Cały ten czas - Hania Czaban - ebook + audiobook + książka

Cały ten czas ebook

Czaban Hania

3,6

Opis

Książka nastolatki idealna dla nastolatków i nie tylko!

Wejdź do świata, w którym od pięciu tysięcy czterystu sześćdziesięciu dziewięciu dni jest 21 czerwca 2106 roku. Każdego wieczoru podczas gwałtownej Burzy czas cofa się o dobę. Nikt nie pamięta, jak wcześniej wyglądało życie, a w Przedczas wierzy niewielu.

Nastoletnia Mar pragnie odkryć, co stało się z jej rodzicami. Opuszcza dom ciotki, wsiada na konia i rusza do Miasta owianego grozą. Na jej drodze niespodziewanie pojawia się Artel, chłopak parający się fizyką i skrywający w domu wehikuł czasu, który nie działa. Czy tę dwójkę łączy wspólna przeszłość, a może to właśnie przyszłość splecie ich losy?

Wątek romantyczny, oklepana dystopia, bohaterowie, którzy nie myślą, co robią? To nie tutaj! Hania Czaban zabierze was w niezwykłą podróż i sprawi, że wasze umysły rozbłysną niczym gwiazdy na nocnym niebie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (46 ocen)
11
13
16
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Antilia18

Całkiem niezła

Jak zaczynałam tę książkę to było mi ciężko się w nią wgryźć przez to, że akcja niezwykle powoli się rozwija, jednak po czasie się w nią wciągnęłam. Najbardziej podczas pojawienia się Glizd i Szczurów. Świat i bohaterowie są fajnie wykreowani. Lecz poczułam, że postacie nie są za bardzo pogłębienii. Bardzo ich polubiłam, aczkolwiek są trochę za płytcy. Bohaterom cały czas los sprzyjał. Czekałam jak zostaną na czymś przyłapni, bo wszystko im szło po prostu za łatwo. Nie było żadnych intryg, czy zasadzek na nich. Ta książka była dobra, ale to zakończenie nie bardzo mi się podobało. Jestem lekko zawiedziona. Myślałam, że to się trochę inaczej skończy, ale wierzę, że będzie 2 tom. Instagram @zaczytana_dziewczyna18
10
xMalody

Całkiem niezła

Wydaje mi się że po prostu nie była to moja książka. Historia była fajna i wciągająca, ale jednak brakowało mi tego czegoś co chwyciloby mnie za serce. 3/5⭐
10
M4xinEs

Całkiem niezła

Sam pomysł fabuły wydaje się ciekawy, ale brakowało mi rozwinięcie jego i głębi w niej. Początkowe 200 było trochę męczące, ale później zaczęło się rozkręcać. Jak na debiut jest okey
00
bakastarl

Z braku laku…

pierwsze 300 stron to była katorga, pod koniec coś się zaczęło dziać i nawet byłam zaciekawiona, ale no była to ciężka przeprawa, nadal nie rozumiem działania świata (np dlaczego te a nie inne nieprzedmioty są nie przedmiotami) i chciałabym żeby było to lepiej wytłumaczone jak na debiut nie było najgorzej
00
happysquirrel

Dobrze spędzony czas

"Cały ten czas" zaczął się dosyć niepozornie, jednak z czasem zaczęłam coraz bardziej wsiąkać w ten świat i niepostrzeżenie zaczęłam być coraz bliżej bohaterów. Myślę, że o tym, że lektura była dobra, świadczy fakt, że w pewnym momencie zapomniałam, że czytam, książka wessała mnie do środka. Mamy tutaj do czynienia z pętlą czasu. To świat, w którym od pięciu tysięcy czterystu sześćdziesięciu dziewięciu dni jest 21 czerwca 2106 roku. Wszystko zaczęło się od Burzy, która przez cały ten czas kończy ten dzień i rozpoczyna go na nowo. Wszystko co było przed, nie ma znaczenia, wiele rzeczy jest dla ludzi niezrozumiałe. Dane przedmioty miały sens w tzw. Przedczasie. Burza odzieliła dawny świat od obecnego, w którym ludzie opracowali nowe zasady. Dwoje głównych bohaterów: Mar i Artel, stają naprzeciw obecnemu światu. Pragną powrotu nieznanego, które było. Dziewczyna opuszcza farmę, na której mieszkała z ciotką, aby znaleźć swoich rzekomych rodziców. Podczas wędrówki spotyka Artela, który pr...
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Hanna Czaban, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Oliwia Żyłka

 

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Marta Akuszewska, Damian Pawłowski

Redakcja merytoryczna: Nina Mazurewicz

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Ilustracja na okładce: Karolina Nakazato

Projekt okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67054-51-5

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

PIERWSZY MĘŻCZYZNA

 

 

 

 

 

Wpatrywał się w ekran komputera z rosnącym niedowierzaniem.

Kolejne rzędy cyfr pojawiały się i znikały tak szybko, że nawet nie próbował ich czytać – zresztą wcale nie musiał. Zarówno to, jak i całą resztę wykonywał za niego komputer.

Dostanie się do systemu było znacznie prostsze, niż podejrzewał. W końcu dysponował wszystkimi potrzebnymi hasłami. Wystarczyło tylko włamać się do głównego komputera, przyznać sobie odpowiednie uprawnienia, pobrać oprogramowanie i wprowadzić kilka drobnych zmian w kodzie, by na monitorze pojawił się podgląd oficjalnego odczytu z radarów.

Teraz, gdy dostał się już do systemu, jego zadaniem było jedynie stać i obserwować. Obserwować… Ale właściwie co?

Zmrużył oczy. To musi być jakiś błąd, pomyślał w pierwszej chwili, lecz niemal natychmiast odrzucił tę myśl. Ludzie, owszem, mogli się mylić, ale komputery? Uświadomił sobie, że nie.

Nigdy.

A z pewnością nieten komputer.

Może więc był to błąd odczytu radaru? Ta możliwość wydawała mu się znacznie bardziej prawdopodobna. Ufał technologii, którą dysponowali, ale mimo wszystko…

– Burza – mruknął pod nosem. – To z całą pewnością wina burzy.

Może wyładowania elektryczne wpłynęły jakoś na wskazania czujników? A może… Zawahał się. Może to kwestia problemu z zasięgiem?

Uniósł drżącą dłoń na wysokość mostka i wykonał nią precyzyjny ruch. Na ekranie pojawiło się białe okno, a w nim kolejne rzędy zmieniających się bezustannie liczb. Przełknął ślinę. Wszystko wskazywało na to, że transfer danych przebiega prawidłowo, lecz mimo to… Nie, pomyślał. To niemożliwe. Gdzieś musi być jakiś błąd.

Dlaczego więc nie potrafił go znaleźć…?

Skinął dłonią i jednym płynnym ruchem przerzucił dane z okna na sąsiedni monitor, gdzie na czarnym tle wyświetlał się graficzny schemat odczytu z czujników. Obraz zamigotał, gdy komputer przesłał do systemu strumień nowych danych, ale kiedy ułamek sekundy później ponownie się pojawił, był taki sam jak przedtem.

– Bogowie – szepnął mężczyzna, choć przecież nie wierzył w żadnych bogów. Dotychczas jedyną rzeczą, której bezgranicznie ufał, była nauka. Teraz jednak…

Ponownie spojrzał na odczyt komputera i pokręcił głową. Jeżeli nauka się nie myli, pomyślał, wszyscy jesteśmy zgubieni.

W oddali rozległ się grzmot.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

SKRZYNKA Z NARZĘDZIAMI I PRZEKLĘTY ZBIORNIK NA DESZCZÓWKĘ

 

Mar

 

 

 

Mar wpatrywała się w kopertę, jednak nic nie rozumiała.

Przesunęła palcem po sztywnym, pożółkłym papierze. Przyszło jej do głowy, że w dotyku przypomina nieco uschnięty liść – pomarszczony ze starości i wysuszony na słońcu, skurczony i martwy.

Zresztą kopertabyła na swój sposób martwa. Nawet jeśli kiedyś miała jakieś zastosowanie, teraz stała się już do niczego niepotrzebna. Nie przedstawiała sobą żadnej wartości – a co za tym idzie, klasyfikowała się jako nieprzedmiot.

Nieprzedmioty istniały od zawsze, odkąd Mar i wszyscy inni ludzie sięgali pamięcią. Ci, którzy wierzyli w istnienie Przedczasu, utrzymywali, że wszystkie nieprzedmioty – a także całe mnóstwo innych przydatnych przedmiotów – pochodzą właśnie stamtąd.

Z czasu przed Burzą.

Z Przedczasu.

Ale Mar nie pamiętała, czy przed pierwszą Burzą istniał jaki­kolwiek inny czas. Nie pamiętała nawet, czy w ogóle było jakieś przed – jak więc mogłaby pamiętać Przedczas? Jedyne, czego mogła być pewna, to istnienie nieprzedmiotów – dziesiątek całkowicie bezużytecznych rzeczy, których zarówno pochodzenie, jak i przeznaczenie pozostawało dla ludzi zagadką.

Rzeczy takich jak pożółkła koperta, którą trzymała w dłoni.

Zmarszczyła brwi, po raz kolejny przyglądając się napisom znajdującym się na odwrocie. Litery były niewyraźne i nieco wyblakłe, lecz mimo to Mar odczytała je bez większych trudności. I choć przecież rozumiała, co czyta, znaczenie tych kilku pospiesznie skreślonych słów wymykało się jej za każdym razem, ilekroć próbowała je uchwycić.

Mogła jedynie domyślać się kontekstu.

Może byłoby lepiej, gdyby nigdy nie znalazła tej głupiej koperty.

 

 

Wystarczyłoby, żeby Mar nie zapomniała o obietnicy złożonej sąsiadce, pani Ewicie.

– Ta stara wiedźma powiedziała mi wczoraj, że zgodziłaś się pomóc jej w ogrodzie. – Ciotka Pelagia jak zawsze pojawiła się znikąd i teraz przyglądała się jej uważnie, opierając się plecami o futrynę. – Czy nie powinno cię tam teraz być?

Mar zastygła w bezruchu. W prawej dłoni trzymała młotek, w ustach miała dwa zardzewiałe gwoździe.

– Nech jo Piołn – wymamrotała i cisnęła młotek do skrzynki z narzędziami.

– Co powiedziałaś? – spytała ciotka, z trudem tłumiąc śmiech.

– Niech ją piorun! – zawołała Mar, wrzuciwszy gwoździe do kieszeni kombinezonu, i rozejrzała się w popłochu po podwórzu. – Teraz już nie zdążę! Nie ma opcji, żebym zdążyła przed Burzą, chyba że…

– Chyba że ktoś przypadkiem osiodłałby ci konia? – Pelagia Polit uniosła brwi i uśmiechnęła się z przekąsem. – Poczciwa czeka na ciebie przy stajni. Biegnij, powinnaś się jeszcze wyrobić. Tylko nie zapomnij własnej głowy!

Mar nie odpowiedziała. Zamiast tego zerwała się z miejsca i pobiegła w stronę furtki, która wychodziła na dalszą część podwórza i małą drewnianą stajnię.

Może gdyby wtedy odłożyła skrzynkę z narzędziami na swoje miejsce, myślała później, wszystko potoczyłoby się inaczej. Może wystarczyłoby odstawić ją na ganek albo schować do szopy – albo zrobić cokolwiek innego, byle tylko nie zostawiać jej otwartej tam, na podwórzu.

Ale w tamtej chwili Mar nie zaprzątała sobie głowy takimi błahostkami. Bez zastanowienia zdjęła z szyi Poczciwej kantar, podpięła popręg i jednym susem znalazła się w siodle, by w następnej chwili opuścić Jęczącą Farmę przez wiecznie otwartą zardzewiałą bramę.

 

 

Gdy w drodze powrotnej spojrzała w niebo, przyszło jej do głowy, że do złudzenia przypomina ono starego siniaka – pożółkłe na zachodzie, gdzie wśród skłębionych chmur przyczaiło się onieśmielone słońce, na wschodzie przybierało barwę głębokiego grafitu.

Burza jest już blisko, pomyślała Mar, dziękując w duchu, że udało jej się uporać z pracą w ogrodzie sąsiadki tak szybko. Pani Ewita była starszą kobietą i dlatego często prosiła ją o pomoc w gospodarstwie, w zamian dzieląc się z Mar i jej ciotką pieczywem oraz serem.

Tym razem sąsiadka potrzebowała pomocy z burakami.

– Piorun mi świadkiem, że te parszywe warzywa rosną jak szalone! – żaliła się dziś, siłując się z jakimś wyjątkowo upartym burakiem. – Posiałam je zaledwie parę Burz temu!

Na szczęście buraki nie sprawiały im tego dnia większych problemów i Mar, skończywszy pracę, z ulgą stwierdziła, że powinna bez większych trudności wrócić na Jęczącą Farmę jeszcze przed Burzą. Nim zdołała się obejrzeć, była już w połowie drogi powrotnej.

Przymknęła powieki i zacisnęła łydki na bokach Poczciwej, popędzając klacz do szybszego kłusa. W tej samej chwili wiatr, zimny i porywisty, cisnął jej w twarz powietrze przesycone zapachem ozonu. Mar wzięła głęboki wdech, pozwalając, by wypełniło jej płuca, i uśmiechnęła się pod nosem.

Miała ochotę roześmiać się Burzy prosto w twarz – tak głośno, jak tylko da radę, i tak długo, jak tylko zdoła. Najlepiej do końca świata, pomyślała.

Do końca świata i jeszcze dłużej.

Czas tuż przed Burzą, zanim chmury pochłoną ostatnie promienie słońca i z nieba spadną pierwsze krople deszczu, był jej ulubionym. Mar za każdym razem czuła się, jakby przeżywała to wszystko zupełnie na nowo – i w pewnym sensie tak właśnie było, choć przecież Burza zawsze pozostawała tą samą Burzą.

W końcu Mar oglądała ją już pięć tysięcy czterysta sześćdziesiąt dziewięć razy.

Pamiętała moment, w którym Burza przyszła po raz pierwszy – ale za nic nie potrafiła sobie przypomnieć, co było wcześniej. Jej pierwszym wspomnieniem było uderzenie pioruna. W przeciwieństwie do wszystkiego, co działo się przedtem, tamten moment odcisnął się w jej pamięci aż nazbyt wyraźnie. Stała przy oknie z nosem niemal przyklejonym do szyby i wpatrywała się w czarną zasłonę utkaną z wody i szkła. Ile czasu to trwało? Może całe godziny, a może zaledwie ułamek sekundy; nie potrafiła powiedzieć. Wiedziała za to, że gdy uderzył piorun, coś uległo zmianie.

Wszystko, poprawiła się w myślach. Wszystkouległo zmianie.

Pamiętała biel, która ją oślepiła – tak jaskrawą, że na ułamek sekundy straciła wzrok. Pamiętała huk tak głośny, że poczuła go całym swoim ciałem, oraz ucisk w brzuchu tak silny, że o mały włos nie pozbawił jej przytomności. Pamiętała, że to wszystko trwało zaledwie chwilę, a gdy minęło…

Pokręciła głową. Gdy minęło, po Burzy nie został nawet ślad. Był pogodny, ciepły wieczór. W chłodnym powietrzu, obok oszałamiającej woni kwitnących kwiatów i wieczornej rosy, unosił się jeszcze wątły zapach czerwcowego upału. Niebo, u góry granatowe, tuż nad horyzontem miało barwę płomieni.

A może ono naprawdę płonie? – pomyślała wtedy, nim uświadomiła sobie, co tak właściwie się wydarzyło. Gdy w końcu to do niej dotarło, poczuła, że drży.

Początek, przemknęło jej przez myśl. Tak właśnie wygląda Początek.

W tamtej chwili wiedziała jedynie, że nazywa się Mariola Berkel i że za nią nie ma już niczego – przed nią zaś jest wszystko.

Cała wieczność.

Lecz ilekroć myślała o tym z perspektywy czasu, który upłynął od pierwszej Burzy, wcale nie była tego taka pewna. Czy tak właśnie wyglądała wieczność? Czy można było mówić o jakiejkolwiek wieczności, kiedy czas stał w miejscu?

Bo co do tego, że stoi w miejscu, Mar nie miała najmniejszych wątpliwości. Nikt nie miał.

Wszystko zaczęło się dwudziestego pierwszego czerwca dwa tysiące sto szóstego roku. Tego dnia przyszła Burza – a wraz z nią piorun, którego uderzenie sprawiło, że świat rozbłysnął bielą i na ułamek sekundy stracił przytomność, by ocknąć się dopiero wieczorem.

Wieczorem dwudziestego czerwca.

Mar podświadomie czuła, że kryje się w tym jakaś nieprawidłowość – że to wszystko powinno wyglądać zupełnie inaczej – ale nie potrafiła powiedzieć, co konkretnie było nie w porządku, ani tym bardziej skąd brało się to przeczucie. Istniał przecież jeden czas, ten sam, niezmienny; od zawsze. Dlaczego więc za każdym razem, kiedy uderzał piorun, Mar czuła się tak… dziwnie?

Dwudziesty pierwszy czerwca. Skąd tak naprawdę wiedziała, że to właśnie tego dnia wszystko się zaczęło? Wszyscy to wiedzą, przemknęło jej przez myśl, chociaż zdawała sobie sprawę, że to wcale nie była odpowiedź, nie taka, jaką chciałaby usłyszeć. Na własne oczy widziała nieprzedmioty złożone z kartek pokrytych kolumnami cyfr, które – zgodnie z tym, co było na nich napisane – dzieliły rok na miesiące, miesiące na tygodnie, a tygodnie na dni. Widziała nazwy, które ktoś nadał poszczególnym miesiącom i dniom. Podejrzewała, tak samo jak wszyscy, na jakiej zasadzie działał cały system i co to oznaczało, lecz mimo to…

– Nie – szepnęła, kręcąc głową. – To bez sensu.

Przecież czas wcale tak nie wyglądał, a kartki – kalendarze, jak czasami na nie mówiono – były zupełnie bezużyteczne. Jak zresztą wszystkie inne nieprzedmioty.

Dlatego Mar po prostu zaakceptowała ich istnienie oraz to, że nigdy w pełni nie zrozumie, czym właściwie są.

Pogrążona w tym podobnych myślach, minęła otwartą bramę, która, zwisając żałośnie na przeżartych rdzą zawiasach, jako jedyna strzegła Jęczącej Farmy. W tej samej chwili poczuła na twarzy pierwsze krople deszczu.

Zaraz lunie, uświadomiła sobie i skierowała Poczciwą w stronę stajni. W biegu zeskoczyła z końskiego grzbietu i zaczęła pospiesznie rozsiodływać klacz.

– Ale nam się upiekło, co? – szepnęła do niej, klepiąc ją po gniadej szyi. – Zdążyłyśmy w sam raz.

Jakby na potwierdzenie jej słów w oddali rozległ się gardłowy pomruk grzmotu. Poczciwa parsknęła cicho i trąciła chrapami ramię Mar. Dziewczyna podniosła wzrok i spojrzała w niebo. Teraz burzowe chmury zasłaniały je niemal w całości – emanujące grozą sklepienie z marmuru, czarne jak noc i zimne jak lód, gotowe w każdej chwili runąć na ziemię i przygnieść ją całym swoim ciężarem.

Ale chmury, w przeciwieństwie do martwego kamienia, były na swój sposób żywe. Gdy tak rozbijały się o siebie na podobieństwo wściekłych, atramentowo czarnych fal, przypominały raczej rozszalałą morską kipiel albo kotłującą się masę skłębionych, pożerających się wzajemnie cieni – mrocznych, niespokojnych i bardzo żarłocznych. Zbyt żarłocznych.

Jeszcze tylko chwila, pomyślała, pospiesznie chowając sprzęt do starej drewnianej paki. Jeszcze dosłownie…

Zadrżała, gdy niebo rozświetliło trupio blade światło błyskawicy.

– Raz – wyszeptała, zaciskając dłonie na skórzanym łęku siodła. – Dwa. Trzy…

W tej samej chwili rozległ się drżący, basowy pomruk grzmotu. Mar zdawało się, że dochodzi z samego wnętrza ziemi. Świat zaraz runie, przemknęło jej przez myśl. Niebo i ziemia, wszystko się zawali.

Ale, o dziwo, nic takiego się nie stało. Zamiast tego uderzył ją gwałtowny podmuch wiatru i cisnął jej w twarz wielkie, ciężkie krople deszczu. Był tak silny, że gdyby nie przytrzymała się dłonią ściany, z pewnością straciłaby równowagę i upadła na betonową podłogę. Ona jednak wcale się tym nie przejęła.

Pomyślała, że gdyby miała długie włosy, z pewnością wpadłyby jej teraz do oczu. Wyobraziła sobie to uczucie i natychmiast się skrzywiła. Minęło już wiele Burz, odkąd obcięła je kuchennymi nożyczkami tuż przy skórze, lecz mimo to nadal ją to ekscytowało. Lubiła tę fryzurę – pomijając fakt, że była wygodna, Mar miała wrażenie, że doskonale podkreślała jej charakter. To była jej decyzja i Mar gotowa była podjąć ją kolejne tysiąc razy, chociażby z tego właśnie powodu.

Nienawidziła, kiedy inni próbowali podejmować decyzje za nią – i kto wie, być może właśnie dlatego darzyła swoją fryzurę tak dużą sympatią. A być może miała ku temu dziesiątki innych powodów.

W wyuczonym odruchu przesunęła dłonią po krótkich włosach i rzuciwszy Poczciwej ostatnie pożegnalne spojrzenie, pobiegła przez podwórze. Krople deszczu padały jej na kark i policzki, a ostre podmuchy wiatru smagały ją po twarzy. Mar wpadła na ganek, pokonując wszystkie stopnie jednym zwinnym susem, i już miała nacisnąć klamkę, gdy rozległ się zgrzyt otwieranych zawiasów.

– Mar! Jesteś już!

Ciotka Pelagia niemal wciągnęła ją do środka i z hukiem zatrzasnęła drzwi.

– Szybko, musisz mi pomóc – rzuciła przez ramię. Nim Mar zdążyła się obejrzeć, ciotka była już w połowie schodów.

– Czy coś się…

– Zbiornik na deszczówkę.

– Znowu?!

– Znowu.

Mar westchnęła.

Zbiornik na deszczówkę tak w rzeczywistości był systemem kilku mniejszych metalowych pojemników połączonych ze sobą labiryntem rur, kolanek i zastawek. Część z nich pomalowana była na czarno i za dnia podgrzewała wodę, która zbierała się w zbiorniku podczas Burzy.

System był w całości pomysłem Pelagii Polit, która uważała jego konstrukcję za jedno ze swoich największych osiągnięć. I chociaż każdemu, kto zechciał jej wysłuchać, z dumą powtarzała, że jej zbiornik na deszczówkę nie ma absolutnie żadnych wad, nie była to prawda – a przynajmniej nie cała. System podgrzewania wody, owszem, działał bez zarzutu, pod warunkiem jednak, że znajdował się na dachu.

Problem polegał na tym, że niezwykle często zdarzało mu się z niego spadać.

Ciotka Pelagia próbowała już zamocować go na każdy możliwy sposób, ale prędzej czy później wiatr zawsze zrywał z dachu któryś ze zbiorników albo łączących je rur. Puszczały złączki, śrubki, gwoździe, haki, sznury, liny, deski, blaszki – słowem: wszystkie elementy, które zdaniem ciotki powinny się trzymać. Któregoś razu, gdy po skończeniu naprawy z dumą oświadczyła Mar, że teraz zbiornik na deszczówkę nie ma już szansy spaść, wiatr zerwał go z dachu razem z dachówką.

Pelagia Polit nie zamierzała jednak się poddać – fakt, miała wiele przywar i dziwactw, które chwilami doprowadzały Mar do szaleństwa, ale z całą pewnością nie brakowało jej determinacji.

To u nas rodzinne, uświadomiła sobie któregoś razu dziewczyna, bo co do tego, że w przeciwieństwie do reszty sąsiadek Pelagia Polit była jej prawdziwą ciotką, Mar nie miała wątpliwości. Nie znała źródła tego przekonania, lecz mimo to wiedziała, że ciotka Pelagia była jej ciotką od… Cóż, właściwie od zawsze.

Poza tym, odkąd Mar sięgała pamięcią, ona i ciotka miały tylko siebie. Mieszkały na Jęczącej Farmie same – jeśli nie liczyć, rzecz jasna, Poczciwej i mnóstwa kotów, które pojawiały się i znikały, ilekroć naszła je na to ochota. Ona i ciotka same prowadziły gospodarstwo, pracowały w ogrodzie, zajmowały się zwierzętami oraz domem; naprawiały to, co było do naprawienia, kupowały to, co trzeba było kupić, a to, co im zostawało, wymieniały na inne produkty oraz usługi.

Mar lubiła swoje życie wraz z wszystkimi obowiązkami i przyjemnościami, które stanowiły jego nieodłączne elementy – w gruncie rzeczy lubiła nawet ciotkę Pelagię, chociaż to właśnie ona zazwyczaj najbardziej ją denerwowała. Ostatecznie Pelagia Polit była jej jedyną rodziną, tak jak Jęcząca Farma była jej jedynym domem.

Od samego Początku.

Z zamyślenia wyrwał ją straszliwy huk. Pelagia Polit zaklęła pod nosem i zacisnęła usta w wąską kreskę.

– Szybko! – zawołała. – Na dach! Może zdążymy, zanim…

Resztę słów ciotki zagłuszył ryk grzmotu, który wstrząsnął całym domem aż po posadę. Mar przyspieszyła kroku, przeskakując po trzy stopnie naraz. Była w połowie schodów, gdy ciotka dopadła klapy prowadzącej na dach. Otworzyła ją jednym sprawnym szarpnięciem.

– Skrzynka z narzędziami! – krzyknęła przez ramię. – Szybko, Mar! Przynieś skrzynkę!

Mar bez wahania odwróciła się w stronę drzwi do warsztatu i… zamarła.

– Do pioruna – syknęła.

– Co?! – zawołała ciotka, usiłując przekrzyczeć huk deszczu i żałosne zawodzenie wiatru.

Mar pokręciła głową.

– Nic! Nieważne. To znaczy…

– To znaczy co?

– Skrzynka. Chyba została na dworze!

Pelagia Polit posłała jej zniecierpliwione spojrzenie.

– Więc na co jeszcze czekasz? Biegnij po nią, do groma! Chcesz mieć jutro ciepłą wodę czy nie?

To nie było pytanie – Mar doskonale o tym wiedziała. Ciotka rzadko kiedy pytała ją o zdanie, a jeśli już, najczęściej oczekiwała z góry ustalonej odpowiedzi. W tym wypadku było dokładnie tak samo.

– Ciepła woda – mruknęła pod nosem Mar i popędziła w dół schodów. W kilku susach dopadła drzwi i naparła na nie z całej siły, usiłując przezwyciężyć wiatr. Gdy wreszcie ustąpiły, Mar przecisnęła się przez wąską szparę między skrzydłem a futryną i wybiegła na ganek, rozpaczliwie rozglądając się po podwórzu.

Skrzynka leżała dokładnie tam, gdzie ją zostawiła. Mar ze zgrozą uświadomiła sobie, że nie zamknęła wieczka i teraz w środku oprócz młotka, gwoździ, kombinerek, śrubokrętów i całego mnóstwa innych narzędzi znajdowała się – jakżeby inaczej – masa wody.

Nim znalazła się w połowie podwórza, Mar była już przemoczona do suchej nitki. Spróbowała podnieść skrzynkę z ziemi, ale ta, wypełniona wodą, okazała się o wiele za ciężka. Mar bez zastanowienia uklękła w kałuży, która zdążyła już powstać pod ogrodzeniem, i z niemałym trudem przechyliła skrzynkę w bok. Woda chlusnęła na ziemię – a wraz z nią także połowa znajdujących się w środku narzędzi. Dziewczyna zaczęła je rozpaczliwie zbierać, przy okazji nagarniając do środka także gliniaste błoto i rozmiękły piasek. Gdy skończyła, jej ręce aż po łokcie umazane były ziemią.

Chwyciła skrzynkę za śliską plastikową rączkę i zerwała się do biegu. Deszcz jeszcze bardziej przybrał na sile i teraz Mar nie widziała nic z wyjątkiem ściany wody o barwie ołowiu, która otaczała ją ze wszystkich stron. Mimo to zdołała dotrzeć na ganek i wspiąć się po drewnianych schodkach, dwukrotnie tracąc przy tym równowagę i o mały włos unikając upadku. Gdy wreszcie znalazła się w środku, jej ubranie ociekało wodą i błotem.

– Mar?! – Głos ciotki, który dobiegał z góry, zdradzał poirytowanie. – Gdzie ty się podziewasz, do jasnego…

– Tu jestem! – zawołała, przeskakując po dwa stopnie. Woda chlupała jej w butach, skrzynka niebezpiecznie ślizgała się w dłoni. – Jestem – powtórzyła, gdy w otworze prowadzącym na dach ukazała się głowa Pelagii Polit.

Ciotka, tak samo jak ona, była przemoczona do suchej nitki.

– Niebu niech będą dzięki! Myślałam już, że pobiegłaś po tę skrzynkę do Miasta albo grom wie dokąd!

Mar pokręciła głową i uśmiechnęła się przepraszająco.

– Wybacz.

– W porządku. Wszystko jest pod…

W tej samej chwili za plecami ciotki rozległ się ogłuszający huk. Pelagia zbladła.

– Niech to piorun! – krzyknęła, gwałtownie wymachując rękami. – Tylko nie okno!

Powiedziała coś jeszcze, ale jej słowa zagłuszył ryk burzy. Mar bez wahania porwała z podłogi skrzynkę i zamiast udać się na dach, skręciła w wąski korytarz. Serce waliło jej jak szalone, oddech rwał się na strzępy. Wiedziała, co takiego zobaczy, nim jeszcze dopadła drzwi do sypialni ciotki, lecz mimo to niepokój zdawał się rozsadzać ją od środka.

Przeczucie, które doprowadzało ją do szaleństwa.

Strach przyprawiający ją o paskudne mdłości.

W chwili, w której szarpnęła klamkę, poczuła na twarzy gwałtowny podmuch wiatru. Fala zimna zalała ją tak niespodziewanie, że Mar stanęła jak wryta… I nagle poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.

Okno w sypialni zwisało niebezpiecznie na jednym tylko zawiasie. Tuż za nim, niczym zjawa, kołysał się olbrzymi czarny kształt.

– Zbiornik – jęknęła żałośnie Mar.

Przeklęty zbiornik na deszczówkę.

– A niech to – zaklęła pod nosem i rzuciła się w stronę okna, ale okazała się zbyt powolna.

Do pokoju wtargnął przeciąg tak silny, że Mar z trudem utrzymała się na nogach. Stojący na biurku wazon z kwiatami miał mniej szczęścia niż ona – wiatr w mgnieniu oka strącił go na podłogę i szklane naczynie rozbiło się u jej stóp na tysiąc kolorowych kawałków. Kolejny wściekły podmuch zaatakował stary regał i wyrzucił w powietrze całe mnóstwo kartek, karteczek i papierów, które leżały tam, odkąd Mar sięgała pamięcią. Gdy tak szybowały przez pokój, śnieżnobiałe na tle panującej wokół ciemności, przypominały chmarę zagubionych w mroku motyli.

Mar dobiegła do okna akurat w momencie, w którym z półek zaczęły spadać książki. Z przerażeniem patrzyła, jak z głośnym hukiem i pluskiem rozchlapywanej wody uderzały o podłogę. Tam otwierały się na przypadkowej stronie i zastygały bez ruchu w czarnej kałuży deszczówki.

Okno, pomyślała w nagłym przypływie adrenaliny. Muszę zamknąć okno.

W praktyce okazało się to jednak znacznie trudniejsze, niż z początku przypuszczała. Palce ślizgały się jej na mokrym drewnie, gdy próbowała unieść ramę do góry, a deszcz, który wdzierał się do środka, smagał ją bezlitośnie po twarzy. Mar przygryzła dolną wargę. Jej usta wypełnił metaliczny smak krwi, ale nie przejęła się tym zbytnio. Już prawie, przemknęło jej przez myśl. Naparła na okno z całej siły. Uszkodzone zawiasy jęknęły żałośnie i wtedy…

– Och – wyrwało jej się, gdy dolna krawędź okna oparła się o parapet.

Mar osunęła się na podłogę i z cichym jękiem przymknęła powieki. Była przemoczona do suchej nitki, a palce piekły ją w miejscach, w których ściskała ramę okna, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia. W tamtej chwili liczyło się jedynie to, że zdołała tymczasowo uchronić sypialnię ciotki przed wiatrem i ulewą.

Uklękła w kałuży wody, żeby pozbierać z podłogi mokre książki i papiery – i nagle przypomniała sobie, że ciotka wciąż czeka na nią na dachu.

– Zbiornik – wymamrotała Mar i jęknęła żałośnie.

Bez namysłu rzuciła książki z powrotem na podłogę i zerwała się na nogi. Odruchowo wcisnęła do kieszeni jakiś mokry papier, który przykleił się jej do ręki, i ściskając w dłoni skrzynkę z narzędziami, wybiegła z pokoju.

Woda w jej butach chlupała cicho w rytm jej kroków.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

POŁAMANY GROSZEK I STARA KOPERTA

 

Mar

 

 

 

Była więc koperta, do której nagle skurczył się cały jej świat – ale przedtem było także całe mnóstwo innych rzeczy. Między nimi zaś gniew ciotki.

Mar nie pamiętała, żeby Pelagia Polit kiedykolwiek była w równie złym humorze. Nie chodziło nawet o to, że była na nią wściekła – to zdarzało się jej stosunkowo często. Tym razem jednak złość ciotki potęgowała urażona duma, a jej posępne, złowrogie milczenie tylko utwierdzało Mar w przekonaniu, że przez najbliższy czas najlepiej nie wchodzić kobiecie w drogę. I tak po wydarzeniach ostatniej nocy dziewczyna nie miała na to najmniejszej ochoty.

W uszach wciąż dudnił jej huk wody uderzającej o dach, gdy poprzedniego wieczoru wspinała się na górę po mokrej od deszczu drabinie. Wydawało jej się wtedy, że nic gorszego nie może się już wydarzyć – zbiornik na deszczówkę znowu spadł, wyłamując przy tym z zawiasów okno w sypialni ciotki, podczas gdy sam pokój zmienił się w pobojowisko.

Cóż, tym razem Mar była w błędzie.

Jedno szybkie spojrzenie na ciotkę Pelagię wystarczyło, aby zrozumieć, że sytuacja na dachu prezentuje się wyjątkowo źle. Wiatr zerwał z dachu największy ze zbiorników, a ten, spadając, pociągnął za sobą całą masę mniejszych pojemników, cylindrów i rur. Konstrukcja zwisała teraz smętnie z krawędzi dachu, poskrzypując na wietrze. Mar momentalnie zrozumiała, że na kilka najbliższych dni może zapomnieć o ciepłej wodzie.

– Masz tę cholerną skrzynkę? – spytała ciotka, gniewnie marszcząc brwi.

Mar bez słowa podała jej ociekającą wodą skrzynkę z narzędziami.

W tej samej chwili niebo nad nimi rozświetlił błysk, a powietrze przeciął straszliwy, dudniący grzmot. Mar podskoczyła i odruchowo cofnęła dłoń, a rączka skrzynki jej się wyślizgnęła. Przez chwilę była pewna, że ciotka Pelagia zdążyła ją złapać – ale tylko przez chwilę, bo w następnej sekundzie skrzynka odbiła się od krawędzi dachu i zniknęła w ciemności.

Pelagia Polit już wtedy z trudem panowała nad nerwami. Jej twarz, w znacznej mierze ukryta za posklejanymi kosmykami mokrych włosów, mogła wyrażać wszystko.

– Nic tu po nas, Mar – westchnęła z rezygnacją, wskazując dłonią otwór klapy. – Chodźmy do środka.

Dziewczyna przełknęła ślinę. Wiedziała, że to, co Pelagia Polit zastanie na dole, z całą pewnością nie przypadnie jej do gustu – nie mogła się jednak spodziewać, że będzie aż tak źle.

Gdy stanęła w progu sypialni ciotki, serce podeszło jej do gardła. Wyrwane z zawiasów okno leżało strzaskane na podłodze.

Teraz na samo wspomnienie tego widoku Mar czuła dławiące wyrzuty sumienia. Czy to możliwe, że wychodząc z pokoju, nie zamknęła za sobą drzwi? Jeżeli tak właśnie było, wina leżała po jej stronie… Chociaż ani przez chwilę nie przeszło jej przez myśl, żeby przyznać się do tego ciotce. Pelagia Polit miała już wystarczająco zmartwień.

Od samego rana wytrwale sprzątała, piłowała, przybijała, dokręcała i mierzyła, próbując naprawić opłakane skutki ostatniej Burzy – i chociaż już na pierwszy rzut oka widać było, że straszliwie się przy tym męczy, to gdy Mar zaproponowała jej pomoc, ciotka zmierzyła ją tylko wściekłym spojrzeniem i kazała zająć się swoimi obowiązkami. W innych okolicznościach Mar zapewne skwitowałaby to jakimś zgryźliwym komentarzem, nie zwracając najmniejszej uwagi na reakcję ciotki, teraz jednak wykonała polecenie kobiety bez zająknięcia. Przeczucie podpowiadało jej, że to najlepsze, co może w tej chwili zrobić, a ona nie zamierzała się z nim kłócić.

Praca na farmie szybko pomogła jej odzyskać równowagę ducha. Zaczęła od stajni: tak jak co rano nakarmiła Poczciwą, wypuściła ją na wybieg, posprzątała boks i upewniła się, że burza nie wyrządziła w budynku żadnych poważnych szkód. Później zajęła się resztą porządków, a gdy skończyła, z uśmiechem na twarzy zabrała się do tego, co sprawiało jej największą przyjemność – do pracy w ogródku.

Zapach wilgotnej ziemi podziałał na Mar jak dotyk magicznej różdżki. Przymknęła powieki i pozwoliła, aby wypełnił jej płuca: był ostry i jednocześnie delikatny, świeży i równocześnie na swój sposób odwieczny. Łączył w sobie tysiące zapachów, które nakładały się na siebie w niesamowitej mozaice woni, lecz mimo to pozostawał jedyny w swoim rodzaju, tak bardzo charakterystyczny i niezmienny.

Tak właśnie pachniał Początek Początków, pomyślała Mar, biorąc w palce grudkę wilgotnej ziemi. Początek Przedczasu i wszystkiego, co było jeszcze wcześniej.

Początek wszystkich kolejnych Początków.

Mar uśmiechnęła się do siebie. Jak to możliwe, że Początki zawsze pachniały tak pociągająco? W końcu wszystkie jej ulubione zapachy związane były z nadejściem czegoś nowego. Najbardziej lubiła dwa z nich – przepełniony napięciem zapach powietrza przed Burzą i świeży, ostry zapach ziemi po deszczu. Zarówno jeden, jak i drugi sprawiał, że jej serce zaczynało bić szybciej.

Ale Mar lubiła spędzać czas w ogrodzie nie tylko z powodu zapachu. Praca na grządkach dawała jej wszystko to, czego brakowało jej w codziennym życiu; wypełniała ją głębokim, wewnętrznym spokojem, uczyła pokory wobec niepojętej potęgi natury i budziła w niej troskliwość wobec maleńkich istnień, które były o stokroć bardziej kruche i nieskończenie krótsze niż jej własne życie.

Nieskończenie krótsze – to było odpowiednie słowo. Rośliny kiełkowały, rosły i umierały, nasiona wschodziły, pędy wypuszczały liście, owoce dojrzewały, a stare i niejadalne części gniły, ona zaś trwała nieprzerwanie i niezmiennie od pięciu tysięcy czterystu sześćdziesięciu dziewięciu Burz. Od tego czasu nie zmieniła się ani trochę.

Nawet jej włosy, obcięte kuchennymi nożyczkami, nie urosły ani o centymetr.

Czasami, gdy akurat była w nastroju do rozmyślań, Mar potrafiła zastanawiać się nad tym całymi godzinami, a im więcej myślała, tym więcej szczegółów budziło jej ciekawość. Niektórych rzeczy zwyczajnie nie potrafiła pojąć, inne zdawały wymykać się wszelkim zasadom logiki, wszystkie zaś dręczyły Mar z jednego prostego powodu: były pytaniami pozostawionymi bez odpowiedzi.

A Mar Berkel nienawidziła pytań bez odpowiedzi równie mocno, jak tego, gdy inni podejmowali za nią decyzje – to zaś oznaczało niewyobrażalnie mocno.

Teraz jednak Mar nie była w nastroju do podobnych rozmyślań. Gdy oddawała się pracy w ogródku, nie potrafiła skupić myśli na niczym konkretnym, i to było w tym wszystkim najcudowniejsze. Mogła zapomnieć o całym świecie i o wszystkich zmartwieniach, które były jego częścią: o Burzy, skrzynce z narzędziami, zdemolowanym domu i wściekłej ciotce. Liczyły się jedynie metodyczna praca, zapach wilgotnej ziemi oraz rośliny, rośliny i po stokroć rośliny.

Rośliny fascynowały Mar, odkąd sięgała pamięcią. Lubiła obserwować, jak rosną, poznawać ich budowę, właściwości, upodobania i dusze. Bo każda z nich miała duszę, Mar wcale w to nie wątpiła.

Wieczorami lubiła siadać przy świetle lampy oliwnej i kartkować gruby, bogato ilustrowany atlas roślin. Książka znajdowała się w jej pokoju od zawsze. Mar była pewna, że stała na regale w dniu, w którym przyszła pierwsza Burza i uderzył piorun, a także znacznie, znacznie wcześniej.

Atlas był bardzo stary – i to czyniło go jeszcze bardziej niesamowitym. To właśnie dzięki niemu mogła poznawać prawdziwe imiona roślin, którymi uwielbiała się posługiwać. Na dobrą sprawę nie rozumiała, jaki sens miało nazywanie roślin, wolała jednak Solanum lycopersicum od zwykłego „pomidora”, Daucus carota od „marchewki” albo Raphanus sativus od nudnej „rzodkiewki”. Poza tym Mar lubiła uczyć się ich nazw dla samej satysfakcji, którą czuła, ilekroć potrafiła przywołać z pamięci imię napotkanej rośliny. To było jej małe dziwactwo, które napełniało Mar dumą, chociaż nie chwaliła się nim zbyt często.

Dlaczego? Cóż, właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiała. Może dlatego, że mimo wszystko było to na swój sposób ekscentryczne? Choć tak naprawdę opinia innych była ostatnią rzeczą, która robiła na Mar wrażenie. Może więc dlatego, że znajomość prawdziwych imion roślin była dla dziewczyny czymś w rodzaju sekretnej wiedzy, tajemnicą, której strzegła przed ludźmi niezasługującymi na to, aby ją poznać?

W końcu nie każdy rozumiał rośliny tak jak ona – jak więc mógłby pojąć fakt, że mają swoje sekretne imiona?

Mar spulchniła motyką kolejny rządek i przy okazji wyrwała chwast, który zdążył tam wyrosnąć. Kiedy? Nie miała pojęcia.

– Taraxacum – wymamrotała, odrzuciwszy roślinę na ścieżkę.

Mniszki były szczególnie uciążliwe. Jak na gust Mar rosły zdecydowanie zbyt szybko, kwitły jak szalone, a potem bez żadnego ostrzeżenia zmieniały się w małe, puchate bomby pełne złośliwych nasion, gotowych w każdej chwili dokonać inwazji na jej ogród. Wyrywała je tak wcześnie, jak tylko zdołała, ale zawsze trafiał się jakiś wyjątkowo wredny osobnik, który potrafił sprytnie ukryć się przed jej wzrokiem, by następnie w najmniej odpowiednim momencie zaatakować.

Naraz uwagę Mar przykuł rosnący na sąsiedniej grządce groszek cukrowy. Pisum sativum, pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem, choć zadowolenie zniknęło niemalże w tej samej chwili, w której się pojawiło.

To, co zobaczyła, bynajmniej nie stanowiło powodu do radości.

Burza przewróciła drewniany płotek, po którym piął się groch, co zmieniło całą grządkę w plątaninę tyczek, poprzeczek, łodyg, liści i nie w pełni wykształconych strączków. Mar miała tylko nadzieję, że groch za bardzo się nie połamał.

Będzie trzeba to dzisiaj naprawić, pomyślała. Teraz wystarczyło tylko podwiązać całość sznurkiem, a powinna mieć jakiś przy sobie. Mar odruchowo sięgnęła do kieszeni kombinezonu…

I wtedy przypomniała sobie, że poprzedniego dnia zostawiła sznurek w skrzynce z narzędziami – jej kieszeń była zaś pusta. Prawie pusta, przemknęło Mar przez myśl, gdy jej palce natrafiły na coś sztywnego i gładkiego. Co to mogło być?

– Kartka – wyszeptała po chwili dziewczyna i zmarszczyła brwi. Skąd w jej kieszeni wzięła się kartka? Owszem, nosiła przy sobie wiele rzeczy, ale kartki znajdowały się wśród nich niesłychanie rzadko.

Gwoli ścisłości, nie znajdowały się tam prawie nigdy.

Dlaczego więc, do pioruna, mam w kieszeni kartkę? – pomyślała Mar i bez zastanowienia wyjęła ją ze środka.

Arkusik był złożony na pół, a do tego wymięty i pofalowany. Wystarczyło jedno szybkie spojrzenie, by zorientować się, że w rzeczywistości jest to stara koperta. Nieprzedmiot, pomyślała Mar, obracając go w dłoni.

Bez sensu.

Co ta koperta robiła w jej kieszeni? Musiała minąć chwila, nim Mar wygrzebała z pamięci odpowiedź.

Sypialnia ciotki, przypomniała sobie. Skrzynka z narzędziami, okno, zbiornik na deszczówkę… Wspomnienie ostatniej Burzy sprawiło, że przeszedł ją dreszcz. Mar spojrzała z niechęcią na kopertę. Już miała ją zmiąć i wyrzucić do kompostownika, gdy tknięta jakimś niewyjaśnionym przeczuciem zastygła bez ruchu ze skrawkiem papieru w zaciśniętej dłoni. Była pewna, że tajemnicza kartka nie ma dla niej żadnego znaczenia, lecz mimo to…

Tylko rzucę okiem, pomyślała. Jedno szybkie spojrzenie i pozbędę się tej głupiej koperty.

Zacisnęła usta w wąską kreskę i zdecydowanym ruchem rozprostowała zgięcie.

 

Maria i Karol Berkelowie

ulica Andromedy 97/247

20-042 Lublin

 

Z początku nic z tego nie zrozumiała. Co oznaczały wszystkie te liczby, skróty i dziwaczne słowa, które widziała na oczy po raz pierwszy w życiu? I dlaczego to, co zobaczyła, mimo wszystko tak bardzo ją poruszyło?

A potem wzrok Mar zatrzymał się na pierwszej linijce.

Maria i Karol Berkelowie.

Głośno przełknęła ślinę. Widziała te imiona po raz pierwszy w życiu, mimo to z jakiegoś powodu nie potrafiła oderwać od nich wzroku. Dopiero po chwili dotarło do niej, że tym, co najbardziej ją zdumiało, było nazwisko.

Jej nazwisko.

Czyjaś niewidzialna ręka ścisnęła jej wnętrzności. Nagle Mar poczuła, że robi jej się słabo.

– To bzdura – szepnęła do siebie, kręcąc głową. – Kompletne głupstwo.

A jednak – na kartce znajdowało się jej nazwisko, widniejące tuż obok dwóch zupełnie obcych imion. Maria i Karol. Kobieta i mężczyzna. Czy to możliwe, że…

Mar w pierwszym odruchu pomyślała o Pelagii Polit. Przedtem nigdy się nie zastanawiała, dlaczego mieszka akurat z ciotką ani dlaczego kobieta nosi inne nazwisko niż ona. Dotychczas było to dla niej równie oczywiste i naturalne jak oddychanie, teraz jednak Mar poczuła, że ogarniają ją wątpliwości.

Maria i Karol Berkelowie. Kim mogli być?

Nagle przyszła jej do głowy myśl, która z jakiegoś powodu napełniła dziewczynę przerażeniem.

– To niemożliwe – powiedziała do siebie. – Nie, to bzdura…

Coś mówiło jej jednak, że tym razem jest w błędzie.

Dziewczyna zacisnęła usta w wąską kreskę. Wepchnęła kartkę z powrotem do kieszeni i z wymalowaną na twarzy determinacją ruszyła na poszukiwanie sznurka, żeby podwiązać połamany groszek.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

ZAPALONY MIŁOŚNIK KUR DOMOWYCH

 

Artel

 

 

 

Zmrużył powieki.

Złota linia piasku odcinała się wyraźnie na tle przeźroczystej klepsydry, lecz on i tak wolał się upewnić. Sprawdził, czy przyrząd znajduje się w odpowiedniej pozycji, a potem bardzo precyzyjnie postawił na szkle poziomą kreskę.

Wynik po raz kolejny go rozczarował. Wszystko było nie tak, jak powinno – i mimo że z dnia na dzień Artel nie widział żadnej poprawy, wciąż liczył, że któregoś razu otrzyma pomiar, który będzie choć odrobinę zbliżony do poprzedniego. Na tę chwilę wszystkie jego nadzieje okazały się płonne.

Artel wpadł na pomysł, by zmierzyć czas od Burzy do Burzy, już dawno temu, gdy czytając jeden ze znalezionych w domu podręczników, natknął się na rozdział poświęcony astronomii.

Rzecz jasna większość z tego, co w nim znalazł, okazało się nieprawdą. Najbardziej zdumiała go teoria, według której Ziemia krążyła wokół Słońca, na co dowodem miały być następujące po sobie pory roku. Wiosna, lato, zima i jesień, przypomniał sobie Artel, chyba tak to szło. W podręczniku napisano, że każdą z pór roku charakteryzowały odmienna pogoda i temperatura powietrza, a także inna długość dnia, co miało być wynikiem zmiany kąta padania promieni słonecznych. Mimo to, jak zapewniali autorzy podręcznika, długość doby zawsze pozostawała taka sama i wynosiła dwadzieścia cztery godziny.

Artel wiedział, że to wszystko było bzdurą – pogoda nigdy nie ulegała zmianie, a to wykluczało możliwość istnienia jakichkolwiek „pór roku” – zafascynowała go jednak wzmianka o długości doby, postanowił więc przeprowadzić prosty eksperyment.

Prosty; tak przynajmniej mu się wydawało. Wystarczyły przecież odpowiednio duża klepsydra wypełniona piaskiem, marker do oznaczenia pomiarów i odrobina cierpliwości, prawda?

Szybko jednak okazało się, że odrobina cierpliwości to w tym konkretnym przypadku zdecydowanie za mało.

Artel wykonał już tysiąc dwieście trzynaście pomiarów i za każdym razem otrzymywał inny wynik. Z początku sądził, że być może długością poszczególnych dni rządzi jakaś zasada, że być może da się to opisać przy pomocy jakiegoś wzoru, ale Burze przychodziły i odchodziły, a on z każdym kolejnym pomiarem zaczynał w to szczerze wątpić.

Czasami przez dwa albo trzy dni z rzędu poziom piasku przesypującego się w klepsydrze przez dobę był prawie identyczny. Prawie czyniło jednak wielką różnicę, a poza tym zdarzało się to naprawdę rzadko. Najczęściej wyniki eksperymentu przeprowadzonego w kolejnych dniach różniły się od siebie znacznie bardziej: o centymetr, dwa, a kiedyś nawet o blisko trzy i pół.

Z początku Artel myślał, że to on popełnia jakiś błąd. Spędzał więc całe dni na szkicowaniu, liczeniu, planowaniu, obmyślaniu, konstruowaniu i obserwowaniu, wierząc, że jeśli znajdzie przyczynę swoich niepowodzeń, eksperyment w końcu się powiedzie.

Musiało minąć wiele, wiele Burz, nim Artel wreszcie zrozumiał, że to na nic.

Próbował już wszystkiego. Opracował system, który umożliwiał mu dokładne kontrolowanie pozycji klepsydry, zadbał o to, żeby miała dostatecznie szerokie dno, co zapewniłoby mu większą dokładność pomiaru, rozdrobnił i starannie przesiał cały piasek, żeby ten mógł przesypywać się z maksymalną swobodą, a ponadto uważnie monitorował temperaturę i wilgotność panującą w pomieszczeniu. Ale żaden z tych sposobów nie przyniósł pożądanego efektu. Pomiary ciągle drastycznie się od siebie różniły, a Artel z każdym kolejnym dniem tylko utwierdzał się w przekonaniu, że równa długość następujących po sobie dób była jedynie kolejną bzdurą, którą niepotrzebnie zaprzątał sobie głowę.

Mimo to nie potrafił zmusić się do tego, żeby zaprzestać prowadzenia pomiarów, jakby w głębi duszy naprawdę liczył na to, że kiedyś wreszcie zacznie otrzymywać satysfakcjonujące wyniki. Oprócz tego stale szukał odpowiedzi na nurtujące go pytania w dziesiątkach książek i podręczników, które znajdowały się w jego domu.

Artel nie miał wątpliwości, że wszystkie co do jednego pochodziły z Przedczasu – i to właśnie było dla niego najbardziej fascynujące. Większość ludzi, których znał, nie zaprzątała sobie głowy sprawami, które ostatecznie i tak nie miały żadnego znaczenia. Większość ludzi owszem, ale nie Artel. Czasami wydawało mu się, że jako jedyny człowiek na świecie nie potrafi pogodzić się z myślą, że Początek nastąpił w momencie uderzenia pioruna.

– Przedtem przecież musiało być coś – powtarzał z błyskiem w oczach, ale ludzie rzadko kiedy zwracali na niego uwagę.

– Może i tak – mówili jedni. – Ale co z tego?

– Jakie to ma znaczenie? – pytali go inni. – Liczy się to, co jest, a nie to, co było.

Ale najbardziej denerwowali go ci, którzy kiwali głowami, uśmiechając się przy tym pobłażliwie, i odpowiadali mu:

– Jeśli jesteś tego taki pewny, to powiedz, co pamiętasz z Przedczasu.

W takich chwilach Artel miał ochotę krzyczeć. Bo czy to, że w jego pamięci ziała bezkresna, czarna jak noc dziura, oznaczało od razu, że przed Początkiem była tylko nicość? Nie, myślał Artel. Z całą pewnością i po stokroć nie.

Przedczas musiał istnieć naprawdę, a zgromadzone w jego domu książki i podręczniki stanowiły na to wystarczający dowód. I właśnie dlatego Artel tak bardzo lubił je czytać.

Czy wszystko to, o czym w nich pisano, kiedyś było prawdą? Chociaż czasami ciężko mu było w to uwierzyć, Artel w głębi serca był o tym przekonany. W końcu jeśli odpowiedź brzmiałaby nie, to po co ktokolwiek miałby się trudzić, żeby to wszystko napisać?

Zafascynowany pochłaniał więc kolejne książki i podręczniki, ucząc się kompletnie nieprzydatnych informacji o świecie, który nie istniał. Najbardziej interesowała go dziedzina wiedzy zwana fizyką, która zajmowała się badaniem i opisywaniem praw oraz zasad rządzących światem. Artel czytał o nich i robił skrzętnie notatki, później zaś, o ile nie przekraczało to jego możliwości, przeprowadzał eksperymenty, za pomocą których sprawdzał, czy opisane w książkach prawa naprawdę działają.

Z reguły nie działały.

Artel nie zniechęcał się jednak i wciąż pochłaniał kolejne publikacje, zupełnie jakby opisany w nich świat interesował go znacznie bardziej niż ten, w którym żył. I chociaż w chwilach naukowego uniesienia chłopak naprawdę sprawiał takie wrażenie, w rzeczywistości miało to niewiele wspólnego z prawdą.

Jego świat – świat, w którym o upływie czasu świadczyły przychodzące po sobie Burze i w którym wszystkie następujące po sobie dni były jednakowe – fascynował Artela bardziej niż wszystko inne wzięte razem i podniesione do potęgi. Bo najważniejszym powodem, dla którego tak bardzo ciekawiła go przeszłość, była nieprzemożona chęć zbadania teraźniejszości. Największym marzeniem Artela było poznanie zasad, dzięki którym funkcjonowała otaczająca go rzeczywistość, zrozumienie ich i opisanie tak, jak niegdyś fizycy opisali zasady rządzące Przedczasem. Czy jego marzenie miało szansę kiedykolwiek się spełnić? Artel nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Skoro ludzie z zaprzeszłości potrafili tego dokonać, dlaczego jemu miałoby się nie udać? A poza tym…

Cóż, poza tym był jeszcze jego ojciec.

Ludzie mówili o Edmundzie Elercie wiele, a ich opinie często drastycznie się od siebie różniły, wszyscy jednak zgadzali się w jednej kwestii: Edmund Elert był szaleńcem. Mężczyzna miał wiele dziwactw, mniejszych i większych, które w mniejszym bądź większym stopniu wpłynęły na kształtowanie jego wizerunku – ale ponad wszystko utożsamiano go z jednym, bardzo konkretnym dziwactwem.

Edmund Elert był, jak zresztą sam zwykł o sobie mawiać, zapalonym miłośnikiem, hodowcą i przyjacielem kur domowych. Otaczał swoje kury nabożną czcią i poświęcał im każdą wolną minutę swojego życia, co w praktyce oznaczało niemal każdą minutę, pan Elert nie należał bowiem do ludzi szczególnie zajętych. Urządził swoim ptakom kurnik, który wyglądem i ilością innowacji przewyższał niejeden dom w okolicy, i spędzał tam tak dużo czasu, że na dobrą sprawę sam stał się jego mieszkańcem.

Jakby tego było mało, mężczyzna nawet z wyglądu przypominał kurę. Czubek jego małej głowy, osadzonej na nienaturalnie długiej, wysuniętej do przodu szyi, porastały nastroszone włosy w kolorze mleka, które porównać można było do kurzego grzebienia. Jego oczy były małe, ciemne i błyszczące, a fałdy obwisłej skóry pod szyją trzęsły się jak galareta, gdy chodził, kiwając się przy tym w przód i w tył, w przód i w tył, zupełnie jak kura.

Większość ludzi uważała Edmunda Elerta na nieszkodliwego, obłąkanego głupca – i chociaż dzisiaj mężczyzna rzeczywiście sprawiał takie wrażenie, Artel miał podstawy sądzić, że nie zawsze tak było.

Wszystko zaczęło się w dniu, w którym chłopak znalazł na strychu niepozorny karton wypełniony starymi zeszytami, potem zaś jeszcze kilka kolejnych. Wtedy właśnie pojął, że ojciec nie zawsze był tym, za kogo uchodził.

Stare zeszyty w znacznej większości zawierały skomplikowane obliczenia matematyczne oraz fizyczne, chociaż były wśród nich także szkice, projekty i naprędce zanotowane pomysły. Mimo że Artel dotychczas radził sobie z fizyką naprawdę dobrze (a przynajmniej tak mu się wydawało), większości tych zapisków prawie wcale nie rozumiał.

Nie miał wątpliwości, że ich autorem jest nikt inny, jak tylko Edmund Elert. Wszędzie poznałby charakter pisma ojca, który – o ironio – bazgrał jak kura pazurem.

Znalezione na strychu zeszyty z całą pewnością pochodziły z Przedczasu, to zaś nie tylko utwierdziło Artela w przekonaniu, że przed Początkiem świat musiał istnieć i mieć się dobrze, ale przede wszystkim dało mu do zrozumienia, że jego ojciec nie zawsze był zapalonym miłośnikiem, hodowcą i przyjacielem kur domowych.

O nie, Edmund Elert musiał być kimś znacznie, znacznie więcej.

Kimś, kto tak jak Artel fascynował się otaczającym go światem oraz zasadami, które nim rządziły, i kto tak jak Artel pragnął opisać je liczbami i wzorami.

A jeżeli Edmund Elert mógł to zrobić, dlaczego jego synowi miałoby się nie udać?

Z początku Artel łudził się, że znalezione na strychu zapiski odświeżą jego ojcu pamięć. Bez zastanowienia wziął do ręki jeden z zeszytów i udał się z nim prosto do kurnika – zaskakująco długiego, parterowego pawilonu obitego srebrną blachą, w którym jego ojciec spędzał każdą wolną chwilę.

– Patrz, co znalazłem, tato! – zawołał i podał mężczyźnie zeszyt. – Mówi ci to coś?

Spodziewał się po ojcu wszystkiego; wszystkiego z wyjątkiem kompletnej obojętności, którą ten okazał na widok zeszytu.

– To? – wymamrotał. – To… Ach, to! – Zmarszczył brwi i podniósł z ziemi jedną z kur, która zagdakała przeraźliwie. – Spójrz no tylko, Fermino – zwrócił się do ptaka. – Artur przyniósł nam to.

Artel wzdrygnął się na dźwięk swojego prawdziwego imienia.

Tak naprawdę wcale nie nazywał się Artel, ale Artur – z jakiegoś powodu wolał jednak posługiwać się pseudonimem własnego autorstwa, będącym zgrabnym połączeniem jego imienia i nazwiska. „Artel” brzmiało znacznie lepiej, a do tego było jego własnym, oryginalnym tworem. Większość ludzi bez problemu pogodziła się z faktem, że Artel wolał był Artelem niż Arturem.

Większość, ale nie jego ojciec, który jako jedyny wciąż mówił na niego „Artur”.

– Artur przyniósł nam to – powtórzył Edmund Elert, kiwając przy tym głową, i w zamyśleniu pogłaskał kurę po pierzastym grzbiecie. – Ciekawe, bardzo ciekawe…

W rzeczywistości w głosie mężczyzny nie było ani odrobiny zainteresowania.

– To twoje notatki, tato – powiedział Artel, próbując ukryć rozczarowanie. – Nie poznajesz ich? Przecież sam je zrobiłeś! Spójrz, to twoje pismo, a to…

– Zrobiłem je, Fermino? Nie przypominam sobie, żebym kiedy­kolwiek robił jakieś notatki, ale kiedy tak na nie patrzę…

Oczy Artela zajaśniały nadzieją, która jednak zgasła równie szybko, jak się pojawiła.

– Może i je zrobiłem, a może nie – powiedział jego ojciec. – Skoro tego nie pamiętam, to chyba oznacza, że nie ma to żadnego znaczenia… Czy nie mam racji, Fermino?

– Ależ ma znaczenie, tato – zaprotestował chłopak, próbując zignorować fakt, że jego ojciec przez cały czas zwraca się do kury, a nie do niego. – Naprawdę, to ma ogromne znaczenie! Czy nie rozumiesz, z czym to się wiąże? Ten zeszyt i w ogóle cała reszta…

– Wiąże się? Tak, nie? – Edmund Elert uśmiechnął się szeroko i wydał z siebie dźwięk, który do złudzenia przypominał gdakanie kury. – Nie! Nie wiem! Nie mam pojęcia. Powiedz mi, najdroższa Fermino, po co miałbym to wiedzieć? Czy ty wiesz takie rzeczy? Och, oczywiście, że nie! A czy czujesz się z tego powodu nieszczęśliwa, moja kochana? Nie…? Nie, Fermino! Jesteś przecież najszczęśliwszą kurą pod słońcem!

Artel westchnął ciężko. To mogło się okazać znacznie trudniejsze, niż z początku przypuszczał, nie zamierzał się jednak poddać. Zacisnął usta i usiadł obok ojca.

– Posłuchaj, tato. – Odchrząknął. – Przecież wierzysz w Przedczas. Wierzysz, prawda? Świat musiał istnieć już wcześniej, po prostu musiał. To oczywiste!

Edmund Elert skinął głową, chociaż nieobecny wyraz jego oczu świadczył, że nie przywiązuje do słów Artela zbyt dużej wagi. Mimo to chłopak mówił dalej.

– Ale czy zastanawiałeś się kiedyś nad tym, że być może… Być może patrzymy na to wszystko ze złej strony? Każdy początek jest jednocześnie jakimś końcem. Może tym właśnie była Burza? Końcem?

– Końcem? – powtórzył jak echo jego ojciec. – Och, nie przepadam za zakończeniami. Zawsze są takie smutne!

– Tak! – podchwycił Artel, zaskoczony trafnością tego spostrzeżenia. – Tak, tato, masz zupełną rację! A teraz dobrze się nad tym zastanów. Czy nie odnosisz wrażenia, że za sprawą Burzy… – Zawahał się, ale tylko na ułamek sekundy. Wiedział, co chce powiedzieć. – Czy nie odnosisz wrażenia, że za sprawą Burzy coś utraciłeś? Że kiedyś miałeś znacznie więcej, niż masz dzisiaj?

– Miałem kury – wymamrotał ojciec. – Kury, kury, kury…

– Zawsze?

– Zawsze? – powtórzył Edmund Elert i uśmiechnął się błogo. – Zawsze.

– A to? – Artel podniósł do oczu zeszyt i otworzył go na pierwszej stronie. – Miałeś jeszcze to, tato! Spójrz tylko.

Ojciec z nieskrywaną niechęcią zerknął na pierwszą stronę obliczeń.

– Nie wiem, co to jest, Arturze. Nie wiem, prawda, Fermino? – Pokręcił głową i odstawił kurę na ziemię. – Nie pamiętam, nic nie pamiętam…

– To prawda, tato. Ale te zapiski… – Chłopak przełknął ślinę. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł, który teraz zamierzał wprowadzić w życie. – Nikt z nas nie pamięta, co się działo przed Burzą. To normalne, że zapomniałeś o tych zeszytach, ale gdybyś mógł choćby rzucić okiem na swoje obliczenia… Przecież sam je wszystkie przeprowadziłeś! Skoro już raz je zrozumiałeś, teraz także potrafisz to zrobić. Tylko spróbuj!

Artel nie był pewny, czy tak to właśnie działa, postanowił jednak zaryzykować. W końcu zawsze istniała szansa, że udało mu się zgadnąć. Odpowiedź ojca pozbawiła go jednak resztek nadziei.

– Zrozumiałem? Nie, Arturze. Nigdy nic z tego nie rozumiałem. Nic a nic!

Chłopak zmarszczył brwi.

– Co masz na myśli? – spytał. – Proszę, tato! Jeden szybki rzut okiem…

Czuł się bezradny jak jeszcze nigdy przedtem. Przecież nie zawsze taki byłeś, miał ochotę krzyknąć, ale nie potrafił dobyć z siebie głosu. Mógł jedynie patrzeć na ojca błagalnym wzrokiem i modlić się do tego, kto stworzył naukę, żeby przywrócił Edmundowi Elertowi pamięć.

Pamięć, pomyślał, albo chociaż część pamięci. Maleńką cząsteczkę…

Jak wyglądałoby jego życie, gdyby zamiast pasjonować się drobiem, jego ojciec oddawał się nauce? Artel nie wątpił, że człowiek, który sporządził znalezione przez niego notatki, miał imponującą wiedzę. Dlaczego więc tak bardzo się zmienił? Dlaczego zachowywał się tak, jakby z autorem wszystkich tych obliczeń nie łączyło go zupełnie nic…?

Przełknął ślinę. Postanowił spróbować ostatni raz.

– Tato, posłuchaj mnie. – Schylił się do ojca, jakby mogło mu to w czymkolwiek pomóc. – Kochasz swoje kury, prawda?

Edmund Elert bez zastanowienia pokiwał głową.

– Są twoją pasją – ciągnął dalej Artel – rozumiesz więc, jak ważna jest dla człowieka pasja. Jak wiele dla niego znaczy. Zrobiłbyś dla swoich kur wszystko, mam rację, tato? Pomyśl, proszę, o Ferminie i o…

– Tak, tak – wymamrotał ojciec. – Wszystko.

– Więc z całą pewnością potrafisz zrozumieć, że ja także mam swoją pasję. – Wydało mu się, czy naprawdę dostrzegł w oczach Edmunda Elerta błysk zainteresowania? – Wiesz przecież, jak bardzo pasjonuję się fizyką. Tylko pomyśl, tato! Wszystko, co znamy, rządzi się swoimi prawami. Niesamowitymi i zaskakującymi, jedynymi w swoim rodzaju prawami. Fizyka daje człowiekowi szansę, aby je poznać. Jak można tej szansy nie wykorzystać?

Ojciec nie odpowiedział. Artel uznał to za dobry omen.

– Chcę poznać tajemnice otaczającego mnie świata – powiedział. – Chcę zrozumieć to, czego dziś nie jestem w stanie zrozumieć… I czego nikt nie potrafi mi wyjaśnić. Chcę poznać przeszłość i zbadać teraźniejszość. Tylko pomyśl, tato, czy to nie byłoby cudowne? Wiem, że to możliwe. Dzięki nauce wszystko jest możliwe!

– Cudowne, możliwe, niemożliwe. – Edmund Elert westchnął i oparł podbródek na dłoni. – Co o tym myślisz, Fermino? Czyżby nasz mały Artur chciał dokonać… Jak to tam szło? Cudowne, możliwe, niemożliwe…

– Ależ nie! Tato, posłuchaj mnie. To naprawdę jest możliwe. Udowodnię to. Zobaczysz, że to udowodnię… Ale potrzebuję pomocy. Twojej pomocy. – Chłopak przełknął ślinę. – Zrobisz to dla mnie, tato? Pomożesz mi? Wiem, że potrafisz…

Ojciec zmarszczył brwi.

– Potrafię… Cudowne, możliwe, niemożliwe. Dlaczego wybór zawsze jest taki trudny? Co wybierzemy, Fermino?

– Tato, przecież wiesz! Zastanów się dobrze. Te wszystkie notatki nie zrobiły się same, tak jak nie zrobiły się też bez powodu. Stawiamy pytania, bo chcemy poznać na nie odpowiedzi. Ty chciałeś! Teraz możemy to zrobić razem – gorączkował się Artel. – Wystarczy, że przeczytasz własne zapiski, a wszystko sobie przypomnisz! Nauczysz mnie tego, co sam już wiesz, a potem… Potem świat nie będzie mieć przed nami żadnych tajemnic. Odkryjemy je wszystkie, tato. Razem! Przecież tego chcesz. Wystarczy tylko, żebyś się zgodził…

W tej chwili na twarzy Edmunda Elerta zaszła zmiana, która zaskoczyła syna do tego stopnia, że urwał w pół słowa i otworzył usta. Na chwilę – zaledwie ułamek sekundy, który równie dobrze mógł być tylko przywidzeniem – wzrok jego ojca stał się przytomny jak jeszcze nigdy przedtem, a twarz ściągnęła się w wyrazie głębokiego skupienia.

– To nie ma sensu – powiedział Edmund Elert głosem, który jednocześnie należał i nie należał do niego. – To nie ma najmniejszego sensu. To niemożliwe, żeby…

Nie zdołał jednak dokończyć, bo nagle jego oczy na powrót stały się zamglonymi oczami szaleńca, a twarz rozpromieniła się w niewinnym, dziecięcym uśmiechu.

– Masz rację, Arturze – powiedział beztrosko. – Kocham moje kury. Są dla mnie wszystkim, całym moim światem… I nie mają przede mną żadnych tajemnic!

To powiedziawszy, wstał ławki, którą dotychczas zajmował, poklepał Artela po plecach i zniknął w drzwiach kurnika. Chłopak jeszcze przez jakiś czas przyglądał się chodzącym po wybiegu kurom, w końcu jednak on także wstał i ruszył w zupełnie przeciwnym kierunku – w stronę domu.

Od tamtego czasu ani razu nie rozmawiał z ojcem o znalezionych na strychu zeszytach.

Nie oznaczało to jednak, że sam o nich zapomniał. Wręcz przeciwnie, Artel poświęcił im całą swoją uwagę. Zniósł zeszyty do warsztatu, wyjął z pudeł, wytarł z kurzu i ustawił na półkach. Łącznie było ich dwieście dwadzieścia dziewięć – dwieście dwadzieścia dziewięć zeszytów wypełnionych notatkami i obliczeniami, w zdecydowanej większości dotyczącymi spraw, których Artel w żaden sposób nie potrafił pojąć.

Przeglądając zeszyty, zwrócił uwagę na fakt, że na pierwszej stronie każdego z nich znajdował się ciąg przedzielonych kropkami liczb. To daty, uświadomił sobie w końcu, zaskoczony własnym odkryciem. Dotychczas znał daty tylko z książek – czytał o oznaczeniach, którymi według podręczników posługiwano się w celu oznaczania dni, miesięcy i lat – nigdy jednak nie widział, by ktokolwiek używał ich w praktyce.

Aż do teraz.

To odkrycie zafascynowało Artela do tego stopnia, że zdjął wszystkie zeszyty z półek i zaczął układać je ponownie – tym razem zgodnie z kolejnością dat. Najpierw cztery ostatnie cyfry, powtarzał w myślach, otwierając i zamykając kolejne zeszyty. Pamiętał, że cztery ostatnie cyfry oznaczają rok, dwie środkowe są przypisane do miesięcy, a dwie pierwsze dzielą miesiące na dni. Ta wiedza pozwoliła Artelowi pogrupować zeszyty na lata, w których zaczęto je prowadzić, później zaś ułożyć je chronologicznie według miesięcy i dni.

Gdy skończył, cyfry mieniły mu się w oczach – przede wszystkim jednak rozpierała go duma. Mógł teraz powiedzieć o zapiskach ojca znacznie więcej, niż potrafił na początku – jak na przykład to, że prowadzono je w miarę systematycznie na przestrzeni dziewięciu lat, średnio po dwa na miesiąc, oraz że pierwszy zeszyt pochodził z marca dwa tysiące dziewięćdziesiątego ósmego roku, ostatni zaś ze stycznia dwa tysiące sto szóstego roku.

Wszystkie te oznaczenia były dla niego dosyć abstrakcyjne, jako że dotychczas jedyną znaną Artelowi jednostką czasu były następujące po sobie Burze, lecz mimo to chłopak czuł, że odkrył coś naprawdę ważnego. Co prawda nie wiedział jeszcze, z jakiego powodu jego odkrycie miałoby być ważne, nie wątpił jednak, że kiedyś się tego dowie.

Ba, Artel postanowił, że się tego dowie.

 

 

Teraz jednak, gdy z wymalowanym na twarzy skupieniem spisywał z klepsydry odczyt dzisiejszego pomiaru i porównywał go z wcześniejszymi wynikami, wcale nie był tego taki pewny.

Na dobrą sprawę Artel nie był już pewny niczego.

Minęło tak wiele Burz, a on miał wrażenie, że nie zrobił żadnego postępu – zarówno w kwestii prowadzenia pomiarów, jak i próby zrozumienia zapisków ojca zebranych w starych zeszytach. Artel czytał, szukał, mierzył, liczył i głowił się całymi godzinami, ale wszystko to na nic; zdecydowanej większości po prostu nie potrafił zrozumieć, a nawet gdy wydawało mu się, że rozumie, wyniki obliczeń i eksperymentów bynajmniej tego nie potwierdzały.

– Czy to moja wina? – spytał z wyrzutem w głosie, ale odpowiedziała mu tylko cisza.

Zrezygnowany wypuścił z dłoni ołówek, który poturlał się po blacie stołu z cichym turkotem, i gwałtownym ruchem zatrzasnął zeszyt z pomiarami. Może jego ojciec miał rację? To nie ma najmniejszego sensu, przypomniał sobie jego słowa Artel i zacisnął dłonie w pięści.

W tamtej chwili naprawdę gotowy był w to uwierzyć.

Obrzucił wnętrze pomieszczenia zmęczonym spojrzeniem i zatrzasnąwszy za sobą drzwi, rozpłynął się w półmroku korytarza.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 4

 

BURZLIWA DYSKUSJA PRZY KOMPOCIE Z CZEREŚNI

 

Mar

 

 

 

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Mówiłam ci już, że nie wiem.

– Ale… – Mar pokręciła głową i zrezygnowana opadła na krzesło.

To nie ma sensu, pomyślała. To nie ma najmniejszego sensu.