Basiula - Marzena Orczyk-Wiczkowska - ebook + audiobook + książka

Basiula ebook i audiobook

Marzena Orczyk-Wiczkowska

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Policjantka Barbara Raszewska wyjeżdża na letnisko Basiula z tajną misją. Odgrywając rolę letniczki, tropi sprawcę kradzieży dokonanych na terenie wczasowiska oraz obserwuje charyzmatycznego duchownego, właściciela pensjonatu przyrodoleczniczego „Zdrowie”. Kobieta integruje się z wczasowiczami, bierze udział w osobliwych terapiach, oddaje się uzdrowiskowym rozrywkom, a jednocześnie porządkuje swoją bolesną przeszłość.
Basiula to powieść historyczno-obyczajowa z zagadką kryminalną w tle. Jej akcja rozgrywa się w Zagłębiu Dąbrowskim na terenie kurortu Basiula, a wątki fikcyjne przeplatają się z autentycznymi wydarzeniami. Autorka wspaniale oddała atmosferę lat 30. i realia przedwojennego uzdrowiska.
Edycja książki z dużym, wygodnym drukiem do czytania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 21 min

Lektor: Lena Schimscheiner

Oceny
3,4 (8 ocen)
1
2
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewelina2611

Dobrze spędzony czas

"Basiula" Marzena Orczyk - Wiczkowska Wydawnictwo Szara Godzina to znakomita pozycja na letnie, ciepłe dni i wieczory. Autorka zabiera Nas do Zagłębia Dąbrowskiego a konkretnie na letnisko Basiula do pensjonatu "Zdrowie". Ciekawe postacie, miejsca, śledztwo z intrygującym zakończeniem oraz przeszłość, która nie daje o sobie zapomnieć. To wszystko nie pozwala odłożyć książki na bok do samego końca. Do tego znakomicie przedstawione realia lat 30, urok i magia uzdrowiska nie pozwolą się nudzić. "W otulinie nocy pensjonat przyrodoleczniczy „Zdrowie” wyglądał jak dworek z bajki." Barbara Raszewska ma misję do wykonania. Na polecenie przełożonego udaje się do letniska Basiula, przeprowadzić dyskretne śledztwo. Wykrycie sprawcy kradzieży oraz znalezienie dowodów na księdza Andrzeja Huszno będzie ciekawe i pełne zwrotów akcji. Zmiana wizerunku, udział w zalecanych terapiach oraz przebywanie z innymi wczasowiczami dostarczy Barbarze wielu emocji i wrażeń. Tylko problemy ze snem i dziwne ob...
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redakcja

Agnieszka Luberadzka

Zdjęcia na okładce

Pocztówka 1915 Zabkowice-Letnisko Basiula (domena publiczna)

© Nejron Photo | stock.adobe.com

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Grzegorz Bociek

Korekta

Olga Smolec-Kmoch

Agnieszka Luberadzka

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe, choć pojawiają się postaci historyczne.

Wydanie I, Katowice 2023

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja: LIBER SA

ul. Zorzy 4, 05-080 Klaudyn

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2022

tekst © Marzena Orczyk-Wiczkowska, 2022

ISBN 978-83-67102-98-8

Zbliżał się wieczór. Sunące po niebie cumulusy, lukrowane złotopomarańczową poświatą słońca, które właśnie chowało się za horyzontem, z minuty na minutę płowiały, przybierając barwę mysiej sierści. Wraz z nimi ostrość i kolor tracił krajobraz; zarysy domostw, drzew oraz sylwetki przemykających poboczem nielicznych przechodniów zdawały się rozmazywać i topnieć w śpieszącym ku nocy zmierzchu. W tej szarej godzinie środkiem drogi toczyła się dorożka, zdążając w kierunku Bielowizny.

Barbara Raszewska siedziała na twardym siedzisku, przytrzymując leżące obok niej walizkę i torebkę. Uderzające o kostki brukowe koła wydawały terkoczący dźwięk; połączony ze stukotem końskich kopyt budził w pasażerce skojarzenia z maszyną do pisania, w której klawisze – pomimo braku papieru – ktoś tłucze natrętnie, bez opamiętania, to znów przywodził na myśl kanonadę oklasków, słyszaną ze środka sali teatralnej pod koniec spektaklu. Poprzez kurtynę tych głośnych dźwięków do uszu kobiety przebijały się strzępki melodii nuconej pod nosem przez rozpartego na koźle woźnicę. Mężczyzna od czasu do czasu ocierał czoło rękawem swojej białej, zawilgoconej pod pachami koszuli i zacinał batem konia, gdy ten zbytnio zwalniał.

Wciąż było gorąco. W powietrzu unosił się duszny zapach mijającego upalnego dnia, będący mieszaniną nut wyschniętej ziemi, ulicznego kurzu i świeżo skoszonej trawy, połączony z przykrą wonią końskiej uryny. Raszewska sięgnęła do torebki po chusteczkę; przykładała ją do policzków, szyi oraz karku, ścierając ze skóry kropelki potu.

Tymczasem powóz zjechał z brukowanego gościńca. Zrobiło się ciszej, co pasażerka przyjęła z ulgą.

– Pani po raz pierwszy u nas na letnisku? – spytał dorożkarz, odwracając głowę w jej stronę.

– Nie.

– Gdy ktoś raz przyjedzie, najczęściej wraca – zauważył mężczyzna. – W końcu wczasowisko mamy jak ta lala. Chociaż ostatnio mniej chętnych na wypoczynek niż kiedyś. Wiadomo, czasy trudne. Coraz trudniejsze, można powiedzieć.

– Mhm – mruknęła.

– U nas huty, na ten przykład, całkiem stanęły. Dwie mamy, szklane. Jedna czeska, druga belgijska. Już od zeszłego roku stoją, ludzie pracę potracili – ciągnął woźnica. – Tylko fabryka chemiczna działa, ale ledwo, ledwo. Dla letników to i lepiej, bo teraz powietrze czyściuteńkie. Widzi pani? – Wskazał na górujące nad budynkami kominy. – Ani jeden dymek ze śmierdziuchów nie wyleciał od grudnia zeszłego roku. Tak w ogóle to te po drugiej stronie torów należą do czeskiej, ten tutaj do belgijskiej – wyjaśnił.

– Kominy przy stacji pamiętam – rzekła Raszewska. – Ale tego jednego sobie nie przypominam.

– To musiała pani być u nas przed tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym – stwierdził mężczyzna. – Bo dopiero wtedy belgijska „szklarnia” ruszyła. Tam robią szyby, a w czeskiej głównie galanterię szklaną. To znaczy robili, bo jak wspomniałem, wszyscy poszli na bezrobocie. Chodzą słuchy, że otworzą na jesień, ale nie wiadomo. Mój brat i kuzyn robili w czeskiej, niestety. Dostają zapomogę, ale to tyle, co kot napłakał. Gdyby nie kryzys, to i ja może bym letników woził automobilem. Chociaż nie ma co narzekać, inni wożą furmankami. Minister Kwiatkowski obiecywał, że będzie lepiej. Pożyjemy, zobaczymy. A wie pani? Jeden z moich sąsiadów… – urwał w pół zdania i ściągnął mocno lejce, pokrzykując na konia, który nieoczekiwanie przyśpieszył: – Siwek, prr! Wolniej! Gdzie się rwiesz? Ale tu wertepy – fuknął po chwili. – Drogę ostatnio niby naprawiali, ale na sermater, jak widać. Jeszcze tego by brakowało, żeby koło odpadło!

Bryczka dotarła do rozwidlenia dróg i skręciła w lewo. Kobieta poczuła na policzkach powiew chłodnego, wilgotnego powietrza. Po lewej stronie traktu wznosiła się ciemna ściana lasu. To od niego wiał przyjemny, niosący ulgę wietrzyk. W oddali majaczył most, a po prawej budynek piętrowego drewnianego młyna z nasiębiernym kołem. To miejsce wydało się Raszewskiej znajome.

Tak, to przecież przy tym młynie lata temu bawiła się z miejscowymi dziećmi! Podczas drogi powrotnej z letniska ojciec zatrzymał się, by kupić worek mąki. Trzeba było na tę mąkę poczekać, bo młynarz miał do obsłużenia jeszcze kilku innych klientów. Barbara pamiętała, że bardzo długo to trwało. Najpierw z ciekawością przyglądała się, jak właściciel młyna wyciąga oczyszczone ziarno z żubrownika, a potem wrzuca je na żarna i mieli. Obserwowanie monotonnego procesu szybko ją jednak znudziło, poza tym unoszący się w powietrzu mączny pył drażnił jej nos i gardło, wywołując nieprzyjemne wrażenie drapania. Wyszła na zewnątrz i ruszyła w stronę odpoczywających nieopodal jabłoni trzech dziewczynek. Siedziały na kocu, najmłodsza z nich trzymała w ręce małe okrągłe lusterko; bawiła się nim, łapiąc światło słoneczne i puszczając zajączki. Barbara zatrzymała się przy drzewie i oparłszy się o pień, zerkała ciekawie w stronę dzieci. Gdy tak stała i patrzyła, w pewnym momencie oślepiło ją odbite w zwierciadle słońce. Zasłoniła ręką oczy. Dziewczynki parsknęły śmiechem. Po chwili jedna z nich, jak się okazało – córka sąsiadów młynarza, skinęła na nią i zawołała: „Hej, ty! Umiesz dochować tajemnicy?”. Barbara przytaknęła, a tamte poprowadziły ją za młyn, nad porośnięty trzciną brzeg Trzebyczki i z poważnymi minami powiedziały, że od roku mieszka w tym właśnie miejscu bałtycka syrena, która wprawdzie planowała dotrzeć gdzie indziej, bo do źródeł Wisły, ale pomyliła drogę i koniec końców przypłynęła na Bielowiznę i tak jej się tu spodobało, że postanowiła zostać. Mała Basia słuchała tej opowieści z otwartymi ustami, a gdy spojrzała w topielisko, zdawało jej się, że na dnie, pomiędzy wodorostami, widzi złote, falujące włosy syreny.

Teraz tamten fragmencik przeszłości niczym słońce złapane w odłamek lusterka – chybotliwy zajączek, nieoczekiwanie uwolniony, zaświecił w głowie Raszewskiej, by po chwili zgasnąć.

– To młyn Bochenków – odezwał się woźnica, jakby odgadł jej myśli.

– Tak – potwierdziła. – Pamiętam z dzieciństwa.

– Słyszałem, że chcą go rozebrać i zbudować nowy, murowany. Trochę szkoda, ale cóż… Stare musi ustąpić nowemu – rzekł mężczyzna, kiwając w zamyśleniu głową. – A pani skąd, jeśli można wiedzieć? – spytał po chwili milczenia.

– Z niedaleka. Z Dąbrowy.

– O, to bliziutko, można powiedzieć: pod nosem. – W jego głosie słychać było zdziwienie. – Myślałem, że pani z dalszych rejonów – wyjaśnił.

Nie odpowiedziała.

– I co? – kontynuował. – Nigdy później już pani nie była na naszym letnisku? Od czasów dzieciństwa?

– Nie miałam okazji.

– Ale w Ząbkowicach musiała pani bywać.

– Głównie przejazdem.

– No tak, ja do Dąbrowy też nieczęsto się wybieram – stwierdził, dodając: – Już niedaleko. Niecały kilometr i będziemy na miejscu.

Wokół gęstniał mrok. Od łąk rozciągających się po prawej stronie drogi dolatywało głośne cykanie świerszczy. Jedynymi jasnymi punkcikami w tej czerni były migoczące w oddali światła pensjonatów oraz gwiazdy. Do nozdrzy Barbary dochodził zapach sosnowych igieł; kojący i odświeżający.

– A wie pani, że w lasach przy letnisku ukrywał się kiedyś sam Józef Piłsudski? – zagaił mężczyzna.

– Naprawdę? – spytała uprzejmie, choć niespecjalnie ją interesowały krążące od lat legendy na temat marszałka.

– Tak było. W tysiąc dziewięćset piątym działała na Basiuli tajna organizacja, której nasz świętej pamięci naczelnik przewodził – rozpoczął ochoczo dorożkarz. – W związku z tym bawił tu chętnie i często. Jednego razu, gdy szedł ze stacji, rozpoznali go rosyjscy strażnicy. Wódz rzucił się w te pędy w kierunku lasu. Traf chciał, że w lesie przebywał jeden z naszych miejscowych, który akurat zbierał drewno na opał. Właśnie skończył wydobywać z ziemi wielkie uschłe pnisko, kiedy zobaczył przed sobą przyszłego marszałka, a w oddali zbliżających się do lasu Ruskich; ruchem ręki wskazał na dół w ziemi, gdzie wcześniej pniak rezydował, a Piłsudski z wielkim refleksem wskoczył do tej dziury i padł jak długi. Tamten go przykrył korzeniami i gałęziami, które znalazł pod ręką, no i w ten sposób uratował. – Mężczyzna naraz umilkł, kichnął głośno dwa razy, wytarł nos grzbietem dłoni, po czym wrócił do przerwanego wątku: – Inni zaś mówili, że jak Józef był na konspirze u Lubeckich, to też go patrol carskich psów wytropił. Przebrał się wtedy chybcikiem w strój kobitki, chustkę nałożył na głowę i wziął się za dojenie krowy. A te głupki, Ruskie, nic nie zauważyły. Ha, ha, ha!

Kąciki ust Barbary ani drgnęły.

– No, już pani nie zanudzam, bo pewnie zmęczona – odezwał się po dłuższej chwili dorożkarz. – Zresztą zaraz będziemy na miejscu. O, już widać willę księdza. Tylko wie pani – tu zawahał się na moment, po czym ściszając głos, dokończył: – Niech pani uważa.

– Na co?

– Cóż, letnisko piękne, ale są pewne minusy. Dwa główne, można powiedzieć. Komary i złodzieje. Niestety zdarzają się kradzieże.

– Nie obawiam się – stwierdziła. – Nie należę do tych, których jest z czego okradać.

Dorożkarz się zaśmiał.

– No, skoro stać panią na letnisko, to nie jest pani taka biedna – rzucił.

– A coś więcej pan powie o tych kradzieżach? – spytała, ignorując usłyszaną uwagę.

– Ciągle coś koszą. A to druty telefoniczne, a to węgiel z komórki albo krowę czy kozę. Co się da, jak wszędzie. Cóż, takie czasy, proszę pani, sprzyjające złodziejstwu. Jednej letniczce z domku nad jeziorkiem w zeszłym miesiącu buchnęli pieniądze, innemu letnikowi zginęła srebrna cybula. W zakładzie przyrodoleczniczym księdza Huszny też coś ponoć zginęło ostatnio, tak mówili. Ale to nic. Słyszała pani o tej kołomyi z nielegalną mennicą?

Barbara Raszewska pominęła usłyszane pytanie milczeniem, choć wiedziała zarówno o aferze z fałszywymi monetami, jak i o grabieżach w pensjonatach letniska. Szczegóły procederu uprawianego przez szajkę fałszerską z Ząbkowic były jej znane na długo przed tym, zanim informacje na ten temat pojawiły się w prasie, a o okradaniu letników usłyszała od własnego przełożonego, kierownika IV Komisariatu Policji w Dąbrowie.

– Jesteśmy na miejscu – zakomunikował dorożkarz. – Pomóc może z walizką?

– Dziękuję, nie ma potrzeby.

– A kiedy pani wyjeżdża? Mogę odwieźć na dworzec, nie ma co nóżek męczyć. Tylko niech pani powie, kiedy koniec turnusu.

– Jeszcze nie wiem.

– No nic. To udanego wypoczynku. – W głosie mężczyzny pojawiła się nuta zawodu.

– Dziękuję – odpowiedziała, wysiadając z powozu. Sięgnęła po walizkę, przerzuciła torebkę przez wolne ramię i ruszyła żwirową alejką w stronę majaczących w ciemności budynków.

Woźnica cmoknął na konia i po chwili zniknął w mroku. Przez minutę, może dwie, słychać było głuchy odgłos uderzających o ziemię kopyt, poskrzypywanie kół i parskanie konia; dźwięki te coraz odleglejsze w końcu jednak ustały, rozpuszczając się w ciszy tego parnego wieczoru niczym kryształki soli w ciepłej wodzie.

Alejka prowadziła do piętrowej drewnianej willi z murowanymi podcieniami, której rozświetlone światłem lamp i żyrandoli okna dodawały uroku i tajemniczości, podobnie jak dwie usytuowane na dachu wieżyczki. W otulinie nocy pensjonat przyrodoleczniczy „Zdrowie” wyglądał jak dworek z bajki.

Budynek należał do znanego w okolicy księdza, uważanego przez niektórych za natchnionego wizjonera, przez innych zaś nazywanego odsądzonym od czci i wiary herezjarchą, wichrzycielem i bezbożnikiem. Niewątpliwie Andrzej Huszno wciąż miał zwolenników, choć nie tak wielu jak w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym, kiedy swoimi kazaniami rozbudzał w sfrustrowanych robotnikach Zagłębia marzenie o wolności i lepszym życiu, zagrzewając ich do walki przeciwko kapitalistom. Teraz nad spotkania z robotnikami i prowadzenie nabożeństw, w których uczestniczyły niegdyś wielotysięczne tłumy wiernych i sympatyków Kościoła Narodowego, przedkładał ciszę i spokój. Nie wiadomo, czy jego rewolucyjny duch osłabł z powodu choroby, z jaką przyszło mu się zmagać, śmierci ukochanej kobiety czy też z innych przyczyn, ale prawdą było, że od długiego już czasu wolał koncentrować się na uprawie ziół, działalności przyrodoleczniczej i prowadzeniu pensjonatu. Niestety, w tym ostatnim przeszkadzali mu złodzieje.

Właśnie kolejna kradzież – a tym razem ograbiona z drogocennej biżuterii została podczas turnusu pewna majętna dama z Krakowa – ten zuchwały rabunek, zgłoszony kilka dni wcześniej przez księdza Husznę na policję, był jednym z powodów przyjazdu Barbary na letnisko. Oczywiście, miał on być zachowany w najgłębszej tajemnicy, a o powierzonym jej przez podkomisarza Wojciecha Pietrasika zadaniu wiedziały tylko cztery osoby – ona sama, podkomisarz, wyznaczony przez komendę powiatową policjant, z którym miała utrzymywać łączność w celu zdawania raportów z działań operacyjno-rozpoznawczych, oraz właściciel pensjonatu.

Tak naprawdę nie miała ochoty na ten wyjazd, jednak nie mogła sprzeciwić się poleceniu służbowemu, a nawet gdyby okazało się to możliwe, jej wewnętrzne przekonanie o tym, że policjantka na służbie powinna wyzbyć się nawyku myślenia o sobie i własnych preferencjach, nie pozwoliłoby jej spać spokojnie. Postanowiła więc wypełnić misję, tak jak zawsze – profesjonalnie i z zaangażowaniem. Skoro podkomisarz Pietrasik chciał, by pomogła w dochodzeniu nieoficjalnie, udając wczasowiczkę, będzie odgrywać swoją rolę najlepiej, jak umie.

Podeszła do drzwi wejściowych, postawiła obok nich walizkę i wyciągnęła dłoń w kierunku klamki. Nieoczekiwanie drzwi otworzyły się z impetem, a ona nieomal zderzyła się z wychodzącym ze środka mężczyzną. Jego twarz wyrażała przestrach pomieszany ze zdziwieniem, które po chwili zastąpił uśmiech pewnego siebie amanta.

– Ale się pani skrada – rzucił. – Jak jakiś, nie przymierzając, złodziej!

– No widzi pan. A tu tylko letniczka.

– Dobrego towarzystwa nigdy dosyć – stwierdził, uśmiechając się szeroko.

Strużka światła z półotwartych drzwi oświetliła część ganku. Barbara zauważyła, że stojący przed nią osobnik jest podobny do Eugeniusza Bodo. Mimo późnej pory był elegancko ubrany. Jego ciemne włosy, gładko zaczesane do góry przy pomocy brylantyny, lśniły w świetle wiszącej w głębi holu żarówki.

– Pani pozwoli. Nikodem – przedstawił się. – Nikodem Nadolski. – Tembr jego głosu brzmiał przyjemnie, był niski i głęboki.

Skłoniła lekko głowę.

– Barbara – mruknęła, celowo nie podając swojego nazwiska.

– No proszę. Basiula na Basiuli – zaśmiał się.

– Przepraszam, jestem zmęczona podróżą – powiedziała oficjalnym tonem.

– To w takim razie nie zatrzymuję – rzekł elegant, dodając: – Ja zresztą tylko na chwilę i też zaraz wracam. Bez fajeczki ciężko zasnąć, rozumie pani, nawet ciężej niż bez kobiety – mówiąc to, uśmiechnął się lekko. – A w pensjonacie nie wolno palić.

– Do widzenia – rzuciła pośpiesznie i schyliła się po bagaż.

Mężczyzna był jednak szybszy.

– Ale tych ciężarów to nie dam pani nosić. – Chwycił za rączkę walizki.

– Pozwoli pan, że poradzę sobie sama? – spytała, tłumiąc rozdrażnienie.

– Ależ z pani siłaczka. – Pokręcił głową z dezaprobatą. – W dodatku strasznie uparta.

W tym momencie drzwi otworzyły się szerzej, a na ich progu stanęła szczupła blondynka w średnim wieku, ubrana w skromną sukienkę oraz biały fartuszek. Brunet odłożył walizkę, rzucił nonszalancko: „Dobranoc szanownym paniom” i zniknął w ciemnościach.

– Pani Barbara? – upewniła się kobieta.

– Tak. Przepraszam, miałam przyjechać wcześniejszym pociągiem.

– Nic nie szkodzi – zapewniła blondynka. – Jesteśmy do dyspozycji naszych gości przez całą dobę. Już panią prowadzę na górę. Tylko zawołam Józka, to bagaż weźmie.

– Nie trzeba – zaoponowała Raszewska.

Podniosła walizkę i ruszyła po schodach za kobietą w fartuszku. Kiedy znalazły się na pierwszym piętrze, z pokoju usytuowanego na wprost schodów wychyliła się niewieścia głowa. Młoda dziewczyna, zauważywszy Barbarę i pokojówkę, cofnęła się, jakby spłoszona, szybko zamykając drzwi.

Minęły drugie piętro i po chwili znalazły się na poddaszu. Niewielki korytarzyk oświetlała tylko jedna żarówka. Pracownica wyciągnęła z kieszeni fartucha pęk kluczy, wprawnym ruchem ściągnęła jeden z nich z metalowego kółka i otworzyła drzwi.

– Proszę. – Zapaliła światło. – To bardzo ładny pokoik. Nie tak wielki jak inne, ale za to bardzo przytulny. No i widok z balkonu… Sama zresztą pani zobaczy rano. Tylko proszę nie otwierać okien przy zapalonym świetle, bo komary nalecą – upomniała Barbarę. – A z nimi to żaden wypoczynek. Gdyby wody było mało – wskazała na stojące na stole dzbanek i szklankę – to proszę zgłosić w recepcji. Wodę serwujemy zdrową, z pobliskiego źródła, nie wodociągową. Klucz zostawiam na stole – dodała, po czym wyszła. Za moment jednak zawróciła. – Zapomniałabym! Jeśli ma pani jakieś kosztowne rzeczy, to lepiej je zdeponować w sejfie u księdza.

– Dziękuję za informację – odpowiedziała Raszewska wymijająco.

Po wyjściu pokojowej odczekała chwilę, nasłuchując, aż umilkną jej kroki na schodach, potem przekręciła klucz w zamku, nalała wody do szklanki, wypiła ją duszkiem, następnie zaciągnęła zasłony i zaczęła się rozpakowywać. Ubrań miała niewiele. Trzy sukienki na zmianę – dwie w stylu sportowym oraz jedną bardziej elegancką, z niebieskiej żorżety. Plus tę, w której przyjechała – najbardziej przewiewną – kremową w modne kwiatowe wzory.

Otworzyła szafę. Nieprzyjemny dźwięk nienaoliwionych drzwiczek spowodował, że się wzdrygnęła. Po chwili sukienki wisiały już na wieszakach. Na półkach ułożyła bieliznę, szlafrok i strój kąpielowy. Zsunęła z nóg sandałki, ustawiła je równo na wycieraczce przy drzwiach obok pantofelków i półbutów na gumowych podeszwach firmy Stomil, idealnych do spacerów i sprawnego poruszania się w terenie. Lekki płaszcz przeciwdeszczowy, sweterek i kapelusik powiesiła na ozdobnym, przymocowanym do ściany wieszaku, wykonanym z końskiej podkowy. Wróciła do opróżnionej z ubrań walizki i otworzyła skrytkę znajdującą się w podwójnym dnie. W schowku leżał niemiecki mauser M1910 w kaburze z brązowej skóry oraz aparat fotograficzny – subminiaturowy model francuski, idealnie mieszczący się w jej dłoni, będący od niedawna na wyposażeniu dąbrowskiego komisariatu. Po chwili namysłu zamknęła walizkę, zostawiając pistolet i aparat na miejscu. Na razie nie było żadnych powodów do ich wykorzystania. Uznała, że wygodniej i bezpieczniej będzie zamiast szpiegowskiego urządzenia używać zwyczajnego aparatu. W końcu robienie zdjęć na letnisku to rzecz naturalna, niebudząca podejrzeń. Wyjęła z torebki prywatną leicę, którą po śmierci ojca, zawodowego fotografa, postanowiła zatrzymać na pamiątkę. W rzeczywistości w spadku otrzymała kilka aparatów. Był wśród nich mieszkowy, idealny do wykonywania makrofotografii, skrzynkowy z tysiąc dziewięćset dziesiątego roku, stereoskopowy duchessa stereo oraz niedziałający już model, który w latach dwudziestych ojciec samodzielnie wykonał według instrukcji z „Samouczka technicznego”. Wszystkie poza leicą sprzedała pół roku wcześniej wraz z całym wyposażeniem zakładu. Teraz, trzymając w ręce aparat, poczuła w gardle ukłucie smutku pomieszane ze wzruszeniem. Wspomnienia związane z ojcem, nagle uwolnione, wyraziste i nachalne, przeskakiwały jej w głowie niczym obrazy w kinetoskopie.

Oto idą na łąki przy Przemszy, by schwytać w obiektywie budzący się dzień. Fotografują krwawnik, pałki tataraku, liście babki lancetowatej i koniczyny; kropelki rosy błyszczą w promieniach wchodzącego słońca, mlecze podnoszą swoje złote głowy, motyle rozkładają skrzydła. Chwilę później na tę reminiscencję nakłada się następna. Zapach wywoływacza. Kąpiel, płukanie, suszenie. Siedzą w ciemni przy czerwonym świetle żarówki, czekają, aż z gładzi żelatynowo-srebrowego papieru wyłoni się obraz zapisanych na kliszy chwil. I słowa wypowiedziane wtedy przez ojca: „Robienie zdjęć to jedyny sposób, by zatrzymać czas, dać śmierci prztyczka w nos”.

Pamięć podsuwała Raszewskiej kolejne obrazy, pogłębiając melancholijny nastrój. Kobieta wiedziała, że jeśli im się podda, ta gorzka pestka, tkwiąca w niej głęboko i od długiego czasu, może zakiełkować uczuciem trudnym do zdławienia; afektem, od którego wolała trzymać się z daleka. Rozpacz sprawia, że człowiek staje się nagi i bezbronny. Ona nie mogła sobie na nią pozwolić, na rozpamiętywanie, rozdrapywanie tego, co zostało z trudem zagojone.

Z powrotem schowała aparat do torebki. Wyjęła z szafy szlafrok, zdjęła ręcznik z oparcia krzesła i przebrawszy się, wyszła na korytarz, kierując się w stronę drzwi obok, gdzie mieściła się łazienka. Jak zapewniano podczas rezerwacji, pomieszczenie to miało być tylko do jej dyspozycji. Jednak gdy nacisnęła klamkę, z wnętrza pomieszczenia dobiegł damski głos: „Zajęte”.

Wróciła do swojego pokoju i usiadła przy stoliku. Czekając na zwolnienie łazienki, studiowała wzór znajdujący się na popielatych zasłonach okiennych. Połyskujące srebrno pióropusze i gałązki, wytłoczone na grubej, matowej tkaninie, przypominały malunki mrozu na szybie. Ten widok uspokajał ją i rozluźniał. Po kilku minutach zalegającą w pomieszczeniu ciszę przerwał hałas dobiegający z pokoju kąpielowego; był to dźwięk, jaki dopada zazwyczaj człowieka po nagłym zakrztuszeniu się czy też w trakcie torsji. Za moment dźwięk ten został zagłuszony przez szum puszczonej z kranu wody. Barbara wsłuchiwała się w niego, w dalszym ciągu wpatrując się w zaciągnięte zasłonami okno. Po jakimś czasie woda przestała się lać, jedynie co jakiś czas przez ścianę przebijały się ledwie słyszalne pluski. Kobieta stwierdziła, że osoba przebywająca w łazience zapewne weszła do wanny i zażywa kąpieli. Podejrzewając, że przyjdzie jej długo czekać na zwolnienie toalety, podniosła się z krzesła, zgasiła światło, po czym wyszła na taras.

Oparła łokcie o balustradę i głęboko oddychała, chłonąc żywiczny zapach lasu. Spomiędzy rosnących przed pensjonatem drzew przezierał brzeg Trzebyczki; szły od niej orzeźwiające podmuchy chłodnego powietrza. Księżyc skrył się za chmurami, więc Barbara musiała mocno wytężać wzrok, by coś zobaczyć. Po kilku minutach jej oczy przyzwyczaiły się do panujących wokół ciemności. Z otaczającego krajobrazu zaczęła wyławiać znajome szczegóły. W oddali po prawej stronie majaczyły inne wille letniska; jasne punkciki okien przypominały robaczki świętojańskie. Przy jednej z nich znajdowało się jeziorko z wysepką pośrodku. Tego detalu w tamtym momencie Barbara nie mogła dostrzec, bo akwen zasłaniały drzewa, jednak pamięć podpowiadała jej usytuowanie poszczególnych elementów otoczenia. Za drewnianą willą stał pałacyk. To właśnie w nim mieszkała z rodzicami latem tysiąc dziewięćset jedenastego roku. Spędzili wówczas na letnisku dwa tygodnie. Nie potrafiła sobie przypomnieć aktywności z tych czternastu dni. Do jej świadomości docierały jedynie jakieś przebłyski – kąpiele w rzece, leśne spacery, matka odpoczywająca w cieniu parasolki, jej wydatny ciążowy brzuch.

Nostalgiczny nastrój, ponownie ożywiony wspomnieniami, szybko jednak prysł, wyparty przez nieprzyjemne cielesne doznanie. Barbara poczuła na karku ukłucie, potem drugie – na grzbiecie dłoni, i zaraz następne w okolicy skroni. Machnęła ręką, odganiając się od niewidocznych natrętów. Strasznie tną – pomyślała. Postanowiła wrócić do pokoju, jednak coś nieoczekiwanie przyciągnęło jej uwagę. Pomiędzy drzewami zagajnika dostrzegła cień czyjejś sylwetki. Postać ta, niemal stopiona z mrokiem, poruszała się powoli wzdłuż linii drzew, w tę i z powrotem. Raszewska odruchowo cofnęła się w głąb balkonu. Usiadła na stojącym pod oknem wiklinowym fotelu, w dalszym ciągu obserwując przesuwający się w mroku cień. Przemknęło jej przez myśl, że to może być ów elegancik, na którego natknęła się przed pensjonatem. Mówił, że idzie zapalić. Ale skoro tak, to czy nie powinien już wrócić? Od czasu ich spotkania minęła co najmniej godzina, tyle wystarczy, by wypalić fajkę do końca. Może więc czeka na kogoś? No chyba że oddaje się nocnym spacerom, bo ma problemy z zaśnięciem? Barbara rozważała różne możliwości.

Udręka insomnii jej samej nie była obca. Od dłuższego czasu miała kłopoty z zasypianiem. Początkowo próbowała walczyć z problemem. Szukała porad u lekarzy, testowała dostępne specyfiki. Wszystko na nic. Z czasem przyzwyczaiła się to tego, że krótko śpi. O ile bezsenne godziny w łóżku, podczas których noc zdawała się wydłużać i ciągnąć, jak gdyby składała się nie z jednostek czasu, a kauczukowych, niekończących się włókien, męczyły ją okrutnie, o tyle gdy już zasnęła, spała do rana, snem krótkim co prawda, lecz wystarczającym. Rankiem, po obudzeniu, nie czuła zmęczenia. Jej organizm nauczył się czerpać energię potrzebną do życia ze skondensowanego do kilku godzin odpoczynku, choć sam stan oczekiwania na sen za każdym razem był dla niej frustrujący.

Nocny spacerowicz oparł się o pień sosny i tkwił przy nim bez ruchu. Jedynym dowodem jego obecności był teraz dolatujący do nozdrzy Barbary nikły zapach aromatyzowanego dymu tytoniowego. To była przyjemna woń, jednak Raszewska nie zamierzała dłużej siedzieć na balkonie. Komary atakowały coraz intensywniej, poza tym uznała dalsze obserwowanie wielbiciela fajki za bezcelowe. Wycofała się do pokoju, zamknęła drzwi balkonowe. Uznawszy, że nikogo w łazience już nie ma, ponownie wyszła na korytarz.

Drzwi do pomieszczenia kąpielowego były uchylone. W środku unosił się intensywny aromat damskich perfum. Przetarła pokryte parą lustro wiszące nad blatem umywalki. Przez chwilę patrzyła na swoje odbicie. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do nowego wyglądu. Dwa dni wcześniej zmieniła fryzurę, po raz pierwszy od śmierci ojca. Do tej pory swoje długie włosy o naturalnym brązowozłotym kolorze zaplatała w warkocz lub upinała nad karkiem. W zakładzie fryzjerskim Kremblewskiego doradzono jej obcięcie ich do ramion i przefarbowanie na blond. Barbara wolała zostać przy swoim odcieniu, jednak ostatecznie dała się namówić panu Zygmuntowi, mistrzowi nożyczek, nie tylko na cięcie i farbowanie, ale również trwałą ondulację parową. Z jasnymi, pofalowanymi włosami wyglądała znacznie młodziej, pogodniej. W nowym wydaniu jednocześnie podobała się sobie i nie podobała. To naznaczone ambiwalencją odczucie było denerwujące. Koniec końców uznała zmianę za korzystną, choć zdecydowała się wybrać do salonu fryzjerskiego nie z potrzeby upiększenia, a w wyniku sugestii podkomisarza Pietrasika. Wprawdzie pomysł, który jej podsunął, nie miał charakteru polecenia służbowego, ale tak postanowiła go potraktować. Zresztą miała obawy, że podczas pobytu na letnisku ktoś może ją rozpoznać. Teraz, gdy spoglądała w lustro, sama siebie nie poznawała. Wrażenie, że patrzy na kogoś obcego, nie chciało jej opuścić.

Przeczesała loki palcami. Umyła twarz i zęby, potem weszła do wanny i wzięła szybki prysznic. Po powrocie do pokoju przebrała się w koszulę nocną, zgasiła światło, po czym położyła się do łóżka, uprzednio uchylając okno. Na przemian przymykała i otwierała powieki. Mijały minuty, odmierzane uderzeniami jej serca. Było jak zawsze: zmęczone ciało, mięśnie domagające się rozluźnienia i umysł niczym dobrze naoliwiony mechanizm, pracujący pełną parą. Próbowała go oszukać, koncentrując się na powtarzaniu w myśli słów piosenek i wierszyków z dzieciństwa, to znów odliczała po kolei w górę i w dół. Świadomość zajęta tymi jałowymi czynnościami pozostawała w bezpiecznych rejonach.

Przez rozchyloną i poruszaną wiatrem zasłonę przesączało się światło księżyca. W swojej wędrówce po powierzchni ściany ślizgało się jasną smugą, dosięgając co jakiś czas wieszaka – podkowy – na którym wisiały ubrania. Wypolerowany metal haka lśnił. Wokół panowała cisza, inna jednak niż w mieście. Tam nawet nocą pozornie uśpione miasto mruczało, sapało, pobrzękiwało i posykiwało. Barbara mieszkała przy ulicy 1 Maja, niedaleko huty Konstanty, w której w dzień i w nocy maszyny gniotły bryły galmanu, piece nieustannie pochłaniały i prażyły rozdrobnioną rudę, a w muflach z rozgrzanych par cynkowych destylował się płynny metal. Z uwagi na bliskie sąsiedztwo pracującej na okrągło cynkowni w jej mieszkaniu nigdy nie było idealnie cicho. Jednak w porównaniu z cichością tutejszą, wiejską, eksponującą nawet niegłośne dźwięki, hałasy przynależne miastu zdawały się uspokajającym szumem morskiej muszli, z całą pewnością nie denerwującym. Tutaj odgłosy świerszczy dochodzące z zewnątrz przez uchylone okno wydawały się Barbarze nad wyraz przykre, jak gdyby panująca w otoczeniu akustyczna deprywacja była katalizatorem, gałką radia, którą ktoś podkręca złośliwie, sprawiając, że ciche dźwięki nabierają mocy jazgotu. Oprócz świerszczy ucho kobiety rejestrowało jeszcze inny odgłos, znajdujący się na granicy słyszalności. Dochodził zza ściany, z łazienki, gdzie co kilka sekund na dno żeliwnego zlewu spadała kropla wody.

Raszewska westchnęła ciężko i odwróciła się przodem do wnętrza pokoju, próbując zignorować drażniące kapanie. W takich chwilach jak ta przeklinała swoją nadwrażliwość zmysłową, choć w pracy policjantki spostrzegawczość i wyczulony słuch okazywały się bardzo przydatne. O ile jej zmysł obserwacji był wyuczoną umiejętnością skupiania się na szczególe, rozwiniętą dzięki ojcu i doskonaloną później w szkole policyjnej podczas wykonywania codziennych obowiązków strażniczki prawa oraz na szkoleniach specjalnych, takich jak kurs fotografii kryminalistycznej czy daktyloskopii, o tyle niezwykła wrażliwość słuchowa towarzyszyła jej od zawsze. Już jako kilkuletnie dziecko odznaczała się doskonałą pamięcią słuchową i była wyjątkowo wyczulona na dźwięki. Cechy te odziedziczyła po matce, Aleksandrze – skrzypaczce, nauczycielce muzyki i członkini Towarzystwa Muzycznego. Barbara od wczesnego dzieciństwa do czternastego roku życia pod okiem rodzicielki uczyła się gry na skrzypcach oraz wiolonczeli i nikt nie przypuszczał, że w przyszłości zdecyduje się wybrać tak daleką od rejonów sztuki i w gruncie rzeczy niebezpieczną profesję. Ona sama nie czuła lęku. Na co dzień nie myślała o tym, że coś może się jej stać – nawet wcześniej, kiedy pracowała jako posterunkowa, podczas patrolowania ulic, ścigania sprawców rozbojów czy tropienia sutenerów. Nie bała się przestępców. Nie czuła, że ma coś do stracenia, tym bardziej że w swoim życiu przeszła wiele egzaminów z utraty. Tego, co uważała za najcenniejsze, już nie miała; znieruchomiałe, zastygłe w pół ruchu jak na starej fotografii, nie było jej przynależne.

Do natrętnego kap, kap dołączyło bzyczenie komara. Barbara wstała z łóżka, domknęła okno, rzucając okiem na zewnątrz. Księżyc świecił teraz wysoko nad Basiulą, zalewając intensywną poświatą okolicę, przez co ciemność straciła swoją gęstość. Raszewska skierowała wzrok w stronę drzew, gdzie wcześniej przechadzał się amator nocnych spacerów. Nie było tam jednak nikogo.

Wróciła do łóżka. Sen w dalszym ciągu nie nadchodził, skoncentrowała się więc ponownie na powtarzaniu jednej z dziecięcych wyliczanek. Brzmiało to trochę jak modlitwa i być może nawet było jakąś jej zastępczą formą – jeśli tak, musiała to być modlitwa o sen skierowana do jedynego boga, któremu była w stanie zaufać, Hypnosa. W tego pisanego dużą literą od dawna nie wierzyła.

Entele pentele, sigi sioj, repete pepete knot. Pozbawione sensu słowa dziecięcego „kurzego pacierza”, powtarzane wielokrotnie, działały na nią uspokajająco, wypierając inne, niechciane myśli. Ak bąk cimi ciąg, cimi ciki gramaciki – dźwięczały w głowie słowa kolejnej rymowanki, zapętlając się i pogłębiając poczucie nierealności. Niestety, wciąż znajdowała się po stronie jawy. Kiedy zmęczyły ją wyliczanki, zaczęła powtarzać w myśli jeden z paragrafów instrukcji policyjnej, który zaczynał się od słów: „Zadaniem dochodzenia jest: po pierwsze ustalenie, czy zostało popełnione przestępstwo i jakie mianowicie oraz w jakich okolicznościach: kiedy, gdzie i w jaki sposób”.

Jak wcześniej wspomniano, kradzież biżuterii, do której doszło na terenie pensjonatu Zdrowie, była jednym z powodów przyjazdu starszej przodownik Barbary Raszewskiej do podząbkowickiego letniska. Ale nie jedynym. Kiedy trzy dni wcześniej została wezwana do gabinetu podkomisarza Pietrasika, przemknęło jej przez myśl, że może przełożony chce znów rozmawiać o jej awansie oraz propozycji, która padła kiedyś i do której co jakiś czas wracał. Była to oferta nobilitująca, dotyczyła bowiem przeniesienia do sosnowieckiego wydziału śledczego, gdzie niebawem miało zwolnić się miejsce. Gdyby to był rozkaz, Barbara wypełniłaby go niechybnie, bo wypełnianie poleceń nie sprawiało jej trudności. Ale w tej kwestii miała wolną rękę, co niestety stanowiło dla niej problem. Zazwyczaj czuła się niekomfortowo, kiedy musiała podjąć samodzielną decyzję, za którą miała w pełni odpowiadać. Trwała więc w zawieszeniu, nie wiedząc, co wybrać. A szef co jakiś czas pytał, co postanowiła.

Jednak tym razem podkomisarz Pietrasik nie chciał rozmawiać o awansie.

– Pani Basiu, mam coś dla pani – powiedział, kiedy zamknęła za sobą drzwi gabinetu.

Spojrzała na niego pytająco.

– W zasadzie to nie coś, tylko konkretne zadanie – wyjaśnił, dodając: – Poufne.

– Tak?– ożywiła się.

– Ostatnio doszło do serii kradzieży. Na Bielowiźnie. Musiała pani słyszeć.

– Tak – potwierdziła. – Aspirant Fikus wspominał, ale nie znam szczegółów.

– Konkretnie w kolonii Basiula – uściślił. – Jakoś sobie złodzieje ulubili ten rejon. Zresztą nic dziwnego, w końcu letnisko to raj dla włamywaczy. Powiem krótko. Ktoś musi tam trochę powęszyć.

– Ale przecież dochodzenie już prowadzą policjanci z ząbkowickiego posterunku – zdziwiła się.

– I tak, i nie. To znaczy podjęli czynności, jednak… – Tu kierownik urwał, by po chwili dokończyć protekcjonalnym tonem: – To są fajne chłopaki, ale cóż… Niezbyt rozgarnięte. Żadnych wyników od dłuższego czasu – westchnął. – Sprawę tak naprawdę powinny prowadzić Wojkowice. Chociaż w sumie to bez różnicy, Wojkowice czy Ząbkowice. I tu, i tu wykrywalność sprawców kradzieży kiepska.

– Czyli chce pan, żebym tam pojechała? – spytała.

– Dokładnie tak – potwierdził szef. – Gwoli ścisłości, nie ja chcę. To sugestia, że tak powiem, z góry. Kontaktował się ze mną komisarz Waligóra z Komendy Powiatowej i prosił, bym kogoś wysłał, bo ksiądz Huszno zadzwonił do niego z pretensjami, że policja nic nie robi. Podobno bardzo nalegał na interwencję i ochronę.

Barbara uniosła brwi w zdziwieniu.

– I komisarz Waligóra wyraził zgodę? Bo ksiądz Huszno nalegał?

– Oni tam, w komendzie, mają swoje powody.

– Czyżby komisarz zamierzał wybrać się do Basiuli na urlop i chce wcześniej oczyścić sobie teren? – rzuciła ironicznie.

Pietrasik zaśmiał się, odsłaniając zęby.

– Dobre, pani Basiu – rzekł po chwili. – Ale nie.

– Cóż, przyjmuję do wiadomości. Jednak to dziwne, że policja ma pilnować jego pensjonatu. Tym bardziej że Huszno święty nie jest. A co, jeżeli to on preparuje te kradzieże? – zasugerowała.

– Tego w tym momencie wykluczyć nie można, choć uważam, że to mało prawdopodobne.

– To jest podejrzana postać. Ostatnio prasa trąbiła o procesie, jaki wytoczyli mu pracownicy. Był im winien pieniądze. No i ta jego działalność znachorska…

– Otóż to – przerwał jej przełożony. – Kradzieże na letnisku to jedno. Ale chodzi też o tę właśnie działalność pseudomedyczną. Jak dotąd nie ma dowodów, że Andrzej Huszno leczy ludzi bez zezwolenia. Oficjalnie nie pobiera opłat za poradę lekarską, tylko za swoje cudowne mieszanki. To nie jest niedozwolone. Ma świadectwo przemysłowe, pozwolenie na uprawę i sprzedaż ziół. W starostwie będzińskim rozkładają ręce, choć już blankiety mają gotowe do nałożenia grzywny. A i wielu by chciało zobaczyć księdza Husznę w areszcie. Zresztą jaki z niego ksiądz? Sekciarz, i tyle. Nie wspomnę o skandalach obyczajowych, bo to jednak nie sprawa dla policji państwowej. W każdym razie komisarz ma nadzieję, że się w końcu temu herezjarsze noga powinie. Tylko najpierw dowody – to jest potrzebne. I tu jest pani zadanie.

– Rozumiem. Ale skoro Huszno wie, że ktoś z policji przyjedzie do pensjonatu, będzie tym bardziej ostrożny.

– Będzie albo nie będzie. Komendant Waligóra uznał, że nie będzie.

– W takim razie nic więcej nie powiem.

– Ale ja bym chciał coś jeszcze dodać – rzekł Pietrasik po chwili wahania. – Jest jeszcze jeden powód, żeby to pani pojechała.

– Jaki?

– Uznałem, że przyda się pani trochę odpoczynku. Od czasu śmierci taty… I od tego zdarzenia w biedaszybach… Wydaje mi się, że nie doszła pani jeszcze do siebie.

– Nie potrzebuję odpoczynku – stwierdziła pośpiesznie.

– Cóż, teraz nie ma pani wyjścia. Skoro jedzie na letnisko, to musi odpoczywać. A przy okazji zbierać informacje. – Kierownik komisariatu podniósł się z fotela. – Co do raportów, kontaktować się pani będzie z aspirantem Baczewskim z Sosnowca – dodał.

– Z wydziału śledczego?

– Tak. To zalecenie Waligóry. Baczewski do pani zadzwoni i ustali co i jak. A pani niech ma tam oczy i uszy szeroko otwarte. Na potencjalnych złodziei i inne sprawy.

– Rozumiem.

– Poza tym, jak wspomniałem, proszę odpoczywać. Koniecznie. Oni tam mają różne zabiegi, kąpiele mineralne, masaże… A wcześniej niech pani pójdzie do Kremblewskiego, żeby panią na bóstwo zrobił. – Tu podkomisarz mrugnął do niej.

– Dobrze – odparła niechętnie.

Teraz, leżąc w łóżku i wspominając rozmowę z przełożonym, przyznała mu rację. Być może faktycznie potrzebowała odpoczynku. Choć na co dzień nie miała takiego wrażenia, to jednak dostrzegała, że jej organizm działa gorzej niż kiedyś. Oprócz bezsenności nękały ją bóle głowy i częste przeziębienia, co nie pozostawało bez wpływu na pracę, która obecnie była jedyną rzeczą w życiu, która miała dla niej wartość.

– Tak, postaram się odpocząć – powiedziała do siebie i przekręciła się na materacu, przyjmując pozycję na wznak.

W jej głowie jeszcze przez jakiś czas mieszały się obrazy i strzępki jawy. W końcu myśli zaczęły się rwać. To był ten moment, w którym umysł poddawał się zmęczonemu ciału. Przez kilka minut trwała w przedsennym splątaniu, zawieszona między światem rzeczywistym a onirycznym. Echo powtarzanej wyliczanki, jakby już nie przez nią samą, a kogoś innego, nakładało się na słowa podkomisarza Pietrasika, twarz ojca stapiała się z innymi twarzami, bliskimi i nieznanymi.

Wreszcie zasnęła. Po drugiej stronie – ni to snu, ni lustra – zobaczyła siebie. Była teraz sześcioletnią dziewczynką, stojącą na brzegu rzeki z kotkiem w ramionach. Zwierzę o śnieżnobiałej sierści i zielonych oczach otworzyło pyszczek i słodko ziewnęło, odsłaniając ząbki. Obraz ten po chwili zamazał się i znikł, a ona ujrzała przed sobą dwóch chłopców. Bliźniaczo do siebie podobni stali ramię w ramię i spoglądali na nią z mieszaniną strachu oraz złości. Później nastała ciemność, gładka niczym powierzchnia wody w podziemnym jeziorze, poruszana jedynie ledwo zauważalnym oddechem głęboko uśpionego organizmu.