coś mówi.

– Nie, zostańmy jesz­cze chwilę.

Była noc i nad krę­giem turni świe­ciły kro­cie gwiazd, pul­su­ją­cych w ciem­no­ści, jakby pró­bo­wały się wyrwać na zewnątrz.

– Piękne niebo – cią­gnął roz­ma­rzo­nym gło­sem. – Przy­po­mina mi to pio­senkę „Zostańmy jesz­cze chwilę, wie­czór jest taki piękny”.

– Widzę, że czu­jesz się już lepiej wujku – ucie­szył się Vars. Dzwo­nił zębami, a twarz lśniła mu dziw­nie w bla­sku ognia.

Kiedy wypo­wie­dział te słowa, Odra się roz­pła­kał. Leżał na boku i łzy spły­wały mu po wynędz­nia­łej, poora­nej bruz­dami twa­rzy.

– Moja biedna moiky­alen – łkał.

Nie prze­sta­wał pła­kać przez długi czas. Vars przy­gry­zał wargi. On rów­nież miał łzy na policz­kach. Po chwili Odra uspo­koił się i uśmiech­nął. Wycią­gnął drżącą rękę. Vars ujął dłoń przy­ja­ciela, zdjął z niej ręka­wicę i uniósł jego stward­niałą rękę do ust.

– Dobry z cie­bie chło­pak – ode­zwał się Odra. Potem uniósł z wysił­kiem głowę i spoj­rzał na mnie, wycią­ga­jąc drugą rękę. – Ty też jesteś dobrą dziew­czyną. Ale dla­czego jesteś taka nie­śmiała? – zapy­tał z uśmie­chem.

Uję­łam jego dłoń i uklę­kłam przy nim w śniegu. Vars już nie krył się z pła­czem. Spoj­rza­łam na twarz Odry w bla­sku ognia, szu­ka­jąc jego oczu, które wyglą­dały jak dwie monety.

– Nie żyje – stwier­dzi­łam.

Vars łkał. Pochy­lał się nad tru­pem, cało­wał jego zapad­nięte policzki, wci­skał swe żywe czoło w czoło umar­łego. Wresz­cie zerwał się i popę­dził mię­dzy zaspy. Wyma­chi­wał rękami, łapiąc śnieg w dło­nie i ciska­jąc go w ciem­ność. Kiedy on pod­ska­ki­wał i krzy­czał, zamknę­łam umar­łemu powieki i roze­bra­łam ciało. Uło­ży­łam w stos buty oraz ubra­nie, by ode­słać je potem jego cór­kom na połu­dniu. Odra wyda­wał się bar­dzo mały i biedny, gdy tak leżał nagi w śniegu. Zosta­wi­li­śmy go tam w gro­bowcu z lodu.

– Mogła­byś, gdy­byś chciała – wyszep­tał do mnie potem Vars. – Mogła­byś zała­twić, żeby zwol­niono nas wszyst­kich ze służby z hono­rem. Mogła­byś wysłać do kogoś list, może nie do samego tel­kana, ale do kogoś waż­nego.

– Nie – zaprze­czy­łam. – To nie­prawda. Nie ma już nikogo.

– Musi ktoś być – upie­rał się łamią­cym się gło­sem.

Przy­ła­pa­łam się na tym, że uśmie­cham się do sufitu.

– To dziwne – przy­zna­łam. – Cza­sami mnie rów­nież trudno w to uwie­rzyć, ale rze­czy­wi­ście nie ma nikogo.

Zwró­cił się twa­rzą ku ścia­nie i zaczął jęczeć. Leża­łam, sta­ra­jąc się upo­rząd­ko­wać myśli. Ktoś się poru­szył i zaszu­rał nogami, a ktoś inny kop­nął Varsa, doma­ga­jąc się płacz­li­wie ciszy. Podzie­li­łam myśli na kate­go­rie, takie jak gry i histo­ria, sta­ra­jąc się odna­leźć jakiś temat do roz­my­ślań. Kusiło mnie wspo­mnie­nie o Dasyi pośród kolumn – czarne oczy i roz­pro­mie­niona twarz. Ale nie, ta myśl była zbyt silna i nie pozwo­li­łaby mi zasnąć. Posta­no­wi­łam, że będę myślała o Ethen­ma­nyi i o wizy­cie w wiel­kim domu babci, nie­opo­dal Lele­vai. Odle­głość nie była wielka, ale było tam zupeł­nie ina­czej! Pamię­ta­łam, jak poje­cha­ły­śmy tam wio­sną z matką i Siski. Zała­do­wa­ły­śmy do kufrów wszyst­kie swoje naj­lep­sze ubra­nia, wdzia­łam nowy, zie­lony płaszcz podróżny i pomknę­ły­śmy gór­skim trak­tem. Blask słońca wpa­dał do środka przez okna powozu. Pośród wzgórz zawsze można było zna­leźć cie­kawe widoki – wąskie wąwozy, kwit­nące drzewa more­lowe mię­dzy ska­łami, zabawne paster­skie chaty z ich strze­chami się­ga­ją­cymi pra­wie do ziemi, dzieci sprze­da­jące mleko z wia­der. Zatrzy­ma­li­śmy się w Miro­vie, a potem w Noi. Gdy droga zaczęła pro­wa­dzić w dół i poni­żej mgieł otwo­rzyła się przed nami ogromna dolina, matka nagle pogrą­żyła się w myślach. Ozdo­biony klej­no­tami modli­tew­nik wysu­nął jej się z rąk i spadł na kolana. Wpa­try­wała się w mijaną sce­ne­rię. Jestem prze­ko­nana, że nie ma kra­iny pięk­niej­szej niż Balin­feil wio­sną. Roz­le­głe łąki drze­mały spo­wite deli­katną, różową mgiełką drzew owo­co­wych. Wkrótce znowu ujrzymy pro­ste linie bia­łych domów z ich stoż­ko­wa­tymi dachami oraz tłu­ste, oswo­jone piż­mowce przy­wią­zane do pło­tów. Piękne, upo­rząd­ko­wane pola roz­dzie­lały sze­regi sło­necz­ni­ków, a domy wie­śnia­ków nie­mal zawsze gęsto ota­czały ciem­no­ró­żowe krzaki aimili. A do tego zapach, oso­bliwy i świeży, przy­no­szony przez gór­skie wia­try oraz dziwna, wszech­obecna cisza.

To wła­śnie, bar­dziej niż cokol­wiek innego, było dowo­dem na to, że jeste­śmy na miej­scu. Budząc się nocą w obcym łóżku w przy­droż­nej gospo­dzie, uświa­da­mia­łam sobie, że choć okno jest otwarte, świat śpi tak mocno, że nie sły­chać nawet naj­cich­szych dźwię­ków. Ni­gdzie nie szcze­kały psy, żaden pobrzę­ku­jący uprzężą goniec, który wyko­ny­wał pilne zada­nie, nie pędził trak­tem. Nawet mate­rac, mocno wypchany gęsim pie­rzem, nie chrzę­ścił pode mną, jak pełne liści i słomy mate­race w Keste­nyi. Na ganku nie było też noc­nych straż­ni­ków gra­ją­cych w kiba. Jestem w Balin­feil, pomy­śla­łam. Przez długi czas była to przy­jemna myśl, jak myśl o przy­go­dzie. Ozna­czała, że będę się bawiła z kuzy­nami, jadła honi­tha, oglą­dała przed­sta­wie­nia kukieł­kowe i śmiała się, patrząc na wuj­ków tań­czą­cych klu­gha. A także jeź­dziła na głu­piej, tłu­stej Mer­cie, którą lubi­łam trak­to­wać z pogardą, zapew­nia­jąc sta­jen­nych, że nie można jej nawet porów­ny­wać z Nushą. I będę pozwa­lała, by Hauth, pomoc­nik kucha­rza, stra­szył mnie opo­wie­ściami o Bil­bilu, który wyła­ził nocą z kominka, żeby pso­cić. Ale spę­dzi­łam tu już nie­jedno lato i kiedy nocą budziła mnie cisza, nie czu­łam się pod­eks­cy­to­wana, lecz przy­gnę­biona. Aha, jestem w Balin­feil, myśla­łam przy­tło­czona ciszą panu­jącą w gospo­dzie, na dro­gach oraz w pogrą­żo­nej w mroku oko­licy.

Nawet w gospo­dach, gdzie wcze­snym ran­kiem budziło nas ostre, dźwięczne bicie w dzwony, a pościel oraz obrusy lśniły zdu­mie­wa­jącą bielą, nawet w nich wyczu­wa­łam aurę czuj­no­ści i dez­apro­baty, typową dla domu naszej babci, dla naszego domu, Falu­idhen. W rezy­den­cji były osiem­dzie­siąt dwa pokoje, a naj­waż­niej­sze z nich na nainij­ską modłę nosiły nazwy kolo­rów. Pokój srebrny, liliowy i szary. I pokój nie­bie­ski, w któ­rym umarł wujek Brola, na­dal poro­zu­mie­wa­jący się z żyją­cymi w ten spo­sób, że zamy­kał gwał­tow­nie okien­nice, gdy tylko padał deszcz. Jeśli było to moż­liwe, okna poko­jów wycho­dziły na połu­dnie. Pół­nocną stronę zamknięto, by zapew­nić osłonę przed let­nim pyłem oraz okrut­nymi zimo­wymi wichrami. Prze­trwała tam posępna altana z brzóz, cypry­sów oraz śliw zimo­wych. Było tam też stare, żela­zne krze­sło, na któ­rym zwykł sia­dać dzia­dek. Ufor­mo­wano je na podo­bień­stwo smo­ków, psów, kró­li­ków oraz dziw­niej­szych stwo­rzeń – lwów z kozimi gło­wami oraz skrzy­dla­tych del­fi­nów. Stało samot­nie pod drze­wami, w nie­wiel­kiej odle­gło­ści od domu, pokryte kurzem i zeschłymi liśćmi. Siski prze­cie­rała je rąb­kiem spód­nicy. Obok stał stary pie­cyk kok­sowy, przy któ­rym dzia­dek grzał się w zimo­wych mie­sią­cach. Kie­dyś roz­pa­li­li­śmy tam ogni­sko, żeby piec orze­chy. Dasya opa­rzył się w ramię i Siski dmu­chała na bolące miej­sce, by je ostu­dzić. Nasz kuzyn nic nikomu nie powie­dział, ale przez całą kola­cję był bar­dzo blady, sie­dział sztywno i nie odzy­wał się ani sło­wem, jedząc lewą ręką. Następ­nego dnia stary pie­cyk był czar­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek przed­tem, jakby ni­gdy dotąd go nie uży­wano.

– Na pewno jest prze­klęty – stwier­dziła Siski.

Dasya dodał, że jeśli to prawda, to tym lepiej, i poszli­śmy w to dziwne miej­sce w pół­noc­nej czę­ści posia­dło­ści, by bawić się w Dre­vedi. Wie­dzie­li­śmy, że nikt nie będzie nas szu­kał w alta­nie dziadka po pecho­wej stro­nie domu. Siski sie­działa na krze­śle, była Oline, Dre­vedą z Dolo­messe. Dasya zawsze był Dre­ve­dem z Ama­fe­inu. Ze mnie zwy­kle robił żoł­nie­rza, chłopa albo nie­for­tun­nego króla, by móc raz po raz pod­da­wać mnie egze­ku­cji mię­dzy drze­wami.

Potem wra­ca­li­śmy do domu i szli­śmy do pokoju srebr­nego, gdzie sie­dzieli doro­śli, pro­wa­dzący ciche roz­mowy w gru­pach. Ich krze­sła i kanapy wyda­wały się nam bar­dzo odle­głe w bla­sku lamp.

– Dzieci są okrop­nie nie­spo­kojne – skar­żyła się bab­cia.

Cza­sami wszy­scy czuli się nie­spo­kojni albo pogoda była upalna i wszy­scy wybie­ra­li­śmy się na wie­czorny spa­cer po posia­dło­ści. Cho­dzi­li­śmy wzdłuż rząd­ków kwia­tów albo pod ścia­nami poro­śnię­tymi ciem­nym blusz­czem o gorz­kim zapa­chu bądź ale­jami drzew limon­ko­wych. Wszy­scy dotrzy­my­wali kroku babci. W wie­czor­nej ciszy uno­siły się głosy.

– Dla­czego nie masz tu psów? – pytał odwie­dza­jący ją sąsiad.

– Dla­tego że nikt nas nie oblega, mój drogi chłop­cze – odpo­wia­dała bab­cia.

Potem odwra­ca­li­śmy się i dostrze­ga­li­śmy w mroku świa­tła Falu­idhen. Kie­ru­jąc się węchem, znaj­do­wa­łam suk­nię matki, doty­ka­łam baweł­nia­nej tka­niny i wyszu­ki­wa­łam jej dłoń.

– Czy to ty, kocha­nie? – szep­tała, ści­ska­jąc moje palce. – Chodź razem z mamą.

***

Potem pomy­śla­łam o Dasyi, gdy już wyda­wało się, że ni­gdy nie będę w sta­nie pomy­śleć o niczym innym. Moja pierw­sza myśl brzmiała: jak bar­dzo zmę­czone mam ramiona! Ucie­szy­łam się, że miecz wysu­nął mi się z dłoni i spo­czywa gdzieś daleko w śniegu. Tak jest, przy­jem­nie było leżeć w ośle­pia­ją­cej bieli, z rękami spo­czywającymi bez­wład­nie wzdłuż boków. Moi towa­rzy­sze uspo­ko­ili się nagle, roz­ma­wiali ze sobą cicho, jakby nie chcieli mi prze­szka­dzać. Mie­cze ude­rzały o sie­bie z meta­licz­nym brzę­kiem, jakby na sąsied­nim podwórku dzieci grały w daka­vei. Rześ­kie powie­trze roz­pie­rało moje płuca. Nagle poja­wił się przede mną Bro­gyar, zasła­nia­jąc jasne słońce. Po chwili, gdy jego twarz stała się wyraź­niej­sza, pozna­łam jego opa­da­jącą powiekę i usta pełne zepsu­tych zębów. A jed­nak go nie zabi­łam. Oddy­chał ochry­ple, a ten dźwięk mnie eks­cy­to­wał. Był już bli­sko, bar­dzo bli­sko. Włosy wysu­wa­jące mu się spod czapki były zupeł­nie bez­barwne, poza koniusz­kami lśnią­cymi w pro­mie­niach słońca. Gdy roz­chy­lił płaszcz, zauwa­ży­łam żela­zne ćwieki na skó­rza­nej kami­zeli, a kiedy uniósł ręce – rów­nież pozła­cany pas. Potem opu­ścił ręce i nad­szedł ból. To był ból, o któ­rym sły­sza­łam. W końcu nad­szedł. To była reszta bólu, na który cze­ka­łam po tym, jak już spa­dłam z konia albo ude­rzył mnie któ­ryś z instruk­to­rów. Po pro­stu cze­kał na mnie, a teraz wyszedł zza zasłony, spo­wity w maje­stat niczym ciało boga. Gdy znowu mogłam oddy­chać, otwo­rzy­łam oczy i zoba­czy­łam Bro­gyara za zasłoną świa­tła. Uśmie­chał się do mnie i wie­dzia­łam, że jego uśmiech jest uśmie­chem gór. W jego oczach poja­wił się błysk. Przy­gry­zał wargę onie­miały z rado­ści.

Wkrótce się roze­śmieje, jak śmia­li­śmy się, gdy byli­śmy dziećmi, na wewnętrz­nym dzie­dzińcu szkoły, kiedy unie­siono drzwi i poja­wiły się świ­nie o gład­kich grzbie­tach i pod­ska­ku­ją­cych uszach. Mijały nas w bla­sku pochodni, a my drże­li­śmy z napię­cia, ści­ska­jąc w dło­niach nagie mie­cze.

– Świ­nia krzy­czy tak samo jak czło­wiek – poin­for­mo­wał nas po połu­dniu instruk­tor Gobries. – A jej ciało rów­nież jest podobne do ludz­kiego.

Cię­li­śmy je nie­zgrab­nie w oczy i w kości­ste głowy. Świ­nie zakwi­czały prze­raź­li­wie i popły­nęła krew. Po chwili zaczę­li­śmy się śmiać. Jakiś wysoki chło­pak pośli­znął się na krwi i upadł. Vars miał na policzku ślad czar­nej posoki. Spoj­rze­li­śmy sobie w oczy i aż przy­kuc­nę­li­śmy z nie­wia­ry­god­nego śmie­chu, pod­czas gdy nie­ziem­ski wrzask cier­pie­nia wzbi­jał się pod nie­bo­skłon. Poty­ka­li­śmy się o ciała, śli­zga­li­śmy się, ści­ga­li­śmy ostat­nie nie­do­bitki. Wtedy wła­śnie pomy­śla­łam: radość jest jedną z tajem­nic wojny. A teraz, gdy zoba­czy­łam unie­sie­nie na twa­rzy Bro­gy­ara, myśl, która prze­mknęła mi przez głowę, brzmiała: zabije mnie. To śmierć.

A jeśli to była śmierć, czemu nie mia­ła­bym pomy­śleć o tań­cze­niu w avli, o pier­ścionku matki, o mleku, o wujku Vedzie? Ale przy­cho­dziło mi do głowy tylko jedno i to nie była myśl pełna rado­ści, lecz żalu; żalu tak doj­mu­ją­cego, że oczy znie­nacka zaszły mi łzami. Przy­po­mnia­łam sobie obóz nad Firdą, pod koniec jesieni, gdy gęsi czarne kre­śliły dłu­gie łuki na nie­bie. Z pół­nocy przy­był wiatr, przy­no­sząc ze sobą wcze­sny śnieg, a powierzch­nię rzeki pokryły suche liście. Wybra­łam się sama mię­dzy wzgó­rza. Jadąc kamie­ni­stymi ścież­kami, sły­sza­łam, jak wiatr śpiewa w suchych tra­wach i tak koły­sze małymi dębami, że żołę­dzie sypią się na zie­mię. Na gra­niach ster­czało kilka uschnię­tych jastrzę­bich jabłoni. Samotna i szczę­śliwa dotar­łam aż do miej­sca, gdzie trawę pokry­wał śnieg. Prze­pro­wa­dzi­łam konia ska­li­stymi przej­ściami, roz­bi­łam obóz pod drze­wami i roz­pa­li­łam ogni­sko, na któ­rym goto­wa­łam fasolę. Popi­łam ją gorz­kim gaiskiem z bukłaka. Sie­dząc przy ogniu, wyję­łam list z kie­szeni płasz­cza i zaczę­łam go czy­tać, pod­czas gdy sosny skrzy­piały na wie­trze. Pośpiesz się, jeśli to tylko moż­liwe, bo muszę ci opo­wie­dzieć o wielu spra­wach, o któ­rych nie mogę pisać ani roz­ma­wiać tam, gdzie usły­szą mnie inni… Syl­wetki gór­skich szczy­tów ostro ryso­wały się na tle ciem­no­nie­bie­skiego nieba. Ponury zmierzch zapo­wia­dał, że z pół­nocy nad­ciąga gwał­towna śnie­życa. Jecha­łam pod górę, owi­nięta płasz­czem, gdy ujrza­łam pierw­szą ze zła­ma­nych kolumn, szarą syl­wetkę w pół­mroku.

Noz­drza wypeł­niła mi woń kamien­nych murów prze­siąk­nię­tych desz­czem. Usły­sza­łam gło­śny syk i woda lunęła mi na kap­tur i na twarz. Nie widzia­łam Dasyi od czte­rech lat. W szkole nie paliły się świa­tła. Doszłam do wnio­sku, że z pew­no­ścią roz­bili obóz dalej w wąwo­zie. Jed­nakże sta­rych kolumn świą­tyni doty­kała czer­wona łuna. Wje­cha­łam do środka przez łuko­watą bramę, poło­ży­łam kap­tur, kopyta zastu­kały o kamie­nie, klacz par­sk­nęła, zsu­nę­łam się z jej grzbietu. Dasya tam był.

Przy­wi­ta­li­śmy się szep­tem i uści­ska­li­śmy, a potem odsu­nę­li­śmy się i wle­pi­li­śmy w sie­bie wzrok. Wresz­cie się roze­śmiał i potrzą­snął mną. Ja rów­nież się śmia­łam.

– Tav – powie­dział. Na pod­ło­dze świą­tyni pło­nęło ogni­sko, a na kamien­nym stole stała butelka nainij­skiego wina.

– Vai, moje życie – dodał.

Wydo­ro­ślał i nabrał ciała. Poru­szał się z wielką ener­gią, jak atleta, jak żoł­nierz. Usiadł na stole, opie­ra­jąc nogi o ławkę, ści­snął butelkę mię­dzy kola­nami, by ją otwo­rzyć, a potem mi ją podał. Pocią­gnę­łam łyk.

– A więc żyjesz – zwró­cił się do mnie.

Nie prze­sta­wał się śmiać i pomy­śla­łam, że wygląda bar­dzo dum­nie i rado­śnie w swej szkar­łat­nej blu­zie obszy­tej zło­tem. Zawsze swo­bod­nie nosił piękne stroje, nie dba­jąc o wino ska­pu­jące na cenny, feiriń­ski aksa­mit. Ponow­nie podał mi butelkę. Od ognia pły­nęło cie­pło, a z mojego płasz­cza buchała para. Roz­ma­wia­li­śmy o woj­nie, o naszych puł­kach i o ponie­sio­nych stra­tach. Wtedy wła­śnie z szy­der­czym uśmiesz­kiem opo­wie­dział mi o tańcu gór. Jego śmiech nabrał bru­tal­nych tonów, nio­sąc się echem po mrocz­nej kom­na­cie. Był w Genie, gdy cały pułk świe­żych rekru­tów zgi­nął w śnież­nej zamieci pod Prze­łę­czą Miveri.

– Połknęli śnieg – stwier­dził, macha­jąc ręką. – Po pro­stu się poło­żyli i pozwo­lili, żeby ich zasy­pał. Leżeli w rzę­dach jak kuku­ry­dza…

Wymie­nia­li­śmy się gory­czą nagro­ma­dzoną w ciągu lat spę­dzo­nych w Lele­vai. Dasya wyli­czał błędy popeł­nione przez wujka Gishasa i księ­cia Ruafa.

– Durni starcy – mówił. – Chcą prze­cią­gnąć wojnę, bo znu­dziło ich życie w domu i mają mnó­stwo dłu­gów.

Nie roz­ma­wia­li­śmy o prze­szło­ści, która wyda­wała się teraz bar­dzo odle­gła, a jedy­nie o przy­szło­ści. W bla­sku ognia widzia­łam jego dziwną bla­dość, głę­boko zamy­ślone oczy.

– Tyle śmierci – wyszep­tał. – To było tak, jak­by­śmy ich poże­rali. Tych ludzi. Jakby Olon­dria nie mogła prze­stać żreć.

Sie­dzie­li­śmy oparci o ścianę. Butelka poto­czyła się po pła­skich kamie­niach. Się­gnę­łam pod kurtkę po skó­rzany bukłak i napi­łam się. Gaisk był mocny, miał posmak zdep­ta­nej trawy i uwol­nił mnie od aury nie­pew­no­ści. Popa­trzy­łam na pło­mie­nie ogni­ska, two­rzące w powie­trzu dłu­gie, gład­kie fale, pomy­śla­łam o tańcu gór, o tym, jak trwa od cza­sów, gdy czczono mleko, i raz po raz powta­rzają się w nim te same kroki. Całe poko­le­nia leżące w rzę­dach jak kuku­ry­dza. Z nagłym ukłu­ciem w sercu po raz pierw­szy pomy­śla­łam o Olon­drii. Pomy­śla­łam o niej jak o żywym stwo­rze­niu, nie o miej­scu, które można odwie­dzić bądź w nim zamiesz­kać, lecz o ogrom­nym jeste­stwie, które rośnie, oddy­cha i je. O Falu­idhen w lecie, wszyst­kich tych poko­jach peł­nych próż­nych luk­su­sów, a potem o Keste­nyi, o namio­tach fere­dhai, roz­bi­tych na zie­miach wujka Vedy. O spo­co­nym z furii wujku Vedzie, który krzy­czał:

– Nazwij­cie mnie zdrajcą Olon­drii, jeśli chce­cie, ale ci ludzie nie mają dokąd pójść. Po pro­stu nie mają. Wygna­li­śmy ich na bez­wodne pust­ko­wia. To zbrod­nia i Olon­dria musi za nią odpo­wie­dzieć.

– Olon­dria musi odpo­wie­dzieć – powtó­rzy­łam za nim.

Pod­eks­cy­to­wany Dasya zwró­cił się w moją stronę.

– Tak. Rozu­miesz to i nie boisz się.

Bałam się. Nie prze­sta­wa­łam się śmiać i ręce mi drżały, bo zna­łam moż­li­wo­ści jego umy­słu i wie­dzia­łam, że gdy dotknie go ogień, zaczyna się palić jak smo­cze trze­wia, usły­sza­łam swój głos, na wpół prze­ra­żona wła­snymi sło­wami:

– Dla­czego mie­li­by­śmy umie­rać za te wzgó­rza, kiedy mogli­by­śmy zgi­nąć za nie­pod­le­głą Keste­nyę?

Wypo­wie­dzia­łam te słowa po keste­nij­sku: Keste­nya Rukeb­nar. Zaka­zane słowa. Dasya pobladł, a potem się zaru­mie­nił. Uścisk jego dłoni na moim ramie­niu parzył niczym ogień. Leżąc w zaspie, gdy topór ponow­nie roz­bły­snął w bla­sku słońca, zapła­ka­łam, ponie­waż utra­ci­łam szansę takiej śmierci. Oka­zało się, że jed­nak zginę w górach, poćwiar­to­wana w śniegu. Zginę śmier­cią świni. Uświa­do­mi­łam sobie, że wio­sną zamie­rza­łam opu­ścić armię, ale nie wie­dzia­łam o tym, dopóki nie zawisł nade mną topór. Plan stwo­rzył się sam w mroku mojego umy­słu i dopiero teraz ujrzał świa­tło dzienne. Dostrze­głam go i zapła­ka­łam. Chcia­łam wró­cić do Ashenlo, a potem poje­chać na rów­niny. A teraz wykrwa­wię się w śniegu. Cała Keste­nya roz­ja­rzyła się przed moimi oczami, pokry­wa­jąc nie­bie­sko­szare niebo. Pusty­nia była jak pro­mie­nie słońca roz­bły­sku­jące mię­dzy chmu­rami. Topór wbił się w moje udo w tej samej chwili, gdy Bro­gyar padł na zie­mię, prze­szyty strza­łami, ale ból nie zama­zał pro­mien­nego widoku. Na­dal mam go przed oczami – świe­tli­ste góry w innej kra­inie i inną wojnę.

2. Lojal­ność jak naszyj­nik z umar­łych gwiazd

2.

Lojal­ność jak naszyj­nik z umar­łych gwiazd

Wojow­niczka będzie się co dzień budziła z wie­dzą o cze­ka­ją­cej ją śmierci. Ta śmierć jest uczciwą monetą, za którą trzeba nabyć coś war­to­ścio­wego.

Powia­dają, że miecz jest uczciw­szy niż strzała, bo sta­nowi prze­dłu­że­nie ciała i walka z jego uży­ciem przy­po­mina taniec. Powia­dają, że miecz staje się duszą tego, kto nim włada. Thul Here­tyk wie­rzył tylko w swoje ciało, ponie­waż widział je odbite we wła­snym mie­czu. W świą­tyni Tola znają powie­dze­nie: „O Nazna­czony Bli­znami Boże, który na wieki odsze­dłeś na łowy, zosta­wi­łeś mi szpilkę ze swych wło­sów”.

Według kapła­nów owa szpilka jest mie­czem.

Podobne wyobra­że­nia to poezja, a nie histo­ria. Miecz kale­czy i zabija. Jego esen­cją jest zło.

Wojow­niczka będzie trzy­mała zło w jed­nej ręce, a jeśli wal­czy nainij­skim mie­czem – w obu dło­niach. Roz­waż­cie zatem cel każ­dego ciosu. Maris Sza­chrajkę zapy­tano na łożu śmierci: „Co cię skło­niło do wystą­pie­nia prze­ciwko twemu kró­lowi?”. Jej odpo­wiedź brzmiała: „Zapy­taj­cie kobiet Oulu­le­nów”. To był lud znisz­czony przez armie króla Thula. Napi­sano, że „nawet ich imiona obró­ciły się w pył”. Gdy wszy­scy męż­czyźni Oulu­le­nów pole­gli, za broń chwy­ciły kobiety. Ostat­nia z nich zgi­nęła, wal­cząc broną.

Wojow­niczka nosi jej lojal­ność jak naszyj­nik z umar­łych gwiazd. Ich war­tość jest wieczna, mimo że już nie świecą.

Maris była zdra­dziec­kim gene­ra­łem, Gala­ron – bun­tow­niczką, Fał­szywa Hra­bina – roz­bój­niczką. Która z nich spo­czywa teraz na leżance świa­tła?

***

Kiedy owej desz­czo­wej wio­sny wró­ci­łam ze wzgórz ze zła­maną kością udową, ode­słali już więk­szość słu­żą­cych. Wschod­nie i pół­nocne skrzy­dło domu było zamknięte, a nie­uży­wane klu­cze wisiały w sze­regu w szafce matki. Nawet widziane przez okno karety, dom i jego oto­cze­nie spra­wiały wra­że­nie wyjąt­kowo samot­nych, jakby nie przy­był wycze­ki­wany gość. Wów­czas sądzi­łam, że ta ponura aura zro­dziła się z nie­zwy­kłego o tej porze roku desz­czu, ska­pu­ją­cego z gon­tów i nada­ją­cego pia­skowi na dzie­dzińcu ciem­niej­szą barwę.

Matka wyszła mnie przy­wi­tać. Miała chu­stę na gło­wie i śli­zgała się po bło­cie w fil­co­wych pan­to­fel­kach.

– Och, Ful­mio! – zawo­łała. – Przy­wio­złeś ją?

– Tak, suda­idi – odpo­wie­dział sługa. – Możemy ją pod­nieść we dwoje. Waży nie wię­cej niż kur­czątko.

– Nie bądź głupi – skar­ci­łam go. – Zawo­łaj Fodoka i Gastina.

Matka weszła do powozu, uklę­kła przy mnie i uca­ło­wała mnie w policzki oraz w czoło. Włosy miała roz­czo­chrane, a twarz mokrą od desz­czu albo od łez. Chciała mnie uści­skać, ale ponie­waż leża­łam, mogła tylko objąć moje ramiona.

– Tro­chę bli­żej! – zawo­łał Ful­mia.

Chu­sta matki zsu­nęła się jej z głowy i spa­dła mi na piersi. Kareta się prze­su­nęła, zbli­ża­jąc się do drzwi.

– Nie pró­buj­cie pod­no­sić mnie sami – ostrze­głam ich.

Włosy matki zasła­niały świa­tło, a gdy unio­sła dłoń do oczu, bla­dość, która była jej twa­rzą, poru­szyła się.

– Sły­sza­łeś, Ful­mio? – załkała. – Powie­działa, że nie możemy zro­bić tego sami. Musimy spro­wa­dzić Gastina. Zawo­łaj go, Ful­mio. Zawo­łaj Gastina.

Powóz się zatrzy­mał, drzwi się otwo­rzyły, a gdy wynie­śli mnie na zewnątrz, na moją twarz spa­dły kro­ple desz­czu. Zamru­ga­łam w zim­nym świe­tle dżdży­stego dnia.

Służba zgro­ma­dziła się przy drzwiach. Gdy nie­siono mnie przez dzie­dzi­niec, dzieci gapiły się na mnie, ssąc palce.

– Tylko mnie nie upuść­cie w błoto – zanie­po­ko­iłam się i wszy­scy się roze­śmiali.

Wnie­śli mnie przez nad­proże do cie­płego ama­de­shu. Jak zwy­kle wypeł­niał go deli­katny żółty blask, a powie­trze prze­sy­cała woń pie­czo­nych jabłek. Zamknę­łam oczy i pozwo­li­łam, by głowa opa­dła mi na koszulę Gastina, Sły­sza­łam jego oddech i czu­łam, jak opusz­cza mnie ostroż­nie. Poło­żyli mnie w kory­ta­rzu, gdzie było mniej świa­tła. Otwo­rzy­łam oczy.

– Nie tak szybko – ostrze­gła ich matka.

– Popatrz na swoje pan­to­felki! – zawo­łała Nenya. – I na wszyst­kie dywany.

Na końcu kory­ta­rza zoba­czy­łam ojca. Trzy­mał się bar­dzo pro­sto. Przy­sta­nął u pod­stawy scho­dów, w miej­scu, gdzie kory­tarz prze­cho­dził w oszklony ganek. Spo­glą­dał na mnie surowo z góry, trzy­ma­jąc w ręce fajkę. Gdy prze­cho­dzi­li­śmy obok, odwró­cił głowę i wymam­ro­tał coś pod nosem. Kiedy ruszy­li­śmy w górę po scho­dach, wycią­gnę­łam szyję i zoba­czy­łam jego lekko przy­gar­bione plecy oraz sza­lik na ramio­nach. Ojciec wra­cał już w szare świa­tło ganka.

***

Prze­le­ża­łam w tym pokoju całą wio­snę. Przy­no­sili mi posiłki na tacy. Na dwo­rze z drzew sypała się mleczna piana kwia­tów – różo­wych, a potem bia­łych. Sie­dzia­łam wsparta na podusz­kach i obser­wo­wa­łam zmiany zacho­dzące w widocz­nej przez okno czę­ści sadu. Kiedy padał deszcz, matka przy­cho­dziła, by czy­tać mi książki. Jej głos powstrzy­my­wał huk pio­ru­nów. Prze­czy­ta­ły­śmy Hodisa Samot­nika, Opo­wie­ści z bia­łej gałęzi i cały Romans o Doli­nie, a także sporo podob­nych histo­rii, wszyst­kie opo­wie­ści, któ­rych uwiel­bia­łam słu­chać w dzie­ciń­stwie. Matka szu­kała wciąż nowych ksią­żek w sta­rej biblio­tece Malino i od czasu do czasu wpa­dała do pokoju z rado­snym okrzy­kiem i wło­sami peł­nymi paję­czyn oraz kurzu, wyma­chu­jąc jakimś wolu­mi­nem, któ­rego skó­rzana oprawa pękła i zwi­sała w strzę­pach.

– Popatrz, kocha­łaś tę książkę!

W podob­nych chwi­lach tak bar­dzo przy­po­mi­nała mi Siski, że omal nie zry­wa­łam się z łóżka. Zaglą­dała ze śmie­chem do sypialni, wycie­ra­jąc wolu­min o spód­nicę. Pew­nego razu ojciec zawo­łał do niej z dołu:

– Fir­heio!

Kiedy odkrzyk­nęła, obie­cu­jąc, że będzie cicho, w jej oczach poja­wiły się bły­ski, takie same jak w oczach mojej sio­stry.

Pode­szła do łóżka i usia­dła przy mnie. Jej pan­to­felki stą­pały bez­gło­śnie po dywa­nie.

– Popatrz, pamię­tasz ją, prawda?

Książka otwo­rzyła się na obrazku przed­sta­wia­ją­cym mło­dego chło­paka imie­niem Isti­win, obser­wu­ją­cego Kró­lową Niedź­wie­dzi wycho­dzącą z wnę­trza wzgó­rza. Oczy miał zupeł­nie okrą­głe, a ręce uno­sił nad głowę z prze­ra­że­nia. U jego stóp przy­cup­nął dłu­go­uchy zając o złach­ma­nio­nej sier­ści – w dzie­ciń­stwie nazy­wa­li­śmy go Atsi.

– Nie czu­jesz się dobrze – stwier­dziła matka. Jej chłodna dłoń doty­kała mojego policzka, a twarz odbi­jała się w klo­szu lampy.

– Nic mi nie jest – zapew­ni­łam.

Popra­wiła spód­nicę – tę samą, którą nosiła sie­dem lat temu, uszytą z brą­zo­wego aksa­mitu. Złoty wzór na niej wyblakł już i tań­czące liście można było dostrzec tylko w bla­sku lampy pada­ją­cym na jej kolano.

– Co się stało z lasami? – zapy­ta­łam.

Zmarsz­czyła brwi i odwró­ciła stro­nicę, przy­gry­za­jąc wargę.

– Nie mówmy teraz o tym.

– Wiem, że je sprze­dał – nie ustę­po­wa­łam. – Wuj­kowi Fenyi.

Odwró­ciła kolejną kartę.

– Pro­szę, nie teraz. Lekarz mówił, że potrze­bu­jesz odpo­czynku.

Odwró­ci­łam głowę na poduszce i popa­trzy­łam na matkę. Na jej sze­roko otwarte, smutne oczy i na deli­katną skórę wokół nich, nazna­czoną nie­bie­ska­wymi cie­niami. Spró­bo­wała się uśmiech­nąć. Nie była już podobna do Siski. Tylko do sie­bie. Ponow­nie spoj­rzała na książkę, sta­ra­jąc się odna­leźć miej­sce, w któ­rym skoń­czyła czy­tać. Myśla­łam o niej przez wszyst­kie te lata, wyobra­ża­łam sobie, jak sie­dzi za sto­łem w swoim pokoju, skrzęt­nie pro­wa­dząc rachunki, ale wszystko prze­cieka jej mię­dzy pal­cami niczym pia­sek. Myśla­łam, że musi cza­sami opusz­czać w roz­pa­czy głowę, wspie­ra­jąc czoło o szkło na biurku, pod­czas gdy ja brnę­łam konno przez śnieg i raz po raz zabi­ja­łam, przy­glą­da­jąc się, jak ludzie giną dla chwały Olon­drii. Wyda­wało mi się spra­wie­dliwe, że dom popadł w ruinę, a avlę zamknięto. Przy­po­mnia­łam sobie daw­niej­sze czasy, które zwa­li­śmy „nie­po­ko­jami”, kiedy jecha­li­śmy przez most na Ounie, sły­sząc bun­tow­ni­czą pio­senkę: Znisz­czyć dom, pożar, pożar, pożar! Nie sądzę, byśmy wie­dzieli, że mają na myśli nasz dom. Śpie­wali po keste­nij­sku, a my byli­śmy Keste­nij­czy­kami. Dasya, Siski i ja. Sły­sząc głos matki, pomy­śla­łam jed­nak, iż by być Keste­nij­czy­kiem, nie wystar­czy odzie­dzi­czyć krew. Trzeba ją rów­nież prze­lać.

Zło­żyć ją w ofie­rze. Ale nie wuj­kowi Fenyi, który dzia­łał w imie­niu ciotki Mar­dith i wyko­ny­wał jej roz­kazy, zmie­nia­jąc nasze cenne lasy w zawar­tość jej skarbca. Mia­łam ochotę krzy­czeć: „Nie widzisz, że zmie­niamy panów? Latho­wie wła­dali Keste­nyą dzięki mie­czom, a wła­dza Nainij­czy­ków będzie się opie­rała na zło­cie”. Nie mogłam jed­nak tego powie­dzieć. Ashenlo było całym życiem dla mojej matki. To była jej praca – zna­leźć pie­nią­dze na zapłatę dla pastusz­ków i naprawę karety, zdo­być porządne ubra­nia dla Siski, dla mnie i dla ojca, sprze­dać wszystko, by zapła­cić za bolmę, którą spro­wa­dzał z połu­dnia. A on przez cały czas sie­dział sobie jak król na swym oszklo­nym ganku. Był praw­dzi­wym synem zdrajcy, dzie­dzi­cem mojego dziadka, który pod­pi­sał trak­tat tevla­ski. Gdy o tym myśla­łam, ogar­niała mnie wście­kłość. Mia­łam ochotę wyczoł­gać się z łóżka, zesko­czyć ze scho­dów i rzu­cić mu oskar­że­nie pro­sto w oczy. „To ty! Ty popar­łeś zdradę, któ­rej dopu­ścił się mój dzia­dek, ten obmier­zły trak­tat, pozba­wia­jący Keste­nyę wszel­kich szans na nie­pod­le­głość. A teraz sprze­da­jesz Ashenlo Nainij­czy­kom, żeby móc napy­chać się bolmą”. Obró­ci­łam się w łóżku i matka dotknęła mojego czoła.

– Jesteś cie­pła – stwier­dziła.

Jej dłoń była deli­katna jak gaza. Zamknę­łam oczy, przy­po­mnia­łam sobie, jak dawno temu poje­cha­ły­śmy zimą do lasu. Matka skar­żyła się, że służba musiała bar­dzo się napra­co­wać, żeby oczy­ścić drogę.

– Och, nie trzeba było tego robić! – zawo­łała.

– Naj­pierw narze­kasz, że nic nie robię dla dzieci, a kiedy już coś zro­bię, też jesteś nie­za­do­wo­lona – skwi­to­wał ojciec.

– Nie cho­dzi mi o to, żeby narze­kać.

Poło­żyła rękę na jego ramie­niu, ale on ją strą­cił i odwró­cił się nagle.

– Kto widzi Śnieżne Konie?! – zawo­łał. – Kto już je zoba­czył?

Tło­czy­li­śmy się przy oknach wozu, by gapić się na nie­ru­chomy, pokryty śnie­giem las. Cie­nie drzew prze­su­wały się po nas, jak­by­śmy mijali kraty, a same drzewa two­rzyły łuki nad drogą bądź nik­nęły w głę­bo­kich, ciem­no­nie­bie­skich kory­ta­rzach nocy niczym war­tow­nicy. Koń­skie kopyta wzbi­jały w górę śnieżny pył, a pojazd pod­ska­ki­wał na dro­dze. W wozie jadą­cym za nami męż­czyźni śpie­wali, a mała, czer­wona lampa koły­sała się w mroku.

– Jedź­cie dalej! – zawo­łał ojciec. Nie­które dzieci bawiły się w sło­mie i mun Kara­lei bała się, że opa­rzą się o roz­grzane cegły.

– Ona syczy jak gąsior – poskar­żyła się Siski.

Sta­li­śmy bli­sko sie­bie, oto­czeni wonią swych płasz­czy, i wypa­try­wa­li­śmy w bla­sku księ­życa śla­dów nie­zwy­kłych kopyt. Kiedy zaprzęg zawró­cił, wóz ugrzązł i wszy­scy musieli wysiąść. Wujek Veda niósł Siski na barana.

– No dalej, Meisye, cią­gnij! – wołała, wyma­chu­jąc z eks­cy­ta­cją chu­dymi nogami poły­sku­ją­cymi w sno­pie księ­ży­co­wego bla­sku.

– Pro­szę, nie sta­wiaj jej na ziemi – ode­zwała się matka. – Poń­czo­chy jej prze­mokną i się prze­ziębi.

– Wcze­piła się we mnie jak krab, moja droga – uspo­koił ją wujek Veda.

Gdy służba szar­pała się z wozem, ja siło­wa­łam się z Dasyą w śniegu, ude­rzy­łam się w twarz i zaczę­łam krwa­wić. Pod­czas podróży powrot­nej do domu zasnę­łam i śnieg, z któ­rego zro­bili okład, spły­nął mi po policzku i wsiąk­nął w koł­nie­rzyk. Obu­dzi­łam się pół­przy­tomna, gdy dotar­li­śmy do domu. Mia­łam wra­że­nie, że świa­tła domu są tak wysoko, jakby okna otwie­rały się na gwiazdy.

– Popatrz w górę – ode­zwa­łam się.

– Tak, kocha­nie – odparła matka, ale to ojciec wziął mnie na ręce i zaniósł na pię­tro.

– Uwa­żaj, jak się z nią bawisz – powie­dział do Dasyi. – To tylko dziew­czynka.

– Całe akry drzew – stwier­dził wujek Fenya. – To mil­cząca for­tuna. Gra­tu­luję ci.

Lustra lśniły w bla­sku ognia.

***

Póź­nym latem obu­dziły mnie nocą nagły łoskot i brzęk dobie­ga­jące od strony scho­dów. Mogło to ozna­czać tylko jedno. Wró­ciła Siski.

– Nie śpię! – zawo­ła­łam.

– Zoba­czysz! – odkrzyk­nęła.

Wpa­dła do pokoju i cisnęła walizkę w kąt. Potem uklę­kła przy łóżku, poło­żyła głowę na moich pier­siach i zarzu­ciła mi ręce na szyję, nie zdjąw­szy czar­nego, obci­słego płasz­cza.

– Och, to ja, to ja – zapew­niała. – Nie spo­dzie­wa­łaś się, że przy­jadę, ale przy­je­cha­łam. Na pewno dotar­łam tu szyb­ciej niż list. Przy­je­cha­łam aż z Nauve bez jed­nego postoju. Spa­li­śmy w kare­cie.

Nenya przy­nio­sła świecę i zapa­liła lampę.

– Nie powin­naś zakłó­cać spo­koju cho­rej – poskar­żyła się.

Świa­tło się zapa­liło, odsła­nia­jąc pobla­dłe, wyostrzone rysy mojej sio­stry.

– Nie patrz na mnie. Wyglą­dam jak śmierć – powie­działa Siski, odgar­nia­jąc włosy za ucho. Płaszcz miała zaku­rzony, jeden z guzi­ków zwi­sał luźno na nitce. – Przy­je­cha­łam tak szybko, że mam zupeł­nie nie­od­po­wied­nie ubra­nia. Tu jest cie­pło, prawda? Och, Taviye, znowu jeste­śmy w domu. To będzie cudowne!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki