Misza. Kot zza Uralu - Karolina Talar - ebook

Misza. Kot zza Uralu ebook

Karolina Talar

4,6

Opis

Historia Miszy, kota żyjącego pełnią życia na głębokiej syberyjsiej prowincji w początkach XX wieku. Wspomina on swój żywot z perspektywy aktualnego wcielenia, które całkiem niedawno rozpoczęło się w Polsce. Czy wygody współczesnego świata uśmierzą tęsknotę Miszki za trudnym ale prostym życiem w zapomnianej przez Boga (i Lenina) wiosce? Książka pełna absurdu, czarnego humoru, seksu i przemocy - ale także gorzkiej refleksji nad ludzką i kocią naturą.Brawurowy debiut powieściowy Karoliny Talar, autorki poczytnego bloga Kociosmędek.

Byłem kotem czarownicy, byłem kotem u plebana, byłem kotem u naczelnego budowniczego piramid… no i żyłem też z Dziadkiem zza Uralu. Właśnie ten żywot wspominam najlepiej. Dlatego też postanowiłem, że wam o nim opowiem, by czyny me chwalebne w pomroce dziejów nie zaginęły, ale by w sercach waszych na wieki wieków przetrwały. Pasłuszajtje. 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 569

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (28 ocen)
19
7
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ul1zy

Nie oderwiesz się od lektury

Udany debiut, śmieszna pełna specyficznego humoru książka o życiu kota Miszki... Można też się wzruszyć... Polecam
20
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

I do śmiechu i do płaczu - co tu dużo gadać - Zołza! Chcę więcej!!!
20
Karmel-itka

Dobrze spędzony czas

Nietuzinkowa, pełna ironii i specyficznego humoru!
00
gemmagemmarum777

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka
00
Ewelina21laura03

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza książka na swiecie!
00

Popularność




P R O L O G

Witajcie. Opowiem wam historię, która wielu z was pewnie wyda się dziwna i niestworzona. Powiedzmy sobie bowiem szczerze – czy słyszeliście wiele historii opowiadających o kocim życiu? Pewnie tak. Ale czy spośród nich dużo było takich, gdzie bohater sam opowiadał swoje przygody? Hmmm… pewnie nie. Zapewne uznacie tę opowieść za bajanie naćpanego kocimiętką kota.

Długo się zastanawiałem nad tym, czy powinienem w ogóle moją opowieść wydać drukiem. Ileż to bowiem papieru na to zejdzie. Papieru, który można użyć w jedyny i słuszny sposób. Myślę o wznowieniu dzieł zebranych naszego najwspanialszego Lenina czy drukowaniu kolorowych agitek. Niemniej po zastanowieniu postanowiłem jednak, że opiszę moją historię. Bo kto piękniej ode mnie opiewał będzie naszą ukochaną Matuszkę Rosję? Wielu z was, ludzi, uważa nas, koty, za dziwne i tajemnicze stworzenia. Ale zaręczam wam, że my, koty, wcale nie jesteśmy dziwne. A może powinienem powiedzieć – ja nie jestem dziwny? Wszak nie mogę mówić o wszystkich, prawda? Tak. Zdecydowanie powinienem zacząć inaczej. Może od tego, że się urodziłem? Hmmm… Cała ta autoortografia, czy jak tam zwie się ta pisanina o sobie, nie jest taka prosta, jak się wam wszystkim wydaje. Większość z was, ludzi – i proszę, nie zaprzeczajcie – uważa, że dla każdego kota ordynarne walenie łapkami w klawiaturę jest czymś tak prozaicznym, jak oddychanie. No i błąd! Pisanie to sztuka. Jest ona o wiele łatwiejsza, gdy ma się świetny temat. A ja taki właśnie mam. Bo czyż jest coś lepszego niż pisanie o sobie samym? A jeszcze o kimś tak wyjątkowym, jak ja? Zaręczam, że nie ma. Trzeba też mieć do tego talent. A ja go na pewno posiadam. Zresztą jak Lenin. Sam Lenin może być tu przykładem wielkiego talentu pisarskiego. Choć przyznam się szczerze, że nic z jego wielotomowej opowieści nie przeczytałem. Niemniej już samo napisanie tylu słów świadczy przecież o wspaniałym intelekcie i sztuce. Też bym chciał tak ładnie napisać o sobie. Tyle że strasznie trudno zacząć tę całą autoortografię, czy jak się tam ta cholera zwie. Nie ważne w sumie.

Urodziłem się… bla, bla, bla… mieszkałem… bla, bla, bla… Wszystkie te wasze autoortografie brzmią tak samo. Jakby, nie obraźcie się, półgłówek je pisał. Czego jednak można się spodziewać po gatunku, który pochodzi od małpy? Myślałem o tym długo. Jeśli chcecie wiedzieć, czy moja zacznie się inaczej, to muszę was zmartwić. No choćbym skisł jak kapusta w beczce u Dziadka, to nijak niczego bardziej oryginalnego wymyślić nie mogłem. A muszę wam powiedzieć, że kapusta w beczce u Dziadka kisła długo i na dobre. Możecie być więc pewni, że tematowi napisania wybitnej autoortografii poświęciłem naprawdę dużo czasu. Pamiętajcie o tym, gdy was łapy zaświerzbią, by, dając upust jadowi sączącemu się z waszych kłamliwych kapitalistycznych języków, wystawić mi niepochlebną recenzję. Poświęciłem swój czas. A my, koty, nie żyjemy tak długo, jak wy, ludzie. Nasz czas jest wart więcej zatem od waszego czasu. Uszanujcie to.

Myślałem i myślałem, jak zrobić to dobrze. I nijak nie mogłem wydumać. Ba! Ja już nawet chciałem wziąć i skopiować coś mądrego z intjernjetów. Bo w intjernjetach znaleźć można absolutnie wszystko. Od przepisu na bliny, których zresztą nie polecam, bo nijak się mają do naszych prawdziwych zauralskich blinów, po domowy środek na sraczkę. Ze środków tych polecam mocny napar z herbaty oraz roztwór mąki ziemniaczanej w przegotowanej wodzie. Tak przynajmniej robiła jedna zamawiaczka wiejska, u której jeden z żywotów przepędziłem. Ale nie wyprzedzajmy zanadto faktów. Z pewnym zadowoleniem muszę przyznać, że niczego mądrego w tych całych intjernjetach na temat pisania nie znalazłem. A to oznacza, iż nie jestem taki głupi, jak uważa Natasza. Ale zacznijmy od początku!

R A Z

Nazywam się Misza Kotowirowicz Łapow. Jak już zdążyłem wybeblać zaraz na początku – jestem kotem. Ale nie jakimś tam zwykłym sierściuchem, jak ta cała Natasza. Żeby nie było! Ja jestem kotem pierwej sort! Pewnie zastanawiacie się, co we mnie takiego niezwykłego? Ano powiem wam. Otóż jak pewnie niektórzy z was słyszeli, my, koty, mamy zdolność do (tu będzie trudne słowo) reinkarnacji. Wiecie – tego, no. Jakby wam to wytłumaczyć tak, żeby wasze małe małpie mózgi to pojęły? My żyjemy wiele razy. Nie to, co wy. Wy od razu chcecie iść do nieba albo piekła, czy gdzieś tam w zapomnienie − w zależności od tego, w jakiego boga wierzycie. Ale my, koty, przeskakujemy z życia do życia. Ledwie śmierć zamyka oczy jednego naszego istnienia, a już życie otwiera nam ślepka przy kolejnym matczynym cycku. Ja już parę razy reinkarnowałem. Zazwyczaj trafiałem dobrze. Teraz tylko coś się spaprało z przydziałem, ale o tym to wam później opowiem.

Byłem kotem czarownicy, byłem kotem u plebana, byłem kotem u naczelnego budowniczego piramid… no i żyłem też z Dziadkiem zza Uralu. Właśnie ten żywot wspominam najlepiej. Dlatego też postanowiłem, że wam o nim opowiem, by czyny me chwalebne w pomroce dziejów nie zaginęły, ale by w sercach waszych na wieki wieków przetrwały. Pasłuszajtje!

Urodziłem się gdzieś w Rosji na początku XX wieku. Dokładnie nie wiem gdzie ani kiedy. Na zachodzie były góry Ural, na wschodzie Syberia i dzikie Polaki, których się tam nalazło nie wiadomo po co. Na północy były słonie, a na południu mieliśmy łączkę, gdzie pasła się Mućka – nasza krowa. W tamtym okresie moja wiedza geograficzna zaczynała się i kończyła na orientacji, gdzie jest miska, toaleta i Dziadek. Mapy jako takiej nigdy nawet na oczy moje nie widziałem, gdyż zwyczajnie nie posiadaliśmy czegoś tak niepotrzebnego, jak kawałek papieru z narysowanym kawałkiem świata. A nawet jakbyśmy mieli… Cóż… Dziadek albo by to wykorzystał do robienia skrętów, albo zużylibyśmy w dużo mniej kulturalny sposób. A mówiąc wprost – zwyczajnie ktoś podtarłby sobie nią dupę. Bo każdy papier wykorzystany inaczej niż na kniżku dla popa albo ulotkę komunistyczną był przez nas uważany za zmarnowany. Należało więc go przywrócić macierzy. A nic nie przywraca macierzy lepiej niż odpowiednie zastosowanie.

Matki ani rodzeństwa nie pamiętam wcale. Chociaż skoro się urodziłem, to jakąś mieć musiałem, prawda? Dziadek wspominał mi czasami, że nie byłem jedynakiem. Niestety, gdy mnie znalazł, moi braciszkowie byli już całkiem martwi. W gnieździe, które wymościła moja matka dla nas, ostałem się żywy tylko ja. Dziadek wspominał, że uratowało mnie tylko to, iż okrutnie darłem moją małą jeszcze mordę. No jakbym wtedy wiedział, co się stało z moją matką, to darłbym się jeszcze głośniej. Jednak nie wyprzedzajmy faktów. Od razu zaznaczam, żeby wam czasem nic do tych kapitalistycznych łbów głupiego nie przyszło.

Wiem, że wy, burżuje w Polszy, lubicie oceniać innych z punktu widzenia pochodzenia. Dla was liczy się tylko rodowód. U nas za Uralem zaś liczyło się to jakim kto był. Uprzedzam więc serdecznie – jeśli mi kto po mojej opowieści powie, że moja matka była jakąś zwykłą wsiową cichodajką, to jak mi Lenin wiecznie żywy miły, pazurami ślepia wydrapię. Panimajetje? Nu… A jak już przy tym jesteśmy, to powiem wam, że mamusia moja, świeć Leninie nad jej burą duszyczką, żadną cichodajką nie była. Jak już musicie swoją niezdrową ciekawość zaspokoić, to wam powiem, że w noc mojego poczęcia darła się, jakby ją ze skóry co najmniej obdzierali. Zresztą jak wszystkie w takiej sytuacji życiowej kocice. Potem to się ludzie bali przez miesiąc do lasu iść, bo myśleli, że tam mamuna dziecków pogubionych szuka. Wiem, jak było, bo mi o wszystkim Dziadek opowiedział, gdyśmy jednej zimy siedzieli skuleni przed ogniem w naszej chatce i słuchali wycia wichru i wilków na zewnątrz. Wtedy jeszcze nie było z nami żadnej baby i Dziadek w mroźne noce tulił pod pierzyną mnie. Potem to już różnie bywało. Baby mnie z zasady nie lubiły, bom miał futerko czarne jak sadza. Najchętniej każda z nich zrobiłaby ze mnie kamizelkę na bóle w krzyżu. Dobrze, że Dziadek mnie zawsze bronił. On mnie kochał.

Z tamtego dnia, gdym pierwszy raz spotkał Dziadka, pamiętam tylko głód, chłód i strach. Byłem jeszcze małym glutem i ledwo co otwierałem ślepka. Śmierć była mi pisana, jak i reszcie mojej rodziny. Ale wtedy usłyszałem jakieś szuranie i sapanie. Wierzcie mi – byłem pewien, że coś mnie zaraz zeżre. Nawet najmniejsze gluty w świecie zwierząt wiedzą o tym, jak okrutne jest życie. I że może się na dobre zakończyć, jeszcze zanim się zaczęło. Drżałem więc ze strachu i starałem się siedzieć możliwie jak najciszej. Wielki cień przesunął się gdzieś w polu mojego widzenia. Do sapania doszło gwizdanie. A potem… Zaczęło się na mnie lać coś ciepłego. Najpierw zrobiło mi się błogo. Wreszcie było ciepło. Ale coś mi nie pasowało. Deszcz nigdy nie był ciepły. Poniuchałem. No jak Boga kocham – to były siurki. Wrzasnąłem z oburzenia raz i drugi.

− I w pizdu z tym misternym planem siedzenia cicho − pomyślałem.

− Job twaju… − usłyszałem z góry.

Z chaszczy wysunęła się wielka łapa i ucapiwszy mnie za łeb, uniosła bezceremonialnie do góry. W tamtej chwili myślałem nawet, że to niedźwiedź. Skąd znałem niedźwiedzia – nie pytajcie mnie. Może jest to zapisane w myślach wszystkich kotów rodzących się w chaszczach?

Prychałem i syczałem jak żmija. Chciałem walczyć. Chciałem mordować. Nie widziałem dokładnie agresora i to nie tylko dlatego, że miałem kompletnie zaszczane oczy. Czułem tylko, jak mnie podnosi do góry i dokładnie ogląda. Jakby kota nigdy nie widział. Chwilę to trwało. Drżałem mokry od jego siurków. Wreszcie, gdy skończył się napawać moim widokiem, wpakował mnie do czegoś ciasnego i ciepłego. Potem się okazało, że była to wielka futrzana czapka. I zabrał mnie ze sobą.

Tak właśnie poznałem Dziadka. Dopiero lata później dowiedziałem się, że zaraz po znalezieniu mnie w gnieździe z martwymi braćmi, poszliśmy opróżniać wnyki, które zastawił. I w których to jednych, ucapiona za szyję i obwieszona na młodej sosence, wesoło dyndała moja martwa mamusia. Ponoć miała wybałuszone ślepia i siny język na wierzchu. A w dodatku była smaczna wielce. Początkowo jak to usłyszałem, tom się trochę zmieszał. Jednak szybko wybaczyłem Dziadkowi. Musicie bowiem wiedzieć, że życie za Uralem nie było lekkie i jedzenia nigdy nie należało marnować. Bywało, że i wiewiórkę jedliśmy pospołu. Nie to, co tutaj w Polszy, gdzie obecnie pędzę kolejny z moich żywotów. Tutaj marnuje się żarcie na każdym kroku. Codziennie widzę z okna, jak nosicie pełne siatki jedzenia tylko po to, by kilka dni później wszystko wyrzucić na śmietnik. Aż mnie ciarki biorą, gdy na to patrzę. U nas za Uralem zawsze szanowaliśmy każdy kęs jedzenia, bo nigdy nie wiadomo było czy będzie następny.

Już od pierwszych chwil w Dziadkowej chatce musiałem nauczyć się jednego – jak zapierniczę mięso bez pozwolenia, to następnym posiłkiem będę ja sam. Powiem wam, że była to bardzo ciążka szkoła życia. Tym bardziej że kiedy rosłem, to ciągle czułem się głodny. Z tego powodu też namiętnie polowałem na myszy i wszelkie robactwo, jakiego w naszej chatce zawsze było pod dostatkiem. Nigdy też nie ukradłem wtedy Dziadkowi żadnego jedzenia. Zbyt mocno bowiem bałem się zostać posiłkiem. Dopiero gdy wydoroślałem, to zrozumiałem, że Dziadek nigdy by mnie nie skrzywdził. Nie ważne co bym zrobił. Kochał mnie. Zresztą ja kochałem jego całym swoim kocim sercem od pierwszej chwili, gdy wniósł mnie do chatki i wyciągnął za uszy z czapki. Postawił mnie wtedy przed miską mleka. I nie żadnego tam eko-sreko-wege dyrdymały, ale prawdziwego krowiego mleka.

Wy pewnie w tej Polszy to nawet nie wiecie, jak krowa wygląda, c’nie? Myślicie, że mleko jest z kartonu w sklepie. Do tego sojowe… W kłamstwie żyjecie towarzysze. Ten zgniły kapitalizm całkiem wam już mózgi przeżarł. Nie ma takiego zwierzęcia jak soja. Żyłem wiele razy i w różnych częściach świata. I nigdy żadnej soi nie widziałem na oczy. Owszem – jest sójka. Ale to ptak. I zaręczam, że nie ma cycków, które można na mleko doić. Dlatego otwórzcie oczy towarzysze! Włączcie myślenie! Mleko ma być od krowy i basta!

Wracając jednak do tamtego pierwszego dnia życia z Dziadkiem. Ożłopałem się tego tłustego mleka jak bąk. Piłem całym sobą. Aż mi na wąsach się śmietana zbierała. Kilka razy tak zaciągnąłem nosem, że mnie musiał Dziadek po pleckach klepać, bym znowu mógł złapać oddech. Aż mnie wzdęło. Ledwo kończyłem jedną porcję, a już Dziadek dolewał drugą.

− Jedz malienkij! Jedz! – zachęcał mnie i głaskał po pleckach.

To głaskanie było całkiem przyjemne. Przypominało trochę te chwile, gdy moja świętej pamięci umrzyta we wnykach mamusia lizała mi futerko. Nawet prychać i syczeć przestałem. No i jadłem. A jakże! A potem nagle czknąłem, beknąłem i puściłem mlecznego pawia. Dalej było już tylko gorzej. Z brzuszka zaczęły mi dobiegać jakieś dziwne odgłosy. Jakieś ćwierkania. Jakieś bulgotania. Siorbania… Królu złoty, jakiej ja wtedy epickiej sraczki dostałem. Chyba na wieki wieków zapamiętam tamto uczucie. Dupa to mnie się mało w trąbę nie wywinęła. Lało się ze mnie okrutnie. I strasznie bolało. Najpierw miauczałem z bólu. Potem już tylko popiskiwałem. Wreszcie zamilkłem i padłem jak martwy.

Wtenczas sraczki, tyle że mentalnej, dostał Dziadek. Ubrał z powrotem szubę, otulił mnie jakimiś szmatami i wybiegł z chatki. Było mi trochę zimno. Tym bardziej że miałem cały tył mokry od trapiącej mnie sraczki. W sumie nie wiem, dlaczego nie wsadził mnie po prostu do kieszeni. Ale to teraz już nie jest ważne. Zaniósł mnie do jakiejś baby. Wtedy urwał mi się film.

Powiem wam, że strasznie długo dochodziłem do siebie. Baba Jaga – wiedźma wioskowa, o czym dowiedziałem się dopiero potem – stosowała na mnie różne wywary, nacierania, dekokty i lekarstwa. W pewnym momencie naprawdę wierzyłem, że już żegnam się ze światem. Czas jednak mijał, a ja żyłem. Ba! Pomimo jej usilnych starań w końcu nawet zacząłem przychodzić do siebie.

Kiedy wreszcie mogłem zatrzymać w sobie coś więcej niż wodę z utopionymi jakimiś chabziami, zaczęła mnie karmić papką z mięsa. Dziadek je przynosił dla mnie. Mam tylko nadzieję, że nie była to resztka mojej mamusi… No nieważne. Grunt, że wreszcie stanąłem na swoich drżących jeszcze z osłabienia łapkach.

Wreszcie nastał dzień gdy, jak ten wasz cały Miśkiewicz, martwą podniosłem powiekę. Tyle że jemu się to przydarzyło w jakiejś tam bramie, gdzie zapewne zachlał ostro bimbru. Ja miałem waskrjesjenje w chacie Baby Jagi. I to było prawdziwe waskrjesjenje, powiem ja wam.

Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do siebie, czułem się, jakby mi ktoś ostro wpierdol spuścił. A wierzcie mi – przez kilka wcieleń różne rzeczy się przeżyło. I ja doskonale wiem, jak się można czuć po srogim łomocie. W głowie mi huczało jak w młynie. Przed oczyma latały mroczki. W pysku czułem posmak drewna, a język mi całkiem na wiór wysechł. Nawet miauknąć nie mogłem. Tak miałem sucho w gardle. Słaniałem się na łapkach i ogólnie mówiąc, czułem się jak ostatnia łajza i pokraka.

Dziadek przychodził codziennie. I chociaż widziałem po jego gębie, że jest spietrany odpowiednio, to siadał w kącie przy kołowrotku, brał mnie na kolana i głaskając, powtarzał:

– Moj malienkij kotiełoczek. Moj malienkij Miszka…

Tak właśnie zostałem Miszą. A że bardzo byłem podobny do legendarnego kocura starego popa – Kotowira co w dziwnych okolicznościach pewnej nocy znikł z wioski – to takie też dostałem otczestwo. Łapow wzięło się natomiast stąd, że miałem bardzo duże łapki. Zdrowiałem szybko. Biegunki przeszły całkiem, jadłem dużo i chętnie. Wiele czasu spędzałem na dokazywaniu w izbie wiedźmy. Uszy stały odważnie. Wąsy miałem długie i gęste. Futerko było mięciutkie i czarne jak noc. Oczy miałem złote. Z każdym dniem byłem większy i silniejszy. I kiedy ganiałem po izbie, słychać było donośny tupot moich łapek po deskach. Bo Baba Jaga miała deski, proszę ja was, na podłodze! Co za marnotrawstwo i wywyższanie się. Tak jakby nie mogła, jak inni, ubitej ziemi mieć. A przecież to zdrowiej jest i czyściej. U nas na polepie od razu było widać robala. A u niej? A bo to wiadomo, co jej pod tą podłogą łaziło? Strach pomyśleć.

Nastał wreszcie dzień, gdy Dziadek, miętoląc swoją wielką czapę, napomknął nieśmiało, że chce mnie z powrotem. Oj nie była zadowolona Baba Jaga. Nie była. Najpierw prosiła. Potem obiecywała sowitą zapłatę za mnie. Oferowała eliksiry wzmacniające siły męskie. Widocznie nie znała Dziadka… Oferowała eliksiry miłości. Wreszcie nawet oferowała srebro. Ale Dziadek nie ustępował. Bo na cóż mu byłoby srebro na tym zadupiu? Ani tego nie zjesz. Ani tym się nie odziejesz. Wreszcie wiedźma posunęła się do gróźb i klątw. No to Dziadek nie czekał, aż zaczną te klątwy działać, porwał mnie na ręce i odczyniając uroki na każdym kroku, sadząc wielkie susy, pognał do naszej chatki pod lasem. Tam zatrzasnął drzwi i przeżegnał się trzy razy. Na jego miejscu ja bym się przeżegnał dwa razy więcej. Bom takie rzeczy widział w tej chatce wiedźmy, że normalnie oko bieleje. Bym wam powiedział, ale lepiej nie wywoływać złego.

– Nu Miszeńka – rzekł do mnie, stawiając mnie na ziemi. – Teraz jesteśmy bezpieczni.

– Byś się zdziwił – pomyślałem i otarłem się o jego nogi.

Powiem szczerze, że nie byłem zbytnio zadowolony z tej przeprowadzki. Proszę, nie zrozumcie mnie źle. Kochałem Dziadka. Ale… Jakby to powiedzieć. Wtedy jeszcze, zanim poznałem światłe idee komunizmu i socjalizmu, postrzegałem świat materialnie. W wiedźmowej chatce miałem wszystko, czego dusza zapragnie. Jadałem mięso, spałem w pierzynie, grzałem się obok paleniska. I mogłem do woli ganiać kłębki wełny. Było ciepło i przytulnie. A w Dziadkowej chatce? Ehhh… No szkoda mówić. Na ziemi polepa, która obok pieca rozmarzała i zamieniała się w błocko brudzące moje łapki. Ściany z lichych desek, pomiędzy którymi świszczał lodowaty listopadowy wiatr. Jedno marne małe okienko prawie przy samej powale osłonięte rybimi pęcherzami i jakimiś szmatami. W powale dymnik oczadziały od sadzy. Koślawy stolik z jedną krótszą nogą. Zamiast krzesła najprawdziwszy pieniek z białej brzozy. Na stoliku drewniana miska, drewniana łyżka z ułamanym trzonkiem i blaszany poobijany biały kubek w niebieskie kwiatki. Nad kopcącą okrutnie kuchnią wisiały onuce, wydzielając słodko-kwaśny odór przepoconych nóg. W powietrzu wisiał jeszcze zapach mojej sraczki. Zakryłem łapkami pyszczek i zapłakałem z rozpaczy. Dziadek spojrzał na mnie. Podrapał się po czuprynie. Podszedł do mnie i podniósł do góry. Przytulił mnie do swojego ramienia. Cały wprost utonąłem w jego bujnej brodzie.

– Misza… Miszka… Miszeńka… – szeptał mi do ucha.

Popatrzyłem w jego oczy. Miał dobre oczy. Niebieskie jak te kwiatki na białym poobijanym kubeczku. Mimo woli wtuliłem się w niego i zamruczałem.

Dopiero po latach dowiedziałem się przypadkiem, jak wiele to dla niego znaczyło i że wtedy uratowałem mu życie, gdyż po stracie żony i syna Miszy życie już mu obmierzło na tym padole.

– Nu Miszeńka! – powiedział i postawił mnie na stoliku – Zjemy coś.

– Byleby nie mleko! – miauknąłem od razu.

Chyba zrozumiał, bo na kolację dostałem słuszny kawałek zająca. A przynajmniej mam nadzieję, że to był zając, mając w pamięci, co spotkało moją matkę…

Tak zaczęło się moje życie z Dziadkiem w małej chatce pod lasem gdzieś za wielkim Uralem.

* * *

Teraz, gdy mieszkam w Polszy, często wspominam tamte wspaniałe lata z Dziadkiem. I choć opływam tu we wszelkie dostatki, to jakoś cni mi się czasem i nawet najmniejsza rzecz potrafi wycisnąć z moich ślepków najprawdziwsze łzy. Tak, pamiętam, co zawsze mówił mi Dziadek.

– Misza – zaczynał – twardy masz być, a nie miętki. Bo chłop musi być twardy.

I wierzcie mi, że ja naprawdę bardzo się staram być twardy. Jednak czasem nawet moje, wykute w ogniu walki klasowej, mężne serce prawdziwego komsomolca krwawi i rzewnymi łzami płacze. Szczególnie jak zaleci mnie zapach spirytusu i śledzia. Wtedy nie ma przebacz. Aż mi łzy po pysku płyną. Oczywiście chowam się wtedy i udaję, że tylko mi mucha wpadła do oka, albo że się kurzu nałykałem. Nie mogę bowiem pokazać mojej słabości, prawda?

Mieszkanie, w którym obecnie mieszkam, dzielić muszę z kilkorgiem ludzi i jedną taką kotką – Nataszą Kotołajewną Puszkową.

Natasza jest szaroburą upierdliwą kocicą. Wredna jest, jak nie powiem co. Nawet Babkę Anielę z tym przebija co najmniej o głowę. A to jest, powiem wam, wyczyn niezmierny. Bo z Babki to było kawał francy.

Natasza na każdym kroku mi dokucza. A to mnie gdzieś uderzy, a to odrapie. Ba – ona nawet i ugryźć potrafi. Czasem próbuję jej oddać. Zaraz jednak wtrącają się mieszkający z nami ludzie. Nie daj Leninie, bym jej kłaka jakiego wyrwał. Zaraz rwetes, biadolenia.

– Bój się Boga! – krzyczą na mnie. – Z szyi jej wyrwałeś?

I jak im tu wytłumaczyć, że przecież z szyi bym nie śmiał rwać. Leninie słodki, wiecznie młody! Toż koło cipki jej wyrywam!

Czasem Natasza trzepnie mnie tak, aż mi mroczki przed oczyma latają. I za co? Bo czasem ją łapą pomacam po zadku? Nieraz w ryło na odlew dostałem, aż mi zęby zadzwoniły. Jak Babka tak się rzucała, to Dziadek zawsze wiedział, co ma zrobić.

Bywało, że Dziadek zabierał mnie na wyprawę łowiecką, gdzie byliśmy we dwóch sami w kniei nawet i kilka dni i nocy. I kiedy wreszcie, po sprawdzeniu rozstawionych wnyków, siadaliśmy przy ognisku, udzielał mi życiowych rad. Wiele z nich dotyczyło natury ludzkiej, a bab w szczególności. Bo o babach można mówić ciągle i ciągle roztrząsać ich naturę, a i tak nawet w połowie ich nie poznasz.

– Widzisz, Miszeńka – zaczynał, nabijając fajkę tytoniem – baby są całkiem inne od ludzi. A każda toczka w toczkę jest taka sama jak poprzednie.

– Ale jak to, Dziadku? – pytałem, wybałuszając ślepka z ciekawości i nastawiając uszy jak radary.

Dziadek chwilę pykał fajkę. Ja w ciszy czekałem na dalszą opowieść. Przyznam, że czasem czekałem dość długo. Bo Dziadkowi zdarzało się często, że przy ogniu przysypiał. I dopiero trzask pękającego drewna podrywał go do góry. Wzdrygał się wtedy jakoś dziwnie i rozglądał dokoła, aż mnie ciarki przechodziły po plecach. Nie dziwcie się. U nas za Uralem było całe mnóstwo wilków. I nieraz Dziadek mówił, że nawet idąc srać na puszczy, trzeba mieć ze sobą kija, co by się od wilczurów oganiać. A wilki były słusznych rozmiarów. Zresztą jak wszystko w naszej pięknej i wielkiej Rosji. Nie to, co u was. Nasz ruski wilk to by waszego polskiego przy ziewaniu połknął. A Dziadek do wilków nosa miał jak mało kto w naszej djerjewnje. Dlatego też, gdy zaczynał się rozglądać w nocy w lesie, to zwyczajnie miałem stracha. Choć wcale nie jestem zajęczego serca! O nie! Ja jestem bardzo odważny kot. Przypomnijcie mi, bym wam opowiedział historię z niedźwiedziem.

Wróćmy jednak do tematu plemienia babskiego.

Siadał mój Dziadek przy ognisku, pykał fajeczkę i tak mi mówił:

– Widzisz, Miszeńka. Z babami to jest tak. Czasem są dla ciebie miłe i by cię w miodzie utopiły. A ćwierkają jak wróbelki. A krygują się jak sikorki. A oglądają na ciebie miłośnie jak pies, który zimą patrzy, żeby go do izby wpuścić. Ale odwróć się tylko, a ucapią cię kłami za dupę. Takie to są baby, Miszeńka ty mój najmilejszy.

– A dlaczego takie one są, Dziadku? – pytałem go wtedy.

A on wyjmował wówczas fajkę z ust i potrząsając nią w powietrzu tak mi prawił:

– Bo baby to plemię żmijowe i za karę na ród męski przez pana Boga zostało zesłane, żeby go z krwawicy obżerać i życie wysysać jak wąpierz.

Pytałem tedy Dziadka:

– Co to takiego ten cały wąpierz jest?

Dziadek spoglądał na mnie swoimi niebieskimi oczyma. Chrząkał parę razy. Spluwał gęstą plwociną do ognia. Czasem niechcący spadała mu ona na brodę. Wycierał ją wtedy rękawem kaftana.

– Wąpierz – mówił mi – to taki stwór, co nocami siły żywotne wysysa z człowieka.

I jak sobie teraz wspomnę, to Babka na pewno takim wąpierzem była. Nie raz i nie dwa bowiem widziałem, jak w nocy pochylała się nad leżącym nago Dziadkiem i siły z niego wysysała. A jak on biedny wtedy cierpiał. Jęczał okrutnie, oczyma przewracał jak nasza Mućka, gdy się ją za mocno za cycki pociągnęło. Biedny próbował nawet odrywać głowę Babki-wąpierza od swojego brzucha. Ale na darmo. Musiała być strasznie silna.

Nie powiem – parę razy chciałem mu przyjść z pomocą. Jednak zawsze kazał mi spierdalać w podskokach i nie przeszkadzać. Szanowałem go za to. Ot gieroj! Chciał sam z upiorem walczyć.

Wróćmy jednak do opowieści o babach.

– Powiedz mi, Dziadku – prosiłem go przy ognisku – jak sobie radzić zatem z tymi babami?

– Pasłuszaj, Miszeńka – mówił mi – unikaj jak ognia!

Tu zazwyczaj wyrażałem zdziwienie.

– Dlaczego, Dziadku, Babki nie unikałeś, tylko żeś ją do chałupy przywlekł jak jaką dżumę czy inną cholerę?

Drapał się wtedy lekko zmieszany w czuprynę i tak mi tłumaczył:

– Bo mężczyzna swoje potrzeby ma!

– Jakież to potrzeby, Dziadku, masz, których ja nie spełniałem? – zdziwiłem się jednego razu.

– Dorośniesz, to zrozumiesz! – ucinał rozmowę.

A potem zazwyczaj owijał się kufają, którą zawsze na nasze wyprawy zabierał i szedł spać. Mnie pozostawało jedynie przytulić się do niego i pogrążyć w lekkiej drzemce podskakując na każdy dziwny dźwięk dobiegający z otaczającej nas kniei. Bo w lesie nie tylko wilki grasowały, proszę ja was. Były też i rysie z krótkimi ogonami co miały piękne i ciepłe futro, które Dziadek wymieniał czasem u handlarza na jakiś garnek czy inną potrzebną rzecz. Zawsze zastanawiało mnie, jak Dziadek to robił, że te rysie mu te futra dawały. Oprócz rysi były też borsuki. Dość wredne stworzenia. No i były też lisy, które szczekały podobnie do psów, ale za to miały ładne i miłe w dotyku futerka. Lisy według mnie były najgorsze ze wszystkich. Bo chociaż nie potrafiły włazić na drzewa tak jak niedźwiedzie (przypomnijcie mi, bym wam opowiedział, jak mnie jeden na drzewo raz pogonił) to były bezczelne wielce i nie raz i nie dwa próbowały mnie zwyczajnie zeżreć. Dlatego na wyprawach łowieckich zawsze trzymałem się blisko Dziadka i nigdzie sam nie odchodziłem.

Innym razem zapytałem Dziadka wprost:

– Dziadku, powiedz proszę, co jeszcze można zrobić oprócz unikania bab jak ognia?

Poczochrał mi wtedy łepetynę swoją wielką i sękatą ręką, a potem wybuchnął gromkim śmiechem tym weselszym, bo wcześniej uraczył się bimbrem, który też zawsze oprócz kufajki na wyprawy zabierał.

– Babę trzeba porządnie wyłomotać! – huknął do mnie i zaniósł się takim rechotem, aż spadł z pieńka, na którym wtedy siedział, wprost w pokrzywy. Kurwy takie wtedy poleciały, że aż mi uszy spuchły od słuchania. Bo Dziadek strasznie nie lubił w te pokrzywy wpadać, nie wiem więc dlaczego zawsze to robił, kiedy tylko miał okazję.

Powiem wam, że byłem mocno zniesmaczony tym, co mi powiedział o tym łomotaniu. Zawsze miałem go za dobrego i poczciwego człeka co to nawet i muchy nie skrzywdzi (no, chyba że ją trzeba do gara wsadzić). A tu takie rady. Wyłomotać babę. Straszne. Ja strasznie brzydzę się wszelką przemocą. I już wtedy postanowiłem sobie solennie, że nigdy żadnej baby nie wyłomotam. Niech mi nawet kołki na łbie ciosa a ja na nią łapy nie podniosę. I tego się trzymałem przez długie, długie lata.

Stąd też mam problem z rzeczoną Nataszą Kotołajewną Puszkową, z którą to mieszkam. Lecz za prawdę powiadam wam, że kiedyś pewnie przyjdzie taki dzień, że mnie łapa nie zadrży. I jak ją wtedy piznę w podobiznę to rysopis straci. Póki co niech się ta szarobura żmija cieszy życiem i zębami.

Oprócz Nataszy mieszka ze mną jeszcze człowiek zwany Papciem. Po mojemu w średnio starym wieku jest. Choć do Dziadka to mu jeszcze sporo brakuje a w szczególności włosów. Dziadek był kudłaty jak niedźwiedź. Papcio … Cóż… Powiem to delikatnie – facet ma czoło łagodnie przechodzące w plecy. Kłaków rośnie mu mało, a do tego są czarne. Dziadek miał całkiem inne. No ale wiadomo, że u nas za Uralem to wszystko, łącznie z Dziadkowymi kłakami było bujniejsze. Rzeczony Papcio ma też duży brzuch. Zresztą jak większość kapitalistycznych krwiopijców ludu pracującego, których pełno tu w Polszy na ulicach. Wiem, bo ich codziennie przez okno widuję, jak paradują bez potrzeby ulicami w nowych butach i wypinają swoje wielkie, opite krwią robotnika brzuchy. Papcio jest kompletnie inny niż Dziadek, który był wysoki, szeroki w barach i żylasty. Nie wiem też, dlaczego mówią do niego per Papcio. Jak zdążyłem zauważyć, per papcio mówią też na lekkie, miękkie obuwie, które tutejsze baby noszą w domu. Podejrzewam więc, że zwyczajnie facet jest miękki i tak samo rozdeptany babską nogą, jak rzeczony but. Nie ma chłop szczęścia w życiu i tyle. Choćby się starał, nie wiem jak, to zawsze dupa z tyłu. I choć wstyd to przyznać, ale baby całkiem mu wlazły na głowę.

Poza tym jednym jedynym człowiekiem żyją tu jeszcze dwie baby, które, jak wiadomo, nie są człowiekiem, ale ze żmijowego plemienia pochodzą. Jedna jest starsza, a druga młodsza. Starszą zwiemy Mamcią. Ponoć dlatego, że ma dzieci i cycki. Ale akurat jak dla mnie to dziwne kryterium jest do rozpoznawania. Bo młodsza też ma cycki, nas nazywa dziećmi, a nie jest Mamcią, tylko Zołzą. Podejrzewam, że bardziej tu chodzi o charakter, a nie rolę cycków. Tym bardziej że Papcio też ma cycki (i to większe od Mamci) a Mamcią też nie jest. Jak udało mi się dowiedzieć, ta młodsza to jest jedno z młodych urodzonych przez Mamcię. Na drugie młode mówimy Drugi Nieudany Miot. Pewnie jest felerny i dlatego matka go odrzuciła. Dlatego z nami nie mieszka.

Jak nietrudno się domyślić w mieszkaniu rządzi to żmijowe plemię – czyli baby. Jakbym wam opowiedział, co one czasem wyczyniają, to byście mi nie uwierzyli. Zresztą może przeczyta to kiedyś ten cały Papcio? To wolę go nie stresować. Niech chłopina żyje w błogiej nieświadomości. Nieraz tak sadła zalazły Papciowi za skórę, aż mi się go szkoda robiło normalnie. Ale co mi się wtrącać? Dziadek sam sobie dawał radę z Babką to i niech ten cały Papcio w końcu weźmie los w swoje ręce.

Przyznam, że jednego razu nawet ja, silny i prawy komunista wykuty w walce o dobro mas pracujących, nie wytrzymałem. Usiadłem przy nim i tak mu rzekłem:

– Weźże się, chłopie, nie daj!

Spojrzał na mnie ponuro:

– A co mogę zrobić? – zapytał z beznadzieją w oczach

– Poradzę ci to, co mnie poradził mój Dziadek za Uralem.

Widziałem, jak nastawił uszy. A uszy ma dwa. Tak jak i reszta mieszkających tu Polaków. Nie słuchajcie tego, co wam inni będą bajać. Polaki, co by o nich nie mówić, jednak mają dwoje uszu.

– Jak ci baba za bardzo dokazuje, to ją wyłomotaj.

Oczy to mu wtedy wylazły na wierzch. Zatchnął się. Na pysku poczerwieniał. Potem zzieleniał. I znowu poczerwieniał. W sumie nie wiedziałem, że on ma w genach kamelelona. Przeżegnał się jak poganin z lewa na prawo. Bo, zanotujcie sobie, tu wszyscy jak jeden to poganie i znak krzyża robią z lewa na prawą. Co warto zanotować, nie ma tu też żadnej ikony na ścianie.

– Że co? – zapytał nieprzytomnie tak, jakbym po chińsku mu prawił.

– Wyłomotaj! Wszystkie trzy. I matkę, i córkę, i jeszcze Nataszę. To nam dadzą spokój.

I wiecie, co zrobił? Zamiast mi podziękować i powiedzieć – Miszeńka, dziękuję ci za radę – to wziął się zerwał z kanapy, na której od rana do nocy wysiaduje dołek, gapiąc się na tjelewizar. Swoją drogą jak reszta leniwych Lachów co, zamiast budować socjalizm wolą bezczynnie gapić się w ruchome obrazki.

Spojrzał na mnie takim wzrokiem, że mnie normalnie zamrowiło w krzyżu jak wtedy, gdy mi raz Babka miotłą-drapaką z brzozowych witek przez plecy zaiwaniła.

– Tfu! Ty zbereźniku! – warknął na mnie i chciał mnie poduszką przywalić przez łeb. Taką ładną poduszką co to ją Zołza kolorowymi nitkami własnołapnie ozdabiała. Bo Zołza bardzo lubi to robić. Znaczy – te poduszki. I mamy ich cały pierdyliard w domu. Tyle że to są takie poduszki kapitalistyczne. Wiecie – po taniości robione. I one w środku to nie mają pierza z gąsek jak u nas za Uralem tylko taką gąbkę. Bardzo jest ona niesmaczna i ogólnie szkodliwa.

Raz jak jej pojadłem, tom musiał do tego całego weterynarza się udać celem oczyszczenia jelit. A mówiąc wprost – wsadził mi w dupę wężyk i lewatywę mi wziął zrobił zboczeniec jeden. Tfu! U nas za Uralem takich rzeczy nigdy nie było. I nigdy chłop się kotu do dupy nie dobierał! Nie to, co tutaj na tym zgniłym zachodzie. W każdym razie tego sztucznego puchu jeść nie lzia. Szkoda, że nie wiedziałem tego wcześniej.

Wróćmy jednak do tematu. Kiedy Papcio zamierzył się na mnie tą poduszką ze sztucznego kapitalistycznego puchu, zdążyłem się uchylić i trafił jedynie w wazon i kubek z kawą. Na szczęście. Bo sądząc po tym, jak kubek się roztrzaskał o ziemię, to ja skończyłbym co najmniej z potężnym guzem na czole. O ile by mnie nie zabił. Bo i takie coś mogłoby się przecież wydarzyć. Prawda?

Zero wdzięczności. A ja mu tak ze szczerego i dobrego serduszka radziłem, bom patrzeć już nie mógł, jak się obaj z tym plemieniem żmijowym męczymy. A ten co? Woli się męczyć niż pokazać kto rządzi. No ale co poradzisz? Kolejny pacyfista w Polszy. Raz by je wyłomotał, to by drugi raz ręki podnosić nie musiał. Ehhh… U nas za Uralem to jednak były chłopy chwaty, a nie to, co tutaj – miętkie kluski. Ale tutaj w Polszy to wszystko takie słabe, mierne i tchórzliwe.

Weźmy choćby zboże. Oj, żebyście wy widzieli zboże u nas za Uralem… Aż po sam horyzont złote pola pszenicy. A rosło! Normalnie jak słupy telegraficzne. Czasem nawet gęściej. Nawet szarańcza jak przyszła, to się miała gdzie pożywić. U was w Polszy to by z głodu zdechła. I wy śmiecie mówić, że tutaj dobrobyt? Jak tu nawet głodna szarańcza nie zagląda?

Zresztą. Widzieli wy kiedy szarańczę? Nie. U was tylko pasikoniki są. Małe toto. Tylko w zęby wlezie. A wartości odżywczych żadnych. Nie to, co u nas.

W naszym pięknym kraju wszystkiego mieliśmy dość. I wszystko się mnożyło na potęgę i obdzielało swoimi łaskami wszystkich po równo. A wszy gryzły nas sprawiedliwie. Nie to, co tutaj. Tu co najwyżej mogę pchły mieć, a i to sam jeden. Bo żeby któryś człowiek dupę po równi nadstawił wraz ze mną na kąsania? A gdzie tam. Tu w Polszy nawet pchły trzymają podziały klasowe i dzielą mieszkańców jednego mieszkania na lepszych, których się nie gryzie i gorszych – których się gryzie. U nas za Uralem gryźli wszystkich po równo.

Jednego roku, jeszcze zanim przyszła do nas Babka, strasznie się z Dziadkiem drapaliśmy. No nie było miejsca, które by nas nie swędziało. W dzień jeszcze jakoś szło wytrzymać. Szczególnie jak poszedłem na łączkę i wytarzałem się w świeżej trawie. Ale noce były straszliwe. Nieraz do rana przewracaliśmy się w łóżku, nie mogąc spać i drapaliśmy się wściekle po całym ciele. Bo widzicie – my z Dziadkiem spaliśmy razem. Było tak zwyczajnie wygodniej. A zimą, kiedy wiatr wiał zimny, było cieplej we dwójkę pod jedną pierzyną. Nie myślcie, że my te wszy mieliśmy zawsze. O nie!

Cały ambaras zaczął się od tego, że Dziadek poszedł pomóc przy sianokosach u sąsiada. Z tego, co słyszałem, to strasznie mocno pomagał z jedną dziewuchą na sianie. Dostał w nagrodę ponoć parę kijów. Ale ja tam za bardzo w to nie wierzyłem, bo żadnego do domu nie przyniósł. No, chyba że znowu po drodze na bimber wymienił. Bo wiedzieć musicie, że Dziadek strasznie łasy był na bimber. Mówił, że tylko pijąc wódkę i jedząc śledzie będziem silni jak niedźwiedzie. I tak też robiliśmy.

Śledzie kupował od jednego handlarza, co rzeką w beczce z północy przywoził. Ponoć z samego morza były i całe miesiące w tej beczce siedziały. Najpierw nie wierzyłem, bo przecież każdy u nas wiedział, że ryba długo sama w beczce siedzieć nie może, bo zaśmierdnie. W szczególności jak nie ma wody. Więc z przymrużeniem oka słuchałem tych bajań handlarza jak to miesiące mu zeszły na przywiezieniu ryby z morza. Wreszcie jednak spróbowałem tego całego śledzia i zaraz przyznałem rację. Bo ja prawy komunista jestem i jak ktoś ma rację, to potrafię to przyznać.

Ryby z beczki były strasznie słone – więc na pewno były z morza, które też jest przecież słone. Ale jak to możliwe, że się nie popsuły w takiej długiej podróży? No, chyba że handlarz ściemniał i to całe morze nie było wcale tak daleko. Pytałem nawet wtedy o to Dziadka, ale tak się narąbał tym bimbrem, że czknął tylko głośno, a potem poszedł spać. Potem sobie zapomniałem i aż do tej chwili, gdy moje zacne życie spisywać począłem, nie pamiętałem o tamtej sprawie. A szkoda. Bo Dziadek wiele by mi mógł wyjaśnić. Wiedzieć bowiem musicie, że Dziadek w swej młodości to był marynarzem. Pływał na wielkich statkach i polował na słonie co żyły na dalekiej północy i siedziały na lodzie.

No jak bonie dydy nie ściemniam! Samą prawdę mówię. Teraz więc poznaliście się na jednym z kłamstw, jakimi was ten wasz zgniły kapitalistyczny świat karmi. Słonie żyją na północy. A nie w żadnej Afryce na piasku! Zapamiętajcie moje słowa i głoście odważnie prawdę towarzysze zawsze, ilekroć ktoś przy was twierdził będzie inaczej!

Z tych słoni Dziadek i jego mężni rosyjscy druhowie wytapiali tłuszcz. Z łapką na moim puchatym serduszku przysięgam, że tak było. Dziadek mi opowiadał. Tłuszcz był taki drogi, że Dziadek był wtedy bardzo, bardzo bogaty. Nawet buty sobie prawdziwe z cholewkami ze skóry był zakupił w wielkim i wspaniałym grodzie, co się Moskwa zowie i było po drugiej stronie naszych wspaniałych gór Ural. Tyle że mu potem te buty ukradli. Pewnie jacyś biedni Polacy, których pełno w tamtych czasach się na naszą piękną Syberię pchało za dobrobytem, jaki tylko u nas mogli osiągnąć. Nie wiem w sumie, jak oni na boso dawali radę przeleźć przez te góry. Ale co chciwość robi z człowiekiem, to sami wiecie.

Przez kilka lat Dziadek pływał na tych statkach, co to ponoć były wielkie jak cerkiew. No ale nie dziwota – musiały być wielkie, skoro trzeba było na nich pomieścić te słonie. Dziadek opowiadał, że codziennie zabijali całe stada słoni. I tu powiem nieskromnie, że tylko dzielna załoga Rosyjskiego statku mogła czegoś takiego dokonać. Bo nikt nie jest tak odważny i silny jak my, Rosjanie. Od wieków mamy też najlepszą technikę. Czy wy w tej Polszy mieliście statki zdolne polować na słonie na północy? Pewnie, że nie. To nie dziwota, że z biedy Dziadkowi buty świsnęliście.

Statek Dziadka był wielki i mocny. Nawet większy od tego całego Tytanika, który, jak wiadomo, był tak słaby, że zatonął. Ale co się dziwić? Wszak jego nie budowali dzielni Rosjanie, tylko jakieś tam Angliki co, jak wiadomo wszem i wobec za Uralem, na pływaniu nie znają się wcale. Nawet największa wichura nigdy nie połamała masztów Dziadkowego statku. A miał ich, proszę ja was, aż trzy. Znaczy, statek miał trzy maszty. Bo Dziadek jakby go nie chwalić, ale miał tylko jeden. Do tego na tych masztach statek miał najprawdziwsze żagle z mocnego i prawie wcale nie cerowanego płótna. Nazywał się Jekaterina. Znaczy – ten statek. Nie wiem, dlaczego statkom nadaje się babskie imiona. Nie boją się, że pecha to sprowadzi? Na dziobie miał przytwierdzoną drewnianą pół babę pół rybę. Znaczy, żebyśmy się zrozumieli dobrze. Ryba miała po prostu cycki. Pewnie to była ta cała Jekaterina. Musiała być szpetna nawet na babskie standardy. Statek pruł nawet lód na morzu. Ale z tym lodem to chyba już mi Dziadek trochę ściemniał. Według mnie na północnym morzu wcale nie było tak zimno, jak twierdził Dziadek. Nieraz bowiem wspominał, że służył w majtkach. Tak tam było bogato! Nawet Dziadek miał majtki. Potem za Uralem tom tego u niego nie widział na dupie. Pewnie też mu Polacy po drodze zaiwanili jak spał.

Każdy na tym statku miał własny hamak do spania. Smutno tak spać samemu. Dlatego zapewne Dziadek lubił spać ze mną pod pierzyną.

I wszystko było dobrze aż do tych pamiętnych sianokosów, gdy Dziadek poszedł na siano z jedną dziewuchą. Ja tam się nie znam kompletnie na sianokosach. Jedno jednak muszę wam powiedzieć. Musi coś było nie tak wtedy z tą suchą trawą. Ledwo Dziadek wrócił z siana, a tak nas wszystko zaczęło swędzieć, że myślałem, iż oszaleję. I na nic zdała się wymiana siana w sienniku na nowe. Chyba jeszcze bardziej wścieknięte przyniósł czy co? Bo tak jak nas na początku swędziało nocami, tak teraz swędziało już całymi dniami. Drapałem się przy śniadaniu, przy obiedzie i przy kolacji. W nocy, rankiem i w południe. Dziadek też się drapał i patrzył na mnie wilkiem. A przecież to nie ja przyniosłem tego siana. Wreszcie mnie ucapił za łeb i zawlókł do Baby Jagi.

Ta tylko z daleka spojrzała na to, jak się drapiemy i powiedziała, że mamy wszy. Miała wzrok iście sokoli, że je przez całe podwórze dojrzała. A potem kazała nam spierdalać w podskokach, bo ona izby nie chce szorować.

Całą drogę powrotną do naszej chatki Dziadek był milczący i tylko na mnie łypał spod swoich krzaczastych brwi. No tak jakbym ja był wszystkiemu winien.

Wreszcie w domu, już po kolacji, na którą to mieliśmy kawał słoniny i pajdkę czerstwego chleba, Dziadek mi oznajmił, że musimy wziąć do domu jakąś babę.

Pamiętam, że wtedy miauknąłem, iż aż tak bardzo mnie nie swędzi.

– Głupiś, Miszku! – ofuknął mnie jak nigdy.

Wtedy zrozumiałem, że ma te swoje potrzeby, o których to mi kiedyś opowiadał. I w swojej naiwności zgodziłem się, aby jedną z tego żmijowego plemienia zaprosić do naszej chatki pod lasem. Jakbym wtedy wiedział, jak się to wszystko skończy, to bym mu te wszy sam zębami wszystkie wyłapał.

A tak… Ehhh… przyszła do nas Babka. Najęta, jak myślałem, do wyłapania wszów. Z czasem jednak się okazało, że miała też inne dziwne talenta.

Jak Dziadek sobie umyślił tak i też zrobił. I już następnego dnia poszedł szukać swatów, żeby mu jakąś babę sprowadzili. Wymagań nie miał dużych. Ot, żeby wszy sprawnie łapała. Tyle że jak chcesz coś mieć dobrze zrobione, to najlepiej to zrobić samemu. Lepiej było nam wzajemnie sobie te wszy wyłapać.

Wy ludzie w zasadzie macie poważny problem z tymi babami. Jak już się Dziadek zdecydował, że weźmiemy jedną do chałupy, to się okazało, iż w okolicy nie było żadnej odpowiedniej. Bo baba, żeby ją wziąć do chałupy, to musi być wolna. Czyli nie może mieć już żadnego innego właściciela. A to nie jest takie proste. Bo zazwyczaj wszystkie już jakąś chałupę mają. A nawet jak nie mają, to też nie zawsze chcą przyjść do Dziadka.

Co to się Dziadek nie nabiedził. Co się nie naszukał! Zadanie miał tym bardziej utrudnione, iż z biegiem czasu miał coraz większe wymagania.

I tak jak na początku potrzebna nam była zwykła baba do wyłapywania wszy. Tak z czasem, jak mu swaci zaczęli pokazywać kandydatki na to zaszczytne stanowisko w chałupie, zaczął kręcić nosem. A to za gruba. A to za chuda. Albo za niska, albo za wysoka. Albo włosy za ciemne, albo za jasne. No nie dogodzisz. Czas płynął, a nas wszy pomału zjadały żywcem. Z moimi tak się już paznakomiłem, że mogłem bez patrzenia na ruszające się od nich futro powiedzieć, która mnie aktualnie żre w dupę. Wreszcie jednego dnia nie wytrzymałem.

Usiadłem obok niego przy piecu i zacząłem:

– Dziadku? – Spojrzał na mnie swoimi niebieskimi jak niebo oczyma. Poczochrał się po bujnej czuprynie. Wygrzebał jedną weszkę i zgniótł ją palcami.

– No co tam, Miszeńku?

Jedna z wszy właśnie postanowiła zrobić sobie rajd po mojej dupie, żrąc mnie niemiłosiernie. Drapiąc się jak opętany, między jednym kłapnięciem zębami w futrze a drugim, zapytałem:

– Jakiej baby ty właściwie, Dziadku, szukasz?

Wyjął swoją fajkę i tytoń. Powoli zaczął ją nabijać. A ja czekałem, łapiąc wszy. Tak – baba była nam potrzebna na już! Wreszcie, kiedy już dokładnie nabił fajeczkę, wyjął płonącą drzazgę z pieca i podpalił. Pyknął parę razy. Jego głowę otoczyła wielka szara chmura dymu. Aż dziw, że te wszy od tego nie wyzdychały.

– Ehhh Miszeńka, Miszeńka… – zaczął i westchnął głęboko. – To nie jest wszystko takie proste, jak myślisz.

Kompletnie go nie rozumiałem. Pokazywali mu i Katerinę, i Ksenię, i Wierę, i Jekaterinę… Ale żadna mu nie przypadła do gustu. Obrzucał je tylko pobieżnie wzrokiem i od razu wiedział, że się do wyłapywania wszy nie nadawały. Chociaż jeśli Jekaterina wyglądała jak ta na dziobie okrętu Dziadkowego, to się nie dziwię, że jej nie chciał. Chciałem wiedzieć, skąd on to wiedział, że baba się nie nadaje.

– No, ale powiedz, Dziadku, jaka ta baba musi być? – drążyłem jak robak w jabłku.

A jak już jesteśmy przy robakach w jabłku.

Mieliśmy z Dziadkiem mały sad z jabłoniami. Nie był duży. Ale za to był dość stary i jeszcze czasy cara Aleksandra ponoć pamiętał. Tak mi Dziadek mówił. Nawet sam się zdziwiłem, że Aleksander co był u nas w siole kowalem, to kiedyś był carem. Ale jak widać, w naszej wielkiej i pięknej Rosji każdy może być tym, kim chce. I nawet z próżniaka, jakim jest car, komunizm wyciągnie najlepsze cechy i pozwoli pracować dla dobra wszystkich.

Wracając jednak do sadu. Sad był niewielki. Niskie drzewa wiosną pokrywały się białą pianą kwiatu. W kwiatach uwijały się pszczoły, bucząc jak nadchodząca burza. Między pobielonymi wapnem pniami drzewek stało kilka przysadzistych uli. To stamtąd pszczoły wylatywały na swoje zbiory. Latem jabłonie otaczały się soczystą zielenią zdrowych liści. A kiedy przychodziła jesień, rozkwitały całą feerią barw, od słonecznej żółci po czerwoną jak zachód słońca krwawą czerwień. Spomiędzy kolorowych liści prześwitywały wielkie i rumiane jabłka. Pamiętam, jak pachniało słońcem i latem, kiedy Dziadek przynosił je do chatki.

Przyszedł jeden rok, kiedy kwiatu było wiosną mało. Liście skręciły się dziwnie latem. Zaś jesienią marne zbiory były. Do tego każde małe jabłuszko było cierpkie i pełne robaków. Strasznie się wtedy Dziadek martwił i mówił, że to bardzo zły znak jest. Kiedy ostatnim razem tak się stało, to wielka wojna wybuchła za Uralem i wtedy mu Polaki razem z Niemcami syna Miszę zabili. A żona się ze zgryzoty obwiesiła w lesie. Tak też i wtenczas prorokował, że niechybnie jakie nieszczęście spadnie na naszą piękną i bogatą Rosję. Dlatego właśnie ja jestem dość niechętnie usposobiony do robaków w jabłkach. I zawsze teraz przestrzegam Mamcię, gdy idzie po zakupy:

– Mamciu, tylko pamiętaj, by jabłka pokupić zdrowe. Bo od robaków to wojny wybuchają i ludzie się wieszają.

I wam też radzę tego pilnować, bo po co nam wojna jakaś albo inna plaga? Bo z drążenia jak ten robal w jabłku nigdy nic dobrego nie wyszło. Tak też było z tym moim drążeniem tematu poszukiwania baby przez Dziadka.

Gdybym był się nie dopytywał. Gdybym był się, w ten mój parszywy jęzor, wtedy ugryzł odpowiednio mocno, to może Dziadkowi by się ta chęć na przygarnięcie baby po kościach rozeszła. A tak… Cóż… Moja wina.

– Powiedz, Dziadku, czego szukasz? – upierałem się.

No i mi powiedział:

– Widzisz, Miszeńka mój najmilejszy… – zaczął, pykając z fajki. – Tak dalej żyć nie możemy.

Ale jak to? Co mu się nie podobało w naszym życiu? Mieliśmy ciepło. Mieliśmy co jeść i gdzie spać. No i… Tak. Mieliśmy wszy. Całe tabuny wszy.

– Potrzebna nam baba kocie. Posprzątałaby. Ugotowała…

Oho! Pomyślałem. To teraz szukamy takiej, co oprócz umiejętności iskania potrafi jeszcze gotować i sprzątać… No ładnie.

– Dziadku… – zacząłem nieśmiało. – Ale przecież pokazywali nam takie, co umiały gotować – zdziwiłem się.

Dziadek pyknął z fajeczki.

– Misza, Misza… – westchnął. – Baba też musi być ładna.

I tu mnie zatkało. Na co jej uroda?

– Co znaczy, że ma być ładna Dziadku? – dopytywałem, gdyż kompletnie nie wiedziałem, co to wtedy znaczy.

– No wiesz… Duże niebieskie oczy, gładkie i rumiane lico, włosy jak len… – prawił mi, patrząc rozmarzonym wzrokiem w powałę.

I kiedy myślałem, że skończył już wyliczać potrzebne zalety potencjalnych łapaczek wszy, Dziadek wypalił:

– No i powinna mieć cycki. Najlepiej duże i jędrne. Tiaa, Miszeńka… cycki są w tym wszystkim najważniejsze.

Dlatego kompletnie nie rozumiałem niczego, kiedy kilka miesięcy później do naszej chatki wprowadziła się Babka.

Babka była niewysoka i sięgała Dziadkowi zaledwie pod pachę. Myślę, że to dobrze, bo mogła lepiej widzieć Dziadkowe kłaki pod pachami. Co było bardzo potrzebne przy operacji iskania. Włosy miała długie i zazwyczaj nosiła je pomotane w warkocz, który to upinała dokoła głowy. Nie były też wcale jasne, jak chciał Dziadek… Pysk miała dość szpetny jak na moje oko. Dość płaski z krótkim bulwiastym nosem przypominającym mi rozdeptanego kartofla. Na nosie miała dwie duże włochate brodawki. Czarne brwi zrastały jej się nad nosem w jedną linię, co przypominało mi czarną włochatą gąsienicę, których pełno na wiosnę i latem uwijało się w rosnącej za chatką kapuście. Uszy miała dwa, dość duże i odstające. Zwisały z nich kolczyki. Kolczyki chyba miała ze srebra. Komu ukradła, to nie wiem do tej pory. Mordę zawsze miała zaciśniętą w cienką kreskę. Usta sinawe. A między ustami a kulfoniastym nosem Babka nosiła wąs tak czarny i niemalże tak bujny, jak u dziadunia Stalina.

Dupę Babka miała dość dużą. Nogi krótkie, grube i jakby na beczce prostowane. U przedniej lewej łapy miała sześć palców! Od razu mi się nie spodobała. Przecież każdy to wiedział, że baba z wąsem, brodawkami i dodatkowymi paluchami to na pewno jest czarownica. Ale co mogłem zrobić, skoro Dziadek zgłupiał, jak tylko ją zobaczył? Nic do niego nie docierało. Nie rozumiałem jak to możliwe, by mój kochany i mądry Dziadek mógł tak zdurnieć. Pewnie jaki urok rzuciła albo co?

Wtedy pierwszy raz w życiu zetknąłem się z potęgą, jaką są babskie cycki. Bo Babka miała cycki. Dwa – dla uściślenia. Były wielkie jak u krowy. Tyle że Babka nosiła je na klacie, a nie jak krowa pod brzuchem. Czasem jak się schylała, to zwisały aż do podłogi. Szczególnie jak była goła. Dziadek lubił, jak chodziła goła. Klepał ją wtedy w tłusty zad, aż fala szła po samą brodę. Kiedy mnie goniła z widłami, po tym, jak wyżarłem pół osełki masła, to cycki podskakiwały jej na wszystkie strony. Mógłbym przysiąc, że były nawet na plecach. W gorące, letnie noce, kiedy Babka spała z gołymi cyckami, zwisały jej po bokach jak worki balastowe przy koszu od latającego balonu. Wiem, jak wyglądają takie worki, bom raz widział, jak u nas w wiosce jeden taki wylądował z jakimiś kapitalistycznymi podróżnikami próżniakami co to wolą bujać po niebie niż budować socjalizm.

Dziadek strasznie lubił cycki Babki. Czasem łapałem go na tym, jak je ściskał swoimi wielkimi sękatymi dłońmi. Nie wiem w sumie dlaczego. Wszak Babka mleka nie dawała, choćby nie wiem, jak jej te cycki Dziadek ściskał, ciągnął i miętolił. Zresztą kilka razy przyłapałem go nawet na tym, że próbował je doić ustami. Ale próżny trud. Już by mu lepiej z naszą poczciwą Mućką poszło niż z Babką. Bo Mućka była cierpliwa przy dojeniu. Czego nie można było powiedzieć o Babce. Nieraz słyszałem, jak warknęła na Dziadka, żeby ją zostawił, bo jej się spać chce. A raz to nawet widziałem, jak Dziadka kopnęła. Babka znaczy się. Mućka tego nie robiła. Stała spokojnie i pozwalała sobie szarpać cycki, nawet jak jej się te wielkie oczyska zamykały do spania. Ale co zrobić, jak Dziadek wolał cycki Babki? No nic.

Co ciekawe Papcio, z którym obecnie mieszkam na mojej nowej Placówce, nigdy nie szarpie cycków ani jednej baby. Mówię wam – ani jednej! Ani Mamci, ani tej całej Zołzy – chociaż ta akurat cycki ma dość duże i może nawet większe niż miała Babka za Uralem. No ale na wszystko jest jakieś wytłumaczenie na świecie. Może zwyczajnie Papcio nie lubi mleka? Dziadek lubił mleko. I to bardzo lubił. Dlatego też mieliśmy Mućkę. Jednak jeszcze bardziej lubił cycki babskie i zrobiłby dla nich wszystko.

Taka to jest potęga cycków. Choćby baba była brzydka, jak najczarniejsza noc, a ma cycki, to i tak znajdzie dom. Tego mnie nauczył Dziadek.

D W A

Babka sprowadziła się do nas pewnego pięknego popołudnia razem z dobrodziejstwem swojego inwentarza, jakim było: jeden garnek kamienny, jeden garnek gliniany, pierzyna, poduszka, łyżka, miska i duża kopyść na długim trzonku, dzięki któremu potrafiła nas zdzielić nawet ze sporej odległości. Do tego przyniosła dziesięć jajek, faskę masła i kubek śmietany. W rękach niosła jakieś zawiniątko ze swojej koszuli. Kieckę miała jedną i to na dupie. Futerek nie miała żadnych, ani też łapci. Na to nie zwracaliśmy jednak uwagi, bo latem u nas nikt na nogach nic nie nosił.

Pamiętam, że ranek tamtego dnia był dość rześki, ale bardzo słoneczny. Ptaki śpiewały, po niebie przetaczały się białe i lekkie jak gęsie piórka obłoczki. No nic. Nic a nic nie wskazywało tego nieszczęścia, które wkrótce miało nas nawiedzić. Tym bardziej że Dziadek poszedł rano do cerkwi. Pomyślałbyś, że tam cię co złego może spotkać? A gdzie tam. No i zobaczcie, jak to się kot może zawieść. Żeby batiuszka nas w takie bagno wprowadził… Tfu! Żeby namiestnik Boga na ziemi…

Od tamtej pory całkiem zmienił mnie się pogląd na wiarę przodków i postanowiłem, że ja się więcej zrobić w trąbę nie dam. Dlatego też nigdy się nie ochrzciłem. Co to, to nie. Jakby Dziadek był niechrzczony, to by mu pop baby nie wcisnął, prawda?

Z cerkwi Dziadek wrócił już z Babką. Jak tylko wlazła do naszej chatki, to od razu wyczułem, co z niej jest za żmija. Ledwie przekroczyła próg, a morda jej się rozwarła i rozpuścił się jej plugawy jęzor. Potoczyła wokoło kaprawymi i lekko zezującymi czarnymi ślepiami… No kto normalny ma czarne oczy? Powiedzcie sami. Toż z daleka widać było, że to diabeł jest. Jak ona żywa z cerkwi wyszła, to ja do tej pory się usilnie zastanawiam. Że też ją pieron tam na miejscu nie zatrzasnął, to dziw nad dziwy.

Jedną babę we wsi to pieron za karę jednego lata na polu trafił. Powiecie – burza pewnie była i się zdarza. Ale psińco tam wiecie. Tamtego dnia ani jednej chmurki na niebie nie było. Ciepło. Parno. Cicho sza. Szła sobie baba polem z cebrzykiem, a tu jak nie pieprznie. Tylko się echo poniosło po okolicy. I imaginujcie sobie – na miejscu ją zatrzasło. Zanim ją dziecki, co do lasu na jeżyny szły, znalazły, to byliby jej chłopa cepami sąsiedzi zatłukli. Bo myśleli, że to on się baby pozbył. Ale po co miał się zdrowej baby pozbywać? Mówili, iż taka dobra niewiasta była z niej. Taka bogobojna. I sprawiedliwa… Tiaaa… to niby dlaczego ją sam Pan Jezus pieronem z góry w potylicę poczęstował? One wszystkie dobre – póki do chałupy nie wlezą. Jak nasza Babka.

Wlazła, rozejrzała się i powiedziała, zaciągając z polskiego, że większego chlewu nie widziała, jak żyje. Co dowodziło, że chyba była ślepa. Bo sądząc po pysku, to była stara i swoje już widzieć powinna. No, chyba że tak jak mówię, była ślepa. Ehhh… Tyle młodych w okolicy, a dziadek starą chabetę przyprowadził…

Potem obwąchała nam wszystkie kąty. Zrobiła minę, jakby jej się niedobrze robiło. Wiecie – ja znałem tę minę. Bo raz jak pojedliśmy z Dziadkiem dziwnego mięsa, to Dziadek z taką miną dwa dni chodził. No i rzygał wtedy. Ja tylko lekką sraczkę miałem. Dlatego jak tylko zobaczyłem, jaki Babka ma wyraz na swojej płaskiej i ciemnej mordzie, tom się odsunął zapobiegawczo, żeby czasem pawiem nie oberwać. Po pierwsze, tośmy aż do takiej zażyłości jeszcze nie doszli, a po drugie, strasznie trudno jest potem to z futra wylizać.

Kiedy Babka pozaglądała już we wszystkie kąty i to nawet do naszych garnków, zebrała sute kiecki i wyszła z chatki. Po co jej było aż tyle szmat na dupie nosić – nie wiem. Miałem nadzieję, że jak tak jej się u nas było nie spodobało, to pójdzie we pizdu albo z powrotem do cerkwi. Myliłem się okrutnie. Po chwili wróciła, niosąc jakieś manele w rękach. Postawiła je na podłodze. Podszedłem z ciekawości i chciałem obwąchać to, co przywlekła. Ale dostałem od niej kopa w dupę, aż podskoczyłem. Pierwszy raz dostałem kopa w dupę i jak się okazało potem – nie ostatni.

Zasyczałem na nią jak żmija i odskoczyłem w bok. Zmrużyłem moje złote oczy i odważnie spojrzałem w jej parchatą mordę. Już wiedziałem, że my to raczej przyjaciółmi nie zostaniemy i marnie wróżyłem naszemu wspólnemu pomieszkiwaniu. Chciałem jej nawet skoczyć do gardła. Na szczęście dla tej wiedźmy Dziadek w porę mnie ucapił za futro i przytulił do siebie.

– Nie bij Miszeńki! – ofuknął ją, głaskając mnie uspokajająco po łebku.

Prychnęła tylko lekce sobie ważąco i zmierzyła mnie takim wzrokiem, że byłem pewien, iż rzuciła na mnie urok co najmniej trzydniowej sraczki. Dla pewności odczyniłem go, spluwając za lewe ramię, a jej w podzięce wysyczałem wszystko w twarz. Miała szczęście, że Dziadek interweniował, bo chciałem skoczyć jej do gardła i bym ją pewnie zajebał na miejscu. I skończyłbym ten koszmar, zanim by się na dobre zaczął.

* * *

W tobołku, który przywlekła ze sobą Babka do naszej chatki, była duża i szara kostka czegoś, co się nazywało mydło. Ponoć strasznie trudno spotykany rarytas w naszych stronach. A do tego bardzo, ale to bardzo drogi. Babka kupiła to u tego handlarza, co raz do roku przypływał łodzią. Dziwne – niby taki rarytas, a Dziadek nigdy nam nie kupił. Zamiast tego zawsze kupował śledzie i tytoń do fajki. Dlaczego nigdy tego całego mydła nie mieliśmy, zrozumiałem w chwili, gdy użarłem kawałek tego rarytasu. Było obrzydliwe. Nie dziwota, że Dziadek tego nie kupował. Mdłe, szczypiące, a do tego zostawiało obrzydliwy posmak w pysku. Szczerze nie polecam. W Polszy tego nie macie, więc pewnie nigdy nie będziecie mieli okazji samemu spróbować. Tu, gdzie mieszkam obecnie, mydło jest, a i owszem. Jednak jest zdecydowanie gorszej jakości. Po pierwsze, jest całkiem białe i delikatne w smaku. Absolutnie nie szczypie w pysku. No i nie ma po nim takiej sraczki jak po tamtym naszym, rosyjskim. Po drugie, śmierdzi kwiatkami. Okrutnie śmierdzi. Zapachu rumianku z mordy się przez kilka dni pozbyć nie mogłem. No i na koniec – pewnie jest dużo słabsze od tego naszego zza Uralu. Bo naszym to Dziadek się mył raz na jakiś czas i mu starczało na długo. Zawsze mył się w sobotę – znaczy tą wielką, co poprzedza Wielkanoc. A tym polskim to Mamcia i Zołza nacierają się codziennie. Ponoć dla zdrowotności ciała i umysłu. No z tym to bym akurat mógł polemizować. Poza tym u nas w Rosji mydło było rzadko spotykane, więc cenne. Tutaj w Polszy ponoć jest w każdym sklepie i jest powszednie dostępne dla wszystkich. Więc na pewno jest niewiele warte. Jednakowoż nie o tym jest ta opowieść, dlatego zostawmy to w spokoju.

Pierwsze, co zrobiła Babka, po tym, jak rozpakowała ten tobołek z mydłem, to wywaliła mnie i Dziadka z chatki. Przy czym kopem chciała w drzwiach poczęstować tylko mnie. Dziwne, gdyż Dziadek miał większą ode mnie dupę i łatwiej byłoby w nią trafić. Na szczęście zawsze byłem dość sprawny fizycznie i przezorny, dlatego zdążyłem w porę uskoczyć w bok.

Trzymała nas na zewnątrz prawie tydzień. A w tym czasie z naszej chatki dniem i nocą wydobywały się całe kłęby śmierdzących mydłem i ługiem oparów. Dobrze, że my z Dziadkiem spaliśmy na łące za chatką w sięgającej pasa bujnej trawie. Bo w środku chatki to byśmy cali prześmierdli na ament. Posiłki Babka wynosiła nam na zewnątrz. No i nie czarujmy się – znowu taką dobrą kucharką to ona nie była. Powiem szczerze, że kuchnia Dziadka o wiele bardziej przypadała mnie do gustu. Razem z Dziadkiem zawsze miałem mięso. Ale odkąd sprowadziła się Babka, to do naszej kuchni zawitała kasza i ziemniaki, i to z dość dużym naciskiem na te drugie. Babka mówiła, że one są bardzo dobre i sycące. Dziadek jej wierzył, a mnie nikt o zdanie nie pytał w tej kwestii. Zresztą cieszyłem się, jak mi łaskawie Babka jednego ziemniaka rzuciła na ziemię jak psu albo innemu zwierzowi. Dziadek dawał mi jeść ze swojej miski i zawsze mięso dzielił po równo na dwie części. Za to go właśnie kochałem.

Po jakimś tygodniu z chatki wreszcie przestało buchać mydlanym smrodem. Obawiałem się jednak, że cała nam mogła prześmierdnąć. Myślałem, że to już koniec i że będzie można z powrotem wprowadzić się do środka. Myliłem się. Kiedy z podniesionym w górę ogonem próbowałem wparadować do środka, coś świsnęło w powietrzu. I jak mnie nie pieprznie między uszy. Zatrzymałem się zdziwiony. A tu nagle – srrru i znowu na mój łeb spadła mokra ściera.

– Poszeł won, pchlarzu! – wydarła się na mnie Babka i zamierzyła do kolejnego ciosu.

Byłem jednak szybszy od niej. Odskoczyłem w tył i odbiegłem kawałek w stronę lasu. Tam odwróciłem się i syknąłem jak żmija.

Babka wyniosła przed chatkę wielką balię – nie wiem w sumie, skąd ona ją wzięła, bo my z Dziadkiem takiej na pewno nie mieliśmy. Ale pewnie to była część tego majątku Babki, co to go po ślubie z Dziadkiem na rozklekotanym, pożyczonym wózku przywiozła. Albo może zwyczajnie komuś ukradła. Bo źle jej z oczu patrzyło od samego początku i byłem pewien, że do niejednego szachrajstwa jest zdolna.

Potem nalała do tej miski wrzącej wody. Para buchała aż pod niebo i to pomimo tego, że było gorące lato. Dolała trochę zimnej wody z cebrzyka. Zamyrdała ręką. A potem, o zgrozo, kazała się rozbierać Dziadkowi i włazić do środka.

– Nie rób tego, Dziadek! – darłem się z daleka. – Nie ufaj czarownicy!

Ale jak mi koło ucha świsnął kamień rzucony przez Babkę, to się zamknąłem. Tylko żebyśmy się czasem źle nie zrozumieli. Kochałem Dziadka. Jednak kamień to kamień. A w dodatku Babka miała całkiem dobrego cela jak na kogoś, kto ma zeza rozbieżnego. To na pewno świadczyłoby przeciw niej w procesie o czary. Bo skąd u baby taka celność, hę? Musi to być, szatan jej łapą kierował, nikt inny! Uznałem więc wtedy, że Dziadek jest na tyle duży i silny, że jej się utopić chyba raczej nie da. Usiadłem więc pod lasem i z daleka obserwowałem, co też Babka wyczynia z moim Dziadkiem. O! A było na co popatrzeć.

Kiedy już wlazł do tej wielkiej miski, to się połowa tej wody wylała. Babka coś tam pomarudziła na to, że jest taki wielki. I że w życiu takiego wielkiego nie widziała. Do tego czerwieniła się tak mocno, że myślałem, iż ją apopleksja trafi na miejscu albo co najmniej jucha jej się z tego szpetnego nochala puści.

– Jaki on wielki! – mówiła i ręce załamywała. – Nie wiem, czy się zmieści!