Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

V. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
53,99

V. - ebook

Obejmujące sześćdziesiąt lat poszukiwania V. prowadzą czytelnika przez Aleksandrię, Paryż, Maltę, Florencję, Afrykę i Nowy Jork – ale kim, gdzie lub czym jest V.? Sprośna, czasem smutna, często zabawna /V/ stała się współczesnym klasykiem.

Niezwykła książka – /Sunday Telegraph/

Wariaci ścigają aligatory w kanałach ściekowych w chaotycznej, obejmującej cały świat pogoni za V., podczas gdy różne style literackie, od błyskotliwe i cudaczne, ścigają się nawzajem – /Books & Bookmen/

Majestatyczna żegluga przez jaskinie niezmierzone przez człowieka. Niewiele jest książek, które prześladowałyby czytelnika we śnie i na jawie, ale ta z pewnością do nich należy – /Time/

Pynchon pisze z niezwykłą swadą i wirutozerią – /Times Literary Supplement/

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-96-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Roz­dział drugi

Ekipa Pomy-
leń­ców
V

I

Około połu­dnia Pro­fane, Angel i Gero­nimo daro­wali sobie dal­sze oglą­da­nie dziew­czyn i wyszli z parku w poszu­ki­wa­niu wina. Mniej wię­cej godzinę póź­niej Rachel Owl­glass – Pro­fane’owa Rachel – w dro­dze do domu prze­szła obok miej­sca, w któ­rym się wcze­śniej wyle­gi­wali.

Spo­sobu, w jaki się poru­szała, nie da się opi­sać ina­czej niż jako dzielny, zmy­słowy, mozolny marsz – jakby śpie­sząc na spo­tka­nie z uko­cha­nym, prze­dzie­rała się przez śnieżne zaspy się­ga­jące jej czubka nosa. Szła samym środ­kiem pro­me­nady, jej szary płaszcz trze­po­tał lekko tar­gany zefir­kiem zawie­wa­ją­cym od strony New Jer­sey. Jej szpilki za każ­dym razem tra­fiały ide­al­nie w iksy kratki odpły­wo­wej bie­gną­cej przez śro­dek chod­nika. Pół roku w tym mie­ście i przy­naj­mniej tę jedną rzecz opa­no­wała do per­fek­cji – kil­ka­krot­nie tra­ciła obcasy, od czasu do czasu także pano­wa­nie nad sobą, ale teraz potra­fi­łaby to zro­bić z zawią­za­nymi oczami. Dla­tego szła samym środ­kiem, żeby się popi­sać. Sama przed sobą.

Pra­co­wała w agen­cji zatrud­nie­nia w cen­trum, odpo­wia­dała za prze­pro­wa­dza­nie roz­mów z kan­dy­da­tami, ale w tej chwili wra­cała z East Side, ze spo­tka­nia z dok­to­rem Sha­lem Scho­en­ma­ke­rem, chi­rur­giem pla­stycz­nym. Scho­en­ma­ker był rze­mieśl­ni­kiem, i to nie tanim. Miał dwoje asy­sten­tów. Sekre­tarka/recep­cjo­nistka/pie­lę­gniarka z nie­sa­mo­wi­tym, kokie­te­ryj­nie zadar­tym noskiem i tysią­cem pie­gów (jedno i dru­gie zawdzię­czała panu dok­to­rowi, piegi były tatu­owane), która za sprawą jakie­goś wybryku sko­ja­rze­nio­wego nosiła nazwi­sko Irving, była jego kochanką. Drugi z pary asy­sten­tów, mło­do­ciany prze­stępca nazwi­skiem Trench, w prze­rwach pomię­dzy obsłu­gi­wa­niem pacjen­tów zaba­wiał się rzu­ca­niem skal­pe­lami w drew­nianą tabliczkę pamiąt­kową, którą jego sze­fowi spre­zen­to­wał Uni­ted Jewish Appeal. Firma mie­ściła się w mod­nym labi­ryn­cie poko­jów apar­ta­men­towca sto­ją­cego pomię­dzy ale­jami Pierw­szą i York, na obrze­żach Ger­man­town. Sto­sow­nie do loka­li­za­cji, z dys­kret­nie ukry­tych gło­śni­ków nie­ustan­nie trą­biła piwiar­niana muzyka.

Przy­je­chała o dzie­sią­tej. Irving kazała jej zacze­kać. Cze­kała więc. Dok­tor miał tego ranka sporo pracy. Domy­ślała się, że w przy­chodni panuje ścisk, bo wygo­je­nie się nosa po ope­ra­cji trwa cztery mie­siące. Za cztery mie­siące od teraz będzie czer­wiec, a to ozna­czało, że mnó­stwo ślicz­nych mło­dych Żydó­wek, które uwa­ża­łyby się za dosko­nałe kan­dy­datki do zamąż­pój­ścia, gdyby tylko nie paskudny nochal, będzie mogło łowić mężów w waka­cyj­nych kuror­tach, dzięki posia­da­niu iden­tycz­nych, ide­al­nie ufor­mo­wa­nych prze­gród noso­wych.

Wydało jej się to obrzy­dliwe, ponie­waż była zwo­len­niczką teo­rii, że dziew­czyny te pod­dają się ope­ra­cji nie z powo­dów kosme­tycz­nych, tylko dla­tego, że gar­baty nos tra­dy­cyj­nie koja­rzy się z Żydem, zadarty zaś z WASP-em, Bia­łym Anglo­sa­skim Pro­te­stan­tem z fil­mów i reklam.

Sie­działa wygod­nie i obser­wo­wała prze­wi­ja­ją­cych się przez recep­cję pacjen­tów. Nie­szcze­gól­nie śpie­szyło jej się do spo­tka­nia z Scho­en­ma­ke­rem. Mło­dziak z wątłą bródką, która w żaden spo­sób nie masko­wała cof­nię­tego pod­bródka, popa­try­wał na nią z nie­skry­wa­nym zakło­po­ta­niem w załza­wio­nych oczach, oddzie­lony od niej poła­cią wykła­dziny w neu­tral­nych kolo­rach. Dziew­czyna z dzio­bem z gazy i zamknię­tymi oczami pół­le­żała na sofie; sie­dzący po jej obu stro­nach rodzice szep­tem dys­ku­to­wali o cenie.

Naprze­ciw Rachel wysoko na ścia­nie wisiało lustro. Niżej bie­gła półka, na któ­rej stał zegar z prze­łomu wie­ków. Wsparta na czte­rech zło­tych przy­po­rach dwu­stronna tar­cza wień­czyła labi­rynt werku zamknięty w obu­do­wie z prze­zro­czy­stego szwedz­kiego szkła oło­wio­wego. Waha­dło nie koły­sało się: miało kształt dysku rów­no­le­głego do pod­łogi i zawie­szo­nego na pio­no­wym trzpie­niu, który wyko­ny­wał po ćwierć obrotu to w jedną, to w drugą stronę; przy każ­dym takim ruchu koło wychwy­towe prze­su­wało się o jeden ząbek. Dysk zdo­biły postaci dwóch dia­błów albo demo­nów z kutego złota, przed­sta­wio­nych w fan­ta­zyj­nych pozach. Ich ruchy odbi­jały się w lustrze razem z oknem za ple­cami Rachel, które się­gało od pod­łogi do sufitu i odsła­niało widok na gałę­zie i zie­lone igły sosny. Tar­gane luto­wym wia­trem konary kole­bały się w tę i z powro­tem, nie­zmor­do­wane i błysz­czące, a na ich tle para demo­nów wiro­wała w swoim metro­no­mo­wym tańcu pod pio­nową wystawą zło­tych try­bów i zapa­dek, dźwi­gni i sprę­żyn, lśnią­cych cie­płym bla­skiem, jakiego nie powsty­dziłby się żyran­dol w sali balo­wej.

Patrzyła w lustro pod kątem czter­dzie­stu pię­ciu stopni, dzięki czemu widziała obie tar­cze zegara – tę od strony pokoju i tę zwró­coną ku ścia­nie, odbitą w lustrze. Oto czas i prze­ciw-czas, współ­ist­nie­jące i anu­lu­jące się nawza­jem. Czy dużo było takich punk­tów odnie­sie­nia, roz­sia­nych po świe­cie, może ulo­ko­wa­nych tylko w punk­tach węzło­wych takich jak ten pokój, z jego wędrowną popu­la­cją nie­do­sko­na­łych i nie­za­do­wo­lo­nych? Czy suma czasu rze­czy­wi­stego i wir­tu­al­nego, zwier­cia­dla­nego, równa się zeru i przez to służy jakie­muś nie w pełni poję­temu celowi moral­nemu? A może liczył się tylko ten lustrzany świat, może ważna była tylko obiet­nica tego rodzaju, że zaklę­śnię­cie grzbietu nosa albo dodat­kowe wybrzu­sze­nie chrząstki na pod­bródku odwróci zły los i świat prze­mo­de­lo­wa­nych będzie od tej pory posłu­gi­wał się zwier­cia­dlaną rachubą czasu, pra­co­wał i kochał przy zwier­cia­dla­nym świe­tle i sta­nie się – do czasu, gdy śmierć wstrzyma ciche tyka­nie serca (muzykę metro­nomu) jak gasnące wibra­cje świa­tła – wyłącz­nie tań­cem dia­bła pod żyran­do­lami wieku?…

– Panno Owl­glass. – Irving uśmie­cha­jąca się z progu zakry­stii Scho­en­ma­kera.

Rachel wstała, zabrała torebkę i mija­jąc lustro, rzu­ciła okiem z ukosa na swo­jego sobo­wtóra w lustrza­nej dziel­nicy. Prze­szła przez drzwi, by sta­nąć twa­rzą w twarz z dok­to­rem, roz­le­ni­wio­nym i nie­przy­ja­znym za ner­ko­wa­tym biur­kiem. Przed nim na bla­cie leżały rachu­nek i arkusz kalki.

– Rachu­nek za pannę Harvitz – powie­dział.

Rachel wyjęła z torebki zwi­tek dwu­dzie­stek i upu­ściła go na papiery.

– Pro­szę prze­li­czyć – powie­działa. – Powinno wystar­czyć.

– Póź­niej. Pro­szę sia­dać, panno Owl­glass.

– Esther jest spłu­kana i w tej chwili prze­cho­dzi przez pie­kło. Pań­ska dzia­łal­ność to…

– …bru­talny prze­wał – dokoń­czył oschle. – Papie­rosa.

– Mam wła­sne.

Usia­dła na skraju krze­sła, odrzu­ciła z czoła nie­sforny kosmyk albo dwa, zaczęła szu­kać papie­rosa.

– Han­del ludzką próż­no­ścią – pod­jął Scho­en­ma­ker. – Pro­pa­go­wa­nie błęd­nego prze­ko­na­nia, że piękno nie tkwi w duszy i można je kupić. Otóż… – Jego ręka wystrze­liła w przód z ciężką srebrną zapal­niczką, cienki pło­myk, war­kliwy głos. – Można je kupić, panno Owl­glass, a ja je sprze­daję. Nie uwa­żam się nawet za zło konieczne.

– Nie jest pan konieczny – odparła w aure­oli dymu. Jej oczy zabły­sły jak kra­wę­dzie dwóch sąsied­nich zębów piły. – Zachęca pan ludzi, żeby dali się oszu­kać.

Przy­glą­dał się zmy­sło­wym kon­tu­rom jej nosa.

– Jest pani orto­dok­sem? Nie. Kon­ser­wa­tystką? Mło­dzi ni­gdy nie są. Moi rodzice byli orto­dok­sami. Wie­rzą, podob­nie jak ja, że bez względu na pocho­dze­nie ojca, jeśli ktoś ma matkę Żydówkę, to jest Żydem, bo wszy­scy pocho­dzimy z łona matki. Długi, nie­prze­rwany łań­cuch żydow­skich matek, zapo­cząt­ko­wany przez Ewę.

Posłała mu spoj­rze­nie „Ty hipo­kryto”.

– Nie – powie­dział. – Ewa była pierw­szą żydow­ską matką. Zapo­cząt­ko­wała ciąg. Słowa, któ­rymi zwró­ciła się do Adama, powta­rzają wszyst­kie jej córki. „Ada­mie”, powie­działa, „chodź, zjedz fruchta”.

– Ha, ha, ha.

– Wra­ca­jąc do tego łań­cu­cha, do cech dzie­dzicz­nych. Prze­szli­śmy długą drogę, jeste­śmy bar­dziej wyra­fi­no­wani, nie wie­rzymy już, że zie­mia jest pła­ska. Cho­ciaż jest w Anglii taki facet, pre­zes Towa­rzy­stwa Pła­skiej Ziemi, który twier­dzi, że jed­nak jest pła­ska i obwie­dziona lodową barierą, za którą zni­kają wszyst­kie osoby zagi­nione, by już ni­gdy nie wró­cić. To samo Lamarck, który mówił, że jeżeli obe­tnie się ogon mysiej matce, to jej dzieci uro­dzą się bez ogo­nów. Ale to nie jest prawda, prze­czą temu liczne dowody naukowe, tak jak wszyst­kie zdję­cia zro­bione z rakiet nad White Sands albo przy­ląd­kiem Cana­ve­ral prze­czą Towa­rzy­stwu Pła­skiej Ziemi. Cokol­wiek zro­bię z nosem żydow­skiej dziew­czyny, nie zmieni to nosów jej dzieci, gdy zosta­nie, jak zostać musi, żydow­ską matką. Dla­czego więc nazywa się mnie nik­czem­nym? Czy prze­ry­wam wielki, odwieczny łań­cuch? Nie. Nie dzia­łam wbrew natu­rze, nie oszu­kuję Żydów. Jed­nostki robią, co chcą, ale łań­cuch trwa i taka wątła siła jak ja ni­gdy go nie prze­może. Do tego trzeba cze­goś więk­szego, cze­goś, co zmie­ni­łoby pla­zmę zarod­kową, może pro­mie­nio­wa­nia jądro­wego. Dopiero wtedy Żydzi naprawdę zostaną oszu­kani, może przy­szłe poko­le­nia będą miały po dwa nosy, a może nie będą miały ich wcale, ha, ha, ha. Cały rodzaj ludzki zosta­nie oszu­kany.

Zza drzwi naprze­ciwko dobiegł głu­chy stu­kot: to Trench ćwi­czył rzu­ca­nie skal­pe­lem. Rachel sie­działa z nogą zało­żoną na nogę.

– Cho­dzi o wnę­trze – powie­działa. – Jak to je zmie­nia w środku. Bo zmie­nia. Jakie z nich będą żydow­skie matki, otóż takie, że każą córce zro­bić sobie nos, cho­ciaż ona wcale tego nie chce. Na ilu poko­le­niach pra­co­wał pan do tej pory, dla ilu ode­grał pan rolę dro­giego rodzin­nego leka­rza.

– Nie­grzeczna z pani dziew­czynka – odparł Scho­en­ma­ker. – I bar­dzo ładna. Dla­czego pani na mnie krzy­czy, jestem tylko zwy­czaj­nym chi­rur­giem pla­stycz­nym, nie psy­cho­ana­li­ty­kiem. Może docze­kamy się wyspe­cja­li­zo­wa­nych chi­rur­gów pla­stycz­nych, któ­rzy będą ope­ro­wali mózgi, z chło­paka zro­bią Ein­ste­ina, z dziew­czyny Ele­anor Roose­velt. Albo nawet spra­wią, że ktoś będzie mniej podły, niż był. Ale wcze­śniej, skąd mam wie­dzieć, co się dzieje we wnę­trzu. Wnę­trze nie ma nic wspól­nego z łań­cu­chem.

– Ini­cjuje pan inny łań­cuch. – Rachel bar­dzo sta­rała się nie krzy­czeć. – Zmie­nia­nie ich wnętrz zapo­cząt­ko­wuje nowy ciąg, to nie ma nic wspól­nego z pla­zmą zarod­kową. Może pan uze­wnętrz­niać nie­które cechy, prze­ka­zy­wać nasta­wie­nie…

– Wnę­trze, zewnę­trze… Jest pani nie­kon­se­kwentna. Zgu­bi­łem się.

– Chcia­ła­bym, żeby tak było – powie­działa, wsta­jąc. – Śnię kosz­mary o takich ludziach jak pan.

– Niech psy­cho­ana­li­tyk je pani obja­śni.

– Panu życzę, aby śnił pan dalej. – Stała już w drzwiach, na wpół odwró­cona tyłem.

– Stan mojego konta ban­ko­wego jest odpo­wied­nio wysoki, żeby nie roz­wie­wać moich złu­dzeń.

Jak przy­stało na dziew­czynę, która musi mieć ostat­nie słowo:

– Sły­sza­łam o roz­cza­ro­wa­nym chi­rurgu pla­stycz­nym – powie­działa. – Powie­sił się.

I wyszła zagnie­wana, cięż­kim kro­kiem minęła odbi­ja­jący się w lustrze zegar, wyszła na dwór, na ten sam wiatr, który poru­szał gałę­ziami sosny, zosta­wiła za sobą mięk­kie pod­bródki, koślawe nosy i bli­zny na twa­rzach po czymś, w czym z lękiem dostrze­gała duchowe przy­cią­ga­nie albo wspól­notę.

Zszedł­szy z kra­tek odpły­wo­wych, szła po wyschnię­tej tra­wie River­side Park pod bez­list­nymi drze­wami i znacz­nie pokaź­niej­szymi szkie­le­tami kamie­nic przy Drive i roz­my­ślała o Esther Harvitz, swo­jej współ­lo­ka­torce z dłu­gim sta­żem, którą wycią­gała z tara­pa­tów finan­so­wych wię­cej razy, niż któ­ra­kol­wiek z nich byłaby w sta­nie zli­czyć. Napa­to­czyła się na starą, zardze­wiałą puszkę po piwie. Kop­nęła ją ze zło­ścią. Na czym to polega, zasta­na­wiała się, czy cały Nueva York tak funk­cjo­nuje, podzie­lony na dar­mo­zja­dów i ich ofiary? Scho­en­ma­ker paso­ży­tuje na mojej współ­lo­ka­torce, a ona na mnie. Czy naprawdę ist­nieje długi, zamknięty ciąg krwio­pij­ców i ich ofiar, dyma­ją­cych i dyma­nych? A jeśli tak, to kogo ja dymam? W pierw­szej chwili przy­szedł jej do głowy Slab, Slab z trium­wi­ratu Raoul-Slab-Melvin, jedna z dwóch skraj­no­ści (drugą była nie­chęć do wszyst­kich męż­czyzn), mię­dzy któ­rymi mio­tała się stale, odkąd przy­była do tego mia­sta.

– Dla­czego zawsze jej dajesz? – zapy­tał kie­dyś. – Za każ­dym razem.

To było u niego w miesz­ka­niu, trwała jedna z tych idylli Slaba z Rachel, które zwy­kle poprze­dzały romanse Slaba z Esther. Elek­trow­nia nie­dawno odcięła prąd, więc patrzyli po sobie w bla­sku gazo­wego pal­nika na kuchence, błę­kitno-żół­tego mina­retu świa­tła, w któ­rym twa­rze zmie­niały się w maski, a oczy w pozba­wione wyrazu świetlne płasz­czy­zny.

– Ależ, Slab, kocha­nie, ona po pro­stu jest spłu­kana, więc jeśli mnie na to stać, to czemu nie – odparła.

– Nie – powie­dział. Poli­czek zadrgał mu w ner­wo­wym tiku, a może to tylko gazowe świa­tło oszu­ki­wało jej wzrok. – Nie. Myślisz, że nie widzę, jak to naprawdę wygląda, ona cię potrze­buje dla pie­nię­dzy, które nie­ustan­nie od cie­bie cią­gnie, a ty potrze­bujesz jej, żeby poczuć się jak matka. Każde dzie­sięć cen­tów z two­jej torebki to kolejne włókno w łączą­cym was pępo­wi­no­wym sznu­rze, który coraz trud­niej prze­ciąć, przez co jej prze­trwa­nie jest coraz bar­dziej zagro­żone, gdyby do takiego prze­cię­cia fak­tycz­nie kie­dyś doszło. Ile ci oddała.

– Kie­dyś odda.

– Jasne. A tym­cza­sem kolejne osiem stó­wek. Żeby zmie­nić to. – Ski­nął na por­tre­cik oparty o ścianę obok kosza na śmieci. Wycią­gnął rękę i pod­niósł go do świa­tła, nachy­lił w stronę błę­kit­nego pło­mie­nia, żeby oboje mogli popa­trzeć. – Dziew­czyna na impre­zie.

Być może zdję­cie od początku było prze­zna­czone do oglą­da­nia w węglo­wo­do­ro­wym świe­tle. Esther, oparta o ścianę, patrzyła przed sie­bie, poza kadr, na kogoś idą­cego w jej stronę. I to jej spoj­rze­nie: ni to ofiary, ni to cał­kiem ogar­nię­tej dziew­czyny.

– Spójrz na to, na ten nos. Po co chce go zmie­niać. Z tym nosem jest istotą ludzką.

– Wąt­pli­wo­ści arty­sty. Twój sprze­ciw ma pod­łoże malar­skie. Albo towa­rzy­skie. Jakież by inne.

– Ale, Rachel! – wykrzyk­nął. – Zara­bia pięć dych tygo­dniowo. Dwa­dzie­ścia pięć na psy­cho­ana­lizę, dwa­na­ście na czynsz, zostaje trzy­na­ście. Na co, na szpilki, które poła­mie na krat­kach odpły­wo­wych w metrze, szminkę, kol­czyki, ciu­chy. Cza­sem coś do jedze­nia. A teraz osiem stów na zro­bie­nie nosa. Co będzie następne. Mer­ce­des 300 SL? Ory­gi­nalny Picasso? Skro­banka? Co…

– Nie spóź­nia jej się – wtrą­ciła lodo­wa­tym tonem Rachel. – Nie musisz się mar­twić.

– Kocha­nie. – Nie­spo­dzie­wa­nie tęsk­nie, chło­pięco. – Jesteś dobrą kobietą, przed­sta­wi­cielką giną­cego gatunku. Słusz­nie chcesz poma­gać tym, któ­rym się nie poszczę­ściło. Ale są gra­nice.

Spie­rali się, prze­rzu­cali argu­men­tami, żadne naprawdę się nie zło­ściło, aż o trze­ciej nad ranem przy­szedł nie­uchronny kres – łóżko – żeby zapie­ścić ból głowy, któ­rego oboje się doro­bili. Nie doszli do poro­zu­mie­nia, ni­gdy nie docho­dzili. To było we wrze­śniu. Od tam­tej pory dziób z gazy znik­nął i nos niczym dumny sierp celo­wał, zdało się, pro­sto w znaj­du­jące się w nie­bie wiel­kie Wes­t­che­ster, do któ­rego prę­dzej czy póź­niej tra­fiali wszy­scy Boży wybrańcy.

Wyszła z parku i 112. ulicą zaczęła się odda­lać od Hud­sonu. Dyma­jący i dymany. Może na tym wła­śnie fun­da­men­cie opie­rała się ta wyspa, od dna naj­głęb­szego kanału ście­ko­wego, poprzez poziom ulic, aż po czu­bek anteny tele­wi­zyj­nej na szczy­cie Empire State Buil­ding.

Weszła do holu swo­jego budynku, uśmiech­nęła się do por­tiera sta­ruszka. Do windy, sie­dem pię­ter w górę, do 7G, do domu, ho, ho, ho. Pierw­szą rze­czą, jaka rzu­ciła jej się w oczy przez otwarte drzwi, była tabliczka na ścia­nie w kuchni z napi­sem IMPREZA, zilu­stro­wana ołów­ko­wymi kary­ka­tu­rami Ekipy Pomy­leń­ców. Rzu­ciła torebkę na kuchenny stół, zamknęła drzwi. Dzieło Paoli, Paoli Maij­stral, trze­ciej współ­lo­ka­torki. Która zosta­wiła rów­nież list na bla­cie: „Win­some, Cha­ri­sma, Fu i ja. V-Note, McC­lin­tic Sphere. Paola Maij­stral”. Same nazwy wła­sne. Ta dziew­czyna żyła nazwami wła­snymi. Ludzie, miej­sca. Nie rze­czy. Ktoś jej w ogóle wspo­mniał o rze­czach? Rachel miała wra­że­nie, że w jej życiu ist­nieją wyłącz­nie rze­czy. W tej chwili naj­waż­niej­szą był nos Esther.

Pod prysz­ni­cem śpie­wała o nie­szczę­śli­wej miło­ści, gło­sem gorą­cej mamuśki wzmoc­nio­nym przez wyka­fel­ko­wane wnę­trze. Wie­działa, że pio­senka bawi ludzi, kiedy śpiewa ją taka mała dziew­czynka:

_Powiem ci, że każdy facet_

_naj­chęt­niej by hulał do rana bia­łego,_

_w bur­delu by miesz­kał,_

_po mie­ście się bujał do upa­dłego._

_Praw­dziwy drań, porządną_

_kobietę zgnoi na całego,_

_taką porządną jak ja._

_Kiedy tak mówię, wcale nie żar­tuję:_

_sama zna­łam kie­dyś łobuza wred­nego,_

_dzi­siaj zupeł­nie się tym nie przej­muję._

_Nie jest łatwo zna­leźć kogoś życz­li­wego,_

_Bo taki ktoś zawsze…_

Nie­długo potem świa­tło zaczęło wycie­kać z pokoju Paoli przez okno i przez prze­wód wen­ty­la­cyjny, w niebo, przy wtó­rze łazien­ko­wego szczęku bute­le­czek, pły­ną­cej wody i odgło­sów spłu­ki­wa­nia toa­lety, potem także led­wie sły­szal­nych dźwię­ków Rachel upi­na­ją­cej dłu­gie włosy.

Kiedy wycho­dziła, poga­siw­szy wszyst­kie świa­tła, na pod­świe­tla­nym zega­rze przy łóżku Paoli Maij­stral docho­dziła szó­sta. Zegar nie tykał, był elek­tryczny. Nie było widać ruchów minu­to­wej wska­zówki, wkrótce jed­nak prze­su­nęła się przed dwu­nastką i roz­po­częła zjazd po dru­giej połówce cyfer­blatu, jakby prze­szła na drugą stronę lustra i teraz w zwier­cia­dla­nym cza­sie musiała powtó­rzyć to wszystko, co wcze­śniej zro­biła w rze­czy­wi­stym.

II

Impreza – jakby mimo wszystko była bytem nie­oży­wio­nym – roz­krę­cała się niczym sprę­żyna zegara, dążąc ku obrze­żom cze­ko­la­do­wego pokoju w poszu­ki­wa­niu stanu roz­luź­nie­nia i rów­no­wagi. Mniej wię­cej pośrodku pomiesz­cze­nia Rachel Owl­glass sie­działa sku­lona na sosno­wej pod­ło­dze, jej jasne nogi prze­zie­rały spod czar­nych poń­czoch.

Czuło się, że pod­dała swoje oczy tysiąc­owi tajem­nych zabie­gów. Nie potrze­bo­wały mgły papie­ro­so­wego dymu, żeby słać z jej odmę­tów sek­sowne, nie­zgłę­bione spoj­rze­nia; były osnute wła­snym opa­rem. Nowy Jork musiał dla niej być mia­stem dymów, jego ulice – przed­sion­kami otchłani, zamiesz­ku­jące go ciała – zja­wami. Dym był nie­mal obecny w jej gło­sie, w jej ruchach, przez co wyda­wała się tym bar­dziej mate­rialna, obecna tu i teraz, jakby słowa, spoj­rze­nia, drobne lubież­no­ści nie­ru­cho­miały skon­ster­no­wane, jak dym pochwy­cony w jej dłu­gie włosy, i tkwiły bez ruchu, dopóki ich nie uwol­niła przy­pad­ko­wym, nie­świa­do­mym zarzu­ce­niem głową.

Sie­dzący na zle­wo­zmy­waku młody Sten­cil, świa­to­wiec i poszu­ki­wacz przy­gód, zatrze­po­tał łopat­kami jak skrzy­dłami. Była zwró­cona do niego tyłem, przez otwarte drzwi kuchni widział cień wypu­kło­ści jej krę­go­słupa wijący się ciem­niej­szą czer­nią na czar­nym tle swe­tra i śle­dził leciut­kie ruchy jej głowy i wło­sów, kiedy słu­chała.

Doszedł do wnio­sku, że nie przy­padł jej do gustu.

– To przez to, jak patrzy na Paolę – tłu­ma­czyła w roz­mo­wie z Esther.

Esther, ma się rozu­mieć, powie­działa Sten­ci­lowi.

Ale to nie była kwe­stia ero­tyki, cho­dziło o coś głęb­szego. Paola była Mal­tanką.

Uro­dzony w roku tysiąc dzie­więć­set pierw­szym – roku śmierci Wik­to­rii – miał z cza­sem stać się mode­lo­wym dziec­kiem stu­le­cia. Wycho­wy­wał się bez matki. Ojciec, mało­mówny i kom­pe­tentny Sid­ney Sten­cil, pra­co­wał w Fore­ign Office. Żad­nych fak­tów na temat znik­nię­cia matki. Zmarła w połogu, ucie­kła z kimś, popeł­niła samo­bój­stwo – nie wia­domo, w każ­dym razie znik­nęła z życia Sid­neya w spo­sób dosta­tecz­nie bole­sny, żeby ani razu nie wspo­mniał o niej w całej dostęp­nej kore­spon­den­cji z synem. Zmarł w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach w roku tysiąc dzie­więć­set dzie­więt­na­stym, bada­jąc sprawę nie­po­ko­jów czerw­co­wych na Mal­cie.

Pew­nego wie­czoru w tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym szó­stym syn Sten­cila sie­dział z nie­jaką mar­gra­biną di Chiave Lowen­stein na tara­sie jej willi na zachod­nim wybrzeżu Majorki, oddzie­lony kamienną balu­stradą od Morza Śród­ziem­nego. Słońce zacho­dziło wśród gęstych chmur, cały widoczny obszar morza przy­brał per­ło­wo­szary odcień. Może mogli się poczuć jak ostatni bogo­wie – ostatni miesz­kańcy – wod­nej ziemi, a może… Ale nie, nie fair byłoby wycią­ga­nie jakichś wnio­sków. Tak czy ina­czej, scena poto­czyła się nastę­pu­jąco:

Marg: Czyli wyjeż­dżasz?

Sten: Przed koń­cem tygo­dnia Sten musi być w Lucer­nie.

Marg: Nie podo­bają mi się te dzia­ła­nia pre­mi­li­tarne.

Sten: To nie szpie­go­stwo.

Marg: A co?

(Sten­cil się śmieje, patrząc w zmierzch).

Marg: Jesteś tak bli­sko.

Sten: Z kim? Nie jest bli­sko nawet z samym sobą, mar­gra­bino. To miej­sce, ta wyspa; przez całe życie nie robił nic innego, tylko ska­kał z jed­nej wyspy na drugą. To ma być powód? Czy w ogóle musi być jakiś powód? Czy ma ci powie­dzieć, że nie pra­cuje dla Whi­te­hallu, dla rządu, w każ­dym razie nie dla jakie­goś dają­cego się wyobra­zić rządu, chyba że cho­dzi o rząd pustych _white halls_, bia­łych pomiesz­czeń, w jego mózgu, ha, ha, ha, nija­kich, bez wyrazu, które utrzy­muje w ide­al­nym porządku na wypa­dek rzad­kich odwie­dzin agen­tów, posłań­ców z krain ukrzy­żo­wa­nego bliź­niego, baśnio­wych ziem ludz­kiej miło­ści. Komu więc służy? Nie sobie samemu, to byłoby sza­leń­stwo, obłęd każ­dego samo­zwań­czego pro­roka…

(Długa chwila mil­cze­nia, w któ­rej docie­ra­jące do nich zza chmur świa­tło wątleje i rzed­nie, aż oblewa ich osła­bione i brzyd­kie).

Sten: Sten­cil osią­gnął peł­no­let­ność trzy lata po śmierci sta­rego Sten­cila. W skład majątku, który wtedy odzie­dzi­czył, wcho­dziła pewna liczba ręko­pi­sów opra­wio­nych w cie­lęcą skórę i pofał­do­wa­nych w wil­got­nym powie­trzu licz­nych euro­pej­skich miast. Jego zapi­ski, nie­ofi­cjalny dzien­nik kariery taj­nego agenta. Pod hasłem „Flo­ren­cja, kwie­cień 1899” jest takie zda­nie, młody Sten­cil nauczył się go na pamięć: „V. skrywa wię­cej tajem­nic, niż przy­pusz­czał kto­kol­wiek z nas. Pyta­nie nie brzmi, kim jest, lecz czym: czym ona jest. Obym ni­gdy nie musiał udzie­lać na nie odpo­wie­dzi, ani tutaj, ani w ofi­cjal­nym rapor­cie”.

Marg: Kobieta.

Sten: Kolejna kobieta.

Marg: To jej śla­dem podą­żasz? Jej szu­kasz?

Sten: Za chwilę zapy­tasz, czy uważa, że jest jego matką. To nie­do­rzeczne pyta­nie.

Od roku tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stego pią­tego Sten­cil cał­ko­wi­cie świa­do­mie toczył kam­pa­nię na rzecz obcho­dze­nia się bez snu. Wcze­śniej był z natury leniwy i akcep­to­wał sen jako jedno z naj­więk­szych bło­go­sła­wieństw w życiu. Czas pomię­dzy jedną wojną a drugą spę­dzał wolny jak ptak, czer­piąc dochody – zarówno wtedy, jak i dzi­siaj – z nie­wia­do­mych źró­deł. Sid­ney nie zosta­wił po sobie zbyt wielu fun­tów i szy­lin­gów, za to nie­mal w każ­dym mie­ście w świe­cie zachod­nim mógł liczyć na życz­li­wość ludzi ze swo­jego poko­le­nia, a ponie­waż było to poko­le­nie wciąż pokła­da­jące wiarę w Rodzinę, przed mło­dym Her­ber­tem otwie­rały się cał­kiem obie­cu­jące per­spek­tywy. Nie przez całe życie był dar­mo­zja­dem: pra­co­wał jako kru­pier na połu­dniu Fran­cji, bry­ga­dzi­sta na plan­ta­cji we wschod­niej Afryce, kie­row­nik bur­delu w Gre­cji, a także na kilku róż­nych pań­stwo­wych posa­dach w ojczyź­nie. Grą w pokera zawsze mógł zasy­pać więk­szy czy mniej­szy dołek finan­sowy, choć trzeba uczci­wie przy­znać, że w podobny spo­sób zni­we­lo­wał także jedną czy dwie górki.

W okre­sach inter­re­gnum, pomię­dzy jed­nym kró­le­stwem śmierci a dru­gim, żył z dnia na dzień, a z dzien­ni­ków ojca czer­pał tylko wie­dzę o tym, jak zado­wo­lić odzie­dzi­czone po nim „kon­takty” ceniące rodzinne więzi. Frag­ment o V. ni­gdy nie wpadł mu w oko.

W tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym dzie­wią­tym był w Lon­dy­nie, pra­co­wał w Fore­ign Office. Wrze­sień nastał i prze­mi­nął. Miał wra­że­nie, jakby ktoś obcy, zawie­szony powy­żej gra­nic świa­do­mo­ści, pró­bo­wał nim potrzą­snąć. Nie miał szcze­gól­nej ochoty się budzić, ale zdał sobie sprawę, że jeśli tego nie zrobi, wkrótce będzie spał sam. A że z natury był towa­rzy­ski, zgło­sił się na ochot­nika do służby. W nie­do­okre­ślo­nej roli szpiega/tłu­ma­cza/łącz­nika wysłali go do Afryki Pół­noc­nej, gdzie bujał się razem ze wszyst­kimi od Tobruku do Al-Ukajli, z powro­tem przez Tobruk do Al-Ala­majn i znów do Tune­zji. Zanim się to skoń­czyło, naoglą­dał się wię­cej tru­pów, niżby chciał. Kiedy zapa­no­wał pokój, flir­to­wał przez jakiś czas z myślą o powro­cie do swo­jego przed­wo­jen­nego luna­ty­ko­wa­nia. Sie­dząc pew­nego dnia w Ora­nie w kawiarni odwie­dza­nej głów­nie przez byłych żoł­nie­rzy ame­ry­kań­skich, któ­rzy posta­no­wili na razie jesz­cze nie wra­cać do Sta­nów, bez­myśl­nie kart­ko­wał dzien­nik z Flo­ren­cji, gdy zda­nia na temat V. nagle zalśniły wła­snym bla­skiem.

– V jak Vic­tory – pod­su­nęła pół­żar­tem mar­gra­bina. – Zwy­cię­stwo.

– Nie. – Sten­cil pokrę­cił głową. – Może być, że Sten­cil czuje się samotny i potrze­buje towa­rzy­stwa.

Bez względu na przy­czyny zaczął docho­dzić do wnio­sku, że sen zaj­muje mu czas, w któ­rym mógłby coś robić. Zamiast wra­cać do swo­ich przy­pad­ko­wych przed­wo­jen­nych podry­gów, pod­jął wysi­łek prze­miesz­cze­nia się od bez­wład­no­ści w stronę… może nie wiel­kiego oży­wie­nia, ale przy­naj­mniej aktyw­no­ści. Ten wysi­łek, ten pościg (bo uda­wał się w pogoń za V.) nie miały nic wspól­nego z poboż­no­ścią i wysła­wia­niem Boga (jak utrzy­mują pury­ta­nie), nie przy­no­siły mu żad­nej rado­ści: były prze­ja­wem świa­do­mego pogo­dze­nia się z pro­stą, nie­miłą kon­sta­ta­cją, że trzeba wytro­pić V.

Znaj­dzie ją – i co dalej? Wszelki miło­sny poten­cjał, jaki w nim drze­mał, został zwró­cony do wewnątrz, nakie­ro­wany na tę nowo nabytą świa­do­mość wła­snego oży­wie­nia. Nie mógł się jej wyzbyć, była mu zbyt droga, a żeby ją pod­trzy­my­wać, musiał tro­pić V. Ale gdyby ją zna­lazł, co innego by mu pozo­stało, jeśli nie powrót do tam­tego stanu pół­świa­do­mo­ści? Dla­tego sta­rał się nie myśleć o końcu poszu­ki­wań. Zbliż się i uni­kaj.

Odkąd zja­wił się w Nowym Jorku, impas zaczął być dokucz­liwy. Przy­szedł na imprezę zapro­szony przez Esther Harvitz, któ­rej chi­rurg pla­styczny, Scho­en­ma­ker, był w posia­da­niu waż­nego ele­mentu ukła­danki V., ale zasła­niał się nie­wie­dzą.

Sten­cil był gotowy pocze­kać. Wyna­jął tanie miesz­ka­nie w rejo­nie 30. ulicy (East Side), chwi­lowo opusz­czone przez egip­to­loga nazwi­skiem Bongo-Sha­fts­bury, syna innego egip­to­loga, zna­jo­mego Sid­neya. Daw­niej, przed pierw­szą wojną, byli rywa­lami. To samo zresztą doty­czyło Sid­neya i wielu dzi­siej­szych „kon­tak­tów”, co z pew­no­ścią było intry­gu­jące, ale dla Her­berta szczę­śliwe, bo podwa­jało jego szanse prze­ży­cia. Od mie­siąca pomiesz­ki­wał w tym _pied-à-terre_: wpa­dał tam na krót­kie drzemki pomię­dzy nie­ma­ją­cymi końca spo­tka­niami z „kon­tak­tami”, któ­rych spo­łecz­ność w coraz więk­szym stop­niu skła­dała się z synów i zna­jo­mych ory­gi­na­łów. Z każ­dym kolej­nym poko­le­niem świa­do­mość wię­zów krwi sła­bła i oczami wyobraźni Sten­cil widział nadej­ście dnia, w któ­rym będzie co naj­wy­żej tole­ro­wany. Wtedy zostaną sami, on i V., w świe­cie, który w pew­nym sen­sie straci ich oboje z oczu.

Na razie jed­nak cze­kał na Scho­en­ma­kera, a dla roz­rywki miał Chic­litza Króla Oręża i Eige­nva­lue Medyka (oba przy­domki jak zwy­kle pocho­dziły z cza­sów Sid­neya, cho­ciaż żad­nego z tych dwóch ludzi nie miał oka­zji poznać oso­bi­ście). Zda­wał sobie sprawę, że to z jego strony zwy­kłe leni­stwo, nie­po­trzebne nie­zde­cy­do­wa­nie. Nie powi­nien aż mie­siąc tkwić w jed­nym miej­scu, jeśli nie miał w nim kon­kret­nej poszlaki do zba­da­nia. Zaczął się włó­czyć po mie­ście bez celu, wycze­ku­jąc jakie­goś zbiegu oko­licz­no­ści. Nic takiego nie nastą­piło. Ucze­pił się zapro­sze­nia od Esther w nadziei na to, że natknie się na jakiś ślad, trop, wska­zówkę, ale Ekipa Pomy­leń­ców nie miała mu nic do zaofe­ro­wa­nia.

Wła­ści­ciel miesz­ka­nia był jakby wyra­zi­cie­lem łączą­cego ich wszyst­kich nastroju. Niczym przed­wo­jenne „ja” Sten­cila, zaser­wo­wał mu maka­bryczne wido­wi­sko.

Fer­gus Mixo­ly­dian, irlandzko-armeń­ski Żyd i czło­wiek rene­sansu, twier­dził, że jest naj­le­niw­szą istotą w Nueva Yorku. Skala jego poczy­nań twór­czych (wiecz­nie nie­do­koń­czo­nych) się­gała od napi­sa­nia westernu bia­łym wier­szem po wymon­to­wa­nie ścianki dzia­ło­wej z męskiej toa­lety na Penn Sta­tion i zgło­sze­nie jej na wystawę sztuki jako przy­kładu cze­goś, co dawni dada­iści nazwa­liby _ready-made_ (dzieło nie spo­tkało się z życz­li­wym przy­ję­ciem kry­tyki). Do tego stop­nia się roz­le­ni­wił, że jego jedyną aktyw­no­ścią (poza tymi nie­zbęd­nymi do pod­trzy­ma­nia życia) było coty­go­dniowe buszo­wa­nie w zle­wo­zmy­waku z suchymi ogni­wami, retor­tami, alem­bi­kami i roz­two­rami soli. Zaj­mo­wał się pro­duk­cją wodoru, któ­rym następ­nie napeł­niał balon z gru­bej zie­lo­nej gumy z nadru­ko­waną wielką literą Z. Balon ten przy­wią­zy­wał sznur­kiem do nogi łóżka, gdy zamie­rzał iść spać. Dla gości była to jedyna wska­zówka pozwa­la­jąca odgad­nąć, czy Fer­gus prze­bywa aktu­al­nie w kra­inie snu, czy jawy.

Jego drugą roz­rywką było oglą­da­nie tele­wi­zji. Wyna­lazł nad­zwy­czaj pomy­słowy wyłącz­nik senny, który pobie­rał sygnał z dwóch elek­trod przy­kle­jo­nych po wewnętrz­nej stro­nie przed­ra­mie­nia. Kiedy świa­do­mość Fer­gusa opa­dała poni­żej pew­nego poziomu, opór elek­tryczny skóry prze­kra­czał wcze­śniej usta­loną war­tość i uru­cha­miał wyłącz­nik. Tym spo­so­bem Fer­gus stał się prze­dłu­że­niem tele­wi­zora.

Resztę Ekipy ogar­nął podobny letarg. Raoul, piszący sce­na­riu­sze dla tele­wi­zji, miał pełną świa­do­mość ist­nie­nia roz­licz­nych spon­sor­skich fety­szów tego medium i stale pomsto­wał na nie z roz­go­ry­cze­niem. Slab malo­wał w spo­ra­dycz­nych eks­plo­zjach talentu twór­czego; nazy­wał sie­bie eks­pre­sjo­ni­stą kata­to­nicz­nym, a swoje prace okre­ślał jako „szczyt braku poro­zu­mie­nia”. Melvin grał na gita­rze i śpie­wał postę­powe pio­senki ludowe. Ten sche­mat i twór­czy, z lekka pre­ten­sjo­nalny kli­mat cyga­ne­rii mógłby nawet wyglą­dać zna­jomo, gdyby nie fakt, że w wyko­na­niu Pomy­leń­ców był bar­dziej niż zwy­kle ode­rwany od rze­czy­wi­sto­ści, roman­tyczna deka­den­cja posu­nięta do skraj­no­ści, wysi­lone naśla­dow­nic­two nędzy, buntu i arty­stycz­nej „duszy”. Przy­kra prawda była bowiem taka, że więk­szość z nich nor­mal­nie pra­co­wała, żeby zaro­bić na życie, a tematy do roz­mów czer­pali ze stro­nic „Time” i podob­nych publi­ka­cji.

Zda­niem Sten­cila uda­wało im się trwać wyłącz­nie dzięki temu, że nie byli sami. Jeden Bóg raczył wie­dzieć, ilu jesz­cze było takich jak oni, z cie­plar­nia­nym poczu­ciem czasu i zero­wym poję­ciem o życiu, zda­nych na łaskę for­tuny.

Dzi­siej­sze przy­ję­cie podzie­liło się na trzy czę­ści. Fer­gus ze swoją panną oraz jesz­cze jedną parą znik­nęli w sypialni z galo­nem wina, zamknęli drzwi na klucz i dali Eki­pie wolną rękę w kwe­stii zapro­wa­dze­nia cha­osu na pozo­sta­łym obsza­rze miesz­ka­nia. Na zle­wie, na któ­rym w tej chwili sie­dział Sten­cil, przy­sią­dzie Melvin z gitarą i przed pół­nocą w kuchni wszy­scy będą tań­czyć horę i afry­kań­skie tańce płod­no­ści. Świa­tła w salo­nie poga­sną jedno po dru­gim, z gra­mo­fonu/zmie­niarki popłyną kwar­tety Scho­en­berga (wyda­nie pełne), zapę­tlone, zapę­tlone, żarzące się czubki papie­ro­sów upstrzą pokój jak ogni­ska sygna­łowe, a roz­wią­zła Debby Sen­say (na przy­kład) wylą­duje na pod­ło­dze, piesz­czona, powiedzmy, przez Raoula albo Slaba, prze­su­wa­jąca dło­nią po udzie dziew­czyny sie­dzą­cej na sofie w towa­rzy­stwie swo­jej współ­lo­ka­torki… I tak dalej, niby na jakiejś aga­pie albo orgietce. Wino się poleje, sprzęty zostaną poła­mane, a ran­kiem Fer­gus na chwilę się prze­bu­dzi, osza­cuje znisz­cze­nia, obej­rzy poroz­wa­lane w całym miesz­ka­niu nie­do­bitki gości, zeklnie ich, wyrzuci za drzwi i znów pój­dzie spać.

Ziry­to­wany Sten­cil wzru­szył ramio­nami, wstał i zna­lazł swój płaszcz. Wycho­dząc, zaha­czył o sze­ścio­oso­bowy ludzki supeł: Raoul, Slab, Melvin i trzy dziew­czyny.

– Stary – powie­dział Raoul.

– Dzieje się – powie­dział Slab, gestem obej­mu­jąc roz­krę­ca­jącą się imprezę.

– Kiedy indziej – powie­dział Sten­cil i wyszedł.

Dziew­czyny mil­czały. W pew­nym sen­sie były jak mar­kie­tanki, zbędne, a na pewno łatwe do zastą­pie­nia.

– O tak – powie­dział Melvin.

– Przed­mie­ścia rzą­dzą świa­tem – powie­dział Slab.

– Ha, ha, ha – zaśmiała się jedna z dziew­czyn.

– Cicho bądź – mruk­nął Slab i obcią­gnął rondo kape­lu­sza.

Zawsze nosił kape­lusz, w domu i na dwo­rze, w łóżku albo pijany w trupa. I gar­ni­tury od Geo­rge’a Rafta, z gigan­tycz­nymi szpi­cza­stymi kla­pami. Szpi­cza­ste, wykroch­ma­lone, nie­przy­pi­nane guzi­kami koł­nie­rzyki. Wywa­to­wane, kan­cia­ste ramiona. Cały był kan­cia­sty, cho­ciaż nie, nie cały, zauwa­żyła dziew­czyna, twarz nie, twarz miał raczej miękką, jak u roz­wią­złego anioła. Krę­cone włosy, oczy pod­krą­żone na czer­wo­no­fio­le­towo, podwój­nie, potrój­nie. Dzi­siaj zamie­rzała sca­ło­wać te smutne kręgi pod oczami, jeden po dru­gim.

– Prze­pra­szam – mruk­nęła, dry­fu­jąc w kie­runku bal­konu i dra­binki poża­ro­wej.

Sta­nąw­szy przy oknie, zapa­trzyła się na rzekę. Było widać tylko mgłę. Dłoń dotknęła jej ple­ców dokład­nie w tym miej­scu, które każdy męż­czy­zna, jakiego poznała, znaj­do­wał prę­dzej czy póź­niej. Wypro­sto­wała się, ścią­gnęła łopatki, wyprę­żyła piersi, które nagle zary­so­wały się wyraź­niej przy szy­bie. Patrzyła na jego odbi­cie w szkle, jak patrzy na ich odbi­cie. Odwró­ciła się. Zaru­mie­nił się. Ostrzy­żony na jeża, mary­narka z har­ris twe­edu.

– Jesteś nowy, jak widzę. – Uśmiech­nęła się. – Jestem Esther.

Zaczer­wie­nił się uro­czo.

– Brad. Prze­pra­szam, że cię zestre­so­wa­łem.

Wie­działa instynk­tow­nie: będzie sobie spo­koj­nie żył jako chło­piec ze sto­wa­rzy­sze­nia stu­den­tów pro­sto po Ivy League, który wie, że do końca życia pozo­sta­nie chłop­cem ze sto­wa­rzy­sze­nia, ale który zara­zem czuje, że coś mu umyka, dla­tego będzie się krę­cił przy Eki­pie Pomy­leń­ców. Jeżeli jest spe­cem od zarzą­dza­nia, może pisać, jeżeli inży­nie­rem albo archi­tek­tem – malo­wać albo rzeź­bić. Będzie stał okra­kiem na gra­nicy mię­dzy dwoma świa­tami, świa­domy faktu, że dostaje mu się to, co naj­gor­sze z nich obu, ale ni­gdy nie prze­sta­nie się gło­wić, dla­czego taka gra­nica w ogóle mia­łaby ist­nieć i czy naprawdę ist­nieje. Nauczy się żyć w roz­dwo­je­niu i będzie trwał w takim roz­kroku, dopóki z nad­miaru napię­cia nie roz­sz­czepi się od kro­cza w górę. To go znisz­czy.

Sta­nęła w pozy­cji bale­to­wej czwar­tej, usta­wiła piersi pod kątem czter­dzie­stu pię­ciu stopni do jego linii wzroku, wyce­lo­wała nosem w jego serce i spoj­rzała na niego w górę spo­mię­dzy rzęs.

– Od dawna jesteś w Nowym Jorku?

***

Menele krę­cili się przed wej­ściem do V-Note, zaglą­dali do środka przez okna, przy­dy­miali szkło swo­imi odde­chami. Od czasu do czasu przez waha­dłowe drzwi wycho­dził ze środka gość w typie stu­denta, zwy­kle z dziew­czyną pod rękę, a wtedy pro­sili go po kolei, usta­wieni w sze­reg wzdłuż krót­kiego odcinka chod­nika przy Bowery, o papie­rosa, drobne na metro, pie­nią­dze na piwo. Przez całą noc silny lutowy wiatr dął sze­roką prze­lo­tową Trze­cią Aleją, omia­ta­jąc ich wszyst­kich: wióry, olej maszy­nowy, odpady z nowo­jor­skiej tokarki.

W środku sza­lał McC­lin­tic Sphere. Skórę miał twardą, jakby sta­no­wiła nie­od­łączny skład­nik czaszki. Każda żyłka, każdy włos na jego gło­wie ryso­wały się wyraź­nie w świe­tle zie­lo­nego reflek­tora. Dwie głę­bo­kie bruzdy scho­dziły w dół z kąci­ków ust: wyryte siłą przy­ci­śnię­tych do ust­nika warg, wyglą­dały jak prze­dłu­że­nie wąsów.

Grał na ręcz­nie rzeź­bio­nym sak­so­fo­nie alto­wym z kości sło­nio­wej z czte­ro­ipół­ca­lo­wym ust­ni­kiem. Publika ni­gdy nie sły­szała podob­nego dźwięku. Nastą­piły tra­dy­cyjne podziały: stu­den­cia­kom się nie podo­bało, wycho­dzili śred­nio po wysłu­cha­niu pół­tora kawałka. Inni, któ­rzy albo mieli wolny wie­czór, albo robili sobie długą prze­rwę od cze­goś po dru­giej stro­nie mia­sta, słu­chali w sku­pie­niu i usil­nie pró­bo­wali polu­bić to, co sły­szą; „Wciąż się zasta­na­wiam”, odpo­wie­dzie­liby, gdyby zapy­tać ich o zda­nie. Klienci przy barze wyglą­dali zaś na takich, któ­rym się podoba – w takim sen­sie, że rozu­mieją, apro­bują, utoż­sa­miają się – ale praw­do­po­dob­nie tylko dla­tego, że ludzie, któ­rzy wolą stać przy barze, naj­czę­ściej mają nie­prze­nik­nione miny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: