Myto ogarów. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 8 - Steven Erikson - ebook

Myto ogarów. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 8 ebook

Steven Erikson

4,7

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Powiadają, że Kaptur, Pan Śmierci, zgromadził zastęp bogów w miejscu znajdującym się poza zasięgiem śmiertelników. Powiadają, że czeka on na końcu każdego planu i spisku, wszystkich zakrojonych na wielką skalę ambicji. Tym razem jednak sprawy mają się inaczej. Tym razem Kaptur jest na początku…

Darudżystan poci się w letnim upale. Miasto jest pełne złowrogich omenów, niepokojących pogłosek i podstępnych szeptów. Przybyli obcy, morderca wziął się do roboty, możliwe też, że budzi się pradawna tyrania. Na byłych Podpalaczy Mostów z Baru K’rula zwrócili swe śmiercionośne spojrzenia miejscy skrytobójcy. Niski, korpulentny człowieczek w czerwonej kamizelce jest przerażony swą wciąż rosnącą tuszą, wie jednak, że to najmniejsze z jego zmartwień. Gdzieś w dali słychać bowiem ujadanie ogarów.

W dalekim Czarnym Koralu z pozoru obojętne rządy sprawują Tiste Andii. Pod potężnym kurhanem usypanym pod miastem gromadzą się tysiące wyznawców kultu Odkupiciela. Ongiś był on śmiertelnikiem, a jego honor i szlachetność czynią go bezbronnym wobec wypaczonych ambicji wyznawców.

Tak więc, Kaptur stoi na początku spisku, który wstrząśnie całym kosmosem, na jego końcu zaś czeka ktoś inny. Nadszedł czas, by Anomander Rake, Syn Ciemności, naprawił straszliwy, starożytny błąd.

Z tym kolejnym rozdziałem wspaniała opowieść Stevena Eriksona zbliża się do ostatniego etapu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1599

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (49 ocen)
37
10
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
simonsith

Nie oderwiesz się od lektury

najprawdopodobniej najlepszy tom cyklu
00
Piterdv

Nie oderwiesz się od lektury

To nie jest książka na jeden wieczór. Trochę bombastycznie filozoficzna może znużyć, chyba że ktoś jest miłośnikiem tego cyklu🤔 Wtedy ma się poczucie, że nie jest to kolejna czasozapchajka. Po prostu kolejny cudowny składnik w całej historii✌️
00

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

Podzię­ko­wa­nia

Jak zwy­kle dzię­kuję czy­tel­ni­kom wcze­snej wer­sji: Bowe­nowi, Ric­kowi, Mar­kowi i Chri­sowi. Szcze­gólna wdzięcz­ność należy się też Bil­lowi i Hazel, za słowa zachęty i wspar­cie pod­czas trud­nego dla mnie roku. Jestem rów­nież wdzięczny ludziom z Black Stilt Café oraz Paci­fic Union Café za udo­stęp­nie­nie pomiesz­czeń służ­bo­wych.

Wyrazy wdzięcz­no­ści dla Clare i Bowena, za wszystko.

Dra­ma­tis Per­so­nae

Dra­ma­tis Per­so­nae

Nożow­nik: skry­to­bójca

Scil­lara: jego towa­rzyszka

Iska­ral Krost: wielki kapłan Cie­nia, Mag, bóg bhok’arala

Sio­stra Zło­śli­wość: jed­no­po­chwy­cona

Mogora: oka­zjo­nalna żona Iska­rala

Bara­thol Mekhar: tury­sta

Chaur: łagodny męż­czy­zna

Mappo Konus: Trell

Wyka­łaczka: dawna żoł­nierka z Pod­pa­la­czy Mostów i jedna z udzia­łow­ców Baru K’rula

Nie­widka: dawna żoł­nierka z Pod­pa­la­czy Mostów i jedna z udzia­łow­ców Baru K’rula

Ner­wu­sik: dawny żoł­nierz z Pod­pa­la­czy Mostów i jeden z udzia­łow­ców Baru K’rula

Mło­tek: dawny żoł­nierz z Pod­pa­la­czy Mostów i uzdro­wi­ciel

Nie­bie­ska Perła: dawny żoł­nierz z Pod­pa­la­czy Mostów

Rybak: bard, regu­larny gość w Barze K’rula

Duiker: dawny histo­ryk impe­rialny Impe­rium Mala­zań­skiego

Bel­lam Nom: młody męż­czy­zna

Ral­lick Nom: prze­bu­dzony skry­to­bójca

Torvald Nom: kuzyn Ral­licka

Tiserra: żona Torvalda

Coll: rajca z Daru­dży­stanu

Estray­sian D’Arle: rajca z Daru­dży­stanu

Hanut Orr: rajca z Daru­dży­stanu, bra­ta­nek nie­ży­ją­cego Tur­bana Orra

Shar­dan Lim: rajca z Daru­dży­stanu

Muril­lio: bawi­da­mek

Kruppe: pękaty czło­wie­czek

Meese: wła­ści­cielka gospody „Pod Fenik­sem”

Irilta: regu­larny gość gospody „Pod Fenik­sem”

Scu­rve: bar­man w gospo­dzie „Pod Fenik­sem”

Sulty: kel­nerka w gospo­dzie „Pod Fenik­sem”

Chal­lice: żona Vidi­kasa, córka Estray­siana D’Arle

Gor­las Vidi­kas: naj­now­szy czło­nek daru­dży­stań­skiej Rady, dawny boha­ter fety

Krute z Talientu: agent Gil­dii Skry­to­bój­ców

Gazz: zabójca

Thordy: żona Gazza

Quell: nawi­ga­tor i cza­ro­dziej z Gil­dii Kupiec­kiej Try­galle

Blada: udzia­ło­wiec

Rec­canto Ilk: udzia­ło­wiec

Naj­słod­sza Udręka: udzia­ło­wiec

Glanno Tarp: udzia­ło­wiec

Amby Pień: dawny bojow­nik z Mot­tań­skich Pospo­li­ta­ków i nowy udzia­ło­wiec

Jula Pień: dawny bojow­nik z Mot­tań­skich Pospo­li­ta­ków i nowy udzia­ło­wiec

Skar­bu­nia Napar­stek: dawna bojow­niczka z Mot­tań­skich Pospo­li­ta­ków i nowy udzia­ło­wiec

Zrzęda: straż­nik kara­wa­nowy na prze­dłu­ża­ją­cym się urlo­pie

Stonny Menac­kis: wła­ści­cielka szkoły poje­dyn­ków

Harllo: dziecko

Bedek: „wujek” Harlla

Myrla: „cio­cia” Harlla

Przy­pon: dziecko

Bainisk: robot­nik w kopalni

Venaz: robot­nik w kopalni

Plama: nowo wyna­jęty straż­nik

Leff: nowo wyna­jęty straż­nik

Madrun: nowo wyna­jęty straż­nik podwó­rzowy

Lazan Drzwi: nowo wyna­jęty straż­nik podwó­rzowy

Suko­smyk (albo Sumienny Kosmyk): kasz­te­lan

Skromny Wkład: tajem­ni­czy czło­wiek dzia­ła­jący w prze­stęp­czym pół­światku Daru­dży­stanu

Odmro­zin: demon

Baruk: czło­nek Kote­rii T’orrud

Vor­can: mistrzyni Gil­dii Skry­to­bój­ców

Seba Kra­far: mistrz Gil­dii Skry­to­bój­ców

Apsal’ara: jedna z Zabi­tych w Dra­gni­pu­rze

Kada­spala: jeden z Zabi­tych w Dra­gni­pu­rze

Deru­dan: cza­row­nica wła­da­jąca Ten­nes

K’rul: pra­dawny bóg

Dra­co­nus: jeden z Zabi­tych w Dra­gni­pu­rze

Kor­lat: jed­no­po­chwy­cona Tiste Andii

Orfan­tal: jed­no­po­chwy­cony Tiste Andii, brat Kor­lat

Kal­lor: pre­ten­dent

Pani Zawiść: bierna obser­wa­torka

Ano­man­der Rake: Syn Ciem­no­ści, Rycerz Ciem­no­ści, władca Czar­nego Koralu

Spin­nock Durav: Tiste Andii

Endest Silann: cza­ro­dziej Tiste Andii

Cala­dan Brood: wódz

Kap­tur: Bóg Śmierci

Prze­kop: jeden z Zabi­tych w Dra­gni­pu­rze

Samar Dev: cza­row­nica

Karsa Orlong: wojow­nik z Teblo­rów Tobla­kai

Wędro­wiec: nie­zna­jomy

Tron Cie­nia: Bóg Cie­nia

Koty­lion: Sznur, bóg patron skry­to­bój­ców

Pro­rok Bła­gacz: wielki kapłan Upa­dłego, daw­niej prze­ciętny arty­sta zwany Munu­giem

Sila­nah: Ele­int

Sta­ru­cha: Wielki Kruk

Raest: jaghucki tyran (eme­ry­to­wany)

Klips: Śmier­telny Miecz Ciem­no­ści

Niman­der Golit: Tiste Andii

Kleszcz: Tiste Andii

Nenanda: Tiste Andii

Ara­na­tha: Tiste Andii

Kede­viss: Tiste Andii

Desra: Tiste Andii

Sor­diko Qualm: wielka kapłanka

Salind: wielka kapłanka

Jasno­do­min: miesz­ka­niec Czar­nego Koralu

Gra­di­than: zbir

Mni­sisz­czur: mag

Baran: Ogar Cie­nia

Gear: Ogar Cie­nia

Blind: Ogar Cie­nia

Rood: Ogar Cie­nia

Shan: Ogar Cie­nia

Pal­lid: nowy Ogar Cie­nia

Lock: nowy Ogar Cie­nia

Cho­dzący po Kra­wę­dzi: podróż­nik

Cho­dzący z psami: dwoje świad­ków

Pro­log

Pro­log

Mów prawdę i cze­kaj spo­koj­nie, aż wody mię­dzy nami będą czy­ste.

Medy­ta­cje Tiste Andii

– Nie znam nazwy tego mia­sta – przy­znał obdarty męż­czy­zna, pocią­ga­jąc za wystrzę­pione obrąbki boga­tego ongiś płasz­cza. Za ple­ciony pas zatknął sobie zwi­nięty kawa­łek skó­rza­nej smy­czy, zbu­twia­łej i roz­la­tu­ją­cej się. – Ktoś chyba powi­nien mu ją nadać – cią­gnął, pod­no­sząc głos, by prze­krzy­czeć wście­kłe war­cze­nie wal­czą­cych psów. – Mnie jed­nak nie dopi­suje wyobraź­nia, a nikt inny nie jest zain­te­re­so­wany.

Te wygło­szone miłym tonem uwagi kie­ro­wał do kobiety, która dopiero przed chwilą przy­sta­nęła u jego boku. Po jej poprzed­nim życiu pozo­stało bar­dzo nie­wiele śla­dów. Ni­gdy nie miała psa, a mimo to szła teraz główną ulicą tego dziw­nego, roz­pa­da­ją­cego się mia­steczka, ści­ska­jąc w rękach smycz cią­gniętą przez zło­śliwe bydlę rzu­ca­jące się na wszyst­kich prze­chod­niów. Zbu­twiała skóra w końcu puściła i zwie­rzę pomknęło przed sie­bie, by zaata­ko­wać psa męż­czy­zny.

Oba zwie­rzaki wal­czyły na śmierć i życie pośrodku ulicy. Jedy­nymi świad­kami walki byli ich domnie­mani wła­ści­ciele. Kurz ustą­pił miej­sca krwi oraz strzęp­kom skóry.

– Był tu ongiś gar­ni­zon zło­żony z trzech żoł­nie­rzy, któ­rzy nie znali się nawza­jem – oznaj­mił męż­czy­zna. – Ale ode­szli stąd, jeden po dru­gim.

– Ni­gdy przed­tem nie mia­łam psa – ode­zwała się kobieta i nagle uświa­do­miła sobie, że to pierw­sze słowa, jakie wypo­wie­działa od… No cóż, od tam­tej chwili.

– Ja rów­nież nie – przy­znał męż­czy­zna. – Do tej pory mój pies był jedy­nym w mie­ście. O dziwo, jakoś nie zdo­ła­łem polu­bić wred­nego bydlaka.

– Jak długo już… hm, tu miesz­kasz?

– Nie mam poję­cia, ale wydaje mi się, że od zawsze.

Rozej­rzała się wokół, a potem ski­nęła głową.

– Ze mną jest tak samo.

– Nie­stety, twój zwie­rzak chyba zdechł.

– Och! Rze­czy­wi­ście. – Przyj­rzała się z uwagą zerwa­nej smy­czy. – W takim razie pew­nie nie będę potrze­bo­wała nowej.

– Nie bądź taka pewna – ostrzegł ją męż­czy­zna. – Mam wra­że­nie, że tu wszystko się powta­rza. Dzień po dniu. Ale wiesz co? Weź moją. Jak widzisz i tak jej nie uży­wam.

Przy­jęła od niego zwi­niętą smycz.

– Dzię­kuję – powie­działa i pode­szła do mar­twego, roz­szar­pa­nego zwie­rzę­cia. Zwy­cięzca czoł­gał się ku swemu panu, zosta­wia­jąc za sobą ślad krwi.

Wszystko wyda­wało się dziw­nie wypa­czone. Uświa­do­miła sobie, że to samo doty­czy jej odru­chów. Przy­kuc­nęła i deli­kat­nie unio­sła zma­sa­kro­wany łeb psi­ska. Prze­su­nęła go przez pętlę, którą wsu­nęła na roz­dartą szyję. Potem poło­żyła zakrwa­wioną, brudną od śliny głowę z powro­tem na ziemi i wypro­sto­wała się, ze smy­czą luźno zwi­sa­jącą z pra­wej dłoni.

Męż­czy­zna pod­szedł do niej.

– Trudno się w tym wszyst­kim poła­pać, co?

– Ehe.

– A myśle­li­śmy, że to życie jest skom­pli­ko­wane.

Obrzu­ciła go spoj­rze­niem.

– To zna­czy, że umar­li­śmy?

– Tak sądzę.

– Cze­goś nie rozu­miem. Mieli mnie pocho­wać w kryp­cie. Była piękna i solidna. Wiem, bo ją widzia­łam. Bogato wypo­sa­żona i zabez­pie­czona przed zło­dzie­jami. Wypeł­niono ją beczuł­kami wina, suszo­nym mię­sem i owo­cami na drogę. – Wska­zała na spo­wi­ja­jące ją łach­many. – Mieli mnie ubrać w naj­pięk­niej­sze szaty i wło­żyć całą biżu­te­rię.

Przyj­rzał się jej uważ­niej.

– To zna­czy, że byłaś bogata.

– Tak.

Ponow­nie zer­k­nęła na mar­twego psa.

– Ale to już prze­szłość.

Łyp­nęła ze zło­ścią na męż­czy­znę, nagle jed­nak uświa­do­miła sobie, że gniew nic tu nie pomoże.

– Ni­gdy przed­tem nie widzia­łam tego mia­sta. Całe się roz­pada.

– Ehe. To trafne spo­strze­że­nie.

– Nie wiem, gdzie miesz­kam… To dziw­nie zabrzmiało, co? – Znowu się rozej­rzała. – Wszę­dzie tylko kurz i zgni­li­zna. I chyba nad­ciąga burza.

Wska­zała na widoczny na końcu ulicy hory­zont. Nad ogo­ło­co­nymi wzgó­rzami zbie­rały się gęste, dziw­nie roz­świe­tlone chmury.

Przy­glą­dali się im przez pewien czas. Wyda­wało się, że kapią z nich nefry­towe łzy.

– Byłem kie­dyś kapła­nem – ode­zwał się męż­czy­zna. Pies poło­żył się na ziemi wsparty o jego stopy. Dyszał ciężko, a z pyska kapała mu krew. – Kiedy zbli­żała się burza, zamy­ka­li­śmy oczy i śpie­wa­li­śmy jesz­cze gło­śniej.

Popa­trzyła nań z lek­kim zasko­cze­niem.

– Byłeś kapła­nem? To… czemu nie jesteś u swego boga?

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami.

– Gdy­bym znał odpo­wiedź na to pyta­nie, rze­czy­wi­ście zaznał­bym oświe­ce­nia, w które ongiś bez­pod­staw­nie wie­rzy­łem. – Wypro­sto­wał się nagle. – Och, mamy gościa.

Wysoka istota zbli­żała się ury­wa­nym kro­kiem. Była tak wysu­szona, że jej koń­czyny przy­po­mi­nały korze­nie drzew, kości twa­rzy zaś pokry­wała zbu­twiała, wyschnięta skóra. Z bla­dej, łusz­czą­cej się skóry głowy opa­dały dłu­gie siwe włosy.

– Pew­nie będę się musiała przy­zwy­czaić do takich wido­ków – mruk­nęła kobieta.

Jej towa­rzysz nie ode­zwał się ani sło­wem. Oboje z uwagą obser­wo­wali wychu­dłego, uty­ka­ją­cego przy­by­sza. Kiedy ich minął, odwró­cili się i zoba­czyli następ­nego. Dorów­ny­wał wzro­stem pierw­szemu, a jego ciało spo­wi­jała wystrzę­piona, ciem­no­szara szata. Żaden nie zwra­cał uwagi na przy­glą­da­ją­cych im się ludzi.

– Witaj, Cho­dzący po Kra­wę­dzi – rzekł zakap­tu­rzony osob­nik.

– Wezwa­łeś mnie tu, żebym… zała­go­dził – odparł tam­ten.

– To prawda.

– Zajęło ci to sporo czasu.

– Można by tak pomy­śleć, Cho­dzący po Kra­wę­dzi.

– Dla­czego teraz? – zapy­tał, uno­sząc głowę, siwo­włosy męż­czy­zna, który z pew­no­ścią nie żył już od dawna.

Zakap­tu­rzony odwró­cił się nieco. Kobieta pomy­ślała, że być może patrzy na mar­twego psa.

– Wstręt – wyja­śnił.

Cho­dzący po Kra­wę­dzi odpo­wie­dział cichym, ochry­płym śmie­chem.

– Co to za okropne miej­sce? – dobiegł z zaułka kolejny, syczący głos.

Kobieta wypa­trzyła tam syl­wetkę – zama­zaną plamę cie­nia – która robiła wra­że­nie wspar­tej na lasce. Wtem nowego przy­by­sza oto­czyły ogromne bestie: dwie, cztery, pięć.

Kapłan chrząk­nął.

– Ogary Cie­nia. Gdy­byż tylko mój bóg mógł być tego świad­kiem!

– Może patrzy na to two­imi oczyma?

– Och, wąt­pię w to.

Cho­dzący po Kra­wę­dzi i jego zakap­tu­rzony towa­rzysz skie­ro­wali spoj­rze­nia na wid­mową postać. Była niska i migo­tliwa, ale potem nabrała solid­niej­szych kształ­tów. Czarna laska stu­kała o pod­łoże, wzbi­ja­jąc obłoczki kurzu. Ogary odda­liły się od niej z opusz­czo­nymi łbami, węsząc. Żaden nie zbli­żał się do ścierwa psa nale­żą­cego do kobiety ani do żywego zwie­rzę­cia, które zia­jało u stóp jej nowego przy­ja­ciela.

– Okropne? – powtó­rzył zakap­tu­rzony. – Pew­nie masz rację. To coś w rodzaju nekro­po­lii, Tro­nie Cie­nia. Wio­ska odrzu­co­nych. Ponad­cza­sowa i, tak jest, bez­u­ży­teczna. Takie miej­sca można zna­leźć wszę­dzie.

– Mów za sie­bie – sprze­ci­wił się Tron Cie­nia. – Tylko na nas spójrz. Cze­kamy. Wciąż cze­kamy. Och, gdy­bym tylko był zwo­len­ni­kiem przy­zwo­ito­ści i sto­sow­nego zacho­wa­nia! – Zachi­cho­tał nie­spo­dzie­wa­nie. – Gdyby kto­kol­wiek z nas nim był!

Wszyst­kie Ogary wró­ciły nagle do niego. Jeżyły sierść, spo­glą­da­jąc na coś widocz­nego w oddali.

– Jesz­cze jeden – wyszep­tał kapłan. – Jesz­cze jeden i, tak jest, ostatni.

– Czy to się powtó­rzy? – zapy­tała kobieta. Prze­szył ją strach. Ktoś się zbliża. O, bogo­wie, ktoś się zbliża. – Jutro? Odpo­wiedz mi!

– Myślę, że raczej nie – odparł po chwili kapłan. Prze­niósł spoj­rze­nie na mar­twego psa. – Nie – powtó­rzył. – Myślę, że nie.

Od wzgórz dobie­gły dźwięki gro­mów i nefry­to­wego desz­czu, gęstego jak strzały z dzie­się­ciu tysięcy bitew. Na ulicy roz­legł się łoskot kół karety.

Kobieta odwró­ciła się z uśmie­chem, usły­szaw­szy ten ostatni odgłos.

– Och – rze­kła z ulgą. – Nad­jeż­dża mój trans­port.

***

Był ongiś cza­ro­dzie­jem z Pale i despe­ra­cja dopro­wa­dziła go do zdrady. Ano­man­dera Rake’a nic jed­nak nie obcho­dziła despe­ra­cja ani żadne inne uspra­wie­dli­wie­nia, jakie mogliby przed­sta­wić Prze­kop i jego towa­rzy­sze. Karą za zdra­dze­nie Syna Ciem­no­ści był poca­łu­nek Dra­gni­pura. Gdzieś w tłu­mie tru­dzą­cych się w nie­ustan­nym mroku zna­la­złby zna­jome twa­rze, zna­jome oczy. Cóż jed­nak mógłby w nich wyczy­tać?

Tylko to, co kryło się w jego wła­snych. Despe­ra­cja to za mało.

Podobne myśli nawie­dzały go rzadko i były gośćmi widzia­nymi rów­nie nie­mile jak inne. Drwiły z niego, swo­bod­nie się poja­wia­jąc i zni­ka­jąc. Kiedy nie było ich w pobliżu, być może uno­siły się gdzieś pod obcymi nie­bami, na cie­płych wia­trach deli­kat­nych jak śmiech. Tylko sam Prze­kop i ci, któ­rych widział wokół sie­bie, nie mogli uciec od tłu­stego błota, ostrych, czar­nych kamieni, prze­bi­ja­ją­cych zbu­twiałe pode­szwy jego butów, i od mor­der­czej wil­goci, z powodu któ­rej skórę pokry­wała mu brudna, śli­ska war­stewka, jakby cały świat drę­czyła gorączka i zle­wał pot. Od sła­bych krzy­ków, które zawsze wyda­wały się Prze­kopowi dziw­nie odle­głe – a także od znacz­nie bliż­szego zgrzytu i chrzę­stu potęż­nej kon­struk­cji z drewna i brązu oraz stłu­mio­nego pobrzę­ki­wa­nia łań­cu­chów.

Naprzód, cią­gle naprzód. Ści­ga­jąca ich burza była coraz bli­żej, chmury pię­trzyły się wysoko, sre­brzy­ste, skłę­bione, poprze­szy­wane wygię­tymi włócz­niami z żelaza. Z nieba zaczął się sypać popiół i od tej pory padał już bez prze­rwy. Jego dro­biny były zimne jak płatki śniegu, ale popiół nie top­niał, lecz pokry­wał błoto war­stwą szlaki i innych odpa­dów.

Choć Prze­kop był cza­ro­dzie­jem, nie nale­żał do sła­bych i wątłych. Cecho­wał się twar­do­ścią, przy­wo­dzącą na myśl zbi­rów albo rze­zi­miesz­ków, jakich znał w poprzed­nim życiu. Miał grube, kan­cia­ste, toporne rysy twa­rzy. Był sil­nym męż­czy­zną, ale wcale mu to nie poma­gało, gdy został przy­kuty łań­cu­chami do Brze­mie­nia. Nie wewnątrz mrocz­nej duszy Dra­gni­pura.

Wysi­łek był nie do znie­sie­nia, lecz mimo to jakoś go zno­sił. Droga przed nimi cią­gnęła się bez końca, przy­wo­łu­jąc sza­leń­stwo, ale on ucze­pił się zdro­wych zmy­słów, jak tonący chwyta się wystrzę­pio­nej liny, i wlókł się naprzód krok po kroku. Koń­czyny krwa­wiły mu od żela­znych oko­wów i nie mógł liczyć na wytchnie­nie. Po obu bokach widział pokryte bło­tem syl­wetki towa­rzy­szy. Dalej w mroku maja­czył nie­zli­czony tłum kolej­nych.

Czy wspólna nie­dola mogła się stać źró­dłem pocie­chy? Już samo to pyta­nie wywo­ły­wało histe­ryczny śmiech, gro­żący zepchnię­ciem w otchłań sza­leń­stwa. Z pew­no­ścią nie znaj­dzie w tym pocie­sze­nia. Dopro­wa­dziły ich tu lek­ko­myśl­ność, pech i upo­rczywa głu­pota, a te cechy nie sprzy­jały bra­ter­stwu. Poza tym jego sąsie­dzi zmie­niali się co chwila, jeden nie­szczę­sny dureń zastę­po­wał dru­giego w mrocz­nych tuma­nach popiołu.

Cią­gnęli ze wszyst­kich sił łań­cu­chy, nie pozwa­la­jąc Brze­mie­niu się zatrzy­mać. Ta kosz­marna ucieczka nie zosta­wiała im czasu ani siły na roz­mowy. Dla­tego Prze­kop zigno­ro­wał dłoń, która szturch­nęła go w ramię raz, a potem drugi. Za trze­cim razem ude­rze­nie było jed­nak tak silne, że cza­ro­dziej się zachwiał. Zaklął, odwró­cił się i spoj­rzał ze zło­ścią na tego, kto szedł teraz u jego boku.

Kie­dyś, dawno temu, wzdry­gnąłby się trwoż­nie na widok podob­nej zjawy. Serce zało­mo­ta­łoby mu z prze­ra­że­nia.

Demon był olbrzymi i masyw­nie zbu­do­wany. Jego ongiś kró­lew­ska krew nie zapew­niała mu w Dra­gni­pu­rze żad­nych przy­wi­le­jów. Prze­kop zauwa­żył, że istota nie­sie upa­dłych, poko­na­nych. Co naj­mniej dwa­dzie­ścia ciał wlo­kło za sobą łań­cu­chy. Demon napi­nał mię­śnie, brnąc z wysił­kiem naprzód. Wychu­dli, bez­władni nie­szczę­śnicy ster­czeli spod jego pach, upa­ko­wani gęsto jak szczapy drewna na opał. Kobieta, która była na­dal przy­tomna, choć jej głowa zwi­sała bez­władnie, sie­działa na jego sze­ro­kich ple­cach niczym małpi nowo­ro­dek. Jej szkli­ste spoj­rze­nie padło na twarz cza­ro­dzieja.

– Ty dur­niu, rzuć ich na wóz! – wark­nął Prze­kop.

– Nie ma miej­sca – odparł demon piskli­wym, dzie­cię­cym gło­si­kiem.

Cza­ro­dziej nie miał już jed­nak w sobie wię­cej współ­czu­cia. Gdyby demon kie­ro­wał się tylko wła­snym inte­re­sem, powi­nien porzu­cić upa­dłych, ale wtedy wszy­scy odczu­liby dodat­kowy cię­żar żało­snych ofiar. Co jed­nak się sta­nie, jeśli on rów­nież pad­nie? Jeśli zawiodą go nad­zwy­czajna siła i wola?

– Prze­klęty głu­piec! – wark­nął Prze­kop. – Czemu nie zabije kilku kolej­nych smo­ków, do cho­lery?

– Słab­niemy – oznaj­mił demon.

Prze­kop miał ochotę zawyć. Czyż to nie było oczy­wi­ste dla wszyst­kich? Drżący głos istoty był jed­nak tak smętny i zara­zem pełen zdzi­wie­nia, że prze­nik­nął aż do serca maga.

– Wiem, przy­ja­cielu. Już nie­długo.

– I co sta­nie się wtedy?

– Nie wiem – odparł Prze­kop, krę­cąc głową.

– A kto wie?

Na to cza­ro­dziej rów­nież nie potra­fił odpo­wie­dzieć.

– Musimy zna­leźć kogoś, kto wie – nie ustę­po­wał demon. – Pójdę już. Ale wrócę. Pro­szę, nie lituj się nade mną.

Sza­rość i czerń zawi­ro­wały nagle i miej­sce u boku Prze­kopa zajęła jakaś przy­po­mi­na­jąca niedź­wie­dzia bestia, zbyt zmę­czona i otę­piała, by spró­bo­wać na niego sko­czyć. Nie­które istoty na­dal to robiły.

– Spę­dzi­łeś tu zbyt długi czas, przy­ja­cielu – oznaj­mił jej Prze­kop.

Kto wie? To było inte­re­su­jące pyta­nie. Czy ktoś wie­dział, co się sta­nie, gdy chaos ich dopę­dzi? Ktoś tu, w Dra­gni­pu­rze?

Wkrótce po tym, jak zaznał poca­łunku mie­cza, w prze­rwach mię­dzy roz­pacz­li­wymi pró­bami ucieczki i prze­raź­li­wymi krzy­kami, zasy­py­wał wszyst­kich pyta­niami. Pró­bo­wał się zwró­cić do Ogara, ale zajęta szar­pa­niem łań­cu­cha bestia omal go nie stra­to­wała. Z jej potęż­nego pyska cie­kła piana. Prze­kop już ni­gdy wię­cej jej nie widział.

Ktoś jed­nak mu odpo­wie­dział, ktoś do niego prze­mó­wił. Mówił o… nie zapa­mię­tał niczego poza imie­niem.

Dra­co­nus.

***

Pod­czas tej cią­gną­cej się bez końca prze­rwy w jej karie­rze była świad­kiem wielu wyda­rzeń, nic jed­nak nie przy­pra­wiło jej o więk­szą fru­stra­cję niż ucieczka dwóch Oga­rów Cie­nia. Nie godziło się, by ktoś taki jak Apsal’ara, Pani Zło­dziei, kalał swą egzy­sten­cję hanieb­nym wysił­kiem, jakim było cią­gnię­cie łań­cu­chów przez całą wiecz­ność. Z oko­wów nale­żało się uwal­niać, a od dźwi­ga­nia brze­mion spryt­nie wykrę­cać.

Już od chwili, gdy zja­wiła się nagle w tym miej­scu, sku­piła się na zada­niu zerwa­nia łań­cu­chów wię­żą­cych ją w tym strasz­li­wym kró­le­stwie. Było to jed­nak nie­mal nie­moż­liwe, dopóki była zmu­szona cią­gnąć ten prze­klęty wóz. Nie miała też naj­mniej­szej ochoty ponow­nie oglą­dać kosz­mar­nego koro­wodu na samym końcu łań­cu­chów: poka­le­czo­nych ochła­pów na­dal żywego mięsa wle­czo­nych po błot­ni­stym grun­cie, nagle otwie­ra­ją­cych się oczu, kiku­tów wycią­ga­ją­cych się ku niej roz­pacz­li­wie, strasz­li­wej armii poko­na­nych – tych, któ­rzy się pod­dali, i tych, któ­rym zabra­kło sił.

Nie, Apsal’ara prze­su­wała się stop­niowo w stronę olbrzy­miego wozu, aż wresz­cie zna­la­zła się obok jed­nego z potęż­nych, drew­nia­nych kół. Potem zwol­niła kroku i zajęła pozy­cję tuż za kołem. Następ­nie prze­su­nęła się ku środ­kowi, pod poskrzy­pu­jące łoże wozu i deszcz brą­zo­wej wody, krwi oraz wyda­lin kapiący nie­ustan­nie z gni­ją­cych, ale wciąż żywych ciał. Wlo­kąc za sobą łań­cuch, prze­su­nęła się do półki pod­wo­zia, tuż nad przed­nią osią, a wresz­cie wci­snęła się w cia­sną szcze­linę, pod­cią­ga­jąc nogi i opie­ra­jąc się ple­cami o śli­skie drewno.

Ogień był darem, skra­dzio­nym darem, ale w tym wil­got­nym, pod­ziem­nym świe­cie nie spo­sób go było roz­pa­lić. Pozo­stało jej jedy­nie… tar­cie. Zaczęła pocie­rać jed­nym kawał­kiem łań­cu­cha o drugi.

Ile już lat minęło? Nie miała poję­cia. Nie znała tu głodu ani pra­gnie­nia. Łań­cuch prze­su­wał się w przód i w tył. Poczuła cie­pło, prze­su­wa­jące się ogniwo po ogni­wie, aż wresz­cie wnik­nęło w jej dło­nie. Czy żelazo zmię­kło? Czy poja­wiły się na nim sre­brzy­ste wyżło­bie­nia? Dawno już prze­stała to spraw­dzać. Wystar­czał jej sam wysi­łek. Wystar­czał jej przez bar­dzo długi czas.

Ale wszystko zmie­niły te cho­lerne Ogary.

A także oczy­wi­sty fakt, że wóz posu­wał się coraz wol­niej, a tych, któ­rzy leżeli na nim, było tyle samo, co tych, któ­rzy na­dal cią­gnęli upar­cie za łań­cu­chy. Tuż nad jej głową było sły­chać roz­pacz­liwe jęki nie­szczę­śni­ków przy­gnie­cio­nych cia­łami nie­zli­czo­nych towa­rzy­szy.

Ogary ude­rzyły o boki wozu i znik­nęły w pasz­czy ciem­no­ści po-środku.

Był też nie­zna­jomy, który nie nosił łań­cu­chów. Drwił z Oga­rów… z Oga­rów! Pamię­tała jego twarz, och tak, nawet gdy już znik­nął.

Apsal’ara spró­bo­wała podą­żyć za bestiami, ale powstrzy­mał ją strasz­liwy chłód bijący z por­talu. Był tak pora­ża­jący, że nisz­czył ciało, zim­niej­szy niż sama Omtose Phel­lack. Chłód zaprze­cze­nia. Odmowy.

Nie było strasz­liw­szej klą­twy niż nadzieja. Mniej warta istota roz­pła­ka­łaby się w owej chwili, dałaby za wygraną, rzu­ciła się pod jedno z kół, by wóz powlókł ją za sobą jako kolejny ochłap krwa­wią­cego mięsa i poła­ma­nych kości, pod­ska­ku­jący w kamie­ni­stym bło­cie. Ona jed­nak wró­ciła na swą grzędę i znowu zaczęła pocie­rać łań­cu­chy.

Kie­dyś ukra­dła księ­życ.

Ukra­dła ogień.

Cho­dziła po mil­czą­cych salach o łuko­wa­tych skle­pie­niach, w mie­ście wewnątrz Odpry­sku Księ­życa.

Była Panią Zło­dziei.

A miecz ukradł jej życie.

Tak nie może być. Tak nie może być.

***

Leżący jak zwy­kle na pła­skim gła­zie przy brzegu stru­mie­nia, spar­szy­wiały pies o uszko­dzo­nym bio­drze uniósł rap­tem głowę. Owady zerwały się z bzy­cze­niem do lotu. Po chwili zwie­rzę wstało. Grzbiet pokry­wały mu bli­zny, nie­które tak głę­bo­kie, że docie­rały aż do mię­śni. Pies żył w wio­sce, ale nie był jej czę­ścią. Nie wcho­dził też w skład wio­sko­wej sfory. Nie spał przed wej­ściem do żad­nej z chat, nikomu nie pozwa­lał się do sie­bie zbli­żać. Uni­kały go nawet będące wła­sno­ścią ple­mie­nia konie.

Wszy­scy się zga­dzali, że w jego oczach widać głę­boką gorycz i jesz­cze głęb­szy smu­tek. Starcy Ury­dów mówili, że dotknęli go bogo­wie. Dzięki tym sło­wom zwie­rzę ni­gdy nie zaznało głodu i nikt też go nie odpę­dzał. Tole­ro­wano je, jak wszystko, co zaznało boskiego dotyku.

Choć pies miał znie­kształ­cone bio­dro, poru­szał się zaska­ku­jąco zwin­nie. Prze­mie­rzył truch­tem całą prze­ci­na­jącą wio­skę drogę, minął połu­dniową gra­nicę osady i podą­żał dalej w dół zbo­cza, omi­ja­jąc omszałe głazy oraz pozo­sta­wione przez Ury­dów sterty kości.

Jego odej­ście nie umknęło uwagi dwóch dziew­cząt, które na­dal dzie­lił co naj­mniej rok od nocy przej­ścia w doro­słość. Ich twa­rze były podobne, wie­kiem rów­nież nie odbie­gały zbyt­nio od sie­bie. Jedna uro­dziła się zale­d­wie kilka dni po dru­giej. Nie były też zbyt roz­mowne. Połą­czyła je ze sobą chęć zacho­wa­nia mil­cze­nia – wspólne cechy czę­sto zda­rzają się u bliź­nia­czek, jakimi prze­cież nie były. Wyda­wało się, że to im wystar­cza. Gdy ujrzały, że uty­ka­jący pies opusz­cza wieś, wymie­niły spoj­rze­nia, zebrały zapasy i broń, jakie miały pod ręką, i ruszyły w ślad za zwie­rzę­ciem.

Miesz­kańcy zauwa­żyli ich odej­ście, ale to wszystko.

Zmie­rzały na połu­dnie, scho­dząc z wyso­kich, rodzin­nych gór, gdzie wokół szczy­tów krą­żyły kon­dory, a wilki wyciem witały nadej­ście zimo­wych wichrów.

Na połu­dnie, ku zie­miom znie­na­wi­dzo­nych nathij­skich dzieci, gdzie miesz­kali ci, któ­rzy przy­no­sili Teblo­rom wojnę i zarazę, zabi­ja­jąc ich albo obra­ca­jąc w nie­wol­ni­ków. Nathij­czycy mno­żyli się niczym lemingi, wyda­wało się, że wkrótce na świe­cie nie będzie miej­sca dla nikogo poza nimi.

Podob­nie jak kulawy pies, dziew­częta były śmiałe i nie­ustra­szone. Choć o tym nie wie­działy, odzie­dzi­czyły te cechy po ojcu, któ­rego nie znały.

Pies nie oglą­dał się, a kiedy go dogo­niły, zacho­wał obo­jęt­ność. Jak mówili starsi, dotknęli go bogo­wie.

W wio­sce matce i córce opo­wie­dziano o ucieczce ich dzieci. Córka pła­kała, ale matka nie. Poczuła nisko w ciele nagłe cie­pło i na chwilę pogrą­żyła się we wspo­mnie­niach.

***

– Och, bez­bronne mia­sto, do któ­rego przy­by­wają obcy…

Pusta rów­nina pod pustym, noc­nym nie­bem. Samotne ogni­sko, pło­nące tak słabo, że jego blask nie­mal cał­ko­wi­cie nik­nął za pier­ście­niem poczer­nia­łych, spę­ka­nych gła­zów, który je ota­czał. Na jed­nym z pła­skich kamieni bli­sko ognia sie­dział niski, pękaty czło­wie­czek o rzad­kich, prze­tłusz­czo­nych wło­sach. Wybla­kłą czer­woną kami­zelkę wło­żył na lnianą koszulę o brud­nych, ongiś bia­łych man­kie­tach, z któ­rych wysta­wały pulchne dło­nie. Pyzata, rumiana twarz błysz­czała w świe­tle pło­mieni. Z małego, wysta­ją­cego pod­bródka wyra­stał kosmyk czar­nych wło­sów – nie­stety, jesz­cze za krótki, by można go było spleść w war­kocz. Męż­czy­zna gła­skał się po tej nowej ozdo­bie albo pocią­gał za nią, gdy tylko pogrą­żył się w głę­bo­kim – bądź nawet płyt­kim – zamy­śle­niu. W grun­cie rze­czy robił to także wtedy, gdy w ogóle nie myślał, a jedy­nie sta­rał się wywrzeć takie wra­że­nie na ewen­tu­al­nych obser­wa­to­rach.

Teraz rów­nież gła­skał i pocią­gał kosmyk, wpa­tru­jąc się z uwagą w ogień.

Jak brzmiały słowa, które wyśpie­wał dziś wie­czór siwo­włosy bard na nie­wiel­kiej sce­nie w Barze K’rula? Słu­chał go wów­czas ze spo­ko­jem, zado­wo­lony ze swego miej­sca we wspa­nia­łym gro­dzie, który nie­raz już ura­to­wał.

„Och, bez­bronne mia­sto, do któ­rego przy­by­wają obcy…”.

– Muszę ci coś powie­dzieć, Kruppe.

Pękaty męż­czy­zna obej­rzał się i zoba­czył zakap­tu­rzoną postać, która sie­działa na dru­gim pła­skim kamie­niu, wycią­ga­jąc ku ogni­sku chude, blade dło­nie. Gru­ba­sek odchrząk­nął.

– Minęło już wiele czasu, odkąd Kruppe ostat­nio sie­dział w miej­scu, w któ­rym widzisz go teraz. Dla­tego też, gdy tylko się tu zna­lazł, doszedł do wnio­sku, że chcesz mu prze­ka­zać coś tak strasz­li­wie waż­nego, że tylko Kruppe jest godny to usły­szeć.

W ciem­no­ści pod kap­tu­rem coś bły­snęło.

– Nie biorę udziału w tej woj­nie.

Kruppe pogła­skał mizerne kosmyki brody, zachwy­ca­jąc się wła­snym mil­cze­niem.

– Dziwi cię to? – zapy­tał pra­dawny bóg.

– Kruppe zawsze spo­dziewa się nie­spo­dzia­nek, stary przy­ja­cielu. Jak mogłeś się spo­dziewać, że jest ina­czej? Kruppe jest wstrzą­śnięty. Ale zja­wia się myśl, popchnięta w stronę mózgu przez szarp­nię­cie za tę wspa­niałą brodę. K’rul oznaj­mia, że nie bie­rze udziału w tej woj­nie. Kruppe podej­rzewa jed­nak, że ma on się stać w niej łupem.

– Tylko ty to rozu­miesz, przy­ja­cielu – rzekł z wes­tchnie­niem pra­dawny bóg. Uniósł głowę. – Przed­tem tego nie zauwa­ży­łem, ale chyba jesteś smutny.

– Smu­tek ma wiele sma­ków, a Kruppe poznał je wszyst­kie.

– Pra­gniesz pomó­wić o tych spra­wach? Sądzę, że jestem dobrym słu­cha­czem.

– Kruppe widzi, że masz poważne kło­poty. To chyba nie jest odpo­wied­nia chwila.

– To nie ma zna­cze­nia.

– Dla Krup­pego ma.

K’rul zer­k­nął w bok. Zbli­żał się ku nim siwy, wychu­dły męż­czy­zna.

– Och, bez­bronne mia­sto, do któ­rego przy­by­wają obcy… A reszta? – zaśpie­wał Kruppe.

– Wci­ska się w szcze­liny, szu­ka­jąc schro­nie­nia – odpo­wie­dział głę­bo­kim gło­sem przy­bysz.

Pra­dawny bóg wes­tchnął.

– Dołącz do nas, przy­ja­cielu – zapro­po­no­wał Kruppe. – Usiądź z nami przy ogni­sku. Jak dobrze wiesz, ta scena uwiecz­niła się w histo­rii naszego rodzaju. Noc, ogni­sko i histo­ria do opo­wie­dze­nia. Mój drogi K’rulu, naj­mil­szy przy­ja­cielu Krup­pego, widzia­łeś kie­dyś, jak Kruppe tań­czy?

Nie­zna­jomy usiadł. Na jego twa­rzy malo­wały się smu­tek i ból.

– Nie widzia­łem – odparł pra­dawny bóg. – Nie wydaje mi się. Ani tańca koń­czyn, ani słów.

Kruppe uśmiech­nął się blado. W jego oczach coś bły­snęło.

– Zostań­cie więc tu na noc, przy­ja­ciele. I bądź­cie świad­kami.

Księga pierw­sza

Przy­sięga zło­żona słońcu

To posłu­gu­jące się sło­wami stwo­rze­nie dociera

Do sedna sprawy, wzdy­cha i umyka.

Szkar­łatny deszcz leje

Z pogod­nego, błę­kit­nego nieba,

Szok zro­dzony z tego, co ujaw­niono.

Na cóż zda się zbroja,

Gdy słowa tak łatwo prze­ni­kają

Przez szcze­liny?

Ten bóg obiet­nic śmieje się

Z nie­wła­ści­wych rze­czy w nie­wła­ści­wych chwi­lach,

Z celową zło­śli­wo­ścią

Mar­no­trawi wszel­kie ofiary

I cofa się jak żoł­nierz roz­bi­tej armii,

Choć nie ma szansy odwrotu,

Nim pod murami zgro­ma­dzą się sterty tru­pów.

Wie­dzia­łeś, że to w końcu się sta­nie,

Więc nie uda­waj zasko­cze­nia,

Gdy puchar wypeł­nił

Ból kogoś innego.

Ni­gdy nie jest tak źle, jak się zdaje,

Smak jest słod­szy, niż się spo­dzie­wa­łeś,

Gdy cza­isz się w snach głupca.

Zabierz więc swą wojow­ni­czość

Dokąd­kol­wiek zapra­gniesz,

Ów zawzięty kun­del

Jest szarżą mojej duszy

Ku środ­kowi ulicy.

Kręci się wkoło, szcze­rząc kły

Na spra­gnione włócz­nie.

Zimne pchnię­cie oczy­ści twe dło­nie.

Polo­wa­nie na słowa Bra­thos z Czar­nego Koralu

Roz­dział pierw­szy

O, bez­bronne mia­sto!

Do któ­rego przy­by­wają obcy,

Wci­ska­jąc się w szcze­liny,

Żeby tu pozo­stać.

O, błę­kitne mia­sto!

Sta­rzy przy­ja­ciele zbie­rają wes­tchnie­nia

Przy wej­ściu do portu

Po przy­pły­wie.

Nie­uko­ro­no­wane mia­sto!

Gdzie wró­ble lądują

Na paję­czych śla­dach

Pokry­wa­ją­cych para­pety.

Ska­zane mia­sto!

Noc jest coraz bli­żej.

Histo­ria się budzi,

Żeby tu pozo­stać.

Wiek bez­bron­no­ści Rybak kel Tath

Stała samot­nie na bal­ko­nie pośrodku mia­sta błę­kit­nego ognia. Ciem­ność, nie­pro­szo­nego gościa pod­czas pierw­szego dnia Fety Ged­de­rone, wygnano z nieba. Na uli­cach Daru­dży­stanu kłę­biły się rado­sne tłumy, pogod­nie przyj­mu­jące kata­strofę, jaką były koniec sta­rego roku i począ­tek nowego. W wil­got­nym noc­nym powie­trzu uno­siły się nie­zli­czone wonie.

Urzą­dzono ban­kiety. Przed­sta­wiono publicz­nie mło­dzień­ców i panny na wyda­niu. Stoły zasta­wione egzo­tycz­nymi potra­wami, damy spo­wite w jedwa­bie, męż­czyźni i kobiety w nie­do­rzecz­nych, ocie­ka­ją­cych pozłotą mun­du­rach – mia­sto nie miało regu­lar­nej armii, co dopro­wa­dziło do powsta­nia licz­nych pry­wat­nych mili­cji oraz cha­otycz­nej pro­li­fe­ra­cji szum­nie brzmią­cych tytu­łów, przy­zna­wa­nych nie­mal wyłącz­nie szla­chet­nie uro­dzo­nym.

Na wszyst­kich przy­ję­ciach, na któ­rych zja­wiła się tego wie­czoru, wsparta na ramie­niu męża, nie spo­tkała ani jed­nego praw­dzi­wego ofi­cera daru­dży­stań­skiej Straży Miej­skiej, ani jed­nego auten­tycz­nego żoł­nie­rza z płasz­czem o zaku­rzo­nym obrąbku, rysami na wyczysz­czo­nych butach, mie­czu o ręko­je­ści owi­nię­tej zwy­kłą skórą i gałce wytar­tej ze zuży­cia. Zauwa­żyła za to noszone wysoko na mięk­kich, tłu­stych ramio­nach obrę­cze przy­po­mi­na­jące odzna­cze­nia przy­zna­wane żoł­nie­rzom mala­zań­skiej armii. Armii impe­rium, które nie tak dawno słu­żyło daru­dży­stań­skim mat­kom jako stra­szak dla bun­tu­ją­cych się bacho­rów. „Mala­zań­czycy, dziecko! Czają się w mroku, by porwać głu­pie szkraby! Zro­bią z was nie­wol­ni­ków swej strasz­li­wej cesa­rzo­wej. Tak jest! Tu, w naszym mie­ście!”.

Obrę­czy, które dziś widziała, nie wyko­nano jed­nak ze zwy­kłego brązu czy lekko wytra­wio­nego sre­bra, jak auten­tyczne mala­zań­skie odzna­cze­nia czy sym­bole rangi, przy­po­mi­na­jące zabytki jakie­goś dawno wymar­łego kultu, które można było kupić na miej­skim tar­go­wi­sku. Nie, te obrę­cze były ze złota i wysa­dzano je klej­no­tami. Naj­częst­szy był błę­kit sza­fi­rów, nawet wśród bar­wio­nych szkie­łek, błę­kit ognia, z któ­rego sły­nęło mia­sto, błę­kit sym­bo­li­zu­jący jakiś wielki, odważny czyn doko­nany w służ­bie Daru­dży­sta­nowi.

Dotknęła kie­dyś podob­nej obrę­czy, noszo­nej na ramie­niu przez jej męża. Pod nią jed­nak przy­naj­mniej były praw­dziwe mię­śnie. Ich twar­dość dorów­ny­wała wzgar­dzie, z jaką przy­glą­dał się grup­kom szla­chet­nie uro­dzo­nych w wiel­kiej, gwar­nej sali. Odkąd został człon­kiem Rady, zacho­wy­wał się jak wła­ści­ciel całego mia­sta. Lek­ce­wa­że­nie wid­niało w jego oczach już wcze­śniej i wzmo­gło się jesz­cze po ostat­nim, trium­fal­nym zwy­cię­stwie.

Gdy kro­czyli maje­sta­tycz­nie przez tłum, pozdra­wiano ich typo­wymi dla Daru gestami gra­tu­la­cji i sza­cunku. Z każ­dym kolej­nym pozdro­wie­niem rysy twa­rzy jej męża tężały, ramię tward­niało, a kostki dłoni zaci­śnię­tych na pasie bie­lały. Zgod­nie z panu­jącą obec­nie wśród poje­dyn­ko­wi­czów modą wsu­nął kciuki w pętle z ple­cio­nej skóry. Och, rado­wał się myślą, że jest teraz jed­nym z zebra­nych tu ludzi, a nawet stoi wyżej od wielu. Dla Gor­lasa Vidi­kasa nie zna­czyło to jed­nak, że musi lubić któ­re­go­kol­wiek z nich. Im bar­dziej mu się przy­mi­lali, tym głęb­sza sta­wała się jego pogarda. Podej­rze­wała, że fakt, iż brak owej uni­żo­no­ści uznałby za znie­wagę, był sprzecz­no­ścią, nad którą wolał się nie zasta­na­wiać.

Szla­chet­nie uro­dzeni jedli i pili, stali, przy­bie­rali dumne pozy, krą­żyli po pomiesz­cze­niach, para­do­wali i tań­czyli, aż wresz­cie ogar­nęło ich znu­że­nie. Teraz w licz­nych salach ban­kie­to­wych i recep­cyj­nych nie było sły­chać nic poza powol­nymi kro­kami służby. Jed­nakże na uli­cach, poza wyso­kimi murami posia­dło­ści, plebs na­dal bawił się w naj­lep­sze. Zama­sko­wani, pół­na­dzy ludzie wyko­ny­wali na bruku obłą­kany taniec obdar­cia ze skóry Fan­der, jakby świt ni­gdy nie miał nadejść, a prze­sło­nięty mgiełką księ­życ znie­ru­cho­miał w cze­lu­ści nieba, przy­pa­tru­jąc się ze zdu­mie­niem ich sza­leń­stwom. Patrole Straży Miej­skiej przy­glą­dały się temu obo­jęt­nie. Straż­nicy otu­lali się zaku­rzo­nymi płasz­czami, wspie­ra­jąc zakute w pan­cerne ręka­wice dło­nie na uchwy­tach mie­czy i pałek.

Pod bal­ko­nem, na któ­rym stała, znaj­do­wała się fon­tanna, szem­rząca cicho w nie­oświe­tlo­nym ogro­dzie, osło­nię­tym wyso­kimi murami przed tłu­mami roz­ba­wio­nych oby­wa­teli, przez które musiała prze­dzie­rać się ich kareta, gdy wra­cali do domu. W falu­ją­cej lekko wodzie sadzawki ota­cza­ją­cej fon­tannę odbi­jała się zama­zana plama księ­życa.

Błę­kitny ogień pło­nął tej nocy zbyt jasno, przy­ćmie­wał nawet żałobny księ­życ. Sam Daru­dży­stan był sza­fi­rem lśnią­cym w obrę­czy świata.

Mimo to pozo­sta­wała dzi­siej­szej nocy głu­cha na piękno mia­sta, na jego zachwyt i dumę, jego nie­zli­czone głosy.

Tej nocy pani Vidi­kas ujrzała wła­sną przy­szłość. Każdy jej kolejny rok. Będzie się wspie­rała na twar­dym ramie­niu męża. A księ­życ, no cóż, wyglą­dał jak echo prze­szło­ści, zatarte przez czas wspo­mnie­nie, które mimo to zanio­sło ją z powro­tem na bal­kon podobny do tego. Wyda­wało się, że to się stało tak dawno.

Pani Vidi­kas, która ongiś była Chal­lice D’Arle, ujrzała wła­sną przy­szłość. I wsparta o poręcz pośród nocy uświa­do­miła sobie, że prze­szłość była lep­sza.

***

Aku­rat tej nocy zabra­kło im rhi­vij­skich pod­pło­my­ków. Chwila nie mogłaby być gor­sza. Wyka­łaczka prze­kli­nała pod nosem, prze­py­cha­jąc się przez tłum wygłod­nia­łych, pija­nych tubyl­ców na tar­go­wi­sku w Dziel­nicy Przy­brzeż­nej. Gdy tylko było to potrzebne, poma­gała sobie łok­ciami i witała zło­wro­gim łyp­nię­ciem spode łba każdy zwró­cony ku niej oszo­ło­miony uśmiech. W końcu dotarła do wylotu brud­nego zaułka pokry­tego się­ga­ją­cymi kostek ster­tami śmieci, gdzieś na połu­dnie od Parku Bor­then. To nie była naj­lep­sza droga powrotna do baru, ale feta osią­gnęła wła­śnie punkt szczy­towy.

Ści­ska­jąc zapa­ko­wane pod­pło­myki pod lewą pachą, zatrzy­mała się, by polu­zo­wać sznurki gru­bego płasz­cza. Skrzy­wiła się na widok nowej plamy pozo­sta­wio­nej przez nie­ostroż­nego prze­chod­nia. To było jakieś gro­te­skowo słod­kie gadro­bij­skie ciastko. Spró­bo­wała zetrzeć ślad, ale to pogor­szyło tylko sprawę. Roze­źlona ruszyła w głąb zaułka.

Jeśli Pani pocią­gnęła, Nie­bie­skiej Perle i Ner­wu­si­kowi powio­dło się lepiej. Zapewne zna­leźli już sal­to­ań­skie wino i zmie­rzali z powro­tem do K’rula. Ją zaś od baru dzie­liło jesz­cze dwa­na­ście prze­cznic, dwa przej­ścia przez mury i jakieś dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści tysięcy sza­lo­nych głup­ców. Czy towa­rzy­sze na nią zacze­kają? Nie ma szans. Niech szlag trafi Nie­widkę z jej uza­leż­nie­niem od rhi­vij­skich pod­pło­my­ków! Ten nałóg w połą­cze­niu z fak­tem, że skrę­ciła sobie kostkę, zmu­sił Wyka­łaczkę do wyj­ścia na ulice w pierw­szą noc fety. Zakła­da­jąc, że kostka rze­czy­wi­ście była skrę­cona. Wyka­łaczka raczej w to wąt­piła, bo Mło­tek tylko popa­trzył na bolącą nogę, a potem wzru­szył ramio­nami.

Z dru­giej strony po Młotku trudno się było ostat­nio spo­dzie­wać cze­goś wię­cej. Uzdro­wi­ciel był przy­gnę­biony od chwili przej­ścia w stan spo­czynku, a szanse, że w jego życiu wzej­dzie słońce, były rów­nie nie­wiel­kie jak nadzieje na to, że Kap­tur zapo­mni o pro­wa­dze­niu rachun­ków. Mło­tek nie był zresztą w tym odosob­niony, nie­praw­daż?

Po co wła­ści­wie zaprzą­tała sobie głowę tymi wie­lo­krot­nie już prze­żu­tymi myślami?

Bo czuła się od tego lepiej. To pro­ste.

***

Dester Thrin, szczel­nie opa­tu­lony w czarny płaszcz z kap­tu­rem, obser­wo­wał, jak kobieta o tłu­stym zadku toruje sobie drogę przez odpadki na dru­gim końcu zaułka. Zauwa­żył, jak wycho­dziła przez tylne drzwi Baru K’rula, i to sta­no­wiło kul­mi­na­cję czte­rech nocy ocze­ki­wa­nia w sta­ran­nie wybra­nym, ukry­tym w mroku punk­cie, z któ­rego było wyraź­nie widać wąską furtkę.

Naczel­nik klanu ostrze­gał go, że wszyst­kie ich cele są byłymi żoł­nie­rzami, Dester nie zauwa­żył jed­nak nic, co by świad­czyło, że na­dal utrzy­mują się w wyso­kiej for­mie. Byli sta­rzy i zapusz­czeni, rzadko bywali trzeźwi, a ta kobieta, no cóż, nosiła obszerny, gruby, weł­niany płaszcz, bo znacz­nie utyła i naj­wy­raź­niej nie chciała tego poka­zy­wać.

Śle­dze­nie jej w tłu­mie nie spra­wiło mu więk­szych trud­no­ści. Była o głowę wyż­sza od prze­cięt­nego Gadro­bij­czyka, a trasa, jaką zmie­rzała na ten szma­tławy rhi­vij­ski rynek w Dziel­nicy Przy­brzeż­nej, jakby celowo omi­jała ulice zamiesz­kane przez Daru. Kobieta wkrótce zapłaci życiem za tę dziwną pre­dy­lek­cję.

W żyłach Destera pły­nęła krew Daru, co pozwa­lało mu wyraź­nie widzieć prze­py­cha­jącą się przez roz­ba­wiony tłum Mala­zankę.

Ruszył w stronę wylotu zaułka, gdy tylko kobieta go opu­ściła. Dotarł do końca uliczki szyb­kim kro­kiem łowcy i opu­ścił ją ukrad­kiem aku­rat na czas, by zoba­czyć, jak Mala­zanka znika w przej­ściu przez Mur Dru­giego Poziomu. Tunel pod Murem Trze­ciego Poziomu znaj­do­wał się tuż za nim.

Wojny o suk­ce­sję w gil­dii, które zaczęły się po znik­nię­ciu Vor­can, zakoń­czyły się przy sto­sun­kowo nie­wiel­kim roz­le­wie krwi. Deste­rowi raczej się podo­bał nowy wielki mistrz. Był zarówno bez­względny, jak i sprytny, pod­czas gdy więk­szość pozo­sta­łych kan­dy­da­tów była tylko bez­względna. Skry­to­bójca z gil­dii nie musiał już wię­cej być głup­cem, by spo­glą­dać w przy­szłość z pewną dozą opty­mi­zmu.

Dowód na to sta­no­wił mię­dzy innymi ten kon­trakt. Był nie­skom­pli­ko­wany, lecz mimo to jego wyko­na­nie z pew­no­ścią zapewni Deste­rowi i ludziom z jego klanu znaczny pre­stiż.

Potarł urę­ka­wicz­nio­nymi dłońmi gałki szty­le­tów zawie­szo­nych na pen­den­tach pod pachami. Dotyk bliź­nia­czych noży ze stali Daru zawsze go uspo­ka­jał. Nasady ich głowni wysma­ro­wano gęstą tru­ci­zną o kon­sy­sten­cji pasty – pro­du­ko­wa­nym przez Moran­thów tral­bem.

Tru­ci­zna stała się ostat­nio zabez­pie­cze­niem uży­wa­nym przez więk­szość ulicz­nych zabój­ców z gil­dii, a nawet przez część tych, któ­rzy wędro­wali nocą pro­wa­dzącą po dachach Drogą Zło­dziei. Pewien skry­to­bójca, bli­ski przy­ja­ciel samej Vor­can, zade­mon­stro­wał, zdra­dza­jąc klan, jak dosko­nale potrafi sobie radzić bez pomocy magii. Owa legen­darna, krwawa noc dowio­dła wyż­szo­ści nie­ma­gicz­nych sub­stan­cji.

Dester sły­szał, że nowi­cju­sze z nie­któ­rych kla­nów budują tajne kaplice ku czci Ral­licka Noma. Człon­ko­wie kultu mieli sekretne znaki pozwa­la­jące im się roz­po­zna­wać. Rzecz jasna, Seba Kra­far, nowy wielki mistrz, nie­mal natych­miast wyjął kult spod prawa. Doszło do swego rodzaju czystki, pię­ciu ludzi podej­rze­wa­nych o to, że są przy­wód­cami kultu, przy­wi­tało świt uśmie­chami na gar­dłach.

Nie­mniej jed­nak, Dester sły­szał od tego czasu wiele pogło­sek suge­ru­ją­cych, że kult by­naj­mniej nie jest mar­twy. Po pro­stu ukrył się głę­biej.

Prawdę mówiąc, nikt nie wie­dział, jakich tru­cizn uży­wał Ral­lick Nom, Dester sądził jed­nak, że był to tralb, ponie­waż nawet naj­mniej­sza dawka tej sub­stan­cji wpro­wa­dzona do krwi powo­do­wała utratę przy­tom­no­ści, a potem głę­boką śpiączkę, nie­uchron­nie pro­wa­dzącą do śmierci. Zwięk­sze­nie dawki przy­śpie­szało tylko pro­ces, zapew­nia­jąc przej­ście przez Bramę Kap­tura.

Kobieta o tłu­stym zadku lazła ciężko przed sie­bie.

Do Baru K’rula pozo­stały jesz­cze cztery prze­cznice, o ile ofiara rze­czy­wi­ście szła prze­wi­dzianą przez Destera trasą. Musi przejść przez długi, wąski zaułek. Po lewej będzie miała wewnętrzną ścianę Zbro­jowni Muru Trze­ciego Poziomu, a po pra­wej wysoki mur łaźni, gruby i nie­mal cał­ko­wi­cie lity, pomi­ja­jąc kilka okie­nek na gór­nych pię­trach. Zna­czyło to, że w przej­ściu jest nie­mal zupeł­nie ciemno.

Tam wła­śnie ją zabije.

***

Przy­cup­nięty na kwia­to­nie słupka w naroż­niku wyso­kiego muru Odmro­zin skie­ro­wał nie­ru­chome spoj­rze­nie na chasz­cze. Za ple­cami miał zanie­dbany ogród, w któ­rego cen­trum ulo­ko­wano płytki staw. Nie­dawno go odno­wiono, ale zdą­żył już zaro­snąć rzęsą. Wszę­dzie walały się oba­lone, poro­śnięte mchem kolumny. Przed nim, po dru­giej stro­nie muru, z powy­krę­ca­nych pni drzew wyra­stały nie­re­gu­lar­nie gałę­zie. Zwi­sały z nich ciemne, zeschłe liście przy­po­mi­na­jące mar­twe owady. Nie­równy grunt pora­stały kępy brud­nej trawy, a wijąca się mię­dzy nimi, wyło­żona poprze­chy­la­nymi w różne strony pły­tami ścieżka pro­wa­dziła do posęp­nego, przy­sa­dzi­stego domku, któ­rego archi­tek­tura nie przy­po­mi­nała żad­nego innego budynku w całym Daru­dży­sta­nie.

Zza zamknię­tych szczel­nie okien­nic rzadko wydo­by­wało się świa­tło, a gdy już tak się stało, ono rów­nież było bez­barwne i posępne. Drzwi ni­gdy się nie otwie­rały.

Wśród swo­ich pobra­tym­ców Odmro­zin ucho­dził za olbrzyma. Był ciężki jak bor­suk, a pod jego kol­cza­stą skórą ryso­wały się potężne mię­śnie. Zło­żone skrzy­dła stwo­rze­nia były nie­mal za małe, by unieść jego cię­żar nad zie­mię. Przy każ­dym ruchu skó­rza­stych wachla­rzy z gar­dła demona wydo­by­wało się stęk­nię­cie.

Tym razem będzie bar­dzo ciężko. Minęły mie­siące, odkąd ostat­nio ruszał się z miej­sca. Sie­dział ukryty w cie­niu konaru jesiona rosną­cego w ogro­dzie posia­dło­ści za jego ple­cami. Gdy jed­nak ujrzał nagły błysk ruchu, gdy coś wydo­stało się z czar­nego, sęka­tego domu i ruszyło ścieżką, gdy zie­mia eks­plo­do­wała po obu jej stro­nach, two­rząc sze­reg głod­nych dołów, a korze­nie wysu­nęły się z nich, by poj­mać zbiega, Odmro­zin uświa­do­mił sobie, że jego czu­wa­nie dobie­gło końca.

Cień przy­cup­nął na dłuż­szą chwilę pod niskim mur­kiem Domu Azath. Wyda­wało się, że obser­wuje wycią­ga­jące się ku niemu korze­nie. Potem wstał, prze­pły­nął nad kamien­nym mur­kiem niczym mroczna ciecz i znik­nął.

Odmro­zin roz­po­starł ze stęk­nię­ciem skrzy­piące skrzy­dła, potrzą­snął nimi, by roz­pro­sto­wać roz­pięte mię­dzy przy­po­mi­na­ją­cymi żebra pal­cami błony, i zesko­czył ze słupka. Zła­pał w skrzy­dła słaby powiew i zama­chał nimi sza­leń­czo. Coraz gwał­tow­niej­sze stęk­nię­cia świad­czyły o strasz­li­wym wysiłku. Po chwili stwo­rze­nie zwa­liło się na pokrytą mierzwą zie­mię.

Demon wypluł gałązki i liście, a potem popę­dził w stronę muru. Sły­szał wycią­ga­jące się ku niemu korze­nie. Wdra­pał się z powro­tem na słu­pek, roz­pacz­li­wie wbi­ja­jąc pazury w zaprawę murar­ską. Oczy­wi­ście nie powi­nien mieć powo­dów do obaw. Korze­nie ni­gdy nie się­gały poza mur Azath. Obej­rzał się, by się uspo­koić…

I zerwał się z piskiem do lotu. Tym razem wzniósł się wysoko nad ogród.

Och, dla­czego nikt nie lubił demo­nów!

Nad zaro­śniętą fon­tanną uno­siło się chłodne powie­trze. Odmro­zin jesz­cze gwał­tow­niej zało­po­tał skrzy­dłami i wzbił się w noc.

Musi prze­ka­zać słówko swemu panu. Tak jest, nad­zwy­czajne słówko. Tak bar­dzo nie­spo­dzie­wane, pro­wo­ku­jące, groźne!

Odmro­zin poru­szał skrzy­dłami ze wszyst­kich sił – otyły demon uno­szący się w mroku nad jaśnie­ją­cym błę­kit­nym bla­skiem mia­stem.

***

Zechan Rzut i Gid­dyn Szybki zna­leźli ide­alne miej­sce na zasadzkę. Dwa­dzie­ścia kro­ków za począt­kiem wąskiej uliczki znaj­do­wało się dwoje zwró­co­nych ku sobie drzwi umiesz­czo­nych w płyt­kich niszach. Przed paroma chwi­lami prze­szło tędy czte­rech pija­ków i żaden nie zauwa­żył cza­ją­cych się w nie­prze­nik­nio­nej ciem­no­ści skry­to­bój­ców. A odkąd sobie poszli, droga była wolna… wystar­czy jeden krok naprzód i popły­nie krew.

Poja­wiły się dwa cele. Obaj męż­czyźni nie­śli gli­niane dzbanki i chwiali się lekko na nogach. Wyda­wało się, że się kłócą, ale Zechan nie rozu­miał ani słowa. Pew­nie mówili po mala­zań­sku. Zer­k­nął pośpiesz­nie w lewo. Czte­rech pija­ków wła­śnie docie­rało do wylotu uliczki, by znik­nąć w roz­ba­wio­nym tłu­mie.

Zechan i Gid­dyn śle­dzili obu męż­czyzn już od Baru K’rula. Mala­zań­czycy dotarli do sklepu win­nego, przez pewien czas tar­go­wali się z wła­ści­cielką o dwa dzbanki trunku, aż wresz­cie uzgod­nili cenę i ruszyli z powro­tem.

Gdzieś po dro­dze z pew­no­ścią wycią­gnęli zatyczki z dzban­ków, bo mówili coraz gło­śniej. Ten nieco wyż­szy, który sta­wiał stopy pal­cami do wewnątrz i miał nie­bie­ską skórę – Zechan dostrze­gał z kry­jówki jego syl­wetkę – zatrzy­mał się i oparł o ścianę, jakby miał zamiar zwró­cić kola­cję.

Wkrótce jed­nak się wypro­sto­wał. Kłót­nia naj­wy­raź­niej nagle się zakoń­czyła. Wyż­szy męż­czy­zna pod­szedł do towa­rzy­sza i – sądząc po szu­ra­niu butami po bruku – obaj ruszyli w dal­szą drogę.

Zna­ko­mi­cie.

Nie będzie żad­nych kom­pli­ka­cji, abso­lut­nie żad­nych. Zechan uwiel­biał takie noce.

***

Dester popę­dził naprzód. Jego moka­syny ude­rzały bez­gło­śnie o bruk. Kobieta szła przed sie­bie nie­świa­doma jego obec­no­ści. Dwa­na­ście kro­ków, osiem, cztery…

Nagle się odwró­ciła, płaszcz zawi­ro­wał wokół niej.

Szmel­co­wana na nie­bie­sko stal zato­czyła z bły­skiem łuk. Dester pośli­znął się na bruku, pró­bu­jąc usko­czyć przed cio­sem – długi miecz, Beru, broń! – i coś dotknęło jego gar­dła. Obró­cił się i sko­czył w lewo, wycią­ga­jąc oba szty­lety, by powstrzy­mać kobietę, gdyby pró­bo­wała podejść bli­żej.

Długi miecz!

Cie­pło spły­wało mu po szyi i piersi, wni­ka­jąc pod koszulę z jele­niej skóry. Zaułek zako­ły­sał się przed jego oczyma. Prze­sła­niała go ciem­ność. Dester Thrin zachwiał się na nogach, roz­pacz­li­wie wyma­chu­jąc szty­le­tami. W skroń tra­fił go but albo zakuta w pan­cerną ręka­wicę pięść. Na bruk spły­nęło jesz­cze wię­cej płynu. Nie mógł już utrzy­mać szty­le­tów. Upa­dły ze stu­kiem na kamie­nie.

Leżał na twar­dej powierzchni, ślepy i ogłu­szony. Było mu zimno.

Jego myśli wypeł­niło dziwne roz­le­ni­wie­nie. Nara­stało szybko, aż wresz­cie go pochło­nęło.

***

Wyka­łaczka przy­sta­nęła nad tru­pem. Jej wzrok przy­cią­gnęła błysz­cząca czer­wona plama na końcu mie­cza. Z jakie­goś powodu przy­po­mi­nała jej maki po desz­czu. Kobieta chrząk­nęła. Skur­wy­syn był szybki, mało bra­ko­wało, a zdą­żyłby usko­czyć przed jej cię­ciem. Gdyby mu się udało, mogłaby mieć wię­cej roboty. Nie­mniej jed­nak i tak zała­twi­łaby dur­nia, chyba że potra­fił bar­dzo bie­gle rzu­cać tymi swo­imi szty­le­ci­kami.

Prze­py­cha­nie się przez tłumy Gadro­bij­czy­ków gro­ziło co naj­wy­żej utratą mieszka. To był wyjąt­kowo łagodny naród. Dla­tego wła­śnie tak łatwo było zauwa­żyć, gdy ktoś cię śle­dził. Pod warun­kiem, że ten ktoś nie był Gadro­bij­czy­kiem oczy­wi­ście.

Męż­czy­zna leżący u jej stóp był Daru. Kiedy za nią szedł, jego zakap­tu­rzona głowa wyraź­nie wysta­wała nad tłum. Rów­nie dobrze mógłby nosić na niej latar­nię.

Ale… Przyj­rzała mu się uważ­niej.

Nie byłeś zwy­kłym zbi­rem. Zbiry nie uży­wają takich szty­le­tów.

Na oddech Kap­tura.

Scho­wała miecz i ponow­nie otu­liła się płasz­czem, by ukryć pod nim pochwę z bro­nią. Gdyby zła­pała ją Straż Miej­ska, wylą­do­wa­łaby w pudle i musia­łaby zapła­cić cho­ler­nie wysoką grzywnę. Ści­snęła moc­niej pod­pło­myki pod pachą i ruszyła w dal­szą drogę.

Nie­widka będzie miała poważne kło­poty.

***

Zechan i Gid­dyn wysko­czyli jed­no­cze­śnie z nisz, uno­sząc gotowe do ciosu szty­lety.

Wyż­szy męż­czy­zna pisnął z bólu, gdy noże Gid­dyna wbiły się głę­boko. Pod Mala­zań­czy­kiem ugięły się kolana. Z jego ust try­snęły wymio­ciny. Osu­nął się na bruk i ze stłu­czo­nego dzbanka popły­nęło wino.

Broń Zechana prze­biła skó­rzaną kurtkę. Ostrza zgrzyt­nęły o żebra. Celo­wał nożami w oba płuca. Wyrwał szty­lety i cof­nął się o krok, by patrzeć, jak rudo­włosy męż­czy­zna pada na zie­mię.

Nagle w bok szyi wbił mu się krótki miecz.

Zechan był mar­twy, zanim zwa­lił się na bruk.

Sto­jący nad klę­czą­cym Mala­zań­czy­kiem Gid­dyn uniósł wzrok.

Na jego gło­wie zaci­snęły się dło­nie. Jedna zamknęła mu mocno usta i jego płuca natych­miast wypeł­niła woda. Tonął. Dłoń zaci­snęła się moc­niej, palce zamknęły noz­drza. Gid­dyna zalała ciem­ność i świat znik­nął powoli.

***

Ner­wu­sik prych­nął pogar­dli­wie, wyszarp­nął broń i kop­nął jesz­cze skry­to­bójcę w twarz, by pod­kre­ślić malu­jący się na niej wyraz zasko­cze­nia. Nie­bie­ska Perła uśmiech­nął się do niego.

– Widzia­łeś, jak roz­po­star­łem rzygi na bruku? Jeśli to nie było genialne, nie wiem, co…

– Zamknij się – wark­nął Ner­wu­sik. – Nie wiem, czy zauwa­ży­łeś, ale to nie były ban­dziory spra­gnione dar­mo­wego wina.

Mag przyj­rzał się z uwagą leżą­cemu przed nim ciału. Z ust i nosa zabi­tego wypły­wała woda. Napań­czyk pogła­skał się po wygo­lo­nej czaszce.

– Ehe. Ale to i tak byli ama­to­rzy. Kap­tu­rze, ich oddech było widać z połowy dłu­go­ści ulicy. A kiedy prze­cho­dzili ci pijacy, prze­stali oddy­chać, co nam powie­działo, że to nie oni są celem. Czyli…

– My nim byli­śmy. Ehe, to wła­śnie pró­bo­wa­łem ci powie­dzieć.

– Wra­cajmy – zapro­po­no­wał nagle zanie­po­ko­jony mag.

Ner­wu­sik pocią­gnął za wąsy, a potem ski­nął głową.

– Zrób znowu tę ilu­zję, Nie­bie­ska Perła. Dzie­sięć kro­ków przed nami.

– Spo­koj­nie, sier­żan­cie…

– Nie jestem już sier­żan­tem.

– Tak? To czemu cią­gle wyda­jesz mi roz­kazy?

***

Gdy Wyka­łaczka wresz­cie ujrzała fron­towe wej­ście Baru K’rula, jej gniew osią­gnął stan wrze­nia. Zatrzy­mała się, rozej­rzała wokół i zauwa­żyła kogoś, kto stał ukryty w cie­niu naprze­ciwko drzwi. Miał na gło­wie kap­tur, a dło­nie scho­wane pod płasz­czem.

Ruszyła w stronę nie­zna­jo­mego.

Zauwa­żył ją, gdy dzie­liło ich dzie­sięć kro­ków. Wypro­sto­wał się. Wyraź­nie zanie­po­ko­jony poru­szył ukry­tymi pod płasz­czem koń­czy­nami. Obok prze­szło chwiej­nym kro­kiem kilku świę­tu­ją­cych tubyl­ców. Gdy ich minęli, Wyka­łaczka posta­wiła ostatni dzie­lący ją od męż­czy­zny krok.

Być może spo­dzie­wał się, że oskarży go gło­śnymi sło­wami, z pew­no­ścią jed­nak nie był przy­go­to­wany na bru­talne kop­nię­cie mię­dzy nogi. Kiedy osu­wał się na bruk, pode­szła bli­żej i wal­nęła go prawą ręką w poty­licę, przy­śpie­sza­jąc upa­dek. Męż­czy­zna ude­rzył czo­łem o bruk z przy­pra­wia­ją­cym o mdło­ści trza­skiem. Cia­łem tar­gnęły spa­zmy.

Jakiś prze­cho­dzień zatrzy­mał się, spo­glą­da­jąc na leżą­cego nie­szczęś-nika.

– Hej, ty! – wark­nęła Wyka­łaczka. – Z czym masz pro­blem?

Popa­trzył na nią zasko­czony, a potem wzru­szył ramio­nami.

– Z niczym, kocha­nie. Słusz­nie mu się nale­żało za to, że tak tu stał. Hej, wyj­dziesz za mnie?

– Spa­daj.

Roz­ża­lony nie­po­wo­dze­niem miło­snym męż­czy­zna odda­lił się nie­śpiesz­nie. Wyka­łaczka rozej­rzała się raz jesz­cze, by spraw­dzić, czy ktoś nie ucieka z pobli­skiej kry­jówki. Być może wyda­rzyło się to, kiedy nie patrzyła, naj­praw­do­po­dob­niej jed­nak ukryty obser­wa­tor czaił się na któ­rymś z pobli­skich dachów.

Leżący na ziemi męż­czy­zna prze­stał się poru­szać.

Odwró­ciła się i ruszyła ku wej­ściu do Baru K’rula.

– Wyka­łaczka!

Zatrzy­mała się dwa kroki od poob­tłu­ki­wa­nych drzwi i spoj­rzała za sie­bie. Bie­gli za nią Ner­wu­sik i Nie­bie­ska Perła. Obaj ści­skali dzbanki sal­to­ań­skiego wina, a były sier­żant miał wście­kłą minę. Idący pół kroku za nim mag zer­k­nął na nie­ru­chome ciało leżące po dru­giej stro­nie ulicy. Gadro­bij­ska dziew­czynka opróż­niała wła­śnie jego kie­sze­nie.

– Chodź­cie tu obaj! – wark­nęła Wyka­łaczka. – Miej­cie oczy otwarte!

– Zakupy miały mor­der­cze zakoń­cze­nie – ode­zwał się Ner­wu­sik. – Nie­bie­ska Perła przez więk­szą część drogi poma­gał nam ilu­zjami, bo zwie­trzy­li­śmy zasadzkę…

Wyka­łaczka zer­k­nęła raz jesz­cze na ulicę, zła­pała obu męż­czyzn za ramiona i popchnęła ich bez­ce­re­mo­nial­nie ku drzwiom.

– Scho­waj­cie się, idioci.

To nie­wia­ry­godne, ale dzi­siej­sza noc roz­wście­czyła mnie do tego stop­nia, że odrzu­ci­łam pierw­szą porządną pro­po­zy­cję mał­żeń­stwa od dwu­dzie­stu lat.

Nie­widka sie­działa tam, gdzie zawsze sia­dała, gdy zwę­szyła kło­poty: za małym, skry­tym w cie­niu sto­li­kiem po pra­wej. Wto­piła się w tło bar­dzo sku­tecz­nie, ale jej nogi wysta­wały na zewnątrz i każdy, kto wszedłby do środka, musiałby się o nie potknąć.

Wyka­łaczka zatrzy­mała się w wej­ściu i porząd­nie kop­nęła czarne buciory.

– Ojej, moja kostka!

Wyka­łaczka rzu­ciła paku­nek na kolana Nie­widki.

– Au!

Nie­bie­ska Perła i Ner­wu­sik prze­pchnęli się do środka. Były sier­żant prych­nął pogar­dli­wie.

– Naszych drzwi broni nie­ustra­szona straż­niczka. Nie ma do powie­dze­nia nic poza „ojej” i „au”.

Sie­dząca za sto­li­kiem kobieta odzy­skała już jed­nak rów­no­wagę i odwi­jała pod­pło­myki.

– Wiesz co, Nie­widka? – zaczęła Wyka­łaczka, sia­da­jąc za kon­tu­arem. – Rhi­vij­skie sta­ru­chy pie­kące te pod­pło­myki zawsze splu­wają na patel­nię, nim wyleją cia­sto. Podobno to bło­go­sła­wień­stwo sta­ro­żyt­nych duchów…

– Nie o to cho­dzi – prze­rwała jej Nie­widka, pro­stu­jąc opa­ko­wa­nie. – Skwier­cze­nie świad­czy o tym, że patel­nia już się roz­grzała.

– No jasne – mruk­nął Nie­bie­ska Perła.

Wyka­łaczka łyp­nęła na niego spode łba, a potem ski­nęła głową.

– Dobra. Chodźmy wszy­scy do naszego gabi­netu. Nie­widka, idź poszu­kać Młotka.

– Wybrał nie­od­po­wied­nią chwilę – mruk­nęła druga kobieta.

– Kto?

– Trzpień, wyru­sza­jąc na tę swoją piel­grzymkę.

– Miał farta.

Nie­widka wstała powoli.

– Duiker? – zapy­tała, prze­żu­wa­jąc kawa­łek pod­pło­myka.

– Zapy­taj go – odparła Wyka­łaczka po chwili waha­nia. – Jeśli będzie chciał, to niech przyj­dzie.

Nie­widka zamru­gała powoli.

– Zabi­łaś dziś kogoś, Wyka­łaczka?

Brak odpo­wie­dzi był wystar­cza­jącą odpo­wie­dzią. Wyka­łaczka popa­trzyła podejrz­li­wie na grupkę ludzi, któ­rzy byli zbyt pijani, by wyto­czyć się z baru z dwu­na­stym dzwo­nem, jak naka­zy­wał zwy­czaj. Byli to bez wyjątku stali klienci. Dadzą sobie radę. Wyka­łaczka ski­nie­niem naka­zała pozo­sta­łym podą­żyć za nią i ruszyła ku scho­dom.

Na końcu głów­nej sali ten cho­lerny bard beczał jedną z mniej zna­nych wer­sji Ano­man­da­risa, ale nikt go nie słu­chał.

***

Wszy­scy trzej uwa­żali się za nowy rodzaj daru­dży­stań­skich raj­ców. Shar­dan Lim był z nich naj­chud­szy i naj­wyż­szy, miał sma­głą twarz, wybla­kłe nie­bie­skie oczy, haczy­ko­waty nos i wąskie usta o wiecz­nie opa­da­ją­cych kąci­kach, jakby nie potra­fił ukryć pogardy dla świata. Mię­śnie na lewym nad­garstku miał dwu­krot­nie grub­sze niż na pra­wym, nazna­czyły go też demon­stro­wane z dumą bli­zny. Patrzył w oczy Chal­lice, jakby miał zamiar zapy­tać jej męża, czy pozwoli mu wkrótce z niej sko­rzy­stać. Czuła się, jakby zaci­skał na jej gar­dle zimną dłoń wła­ści­ciela. Po chwili jed­nak skie­ro­wał spoj­rze­nie wybla­kłych oczu na coś innego i uśmiech­nął się, się­ga­jąc po sto­jący na kominku kie­lich.

Hanut Orr stał naprze­ciwko Shar­dana Lina, po dru­giej stro­nie nie­mal cał­ko­wi­cie już wyga­słego ognia. Gła­skał dłu­gimi pal­cami sta­ro­żytne tłuczki kamienne, z któ­rych zbu­do­wano komi­nek. Dostar­czał roz­rywki poło­wie szla­chet­nie uro­dzo­nych kobiet w mie­ście, pod warun­kiem, że były zamężne bądź też stra­ciły dzie­wic­two w innych oko­licz­no­ściach. Fak­tycz­nie sta­no­wił bar­dzo atrak­cyjne połą­cze­nie nie­bez­piecz­nego uroku z domi­nu­jącą aro­gan­cją, które to cechy pozwa­lały mu uwo­dzić skąd­inąd inte­li­gentne kobiety. Powszech­nie wie­dziano, że uwiel­bia, gdy kochanki padają przed nim na kolana, bła­ga­jąc o choć odro­binę jego uwagi.

Mąż Chal­lice roz­wa­lił się w swym ulu­bio­nym fotelu po lewej stro­nie Hanuta Orra. Roz­pro­sto­wał nogi, spo­glą­da­jąc z namy­słem w głąb kie­li­cha. Krę­cił powoli dło­nią i wino barwy błę­kit­nej krwi wiro­wało ospale.

– Droga żono, czy bal­ko­nowe powie­trze cię odświe­żyło? – ode­zwał się, prze­cią­ga­jąc samo­gło­ski w typowy dla sie­bie spo­sób.

– Wina? – zapy­tał Shar­dan Lim, uno­sząc brwi, jakby usłu­gi­wa­nie jej było dlań celem życia.

Czy mąż powi­nien się czuć ura­żony led­wie skry­waną lubież­no­ścią, z jaką tak zwani przy­ja­ciele spo­glą­dali na jego żonę? Gor­las nie zwra­cał na to uwagi.

– Nie, dzię­kuję, rajco Lim. Chcia­łam tylko życzyć wam wszyst­kim dobrej nocy. Gor­las, długo tu jesz­cze zosta­niesz?

Nie ode­rwał wzroku od wina, poru­szył tylko ustami, jakby po raz kolejny sma­ko­wał ostatni łyk i prze­ko­nał się, że resztki są lekko kwa­śne.

– Nie musisz na mnie cze­kać, żono.

Zer­k­nęła mimo woli na Shar­dana i wyczy­tała w jego oczach weso­łość oraz nie­dwu­znaczne zapew­nie­nie, że on nie potrak­to­wałby jej tak lek­ce­wa­żąco.

Nagle zawład­nęła nią mroczna prze­wrot­ność. Chal­lice spoj­rzała mu pro­sto w oczy i odwza­jem­niła uśmiech.

Można z całą pew­no­ścią stwier­dzić, że Gor­las Vidi­kas nie zauwa­żył tej wymiany spoj­rzeń, Hanut Orr jed­nak ją dostrzegł i zare­ago­wał weso­ło­ścią o bar­dziej gwał­tow­nym, wzgar­dli­wym cha­rak­te­rze.

Chal­lice odwró­ciła się, czu­jąc się zbru­kana.

Słu­żąca ruszyła za nią po sze­ro­kich scho­dach i tylko ona widziała, jak sztywne są plecy zmie­rza­ją­cej do sypialni pani Vidi­kas.

Drzwi zamknęły się za nimi i Chal­lice zrzu­ciła krótki płaszcz.

– Przy­nieś moją biżu­te­rię – zażą­dała.

– Pani?

– Chcę zoba­czyć swoją biżu­te­rię! – wrza­snęła na sta­ruszkę.

Kobieta pochy­liła głowę i pobie­gła wyko­nać pole­ce­nie.

– Tę starą! – zawo­łała za nią Chal­lice.

Miała na myśli bły­skotki z daw­nych cza­sów, gdy była jesz­cze nie­wiele wię­cej niż dziec­kiem, zachwy­ca­ją­cym się darami zalot­ni­ków, łapów­kami mają­cymi kupić jej uczu­cia, na­dal jesz­cze wil­got­nymi od spo­co­nych dłoni. Och, otwie­rało się przed nią wów­czas tak wiele moż­li­wo­ści.

Przy­mru­żyła powieki, sta­jąc przed toa­letką.

No cóż, być może nie tylko wów­czas. Czy to cokol­wiek ozna­czało? Czy jesz­cze jej zale­żało?

Jej mąż miał, czego pra­gnął. Trzech poje­dyn­ko­wi­czów, twar­dych męż­czyzn prze­ma­wiało zde­cy­do­wa­nym gło­sem na posie­dze­niach Rady. Stał się teraz jed­nym z nich i to było wszystko, o co mu cho­dziło.

A co z tym, czego ona chciała?

Ale… czego wła­ści­wie chcę?

Nie miała poję­cia.

– Pani.

Chal­lice się odwró­ciła.

Roz­ło­żone na wytar­tej powierzchni toa­letki skarby jej panień­skiego wieku wyda­wały się… tanie. Na sam ich widok Chal­lice poczuła się nie­do­brze.

– Scho­waj je z powro­tem do szka­tułki – roz­ka­zała słu­żą­cej. – Jutro wszystko sprze­damy.

***

Nie trzeba było zosta­wać w ogro­dzie. Uwo­dzi­ciel­ska gospo­dyni, wdowa Sepharla, zapa­dła w pijacki sen na mar­mu­ro­wej ławie. W jed­nej ręce na­dal ści­skała kie­lich, a głowę odchy­liła do tyłu, roz­dzia­wia­jąc sze­roko usta. W par­nym, noc­nym powie­trzu nio­sło się gło­śne chra­pa­nie. Nie­udane przed­się­wzię­cie roz­ba­wiło Muril­lia. Stał jesz­cze nad nią przez pewien czas, popi­ja­jąc wino i radu­jąc się wonią kwia­tów, gdy nagle usły­szał ciche kroki.

Uniósł wzrok i zoba­czył córkę wdowy.

Tego rów­nież nie nale­żało robić.

Była o połowę młod­sza od niego, ale ten fakt nie czy­nił już jego zain­te­re­so­wa­nia nie­sto­sow­nym. Prze­kro­czyła próg trzy, może cztery lata temu i zbli­żała się do wieku, w któ­rym męż­czy­zna nie potrafi oce­nić, czy kobieta ma dwa­dzie­ścia, czy trzy­dzie­ści lat. Po prze­kro­cze­niu owego punktu wszyst­kie podobne oceny opie­rały się zresztą na złu­dze­niach i nie miały więk­szego zna­cze­nia.

Nie­wy­klu­czone, że wypił za dużo wina. Wystar­cza­jąco wiele, by osła­biło ono jego deter­mi­na­cję, pozwo­liło mu zapo­mnieć, ile lat ma już za sobą, choć nie­ustan­nie przy­po­mi­nała mu o tym male­jąca liczba pożą­dli­wych spoj­rzeń, jakimi obrzu­cały go kobiety. Co prawda, można to było zwać doświad­cze­niem, umie­jęt­no­ścią zado­wa­la­nia się kochan­kami potra­fią­cymi doce­nić podobne cechy. Nie­mniej umysł męż­czy­zny szybko prze­ska­kuje od tego, jak sprawy mają się w rze­czy­wi­sto­ści, do tego, jakimi chciałby je widzieć, albo – jesz­cze gorzej – jak wyglą­dały w prze­szło­ści. Jak brzmiało przy­sło­wie: gdy cho­dzi o prawdę, każdy męż­czy­zna jest poje­dyn­ko­wi­czem zbro­czo­nym krwią z dzie­się­ciu tysięcy cięć.

Żadna z tych myśli nie prze­mknęła jed­nak przez głowę Muril­lia w chwili, gdy patrzył w oczy Delish, nie­za­męż­nej córki wdowy Sepha­rii. Doszedł póź­niej do wnio­sku, że to musiało być wino. Upał i parna atmos­fera fety, słodki zapach kwia­tów uno­szący się w cie­płym, wil­got­nym powie­trzu. Fakt, że dziew­czyna była pra­wie zupeł­nie naga, miała na sobie tylko koszulę z cien­kiego jedwa­biu. Jasno­kasz­ta­nowe włosy obcięła nie­wia­ry­god­nie krótko, co było ostat­nio modne wśród mło­dych dziew­cząt. Twarz miała białą jak śmie­tanka, usta pełne, a nos leciutko gar­baty. Błysz­czące piwne oczy były wiel­kie jak u żebrzą­cego na ulicy dziecka, ale nie trzy­mała w dło­niach pęk­nię­tej miseczki na monety. Jej potrzeby kie­ro­wały się gdzie indziej.

Uspo­ko­jony dobie­ga­ją­cym z mar­mu­ro­wej ławy chra­pa­niem – i prze­ra­żony wła­sną ulgą – Muril­lio pokło­nił się nisko.

– Zja­wi­łaś się w odpo­wied­niej chwili, moja droga – rzekł, pro­stu­jąc się. – Zasta­na­wia­łem się, jak mam zanieść twoją matkę do łóżka. Masz jakieś suge­stie?

Pokrę­ciła pięk­nie ukształ­to­waną głową.

– Prze­sy­pia tu więk­szość nocy. Tak po pro­stu.

Jej głos był młody, ale nie brzmiał nosowo ani nie wyda­wał się zbyt wysoki, jak u bar­dzo wielu mło­dych dziew­cząt w dzi­siej­szych cza­sach. Dla­tego nie przy­po­mniał mu o wiel­kiej róż­nicy wieku mię­dzy nimi.

Och, spo­glą­da­jąc wstecz, popeł­nił tej nocy mnó­stwo błę­dów!

– Nie wie­rzyła, że przyj­miesz jej zapro­sze­nie – cią­gnęła Delish, spo­glą­da­jąc w dół. Zrzu­ciła jeden san­dał i doty­kała go teraz deli­kat­nie pal­cem stopy. – W końcu wszy­scy cię pożą­dają. To zna­czy jako gościa. Zwłasz­cza tej nocy.

Oka­zała się sta­now­czo za sprytna, pod­trzy­mu­jąc w ten spo­sób jego osła­bione ego.

– Czemu tu przy­szłaś, moja droga? Z pew­no­ścią masz nie­zli­czone zastępy zalot­ni­ków, a wśród nich…

– Wśród nich nie ma nikogo, kogo można zwać męż­czy­zną.

Czy tym jed­nym lek­ce­wa­żą­cym zda­niem zła­mała tysiąc ogłu­pia­łych od hor­mo­nów serc? Czy łóżka pod­ska­ki­wały nagle w nocy, a stopy zrzu­cały prze­po­cone koł­dry? Muril­lio mógłby nie­mal w to uwie­rzyć.

– To doty­czy rów­nież Pre­licka.

– Prze­pra­szam, kogo?

– Zapi­ja­czo­nego, dur­nego nic­po­nia, który śpi teraz w holu. Przez całą noc poty­kał się o wła­sny rapier. To było okropne.

Okropne. Tak, teraz rozu­miem.

– Mło­dzi są skłonni do nad­mier­nego entu­zja­zmu – zauwa­żył Muril­lio. – Nie wąt­pię, że biedny Pre­lick cze­kał na tę noc od tygo­dni, być może nawet od mie­sięcy. Dla­tego uległ ner­wo­wemu pod­nie­ce­niu, wywo­ła­nemu bli­sko­ścią twej pięk­nej osoby. Lituj się nad takimi mło­dzień­cami, Delish. Zasłu­gują przy­naj­mniej na to.

– Nie jestem zain­te­re­so­wana lito­ścią, Muril­lio.

Nie powinna była wypo­wia­dać jego imie­nia takim tonem. A on w ogóle nie powi­nien jej słu­chać.

– Delish, czy potra­fisz wysłu­chać dziś rady kogoś takiego jak ja?

Dziew­czyna ski­nęła głową, choć jej twarz wyra­żała z tru­dem utrzy­my­waną cier­pli­wość.

– Wybie­raj tych spo­koj­nych. Nie tych, któ­rzy się puszą i demon­strują nad­mierną aro­gan­cję. Spo­koj­nych i uważ­nych, Delish.

– Nie znam nikogo w tym rodzaju.

– Och, są tacy. Trzeba się tylko uważ­niej przyj­rzeć, żeby ich zauwa­żyć.

Zdjęła już oba san­dały i zlek­ce­wa­żyła jego słowa mach­nię­ciem bia­łej dłoni, prze­su­wa­jąc się ku niemu o krok. Unio­sła wzrok, jakby nagle się zlę­kła, ale spo­glą­dała mu w oczy zbyt długo, by mogła to być auten­tyczna bojaź­li­wość.

– Nie chcę cichych. Nie chcę tych, któ­rzy potrze­bują lito­ści. Nie chcę… dzieci! Nie dzi­siej­szej nocy, Muril­lio. Nie pod tym księ­ży­cem.

Nagle zna­la­zła się w jego ramio­nach. Mięk­kie, aż nazbyt chętne ciało okry­wał tylko cienki jedwab. Miał wra­że­nie, że wpełza na niego niczym sylf. Pod tym księ­ży­cem? – pomy­ślał.

Nie­stety był to jej ostatni poetyczny gest. Zaczęła zdzie­rać z niego ubra­nie, roz­chy­liła pełne, wil­gotne usta, wysu­wa­jąc język, i ugry­zła go w wargi. Jedną ręką chwy­cił dziew­czynę za pierś, a drugą się­gnął ku poślad­kom, uno­sząc ją. Roz­chy­liła nogi i oplo­tła je wokół jego bio­der. Usły­szał trzask sprzączki, gdy pas spadł na chod­nik mię­dzy jego butami.

Nie była wysoką kobietą. Nie ważyła zbyt wiele, ale miała zaska­ku­jąco dużo siły. Ujeż­dżała go z takim zapa­łem, że przy każ­dym gwał­tow­nym ruchu strze­lało mu w krzyżu. W tym punk­cie pogrą­żył się w typo­wej dla sie­bie obo­jęt­no­ści, która zapew­niała mu impo­nu­jącą wytrzy­ma­łość. Poświę­cił chwilę na to, by się upew­nić, że z tyłu na­dal sły­chać chra­pa­nie. Ów dono­śny dźwięk natych­miast wydał mu się prze­po­wied­nią upadku, kapi­tu­la­cji przed latami walki, z jakich skła­dało się życie.

Tak wła­śnie koń­czą się dni nas wszyst­kich.

Ta chwila cał­ko­wi­cie pozba­wi­łaby go męsko­ści, gdyby pozwo­lił jej trwać dłu­żej. Tym­cza­sem Delish zaczy­nała już odczu­wać zmę­cze­nie. Jej wes­tchnie­nia sta­wały się coraz szyb­sze i bar­dziej ochry­płe. Ciało dziew­czyny ogar­nęło drże­nie i Muril­lio uległ wresz­cie przy­jem­no­ści – był już naj­wyż­szy czas – koń­cząc razem z nią z bez­rad­nym wes­tchnie­niem.

Ucze­piła się go. Czuł gwał­towne wale­nie jej serca. Posta­wił ją powoli na ziemi i odsu­nął się deli­kat­nie.

Zwa­żyw­szy wszystko razem, nie mogłoby być gor­szej chwili, by ujrzeć błysk klingi przed oczyma. Muril­lia prze­szył palący ból. Sztych wbił się w jego pierś, prze­cho­dząc na wylot, a pijany dureń trzy­ma­jący broń zato­czył się do przodu, nie­malże wpa­da­jąc w ramiona ofiary.

Muril­lio osu­nął się na zie­mię. Klinga wysu­nęła się z jego ciała z nie­chęt­nym mla­śnię­ciem.

Delish krzyk­nęła prze­raź­li­wie. Twarz Pre­licka roz­bły­sła trium­fem.

– Ha! Giń, gwał­ci­cielu!

Znowu usły­szał kroki. Ich dźwięk dobie­gał od strony domu. Ludzie krzy­czeli. Oszo­ło­miony Muril­lio dźwi­gnął się z ziemi, pod­cią­gnął pan­ta­lony i zapiął pas. Jego żół­to­zie­loną jedwabną koszulę zbru­kały pur­pu­rowe plamy. Miał na pod­bródku krew, wypły­wa­jącą z ust razem z cichymi, char­czą­cymi kaszl­nię­ciami. Wycią­gały się ku niemu ręce, ale odtrą­cił wszyst­kie i uciekł chwiej­nym kro­kiem ku bra­mie.

Tak jest, prze­py­cha­jąc się przez obo­jętny tłum, żało­wał tego, co się stało. Chwile jasno­ści umy­słu prze­pla­tały się z okre­sami spo­wi­tymi mroczną, czer­woną mgiełką. Pamię­tał, że stał wsparty ręką o kamienny mur i wyplu­wał stru­mie­nie krwi. Och, żało­wał bar­dzo wielu rze­czy.

Na szczę­ście nie sądził, by musiał cier­pieć długo.

***

Co spra­wiało, że z twa­rzy Plamy ni­gdy nie zni­kał wyraz zdu­mie­nia? Nawyk czy jakiś dzi­waczny wybryk dzie­dzicz­no­ści? Nie spo­sób było tego okre­ślić, ponie­waż każde słowo wypo­wia­dał tonem nie­do­wie­rza­nia, jakby nie mógł być pewien tego, co zmy­sły mówią mu o świe­cie zewnętrz­nym, a myślom koła­czą­cym się we wła­snej gło­wie ufał w jesz­cze mniej­szym stop­niu. Wytrzesz­czał teraz oczy, gapiąc się na Leffa, i roz­dzia­wiał sze­roko usta, od czasu do czasu obli­zu­jąc wargi. Leff ze swej strony przy­glą­dał mu się z uwagą, jakby demon­stro­wany przez przy­ja­ciela debi­lizm budził w nim chro­niczną podejrz­li­wość.

– Nie będą na nas cze­kać wiecz­nie, Leff! Nie trzeba było tego pod­pi­sy­wać! Mówię ci, zwiejmy naj­bliż­szym stat­kiem. Do Dha­vranu albo nawet nad morze! Czy nie masz kuzyna w Men­galu?

Leff zamru­gał ospale.

– Ehe, Plama. Spę­dza w pace tak wiele czasu, że pozwo­lili mu ume­blo­wać wła­sną celę. Chcesz mieć na gło­wie rów­nież jego kło­poty? Poza tym wtedy my też zna­leź­li­by­śmy się na liście.

Na twa­rzy Plamy poja­wiło się zdu­mie­nie pomie­szane ze stra­chem. Męż­czy­zna odwró­cił wzrok.

– Wła­śnie ta lista nas dobiła – wyszep­tał. – Lista…

– Wie­dzie­li­śmy, że to nie będzie łatwe – prze­rwał mu Leff, licząc, że może uda się go uspo­koić. – Takie sprawy zawsze są trudne.

– Ale nikogo nie zna­leź­li­śmy!

– Minął dopiero tydzień, Plama.

Nad­szedł czas na ciche odkaszl­nię­cie, otar­cie tłu­stego czoła jedwabną chu­s­teczką i pełne namy­słu pocią­gnię­cie za rzadką bródkę.

– Pano­wie! – Ach, udało mu się przy­cią­gnąć ich uwagę. – Spójrz­cie na Har­cow­ni­ków, któ­rzy wyszli na pole, i na Monetę Najem­nika, lśniącą, jak zawsze lśnią złote wabiki… tu czy gdzie indziej, ale zwłasz­cza tu. Kłyk­cie na­dal spo­czy­wają w spo­co­nej dłoni zasko­czo­nego Plamy. Zbyt długo już ści­ska je nie­rzu­cone. Bez końca cią­gnie się ta gra, gdy cier­pliwy Kruppe przy­cup­nął na kra­wę­dzi chwa­leb­nego zwy­cię­stwa!

Leff skrzy­wił się wście­kle.

– Wcale nie wygry­wasz, Kruppe! Prze­gry­wasz, i to fatal­nie, nawet jeśli masz Monetę. Zresztą, na co ci się ona zda? Nie widzę na polu Najem­nika, więc kogo nią opła­cisz? Nikogo!

Uśmiech­nięty gru­ba­sek roz­parł się wygod­niej na krze­śle.

Dzi­siej­szej nocy gospodę „Pod Fenik­sem” wypeł­niał hała­śliwy tłum. Z brud­nych, zaku­rzo­nych ulic napły­wało do środka coraz wię­cej ura­do­wa­nych pija­ków. Kruppe, rzecz jasna, darzył ich wszyst­kich sym­pa­tią, jak przy­stało jego wspa­nia­ło­myśl­nej natu­rze.

Plama rzu­cił kłyk­cie i wbił spoj­rze­nie w sześć kości zwia­stu­ją­cych jego klę­skę.

Fak­tycz­nie ją zwia­sto­wały. Kruppe ponow­nie pochy­lił się nad sto­li­kiem.

– Ho, poja­wiła się Pro­sta Droga. Spójrz­cie, jak na pole masze­ruje sze­ściu Najem­ni­ków! Zabi­jają wszyst­kich na lewo i prawo! Jeden rzut kłykci i wszech­świat się zmie­nił! Oto zło­wroga nauczka, dro­dzy towa­rzy­sze Krup­pego. Gdy Moneta się odsłoni, prę­dzej czy póź­niej się­gnie po nią czy­jaś ręka!

Prak­tycz­nie żaden rzut w Turze Rewan­żo­wej nie mógłby ura­to­wać dwóch pecho­wych Kró­lów i ich rów­nie pecho­wych wła­ści­cieli, Plamy i Leffa. Leff wark­nął ze zło­ścią i prze­su­nął ręką nad polem, roz­rzu­ca­jąc bierki. W tym samym ruchu zła­pał Monetę i scho­wałby ją za pasem, gdyby Kruppe nie pokrę­cił głową i nie wycią­gnął po nią pulch­nej dłoni.

Leff zaklął pod nosem i upu­ścił Monetę w zagłę­bie­nie ręki gru­ba­ska.

– Łupieżca zgar­nia zwy­cię­stwo – oznaj­mił z uśmie­chem Kruppe. – Nie­stety, dla bied­nych Plamy i Leffa ta Moneta to tylko drobny uła­mek bogactw, jakie wpadną w ręce trium­fu­ją­cego Krup­pego. Po dwie rady od każ­dego, tak?

– To nasza tygo­dniowa wypłata za tydzień, który jesz­cze nie nad­szedł – odparł Leff. – Będziemy two­imi dłuż­ni­kami, przy­ja­cielu.

– To skan­da­liczny pre­ce­dens! Nie­mniej jed­nak Kruppe zdaje sobie sprawę, że nagłe odwró­ce­nie się for­tuny może zasko­czyć czło­wieka. To w pełni zro­zu­miałe, no bo w końcu jest nagłe. Dla­tego, z uwagi na koniecz­ność spę­dze­nia tygo­dnia na szla­chet­nej pracy, Kruppe jest w sta­nie prze­su­nąć o tydzień ter­min spłaty rze­czo­nego długu.

Plama wypro­sto­wał się z jękiem.

– Lista, Leff. Wró­ci­li­śmy do tej cho­ler­nej listy.

– Wielu jest tych, któ­rzy uchy­lają się od spłaty – przy­znał z wes­tchnie­niem gru­ba­sek. – A ci, któ­rzy doma­gają się rekom­pen­saty, są tak nie­cier­pliwi, że spo­rzą­dzili strasz­liwą listę. A za zmniej­sze­nie liczby figu­ru­ją­cych na niej imion wyna­gra­dzają hoj­nie tych, któ­rzy zaj­mują się ścią­ga­niem dłu­gów, tak?

Obaj męż­czyźni wytrzesz­czyli oczy. Mina Plamy suge­ro­wała, że przed chwilą otrzy­mał potężny cios w głowę i nie odzy­skał jesz­cze w pełni przy­tom­no­ści. Leff skrzy­wił się ze zło­ścią.

– Ehe, cho­dzi o tę listę, Kruppe. Zgo­dzi­li­śmy się przy­jąć tę pracę, bo nie mie­li­śmy nic innego do roboty od chwili nagłego… zgonu Boca. A teraz wycho­dzi na to, że nasze imiona też mogą się na niej zna­leźć!

– Non­sens! Czy raczej, Kruppe uści­śla, owa groźba nie zawi­śnie nad wami z powodu ewen­tu­al­nego uchy­le­nia się od spłaty dłu­gów, jakie u niego zacią­gnę­li­ście. Listy tego rodzaju są w isto­cie zgubne i zapewne dają efekt odwrotny do zamie­rzo­nego. Kruppe uważa sam fakt ich ist­nie­nia za godny ubo­le­wa­nia. Mądra rada brzmi tak, by nie przej­mo­wać się tym zanadto. Chyba że oczy­wi­ście ter­min spłaty szybko się zbliża, a w sakiewce nie ma nic poza kłacz­kami. Kolejna suge­stia, odnie­ście suk­ces w spra­wie listy, odbierz­cie należną nagrodę i natych­miast zgło­ście się do Krup­pego, by spła­cić skromny dług. Alter­na­tywą, nie­stety, byłoby zupeł­nie inne roz­wią­za­nie.

– A jakie? – zapy­tał Leff, obli­zu­jąc ner­wowo wargi.

– Skromna pomoc Krup­pego w spra­wie rze­czo­nej listy, rzecz jasna. W zamian za maleńki udział.

– Jeśli dosta­niesz działkę, pomo­żesz mam wytro­pić tych, któ­rzy są na liście?

– Leża­łoby to w naj­le­piej poję­tym inte­re­sie Krup­pego, z uwagi na dług, jaki u niego zacią­gnę­li­ście.

– Ile to mia­łoby być?

– Trzy­dzie­ści trzy pro­cent.

– I to ma być skromny udział?

– Nie. Powie­dzia­łem, że jest maleńki. Naj­drożsi przy­ja­ciele, czy zna­leź­li­ście cho­ciaż jed­nego czło­wieka z tej listy?

Odpo­wie­działo mu ponure mil­cze­nie, choć Plama na­dal miał lekko ogłu­piałą minę.

– W całym Daru­dży­sta­nie nie ma nikogo, kogo Kruppe nie potra­fiłby odna­leźć – oznaj­mił gru­ba­sek, nady­ma­jąc pierś tak bar­dzo, że aż zagro­ziło to dwóm oca­la­łym guzi­kom kami­zelki.

Wypu­ścił powie­trze i dzielne guziki zalśniły bla­skiem zwy­cię­stwa.

Nagle roz­le­gły się krzyki. Pod drzwiami doszło do jakie­goś zamie­sza­nia. Meese zawo­łała Krup­pego po imie­niu.

Zasko­czony czło­wie­czek wstał, ale widok na­dal zasła­niali mu wyjąt­kowo wysocy goście. To było bar­dzo iry­tu­jące. Okrą­żył sto­lik i zaczął się prze­py­chać do szynk­wasu, dysząc i stę­ka­jąc. Irilta wcią­gała na kon­tuar zbro­czo­nego krwią Muril­lia, roz­rzu­ca­jąc przy tym kufle i kie­li­chy.

– Ojej. – Kruppe spoj­rzał w oczy Meese i wyczy­tał z nich strach oraz nie­po­kój. – Leć natych­miast po Colla.

Pobla­dła kobieta ski­nęła głową. Tłum roz­stą­pił się przed nią. Jak mawiali Gadro­bij­czycy, nawet pijak pozna głupca. Goście mogli być pijani, ale żaden z nich nie był na tyle głupi, by sta­wać jej na dro­dze.

***

Miecz Wyka­łaczki leżał na stole, jego sztych zbru­kała krzep­nąca krew. Ner­wu­sik poło­żył obok swój krótki miecz o klin­dze znacz­nie bar­dziej uwa­la­nej krwią. Ów oręż sta­no­wił nieme wpro­wa­dze­nie do impro­wi­zo­wa­nego zebra­nia.

Nie­bie­ska Perła usiadł u końca dłu­giego stołu, wal­cząc z bólem głowy za pomocą kufla ale. Nie­widka zajęła miej­sce pod drzwiami. Opie­rała się o fra­mugę, krzy­żu­jąc ręce na piersi. Mło­tek usiadł na lewo od Napań­czyka. Jego ner­wo­wość zdra­dzało wyłącz­nie drże­nie nogi. Kolano i udo mu się trzę­sły, ale twarz nic nie wyra­żała. Nie chciał patrzeć nikomu w oczy. Pod wystrzę­pio­nym gobe­li­nem, pamię­ta­ją­cym czasy, gdy lokal był jesz­cze świą­ty­nią, stał Duiker, ongiś histo­ryk impe­rialny, a obec­nie zła­many sta­rzec.

Szcze­rze mówiąc, Wyka­łaczka poczuła się nieco zasko­czona, gdy zgo­dził się przyjść na zebra­nie. Być może w popio­łach jego duszy tlił się na­dal pło­myk cie­ka­wo­ści, choć Duiker spra­wiał wra­że­nie bar­dziej zain­te­re­so­wa­nego sceną wyobra­żoną na wybla­kłym gobe­li­nie. Powietrzna flo­tylla smo­ków zbli­żała się na niej do świą­tyni bar­dzo podob­nej do tej, w któ­rej się znaj­do­wali.

Nikt nie miał ochoty prze­mó­wić pierw­szy. Typowe. To zada­nie zawsze spa­dało pod jej stopy niczym ranna gołę­bica.

– Gil­dia Skry­to­bój­ców przy­jęła kon­trakt – zaczęła celowo bru­tal­nym tonem. – Kto jest celem? W naj­lep­szym przy­padku ja, Ner­wu­sik i Nie­bie­ska Perła, ale naj­praw­do­po­dob­niej wszy­scy udzia­łowcy. – Prze­rwała, cze­ka­jąc na głosy sprze­ciwu. Nie usły­szała żad­nych. – Ner­wu­sik, czy odrzu­ci­li­śmy jakąś ofertę zakupu lokalu?

– Wyka­łaczka – odparł Falar­czyk iden­tycz­nym tonem. – Nikt ni­gdy nie chciał go kupić.

– Zna­ko­mi­cie. A czy ktoś sły­szał pogło­ski o wskrze­sze­niu sta­ro­żyt­nego kultu K’rula? Może w mie­ście poja­wił się jakiś wielki kapłan, który chciałby odzy­skać świą­ty­nię?

Nie­bie­ska Perła skwi­to­wał tę suge­stię pogar­dli­wym prych­nię­ciem.

– Co chcia­łeś nam w ten spo­sób powie­dzieć? – zapy­tała kobieta, łypiąc nań ze zło­ścią.

– Nic – mruk­nął napań­ski mag. – Nie sły­sza­łem o nikim w tym rodzaju, Wyka­łaczka. Gdyby Ganoes Paran wró­cił z miejsc, w któ­rym prze­bywa, mógłby nam udzie­lić pew­nej odpo­wie­dzi, nie sądzę jed­nak, by ist­niał jakiś kult pra­gnący nas stąd wyko­pać.

– Skąd wiesz? – zain­te­re­so­wał się Ner­wu­sik. – Potra­fił­byś ich zwę­szyć albo coś?

– Och, nie w tej chwili – poskar­żył się Nie­bie­ska Perła. – Nie chcę już dziś wię­cej pytań. Moc­kra zro­biła mi z głowy mia­zgę. Nie zno­szę tej groty.

– Cho­dzi o duchy – wyja­śnił Mło­tek dziw­nie łagod­nym gło­sem. Spoj­rzał na maga. – Mam rację? Nie szep­czą nic, czego by nie szep­tały od chwili, gdy się wpro­wa­dzi­li­śmy. Sły­szymy te same jęki i bła­ga­nia o krew, co zawsze. – Prze­su­nął spoj­rze­nie na leżące na stole mie­cze. – Krew roz­laną tutaj, oczy­wi­ście. Przy­nie­siona z zewnątrz się nie liczy. Na szczę­ście.

– Posta­raj się nie zaci­nać przy gole­niu, Ner­wu­sik – wtrą­ciła Nie­widka.

– Na dole cza­sem zda­rzają się bija­tyki – zauwa­żyła Wyka­łaczka, spo­glą­da­jąc z zasę­pioną miną na uzdro­wi­ciela. – Chcesz powie­dzieć, że to one kar­miły te cho­lerne duchy?

Mło­tek wzru­szył ramio­nami.

– Było tego za mało, żeby cokol­wiek zmie­nić.

– Potrze­bu­jemy nekro­manty – skon­klu­do­wał Nie­bie­ska Perła.

– Zba­czamy z tematu – oznaj­miła Wyka­łaczka. – Przede wszyst­kim powin­ni­śmy się mar­twić o ten cho­lerny kon­trakt. Musimy się dowie­dzieć, kto za nim stoi. Jak już się dowiemy, wrzu­cimy mu wstrzą­sacz przez okno sypialni i spo­kój. Trzeba opra­co­wać plan ataku – cią­gnęła, omia­ta­jąc spoj­rze­niem zebra­nych. – Zacznijmy od zgro­ma­dze­nia infor­ma­cji. Czy ktoś ma jakieś pomy­sły?

Odpo­wie­działa jej cisza.

Nie­widka odsu­nęła się od drzwi.

– Ktoś idzie – oznaj­miła.

Wszy­scy już sły­szeli gło­śne kroki. Ktoś wcho­dził po scho­dach, odpro­wa­dzany syczą­cymi sprze­ci­wami gości.

Ner­wu­sik pod­niósł miecz ze stołu. Nie­bie­ska Perła wstał powoli i Wyka­łaczka poczuła woń budzą­cych się cza­rów. Unio­sła rękę.

– Zacze­kaj­cie, do Kap­tura.

Drzwi otwo­rzyły się nagle.

Do środka wszedł wysoki, dobrze ubrany męż­czy­zna. Dyszał ciężko, a spoj­rze­nie jego jasno­nie­bie­skich oczu prze­su­nęło się po twa­rzach wszyst­kich obec­nych i zatrzy­mało się na Młotku. Uzdro­wi­ciel wstał.

– Rajco Collu, co się stało?

– Potrze­buję two­jej pomocy – oznaj­mił szla­chet­nie uro­dzony Daru. Wyka­łaczka sły­szała w jego gło­sie nie­po­kój. – Wielka Denul. Natych­miast.

Nim Mło­tek zdą­żył odpo­wie­dzieć, Wyka­łaczka pode­szła do męż­czy­zny.

– Rajco Collu, przy­sze­dłeś tu sam?

Męż­czy­zna zmarsz­czył brwi, a potem wska­zał za sie­bie.

– Z nie­wielką eskortą. Dwóch straż­ni­ków. – Dopiero w tej chwili zauwa­żył leżący na stole miecz. – Co tu się dzieje?

– Wyka­łaczka – ode­zwał się Mło­tek. – Wezmę Nie­bie­ską Perłę…

– To mi się nie podoba…

– Potrze­bu­jemy infor­ma­cji, tak? – prze­rwał jej uzdro­wi­ciel. – Coll może nam pomóc. Poza tym z pew­no­ścią na począ­tek rzu­cili prze­ciwko nam tylko jeden klan i już się z nim zała­twi­li­ście. Gil­dia potrze­buje czasu, by ponow­nie oce­nić pro­blem. Mamy co naj­mniej dobę.

Wyka­łaczka spoj­rzała na rajcę. Coll mógł nie wie­dzieć, co się wyda­rzyło, ale usły­szał już wystar­cza­jąco wiele, by się domy­ślić.

– Ktoś naj­wy­raź­niej pra­gnie naszej śmierci – oznaj­miła mu z wes­tchnie­niem. – Pew­nie lepiej byłoby dla cie­bie, gdy­byś się w tej chwili z nami nie zada­wał…

Coll pokrę­cił jed­nak głową, ponow­nie wbi­ja­jąc spoj­rze­nie w Młotka.

– Uzdro­wi­cielu, pro­szę.

Mło­tek ski­nął głową do Nie­bie­skiej Perły, który łypał nań spode łba.

– Pro­wadź, rajco. Pój­dziemy z tobą.

***

…Zna­lazł Osse­ricka, swego wier­nego sojusz­nika, z krwią na twa­rzy i pobi­tego do nie­przy­tom­no­ści. Ano­man­der osu­nął się na kolana i przy­wo­łał Tysiąc Bogów, któ­rzy spoj­rzeli na Osse­ricka i zoba­czyli krew na jego twa­rzy. Ogar­nięci lito­ścią obu­dzili go i wstał.

I Ano­man­der wstał rów­nież, i spoj­rzeli na sie­bie, Świa­tło na Ciem­ność, Ciem­ność na Świa­tło.

Ano­man­de­rem zawład­nął gniew.

– Gdzie jest Dra­con­nus? – zapy­tał wier­nego sojusz­nika. Nim bowiem Ano­man­der się odda­lił, zły tyran Dra­con­nus, Zabójca Ele­in­tów, został wła­sną ręką Ano­man­dera pozba­wiony przy­tom­no­ści, a twarz zbro­czyła mu krew. Osse­rick, któ­remu powie­rzono zada­nie pil­no­wa­nia Dra­con­nusa, osu­nął się na kolana i wezwał Tysiąc Bogów, by ich miło­sier­dzie osło­niło go przed furią Ano­man­dera.

– Zosta­łem poko­nany! – zawo­łał w odpo­wie­dzi. – Sio­stra Zło­śli­wość mnie zasko­czyła. Och, Tysiąc Bogów odwró­ciło spoj­rze­nie, gdy jej cios pozba­wił mnie przy­tom­no­ści. Spójrz, mam krew na twa­rzy!