Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Myto ogarów. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 8 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Myto ogarów. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 8 - ebook

Powiadają, że Kaptur, Pan Śmierci, zgromadził zastęp bogów w miejscu znajdującym się poza zasięgiem śmiertelników. Powiadają, że czeka on na końcu każdego planu i spisku, wszystkich zakrojonych na wielką skalę ambicji. Tym razem jednak sprawy mają się inaczej. Tym razem Kaptur jest na początku…

Darudżystan poci się w letnim upale. Miasto jest pełne złowrogich omenów, niepokojących pogłosek i podstępnych szeptów. Przybyli obcy, morderca wziął się do roboty, możliwe też, że budzi się pradawna tyrania. Na byłych Podpalaczy Mostów z Baru K’rula zwrócili swe śmiercionośne spojrzenia miejscy skrytobójcy. Niski, korpulentny człowieczek w czerwonej kamizelce jest przerażony swą wciąż rosnącą tuszą, wie jednak, że to najmniejsze z jego zmartwień. Gdzieś w dali słychać bowiem ujadanie ogarów.

W dalekim Czarnym Koralu z pozoru obojętne rządy sprawują Tiste Andii. Pod potężnym kurhanem usypanym pod miastem gromadzą się tysiące wyznawców kultu Odkupiciela. Ongiś był on śmiertelnikiem, a jego honor i szlachetność czynią go bezbronnym wobec wypaczonych ambicji wyznawców.

Tak więc, Kaptur stoi na początku spisku, który wstrząśnie całym kosmosem, na jego końcu zaś czeka ktoś inny. Nadszedł czas, by Anomander Rake, Syn Ciemności, naprawił straszliwy, starożytny błąd.

Z tym kolejnym rozdziałem wspaniała opowieść Stevena Eriksona zbliża się do ostatniego etapu.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-99-3
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DRA­MA­TIS PER­SO­NAE

Dra­ma­tis Per­so­nae

Nożow­nik: skry­to­bójca

Scil­lara: jego towa­rzyszka

Iska­ral Krost: wielki kapłan Cie­nia, Mag, bóg bhok’arala

Sio­stra Zło­śli­wość: jed­no­po­chwy­cona

Mogora: oka­zjo­nalna żona Iska­rala

Bara­thol Mekhar: tury­sta

Chaur: łagodny męż­czy­zna

Mappo Konus: Trell

Wyka­łaczka: dawna żoł­nierka z Pod­pa­la­czy Mostów i jedna z udzia­łow­ców Baru K’rula

Nie­widka: dawna żoł­nierka z Pod­pa­la­czy Mostów i jedna z udzia­łow­ców Baru K’rula

Ner­wu­sik: dawny żoł­nierz z Pod­pa­la­czy Mostów i jeden z udzia­łow­ców Baru K’rula

Mło­tek: dawny żoł­nierz z Pod­pa­la­czy Mostów i uzdro­wi­ciel

Nie­bie­ska Perła: dawny żoł­nierz z Pod­pa­la­czy Mostów

Rybak: bard, regu­larny gość w Barze K’rula

Duiker: dawny histo­ryk impe­rialny Impe­rium Mala­zań­skiego

Bel­lam Nom: młody męż­czy­zna

Ral­lick Nom: prze­bu­dzony skry­to­bójca

Torvald Nom: kuzyn Ral­licka

Tiserra: żona Torvalda

Coll: rajca z Daru­dży­stanu

Estray­sian D’Arle: rajca z Daru­dży­stanu

Hanut Orr: rajca z Daru­dży­stanu, bra­ta­nek nie­ży­ją­cego Tur­bana Orra

Shar­dan Lim: rajca z Daru­dży­stanu

Muril­lio: bawi­da­mek

Kruppe: pękaty czło­wie­czek

Meese: wła­ści­cielka gospody „Pod Fenik­sem”

Irilta: regu­larny gość gospody „Pod Fenik­sem”

Scu­rve: bar­man w gospo­dzie „Pod Fenik­sem”

Sulty: kel­nerka w gospo­dzie „Pod Fenik­sem”

Chal­lice: żona Vidi­kasa, córka Estray­siana D’Arle

Gor­las Vidi­kas: naj­now­szy czło­nek daru­dży­stań­skiej Rady, dawny boha­ter fety

Krute z Talientu: agent Gil­dii Skry­to­bój­ców

Gazz: zabójca

Thordy: żona Gazza

Quell: nawi­ga­tor i cza­ro­dziej z Gil­dii Kupiec­kiej Try­galle

Blada: udzia­ło­wiec

Rec­canto Ilk: udzia­ło­wiec

Naj­słod­sza Udręka: udzia­ło­wiec

Glanno Tarp: udzia­ło­wiec

Amby Pień: dawny bojow­nik z Mot­tań­skich Pospo­li­ta­ków i nowy udzia­ło­wiec

Jula Pień: dawny bojow­nik z Mot­tań­skich Pospo­li­ta­ków i nowy udzia­ło­wiec

Skar­bu­nia Napar­stek: dawna bojow­niczka z Mot­tań­skich Pospo­li­ta­ków i nowy udzia­ło­wiec

Zrzęda: straż­nik kara­wa­nowy na prze­dłu­ża­ją­cym się urlo­pie

Stonny Menac­kis: wła­ści­cielka szkoły poje­dyn­ków

Harllo: dziecko

Bedek: „wujek” Harlla

Myrla: „cio­cia” Harlla

Przy­pon: dziecko

Bainisk: robot­nik w kopalni

Venaz: robot­nik w kopalni

Plama: nowo wyna­jęty straż­nik

Leff: nowo wyna­jęty straż­nik

Madrun: nowo wyna­jęty straż­nik podwó­rzowy

Lazan Drzwi: nowo wyna­jęty straż­nik podwó­rzowy

Suko­smyk (albo Sumienny Kosmyk): kasz­te­lan

Skromny Wkład: tajem­ni­czy czło­wiek dzia­ła­jący w prze­stęp­czym pół­światku Daru­dży­stanu

Odmro­zin: demon

Baruk: czło­nek Kote­rii T’orrud

Vor­can: mistrzyni Gil­dii Skry­to­bój­ców

Seba Kra­far: mistrz Gil­dii Skry­to­bój­ców

Apsal’ara: jedna z Zabi­tych w Dra­gni­pu­rze

Kada­spala: jeden z Zabi­tych w Dra­gni­pu­rze

Deru­dan: cza­row­nica wła­da­jąca Ten­nes

K’rul: pra­dawny bóg

Dra­co­nus: jeden z Zabi­tych w Dra­gni­pu­rze

Kor­lat: jed­no­po­chwy­cona Tiste Andii

Orfan­tal: jed­no­po­chwy­cony Tiste Andii, brat Kor­lat

Kal­lor: pre­ten­dent

Pani Zawiść: bierna obser­wa­torka

Ano­man­der Rake: Syn Ciem­no­ści, Rycerz Ciem­no­ści, władca Czar­nego Koralu

Spin­nock Durav: Tiste Andii

Endest Silann: cza­ro­dziej Tiste Andii

Cala­dan Brood: wódz

Kap­tur: Bóg Śmierci

Prze­kop: jeden z Zabi­tych w Dra­gni­pu­rze

Samar Dev: cza­row­nica

Karsa Orlong: wojow­nik z Teblo­rów Tobla­kai

Wędro­wiec: nie­zna­jomy

Tron Cie­nia: Bóg Cie­nia

Koty­lion: Sznur, bóg patron skry­to­bój­ców

Pro­rok Bła­gacz: wielki kapłan Upa­dłego, daw­niej prze­ciętny arty­sta zwany Munu­giem

Sila­nah: Ele­int

Sta­ru­cha: Wielki Kruk

Raest: jaghucki tyran (eme­ry­to­wany)

Klips: Śmier­telny Miecz Ciem­no­ści

Niman­der Golit: Tiste Andii

Kleszcz: Tiste Andii

Nenanda: Tiste Andii

Ara­na­tha: Tiste Andii

Kede­viss: Tiste Andii

Desra: Tiste Andii

Sor­diko Qualm: wielka kapłanka

Salind: wielka kapłanka

Jasno­do­min: miesz­ka­niec Czar­nego Koralu

Gra­di­than: zbir

Mni­sisz­czur: mag

Baran: Ogar Cie­nia

Gear: Ogar Cie­nia

Blind: Ogar Cie­nia

Rood: Ogar Cie­nia

Shan: Ogar Cie­nia

Pal­lid: nowy Ogar Cie­nia

Lock: nowy Ogar Cie­nia

Cho­dzący po Kra­wę­dzi: podróż­nik

Cho­dzący z psami: dwoje świad­kówPRO­LOG

Pro­log

Mów prawdę i cze­kaj spo­koj­nie, aż wody mię­dzy nami będą czy­ste.

Medy­ta­cje Tiste Andii

– Nie znam nazwy tego mia­sta – przy­znał obdarty męż­czy­zna, pocią­ga­jąc za wystrzę­pione obrąbki boga­tego ongiś płasz­cza. Za ple­ciony pas zatknął sobie zwi­nięty kawa­łek skó­rza­nej smy­czy, zbu­twia­łej i roz­la­tu­ją­cej się. – Ktoś chyba powi­nien mu ją nadać – cią­gnął, pod­no­sząc głos, by prze­krzy­czeć wście­kłe war­cze­nie wal­czą­cych psów. – Mnie jed­nak nie dopi­suje wyobraź­nia, a nikt inny nie jest zain­te­re­so­wany.

Te wygło­szone miłym tonem uwagi kie­ro­wał do kobiety, która dopiero przed chwilą przy­sta­nęła u jego boku. Po jej poprzed­nim życiu pozo­stało bar­dzo nie­wiele śla­dów. Ni­gdy nie miała psa, a mimo to szła teraz główną ulicą tego dziw­nego, roz­pa­da­ją­cego się mia­steczka, ści­ska­jąc w rękach smycz cią­gniętą przez zło­śliwe bydlę rzu­ca­jące się na wszyst­kich prze­chod­niów. Zbu­twiała skóra w końcu puściła i zwie­rzę pomknęło przed sie­bie, by zaata­ko­wać psa męż­czy­zny.

Oba zwie­rzaki wal­czyły na śmierć i życie pośrodku ulicy. Jedy­nymi świad­kami walki byli ich domnie­mani wła­ści­ciele. Kurz ustą­pił miej­sca krwi oraz strzęp­kom skóry.

– Był tu ongiś gar­ni­zon zło­żony z trzech żoł­nie­rzy, któ­rzy nie znali się nawza­jem – oznaj­mił męż­czy­zna. – Ale ode­szli stąd, jeden po dru­gim.

– Ni­gdy przed­tem nie mia­łam psa – ode­zwała się kobieta i nagle uświa­do­miła sobie, że to pierw­sze słowa, jakie wypo­wie­działa od… No cóż, od tam­tej chwili.

– Ja rów­nież nie – przy­znał męż­czy­zna. – Do tej pory mój pies był jedy­nym w mie­ście. O dziwo, jakoś nie zdo­ła­łem polu­bić wred­nego bydlaka.

– Jak długo już… hm, tu miesz­kasz?

– Nie mam poję­cia, ale wydaje mi się, że od zawsze.

Rozej­rzała się wokół, a potem ski­nęła głową.

– Ze mną jest tak samo.

– Nie­stety, twój zwie­rzak chyba zdechł.

– Och! Rze­czy­wi­ście. – Przyj­rzała się z uwagą zerwa­nej smy­czy. – W takim razie pew­nie nie będę potrze­bo­wała nowej.

– Nie bądź taka pewna – ostrzegł ją męż­czy­zna. – Mam wra­że­nie, że tu wszystko się powta­rza. Dzień po dniu. Ale wiesz co? Weź moją. Jak widzisz i tak jej nie uży­wam.

Przy­jęła od niego zwi­niętą smycz.

– Dzię­kuję – powie­działa i pode­szła do mar­twego, roz­szar­pa­nego zwie­rzę­cia. Zwy­cięzca czoł­gał się ku swemu panu, zosta­wia­jąc za sobą ślad krwi.

Wszystko wyda­wało się dziw­nie wypa­czone. Uświa­do­miła sobie, że to samo doty­czy jej odru­chów. Przy­kuc­nęła i deli­kat­nie unio­sła zma­sa­kro­wany łeb psi­ska. Prze­su­nęła go przez pętlę, którą wsu­nęła na roz­dartą szyję. Potem poło­żyła zakrwa­wioną, brudną od śliny głowę z powro­tem na ziemi i wypro­sto­wała się, ze smy­czą luźno zwi­sa­jącą z pra­wej dłoni.

Męż­czy­zna pod­szedł do niej.

– Trudno się w tym wszyst­kim poła­pać, co?

– Ehe.

– A myśle­li­śmy, że to życie jest skom­pli­ko­wane.

Obrzu­ciła go spoj­rze­niem.

– To zna­czy, że umar­li­śmy?

– Tak sądzę.

– Cze­goś nie rozu­miem. Mieli mnie pocho­wać w kryp­cie. Była piękna i solidna. Wiem, bo ją widzia­łam. Bogato wypo­sa­żona i zabez­pie­czona przed zło­dzie­jami. Wypeł­niono ją beczuł­kami wina, suszo­nym mię­sem i owo­cami na drogę. – Wska­zała na spo­wi­ja­jące ją łach­many. – Mieli mnie ubrać w naj­pięk­niej­sze szaty i wło­żyć całą biżu­te­rię.

Przyj­rzał się jej uważ­niej.

– To zna­czy, że byłaś bogata.

– Tak.

Ponow­nie zer­k­nęła na mar­twego psa.

– Ale to już prze­szłość.

Łyp­nęła ze zło­ścią na męż­czy­znę, nagle jed­nak uświa­do­miła sobie, że gniew nic tu nie pomoże.

– Ni­gdy przed­tem nie widzia­łam tego mia­sta. Całe się roz­pada.

– Ehe. To trafne spo­strze­że­nie.

– Nie wiem, gdzie miesz­kam… To dziw­nie zabrzmiało, co? – Znowu się rozej­rzała. – Wszę­dzie tylko kurz i zgni­li­zna. I chyba nad­ciąga burza.

Wska­zała na widoczny na końcu ulicy hory­zont. Nad ogo­ło­co­nymi wzgó­rzami zbie­rały się gęste, dziw­nie roz­świe­tlone chmury.

Przy­glą­dali się im przez pewien czas. Wyda­wało się, że kapią z nich nefry­towe łzy.

– Byłem kie­dyś kapła­nem – ode­zwał się męż­czy­zna. Pies poło­żył się na ziemi wsparty o jego stopy. Dyszał ciężko, a z pyska kapała mu krew. – Kiedy zbli­żała się burza, zamy­ka­li­śmy oczy i śpie­wa­li­śmy jesz­cze gło­śniej.

Popa­trzyła nań z lek­kim zasko­cze­niem.

– Byłeś kapła­nem? To… czemu nie jesteś u swego boga?

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami.

– Gdy­bym znał odpo­wiedź na to pyta­nie, rze­czy­wi­ście zaznał­bym oświe­ce­nia, w które ongiś bez­pod­staw­nie wie­rzy­łem. – Wypro­sto­wał się nagle. – Och, mamy gościa.

Wysoka istota zbli­żała się ury­wa­nym kro­kiem. Była tak wysu­szona, że jej koń­czyny przy­po­mi­nały korze­nie drzew, kości twa­rzy zaś pokry­wała zbu­twiała, wyschnięta skóra. Z bla­dej, łusz­czą­cej się skóry głowy opa­dały dłu­gie siwe włosy.

– Pew­nie będę się musiała przy­zwy­czaić do takich wido­ków – mruk­nęła kobieta.

Jej towa­rzysz nie ode­zwał się ani sło­wem. Oboje z uwagą obser­wo­wali wychu­dłego, uty­ka­ją­cego przy­by­sza. Kiedy ich minął, odwró­cili się i zoba­czyli następ­nego. Dorów­ny­wał wzro­stem pierw­szemu, a jego ciało spo­wi­jała wystrzę­piona, ciem­no­szara szata. Żaden nie zwra­cał uwagi na przy­glą­da­ją­cych im się ludzi.

– Witaj, Cho­dzący po Kra­wę­dzi – rzekł zakap­tu­rzony osob­nik.

– Wezwa­łeś mnie tu, żebym… zała­go­dził – odparł tam­ten.

– To prawda.

– Zajęło ci to sporo czasu.

– Można by tak pomy­śleć, Cho­dzący po Kra­wę­dzi.

– Dla­czego teraz? – zapy­tał, uno­sząc głowę, siwo­włosy męż­czy­zna, który z pew­no­ścią nie żył już od dawna.

Zakap­tu­rzony odwró­cił się nieco. Kobieta pomy­ślała, że być może patrzy na mar­twego psa.

– Wstręt – wyja­śnił.

Cho­dzący po Kra­wę­dzi odpo­wie­dział cichym, ochry­płym śmie­chem.

– Co to za okropne miej­sce? – dobiegł z zaułka kolejny, syczący głos.

Kobieta wypa­trzyła tam syl­wetkę – zama­zaną plamę cie­nia – która robiła wra­że­nie wspar­tej na lasce. Wtem nowego przy­by­sza oto­czyły ogromne bestie: dwie, cztery, pięć.

Kapłan chrząk­nął.

– Ogary Cie­nia. Gdy­byż tylko mój bóg mógł być tego świad­kiem!

– Może patrzy na to two­imi oczyma?

– Och, wąt­pię w to.

Cho­dzący po Kra­wę­dzi i jego zakap­tu­rzony towa­rzysz skie­ro­wali spoj­rze­nia na wid­mową postać. Była niska i migo­tliwa, ale potem nabrała solid­niej­szych kształ­tów. Czarna laska stu­kała o pod­łoże, wzbi­ja­jąc obłoczki kurzu. Ogary odda­liły się od niej z opusz­czo­nymi łbami, węsząc. Żaden nie zbli­żał się do ścierwa psa nale­żą­cego do kobiety ani do żywego zwie­rzę­cia, które zia­jało u stóp jej nowego przy­ja­ciela.

– Okropne? – powtó­rzył zakap­tu­rzony. – Pew­nie masz rację. To coś w rodzaju nekro­po­lii, Tro­nie Cie­nia. Wio­ska odrzu­co­nych. Ponad­cza­sowa i, tak jest, bez­u­ży­teczna. Takie miej­sca można zna­leźć wszę­dzie.

– Mów za sie­bie – sprze­ci­wił się Tron Cie­nia. – Tylko na nas spójrz. Cze­kamy. Wciąż cze­kamy. Och, gdy­bym tylko był zwo­len­ni­kiem przy­zwo­ito­ści i sto­sow­nego zacho­wa­nia! – Zachi­cho­tał nie­spo­dzie­wa­nie. – Gdyby kto­kol­wiek z nas nim był!

Wszyst­kie Ogary wró­ciły nagle do niego. Jeżyły sierść, spo­glą­da­jąc na coś widocz­nego w oddali.

– Jesz­cze jeden – wyszep­tał kapłan. – Jesz­cze jeden i, tak jest, ostatni.

– Czy to się powtó­rzy? – zapy­tała kobieta. Prze­szył ją strach. Ktoś się zbliża. O, bogo­wie, ktoś się zbliża. – Jutro? Odpo­wiedz mi!

– Myślę, że raczej nie – odparł po chwili kapłan. Prze­niósł spoj­rze­nie na mar­twego psa. – Nie – powtó­rzył. – Myślę, że nie.

Od wzgórz dobie­gły dźwięki gro­mów i nefry­to­wego desz­czu, gęstego jak strzały z dzie­się­ciu tysięcy bitew. Na ulicy roz­legł się łoskot kół karety.

Kobieta odwró­ciła się z uśmie­chem, usły­szaw­szy ten ostatni odgłos.

– Och – rze­kła z ulgą. – Nad­jeż­dża mój trans­port.

***

Był ongiś cza­ro­dzie­jem z Pale i despe­ra­cja dopro­wa­dziła go do zdrady. Ano­man­dera Rake’a nic jed­nak nie obcho­dziła despe­ra­cja ani żadne inne uspra­wie­dli­wie­nia, jakie mogliby przed­sta­wić Prze­kop i jego towa­rzy­sze. Karą za zdra­dze­nie Syna Ciem­no­ści był poca­łu­nek Dra­gni­pura. Gdzieś w tłu­mie tru­dzą­cych się w nie­ustan­nym mroku zna­la­złby zna­jome twa­rze, zna­jome oczy. Cóż jed­nak mógłby w nich wyczy­tać?

Tylko to, co kryło się w jego wła­snych. Despe­ra­cja to za mało.

Podobne myśli nawie­dzały go rzadko i były gośćmi widzia­nymi rów­nie nie­mile jak inne. Drwiły z niego, swo­bod­nie się poja­wia­jąc i zni­ka­jąc. Kiedy nie było ich w pobliżu, być może uno­siły się gdzieś pod obcymi nie­bami, na cie­płych wia­trach deli­kat­nych jak śmiech. Tylko sam Prze­kop i ci, któ­rych widział wokół sie­bie, nie mogli uciec od tłu­stego błota, ostrych, czar­nych kamieni, prze­bi­ja­ją­cych zbu­twiałe pode­szwy jego butów, i od mor­der­czej wil­goci, z powodu któ­rej skórę pokry­wała mu brudna, śli­ska war­stewka, jakby cały świat drę­czyła gorączka i zle­wał pot. Od sła­bych krzy­ków, które zawsze wyda­wały się Prze­kopowi dziw­nie odle­głe – a także od znacz­nie bliż­szego zgrzytu i chrzę­stu potęż­nej kon­struk­cji z drewna i brązu oraz stłu­mio­nego pobrzę­ki­wa­nia łań­cu­chów.

Naprzód, cią­gle naprzód. Ści­ga­jąca ich burza była coraz bli­żej, chmury pię­trzyły się wysoko, sre­brzy­ste, skłę­bione, poprze­szy­wane wygię­tymi włócz­niami z żelaza. Z nieba zaczął się sypać popiół i od tej pory padał już bez prze­rwy. Jego dro­biny były zimne jak płatki śniegu, ale popiół nie top­niał, lecz pokry­wał błoto war­stwą szlaki i innych odpa­dów.

Choć Prze­kop był cza­ro­dzie­jem, nie nale­żał do sła­bych i wątłych. Cecho­wał się twar­do­ścią, przy­wo­dzącą na myśl zbi­rów albo rze­zi­miesz­ków, jakich znał w poprzed­nim życiu. Miał grube, kan­cia­ste, toporne rysy twa­rzy. Był sil­nym męż­czy­zną, ale wcale mu to nie poma­gało, gdy został przy­kuty łań­cu­chami do Brze­mie­nia. Nie wewnątrz mrocz­nej duszy Dra­gni­pura.

Wysi­łek był nie do znie­sie­nia, lecz mimo to jakoś go zno­sił. Droga przed nimi cią­gnęła się bez końca, przy­wo­łu­jąc sza­leń­stwo, ale on ucze­pił się zdro­wych zmy­słów, jak tonący chwyta się wystrzę­pio­nej liny, i wlókł się naprzód krok po kroku. Koń­czyny krwa­wiły mu od żela­znych oko­wów i nie mógł liczyć na wytchnie­nie. Po obu bokach widział pokryte bło­tem syl­wetki towa­rzy­szy. Dalej w mroku maja­czył nie­zli­czony tłum kolej­nych.

Czy wspólna nie­dola mogła się stać źró­dłem pocie­chy? Już samo to pyta­nie wywo­ły­wało histe­ryczny śmiech, gro­żący zepchnię­ciem w otchłań sza­leń­stwa. Z pew­no­ścią nie znaj­dzie w tym pocie­sze­nia. Dopro­wa­dziły ich tu lek­ko­myśl­ność, pech i upo­rczywa głu­pota, a te cechy nie sprzy­jały bra­ter­stwu. Poza tym jego sąsie­dzi zmie­niali się co chwila, jeden nie­szczę­sny dureń zastę­po­wał dru­giego w mrocz­nych tuma­nach popiołu.

Cią­gnęli ze wszyst­kich sił łań­cu­chy, nie pozwa­la­jąc Brze­mie­niu się zatrzy­mać. Ta kosz­marna ucieczka nie zosta­wiała im czasu ani siły na roz­mowy. Dla­tego Prze­kop zigno­ro­wał dłoń, która szturch­nęła go w ramię raz, a potem drugi. Za trze­cim razem ude­rze­nie było jed­nak tak silne, że cza­ro­dziej się zachwiał. Zaklął, odwró­cił się i spoj­rzał ze zło­ścią na tego, kto szedł teraz u jego boku.

Kie­dyś, dawno temu, wzdry­gnąłby się trwoż­nie na widok podob­nej zjawy. Serce zało­mo­ta­łoby mu z prze­ra­że­nia.

Demon był olbrzymi i masyw­nie zbu­do­wany. Jego ongiś kró­lew­ska krew nie zapew­niała mu w Dra­gni­pu­rze żad­nych przy­wi­le­jów. Prze­kop zauwa­żył, że istota nie­sie upa­dłych, poko­na­nych. Co naj­mniej dwa­dzie­ścia ciał wlo­kło za sobą łań­cu­chy. Demon napi­nał mię­śnie, brnąc z wysił­kiem naprzód. Wychu­dli, bez­władni nie­szczę­śnicy ster­czeli spod jego pach, upa­ko­wani gęsto jak szczapy drewna na opał. Kobieta, która była na­dal przy­tomna, choć jej głowa zwi­sała bez­władnie, sie­działa na jego sze­ro­kich ple­cach niczym małpi nowo­ro­dek. Jej szkli­ste spoj­rze­nie padło na twarz cza­ro­dzieja.

– Ty dur­niu, rzuć ich na wóz! – wark­nął Prze­kop.

– Nie ma miej­sca – odparł demon piskli­wym, dzie­cię­cym gło­si­kiem.

Cza­ro­dziej nie miał już jed­nak w sobie wię­cej współ­czu­cia. Gdyby demon kie­ro­wał się tylko wła­snym inte­re­sem, powi­nien porzu­cić upa­dłych, ale wtedy wszy­scy odczu­liby dodat­kowy cię­żar żało­snych ofiar. Co jed­nak się sta­nie, jeśli on rów­nież pad­nie? Jeśli zawiodą go nad­zwy­czajna siła i wola?

– Prze­klęty głu­piec! – wark­nął Prze­kop. – Czemu nie zabije kilku kolej­nych smo­ków, do cho­lery?

– Słab­niemy – oznaj­mił demon.

Prze­kop miał ochotę zawyć. Czyż to nie było oczy­wi­ste dla wszyst­kich? Drżący głos istoty był jed­nak tak smętny i zara­zem pełen zdzi­wie­nia, że prze­nik­nął aż do serca maga.

– Wiem, przy­ja­cielu. Już nie­długo.

– I co sta­nie się wtedy?

– Nie wiem – odparł Prze­kop, krę­cąc głową.

– A kto wie?

Na to cza­ro­dziej rów­nież nie potra­fił odpo­wie­dzieć.

– Musimy zna­leźć kogoś, kto wie – nie ustę­po­wał demon. – Pójdę już. Ale wrócę. Pro­szę, nie lituj się nade mną.

Sza­rość i czerń zawi­ro­wały nagle i miej­sce u boku Prze­kopa zajęła jakaś przy­po­mi­na­jąca niedź­wie­dzia bestia, zbyt zmę­czona i otę­piała, by spró­bo­wać na niego sko­czyć. Nie­które istoty na­dal to robiły.

– Spę­dzi­łeś tu zbyt długi czas, przy­ja­cielu – oznaj­mił jej Prze­kop.

Kto wie? To było inte­re­su­jące pyta­nie. Czy ktoś wie­dział, co się sta­nie, gdy chaos ich dopę­dzi? Ktoś tu, w Dra­gni­pu­rze?

Wkrótce po tym, jak zaznał poca­łunku mie­cza, w prze­rwach mię­dzy roz­pacz­li­wymi pró­bami ucieczki i prze­raź­li­wymi krzy­kami, zasy­py­wał wszyst­kich pyta­niami. Pró­bo­wał się zwró­cić do Ogara, ale zajęta szar­pa­niem łań­cu­cha bestia omal go nie stra­to­wała. Z jej potęż­nego pyska cie­kła piana. Prze­kop już ni­gdy wię­cej jej nie widział.

Ktoś jed­nak mu odpo­wie­dział, ktoś do niego prze­mó­wił. Mówił o… nie zapa­mię­tał niczego poza imie­niem.

Dra­co­nus.

***

Pod­czas tej cią­gną­cej się bez końca prze­rwy w jej karie­rze była świad­kiem wielu wyda­rzeń, nic jed­nak nie przy­pra­wiło jej o więk­szą fru­stra­cję niż ucieczka dwóch Oga­rów Cie­nia. Nie godziło się, by ktoś taki jak Apsal’ara, Pani Zło­dziei, kalał swą egzy­sten­cję hanieb­nym wysił­kiem, jakim było cią­gnię­cie łań­cu­chów przez całą wiecz­ność. Z oko­wów nale­żało się uwal­niać, a od dźwi­ga­nia brze­mion spryt­nie wykrę­cać.

Już od chwili, gdy zja­wiła się nagle w tym miej­scu, sku­piła się na zada­niu zerwa­nia łań­cu­chów wię­żą­cych ją w tym strasz­li­wym kró­le­stwie. Było to jed­nak nie­mal nie­moż­liwe, dopóki była zmu­szona cią­gnąć ten prze­klęty wóz. Nie miała też naj­mniej­szej ochoty ponow­nie oglą­dać kosz­mar­nego koro­wodu na samym końcu łań­cu­chów: poka­le­czo­nych ochła­pów na­dal żywego mięsa wle­czo­nych po błot­ni­stym grun­cie, nagle otwie­ra­ją­cych się oczu, kiku­tów wycią­ga­ją­cych się ku niej roz­pacz­li­wie, strasz­li­wej armii poko­na­nych – tych, któ­rzy się pod­dali, i tych, któ­rym zabra­kło sił.

Nie, Apsal’ara prze­su­wała się stop­niowo w stronę olbrzy­miego wozu, aż wresz­cie zna­la­zła się obok jed­nego z potęż­nych, drew­nia­nych kół. Potem zwol­niła kroku i zajęła pozy­cję tuż za kołem. Następ­nie prze­su­nęła się ku środ­kowi, pod poskrzy­pu­jące łoże wozu i deszcz brą­zo­wej wody, krwi oraz wyda­lin kapiący nie­ustan­nie z gni­ją­cych, ale wciąż żywych ciał. Wlo­kąc za sobą łań­cuch, prze­su­nęła się do półki pod­wo­zia, tuż nad przed­nią osią, a wresz­cie wci­snęła się w cia­sną szcze­linę, pod­cią­ga­jąc nogi i opie­ra­jąc się ple­cami o śli­skie drewno.

Ogień był darem, skra­dzio­nym darem, ale w tym wil­got­nym, pod­ziem­nym świe­cie nie spo­sób go było roz­pa­lić. Pozo­stało jej jedy­nie… tar­cie. Zaczęła pocie­rać jed­nym kawał­kiem łań­cu­cha o drugi.

Ile już lat minęło? Nie miała poję­cia. Nie znała tu głodu ani pra­gnie­nia. Łań­cuch prze­su­wał się w przód i w tył. Poczuła cie­pło, prze­su­wa­jące się ogniwo po ogni­wie, aż wresz­cie wnik­nęło w jej dło­nie. Czy żelazo zmię­kło? Czy poja­wiły się na nim sre­brzy­ste wyżło­bie­nia? Dawno już prze­stała to spraw­dzać. Wystar­czał jej sam wysi­łek. Wystar­czał jej przez bar­dzo długi czas.

Ale wszystko zmie­niły te cho­lerne Ogary.

A także oczy­wi­sty fakt, że wóz posu­wał się coraz wol­niej, a tych, któ­rzy leżeli na nim, było tyle samo, co tych, któ­rzy na­dal cią­gnęli upar­cie za łań­cu­chy. Tuż nad jej głową było sły­chać roz­pacz­liwe jęki nie­szczę­śni­ków przy­gnie­cio­nych cia­łami nie­zli­czo­nych towa­rzy­szy.

Ogary ude­rzyły o boki wozu i znik­nęły w pasz­czy ciem­no­ści po-środku.

Był też nie­zna­jomy, który nie nosił łań­cu­chów. Drwił z Oga­rów… z Oga­rów! Pamię­tała jego twarz, och tak, nawet gdy już znik­nął.

Apsal’ara spró­bo­wała podą­żyć za bestiami, ale powstrzy­mał ją strasz­liwy chłód bijący z por­talu. Był tak pora­ża­jący, że nisz­czył ciało, zim­niej­szy niż sama Omtose Phel­lack. Chłód zaprze­cze­nia. Odmowy.

Nie było strasz­liw­szej klą­twy niż nadzieja. Mniej warta istota roz­pła­ka­łaby się w owej chwili, dałaby za wygraną, rzu­ciła się pod jedno z kół, by wóz powlókł ją za sobą jako kolejny ochłap krwa­wią­cego mięsa i poła­ma­nych kości, pod­ska­ku­jący w kamie­ni­stym bło­cie. Ona jed­nak wró­ciła na swą grzędę i znowu zaczęła pocie­rać łań­cu­chy.

Kie­dyś ukra­dła księ­życ.

Ukra­dła ogień.

Cho­dziła po mil­czą­cych salach o łuko­wa­tych skle­pie­niach, w mie­ście wewnątrz Odpry­sku Księ­życa.

Była Panią Zło­dziei.

A miecz ukradł jej życie.

Tak nie może być. Tak nie może być.

***

Leżący jak zwy­kle na pła­skim gła­zie przy brzegu stru­mie­nia, spar­szy­wiały pies o uszko­dzo­nym bio­drze uniósł rap­tem głowę. Owady zerwały się z bzy­cze­niem do lotu. Po chwili zwie­rzę wstało. Grzbiet pokry­wały mu bli­zny, nie­które tak głę­bo­kie, że docie­rały aż do mię­śni. Pies żył w wio­sce, ale nie był jej czę­ścią. Nie wcho­dził też w skład wio­sko­wej sfory. Nie spał przed wej­ściem do żad­nej z chat, nikomu nie pozwa­lał się do sie­bie zbli­żać. Uni­kały go nawet będące wła­sno­ścią ple­mie­nia konie.

Wszy­scy się zga­dzali, że w jego oczach widać głę­boką gorycz i jesz­cze głęb­szy smu­tek. Starcy Ury­dów mówili, że dotknęli go bogo­wie. Dzięki tym sło­wom zwie­rzę ni­gdy nie zaznało głodu i nikt też go nie odpę­dzał. Tole­ro­wano je, jak wszystko, co zaznało boskiego dotyku.

Choć pies miał znie­kształ­cone bio­dro, poru­szał się zaska­ku­jąco zwin­nie. Prze­mie­rzył truch­tem całą prze­ci­na­jącą wio­skę drogę, minął połu­dniową gra­nicę osady i podą­żał dalej w dół zbo­cza, omi­ja­jąc omszałe głazy oraz pozo­sta­wione przez Ury­dów sterty kości.

Jego odej­ście nie umknęło uwagi dwóch dziew­cząt, które na­dal dzie­lił co naj­mniej rok od nocy przej­ścia w doro­słość. Ich twa­rze były podobne, wie­kiem rów­nież nie odbie­gały zbyt­nio od sie­bie. Jedna uro­dziła się zale­d­wie kilka dni po dru­giej. Nie były też zbyt roz­mowne. Połą­czyła je ze sobą chęć zacho­wa­nia mil­cze­nia – wspólne cechy czę­sto zda­rzają się u bliź­nia­czek, jakimi prze­cież nie były. Wyda­wało się, że to im wystar­cza. Gdy ujrzały, że uty­ka­jący pies opusz­cza wieś, wymie­niły spoj­rze­nia, zebrały zapasy i broń, jakie miały pod ręką, i ruszyły w ślad za zwie­rzę­ciem.

Miesz­kańcy zauwa­żyli ich odej­ście, ale to wszystko.

Zmie­rzały na połu­dnie, scho­dząc z wyso­kich, rodzin­nych gór, gdzie wokół szczy­tów krą­żyły kon­dory, a wilki wyciem witały nadej­ście zimo­wych wichrów.

Na połu­dnie, ku zie­miom znie­na­wi­dzo­nych nathij­skich dzieci, gdzie miesz­kali ci, któ­rzy przy­no­sili Teblo­rom wojnę i zarazę, zabi­ja­jąc ich albo obra­ca­jąc w nie­wol­ni­ków. Nathij­czycy mno­żyli się niczym lemingi, wyda­wało się, że wkrótce na świe­cie nie będzie miej­sca dla nikogo poza nimi.

Podob­nie jak kulawy pies, dziew­częta były śmiałe i nie­ustra­szone. Choć o tym nie wie­działy, odzie­dzi­czyły te cechy po ojcu, któ­rego nie znały.

Pies nie oglą­dał się, a kiedy go dogo­niły, zacho­wał obo­jęt­ność. Jak mówili starsi, dotknęli go bogo­wie.

W wio­sce matce i córce opo­wie­dziano o ucieczce ich dzieci. Córka pła­kała, ale matka nie. Poczuła nisko w ciele nagłe cie­pło i na chwilę pogrą­żyła się we wspo­mnie­niach.

***

– Och, bez­bronne mia­sto, do któ­rego przy­by­wają obcy…

Pusta rów­nina pod pustym, noc­nym nie­bem. Samotne ogni­sko, pło­nące tak słabo, że jego blask nie­mal cał­ko­wi­cie nik­nął za pier­ście­niem poczer­nia­łych, spę­ka­nych gła­zów, który je ota­czał. Na jed­nym z pła­skich kamieni bli­sko ognia sie­dział niski, pękaty czło­wie­czek o rzad­kich, prze­tłusz­czo­nych wło­sach. Wybla­kłą czer­woną kami­zelkę wło­żył na lnianą koszulę o brud­nych, ongiś bia­łych man­kie­tach, z któ­rych wysta­wały pulchne dło­nie. Pyzata, rumiana twarz błysz­czała w świe­tle pło­mieni. Z małego, wysta­ją­cego pod­bródka wyra­stał kosmyk czar­nych wło­sów – nie­stety, jesz­cze za krótki, by można go było spleść w war­kocz. Męż­czy­zna gła­skał się po tej nowej ozdo­bie albo pocią­gał za nią, gdy tylko pogrą­żył się w głę­bo­kim – bądź nawet płyt­kim – zamy­śle­niu. W grun­cie rze­czy robił to także wtedy, gdy w ogóle nie myślał, a jedy­nie sta­rał się wywrzeć takie wra­że­nie na ewen­tu­al­nych obser­wa­to­rach.

Teraz rów­nież gła­skał i pocią­gał kosmyk, wpa­tru­jąc się z uwagą w ogień.

Jak brzmiały słowa, które wyśpie­wał dziś wie­czór siwo­włosy bard na nie­wiel­kiej sce­nie w Barze K’rula? Słu­chał go wów­czas ze spo­ko­jem, zado­wo­lony ze swego miej­sca we wspa­nia­łym gro­dzie, który nie­raz już ura­to­wał.

„Och, bez­bronne mia­sto, do któ­rego przy­by­wają obcy…”.

– Muszę ci coś powie­dzieć, Kruppe.

Pękaty męż­czy­zna obej­rzał się i zoba­czył zakap­tu­rzoną postać, która sie­działa na dru­gim pła­skim kamie­niu, wycią­ga­jąc ku ogni­sku chude, blade dło­nie. Gru­ba­sek odchrząk­nął.

– Minęło już wiele czasu, odkąd Kruppe ostat­nio sie­dział w miej­scu, w któ­rym widzisz go teraz. Dla­tego też, gdy tylko się tu zna­lazł, doszedł do wnio­sku, że chcesz mu prze­ka­zać coś tak strasz­li­wie waż­nego, że tylko Kruppe jest godny to usły­szeć.

W ciem­no­ści pod kap­tu­rem coś bły­snęło.

– Nie biorę udziału w tej woj­nie.

Kruppe pogła­skał mizerne kosmyki brody, zachwy­ca­jąc się wła­snym mil­cze­niem.

– Dziwi cię to? – zapy­tał pra­dawny bóg.

– Kruppe zawsze spo­dziewa się nie­spo­dzia­nek, stary przy­ja­cielu. Jak mogłeś się spo­dziewać, że jest ina­czej? Kruppe jest wstrzą­śnięty. Ale zja­wia się myśl, popchnięta w stronę mózgu przez szarp­nię­cie za tę wspa­niałą brodę. K’rul oznaj­mia, że nie bie­rze udziału w tej woj­nie. Kruppe podej­rzewa jed­nak, że ma on się stać w niej łupem.

– Tylko ty to rozu­miesz, przy­ja­cielu – rzekł z wes­tchnie­niem pra­dawny bóg. Uniósł głowę. – Przed­tem tego nie zauwa­ży­łem, ale chyba jesteś smutny.

– Smu­tek ma wiele sma­ków, a Kruppe poznał je wszyst­kie.

– Pra­gniesz pomó­wić o tych spra­wach? Sądzę, że jestem dobrym słu­cha­czem.

– Kruppe widzi, że masz poważne kło­poty. To chyba nie jest odpo­wied­nia chwila.

– To nie ma zna­cze­nia.

– Dla Krup­pego ma.

K’rul zer­k­nął w bok. Zbli­żał się ku nim siwy, wychu­dły męż­czy­zna.

– Och, bez­bronne mia­sto, do któ­rego przy­by­wają obcy… A reszta? – zaśpie­wał Kruppe.

– Wci­ska się w szcze­liny, szu­ka­jąc schro­nie­nia – odpo­wie­dział głę­bo­kim gło­sem przy­bysz.

Pra­dawny bóg wes­tchnął.

– Dołącz do nas, przy­ja­cielu – zapro­po­no­wał Kruppe. – Usiądź z nami przy ogni­sku. Jak dobrze wiesz, ta scena uwiecz­niła się w histo­rii naszego rodzaju. Noc, ogni­sko i histo­ria do opo­wie­dze­nia. Mój drogi K’rulu, naj­mil­szy przy­ja­cielu Krup­pego, widzia­łeś kie­dyś, jak Kruppe tań­czy?

Nie­zna­jomy usiadł. Na jego twa­rzy malo­wały się smu­tek i ból.

– Nie widzia­łem – odparł pra­dawny bóg. – Nie wydaje mi się. Ani tańca koń­czyn, ani słów.

Kruppe uśmiech­nął się blado. W jego oczach coś bły­snęło.

– Zostań­cie więc tu na noc, przy­ja­ciele. I bądź­cie świad­kami.To posłu­gu­jące się sło­wami stwo­rze­nie dociera

Do sedna sprawy, wzdy­cha i umyka.

Szkar­łatny deszcz leje

Z pogod­nego, błę­kit­nego nieba,

Szok zro­dzony z tego, co ujaw­niono.

Na cóż zda się zbroja,

Gdy słowa tak łatwo prze­ni­kają

Przez szcze­liny?

Ten bóg obiet­nic śmieje się

Z nie­wła­ści­wych rze­czy w nie­wła­ści­wych chwi­lach,

Z celową zło­śli­wo­ścią

Mar­no­trawi wszel­kie ofiary

I cofa się jak żoł­nierz roz­bi­tej armii,

Choć nie ma szansy odwrotu,

Nim pod murami zgro­ma­dzą się sterty tru­pów.

Wie­dzia­łeś, że to w końcu się sta­nie,

Więc nie uda­waj zasko­cze­nia,

Gdy puchar wypeł­nił

Ból kogoś innego.

Ni­gdy nie jest tak źle, jak się zdaje,

Smak jest słod­szy, niż się spo­dzie­wa­łeś,

Gdy cza­isz się w snach głupca.

Zabierz więc swą wojow­ni­czość

Dokąd­kol­wiek zapra­gniesz,

Ów zawzięty kun­del

Jest szarżą mojej duszy

Ku środ­kowi ulicy.

Kręci się wkoło, szcze­rząc kły

Na spra­gnione włócz­nie.

Zimne pchnię­cie oczy­ści twe dło­nie.

_Polo­wa­nie na słowa_
Bra­thos z Czar­nego Koralu
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: