Nazywam się Milion - Karina Krawczyk - ebook + audiobook + książka

Nazywam się Milion ebook i audiobook

Karina Krawczyk

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W świecie, gdzie dane jest ci wszystko za jednym kliknięciem, gdzie cała wiedza podana jest na tacy… tracisz tożsamość i pamięć. Wszystko, co potrafisz, to pisać i czytać. Nikt cię nie zna, nikt cię nie szuka. Gdzie pójść? W co wierzyć? Komu ufać?

Pascal Kirski, komisarz lubelskiej policji właśnie wraca ze szpitala i rzuca się w wir walki z gangiem narkotykowym, którego działania zbierają śmiertelne żniwo wśród eksperymentującej młodzieży. Niemal codziennie kraj obiega informacja o kolejnych ofiarach dopalaczy. Jednocześnie w szpitalu psychiatrycznym przebywa cierpiąca na amnezję dziewczyna, która prosi Kirskiego o pomoc w odnalezieniu swojej tożsamości. Jedyne, co ma, to dręczące ją sny o kobiecie, którą jak się wydaje, kiedyś znała.

Czy targany emocjami oraz własną ambicją policjant wygra wyścig z szefem mafii? Kim jest tajemnicza dziewczyna, słysząca głosy z przeszłości?

To książka o miłości.
To książka o cierpieniu.
To książka o pragnieniu wolności.

Powieść jest kryminałem historycznym, którego akcja dzieje się w Polsce i sięga XX i XXI wieku a wszystko otoczone polską polityką.

Karina Krawczyk - autorka serii książek kryminalno- obyczajowych oraz poradnika dla kobiet "Fajna, ale franca". Zawodowo trenerka biznesu, dyplomowana nauczycielka przedmiotów zawodowych, z pasji pisarka i redaktorka wydawnictwa. Otrzymała nagrodę Osobowość Roku 2019 w kategorii "Kultura" w swoim mieście. Jest honorowym dawcą krwi, uwielbia rock i włoski renesans. Nie może żyć bez kota i psa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 422

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 52 min

Lektor: Robert Michalak
Oceny
3,6 (9 ocen)
2
3
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydanie: Million

Redakcja i korekta: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl

Okładka: Kartkoland.pl

Skład: Karolina Przesmycka-Szustak

Wydanie II, 2023

© Studio Million licensed by Kubatura sp. z o.o.

All rights reserved.

ISBN 978-83-67103-27-5

Kubatura sp. z o.o.

www.STUDIOMILLION.pl

Książka inspirowana autentycznymi wydarzeniami.

Wszystkim walczącym o wolność.

Opisana tu historia wstrząsnęła nie tylko polskim wybrzeżem, gdzie się wydarzyła, ale i całą Polską. Długo żyła nią policja oraz inne instytucje. Wszyscy zadawali sobie pytanie, jak to się stało, że jeden człowiek oszukał tak wielu, i to w białych rękawiczkach.

W trosce o byt i przyszłość naszej Ojczyzny, odzyskawszy w 1989 roku możliwość suwerennego i demokratycznego stanowienia o Jej losie, my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga, będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł, równi w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego – Polski, wdzięczni naszym przodkom za ich pracę, za walkę o niepodległość okupioną ogromnymi ofiarami, za kulturę zakorzenioną w chrześcijańskim dziedzictwie Narodu i ogólnoludzkich wartościach, nawiązując do najlepszych tradycji Pierwszej i Drugiej Rzeczypospolitej, zobowiązani, by przekazać przyszłym pokoleniom wszystko, co cenne z ponad tysiącletniego dorobku, złączeni więzami wspólnoty z naszymi rodakami rozsianymi po świecie, świadomi potrzeby współpracy ze wszystkimi krajami dla dobra Rodziny Ludzkiej, pomni gorzkich doświadczeń z czasów, gdy podstawowe wolności i prawa człowieka były w naszej Ojczyźnie łamane, pragnąc na zawsze zagwarantować prawa obywatelskie, a działaniu instytucji publicznych zapewnić rzetelność i sprawność, w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem, ustanawiamy Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej jako prawa podstawowe dla państwa, oparte na poszanowaniu wolności i sprawiedliwości, współdziałaniu władz, dialogu społecznym oraz na zasadzie pomocniczości umacniającej uprawnienia obywateli i ich wspólnot. Wszystkich, którzy dla dobra Trzeciej Rzeczypospolitej tę Konstytucję będą stosowali, wzywamy, aby czynili to, dbając o zachowanie przyrodzonej godności człowieka, jego prawa do wolności i obowiązku solidarności z innymi, a poszanowanie tych zasad mieli za niewzruszoną podstawę Rzeczypospolitej Polskiej.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 2 kwietnia 1997 r.PREAMBUŁA

Rozdział 1

Rok dwa tysiące osiemnasty był wyjątkowy.

Od sześćdziesięciu ośmiu lat nie było w Europie tak gorąco. W Polsce temperatura dochodziła do trzydziestu ośmiu stopni. W skali globalnej temperatura była wyższa niż w czasie epoki przemysłowej, co według prognostyków jest przepisem na długoterminową katastrofę.

Nie tylko pogoda budziła niepokój świata. Nasilające się problemy z nielegalnymi imigrantami powodowały coraz większe oburzenie krajów posiadających granicę na morskiej linii brzegowej wobec braku pomocy ze strony pozostałych państw Unii Europejskiej. Wiele państw zaczęło mieć problemy z utrzymaniem praworządności i demokracji.

W Polsce wszyscy mówili o stuleciu odzyskania niepodległości. Równocześnie rosły niepokoje związane z działaniami rządu. Z jednej strony zwiększała się konsumpcja, zwłaszcza dzięki dodatkowym zasiłkom, rozdawanym przez państwo wybranym grupom społecznym, z drugiej – irytacja pozostałej części społeczeństwa, żyjącej w poczuciu niesprawiedliwości, złego dysponowania środkami publicznymi i niekorzystnego wizerunku Polski za granicą. Kraj był podzielony na pół, a ludzie zachowywali się jak nieznoszące się wzajemnie plemiona.

Świat mody kolorem roku ustalił fiolet. Tuż przed zimową zmianą czasu trwały intensywne rozmowy, by zegary przestawić już ostatni raz w historii.

Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego przedstawił najnowszy raport z krótkim wnioskiem: kryzys w Kościele! Spadła liczba wiernych, kościoły świecą pustkami! Społeczeństwo, skupiające się na własnym życiu, było coraz bardziej zmęczone otaczającą je rzeczywistością. Jedni rozpychali się łokciami w budowaniu kariery zawodowej, drudzy żyli z dnia na dzień bez sprecyzowanych celów, inni, mimo własnych spraw, szukali sposobów, jak pokonać marazm i zmienić istniejący stan rzeczy. Byli też tacy, którzy będąc dorosłymi, dopiero co się narodzili. I to stanowiło ich największy problem.

Rozdział 2

Szpital psychiatryczny w Lublinie

Dzisiaj nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia, niczego nie ma, nic nie istnieje. Jeśli był dzień, w którym się urodziła, to jego też już nie ma, ani żadnego z następnych. Co z tego, że zaplanowała pewnie bycie kimś ważnym, żoną, matką, prezesem, władcą imperium, panią świata lub po prostu swojego domu, jeśli tego nie pamięta.

Niczego nie pamięta.

Siedząc twarzą do okna, z zamkniętymi oczami, próbowała pochwycić ułamki przeszłości. Prócz ust jej ciało pozostało nieporuszone. 

– Kim jesteś, Pola? Czego ode mnie chcesz? Odejdź…

Szept był ledwo słyszalny. Po chwili zaczęła wymawiać pojedyncze japońskie liczby: 

– Ichi, ni, san, shi, go, roku, shichi, hachi, ku, ju, ichi, ni, san, shi, go, roku, shichi, hachi, ku, ju, ichi, ni, san, shi, go, roku, shichi, hachi, ku, ju…

Od jednego do dziesięciu. Raz po razie. Nieprzerwanie. Na okrągło.

Chłodny szpitalny pokój pomógł skupić myśli na kolejnej próbie przypomnienia sobie fragmentów przeżytych chwil. Jej śniada twarz, otoczona burzą czarnych, falowanych włosów, których końcówki na kilka centymetrów zwisały nad materacem, raz po raz wykrzywiała się w grymasie niepokoju. Młoda, jędrna cera natychmiast wracała do swojej gładkości.

Nagle otworzyła oczy. Czuła, że dłużej nie zniesie wzbierających w niej emocji. 

– Nazywam się Milion! – wrzasnęła.

Jej krzyk przeszył ściany szpitala. Ktoś z ulicy spojrzał w okno.

Zakryła twarz rękami i zaniosła się płaczem.

Rozdział 3

Poranne zorze, poranne zorze,

gdy idę w Sopocie nad morzem,

po plaży brudno-piaskowej,

Bałtyk śmierdzi ropą naftową.

Poranne chodniki, gdy idę,

nie rozmawiam z nikim.

Jak jest w niedzielę nad ranem?

Po sobotnich balach chodniki zarzygane.

Polska, mieszkam w Polsce,

mieszkam w Polsce, mieszkam tu, tu, tu, tu!

Razem z taksówkarzem śpiewali na cały głos, stukając palcami o kolana. Znali się z Marcelem, odkąd ten został kierowcą taksówki i pierwszy raz odebrał go z imprezy piętnaście lat temu. „Nie mogło być lepszej piosenki w aucie jak Kult”, pomyślał zadowolony.

Polska, mieszkam w Polsce, mieszkam w Polsce, mieszkam tu, tu, tu, tu!

Było południe. O tej porze pokonanie trasy ze szpitala klinicznego w Lublinie do domu komisarza trwało trzydzieści pięć minut.

Nocne sklepy z mlekiem, i patrzę, co się dzieje pod sklepem…[1]

Wysiadł na podjeździe swojego domu. Włożył rękę do wielkiej torby, która jak zwykle w takich momentach nie miała dna. Przejeżdżał dłonią to na lewą, to prawą stronę, a po kluczach nie było śladu. 

– Dzień dobry! – Z otwartych drzwi domu wyłoniła się szczupła brunetka. – Przepraszam, nie zauważyłam, kiedy pan nadjechał. Pomogę z torbą. Pewnie nie może pan jeszcze dźwigać. 

– Nic mi nie będzie – odparł, z ulgą zaprzestając poszukiwań pęku metalu. – Jedno kichnięcie to jak podniesienie dwudziestu kilogramów, a mój tobołek waży najwyżej dwa. 

– Trzeba dmuchać na zimne. – Kobieta zdecydowanym ruchem chwyciła materiałowe uszy i powoli weszli do budynku.

Pascal Kirski, policjant w stopniu komisarza, kawaler, pierwsze oznaki siwizny. Przepracował w wydziale zabójstw dwadzieścia jeden lat. W tym czasie współpracował między innymi z Centralnym Biurem Śledczym, jednostką policji powołaną do walki z przestępczością zorganizowaną. Najlepszy z najlepszych, ze stosem nagród i odznaczeń, które miały go jeszcze bardziej motywować do trudnej i pełnej poświęceń służby. Niereformowalny typ choleryka. Bezpośredni, zdecydowany, stanowczy. Imię nadała mu babcia, mama taty, zagorzała katoliczka. Wyczytała gdzieś, że imię Pascal oznacza „Wielkanoc”, najważniejsze święto chrześcijan, więc uparła się, by wnuk tak właśnie miał na imię. Tata całe życie pracował w urzędzie, dlatego przekonanie koleżanki, żeby zarejestrowała obco brzmiące imię, nie należało do trudnych.

Opadł na swój ulubiony fotel, jeden z trzech stojących wokół okrągłego stolika. Były najwygodniejsze, jakich w życiu używał, mimo że kupił je za śmieszne pieniądze w Ikei. 

– Wiem, że ma pan dietę, dlatego zrobiłam lekki serniczek. Pewnie nie jest tak dobry, jak ten pana wykonania, ale mam nadzieję, że też będzie smakował.

Kobieta wniosła talerz wypełniony pachnącymi kawałkami ciasta. 

– Nie trzeba było, pani Izo – westchnął. 

– Trzeba. To na pożegnanie.

Popatrzył zdziwiony. 

– Pożegnanie? Już? 

– No tak. Mówiłam, że odchodzę, zanim poszedł pan do szpitala. 

– Ach, tak… Mówiła pani. Straciłem rachubę czasu. Tak szybko to zleciało. 

– Nic nie szkodzi.

Iza, trzydziestoparoletnia sprzątaczka, która w zasadzie robiła wszystko – od gotowania, przez sprzątanie, po pranie – właśnie kończyła pracę u Kirskich na zawsze. Powód tej decyzji był prosty: znalazła miłość życia i miała już dla kogo gotować.

Pozwolił nałożyć sobie kawałek ciasta i włączył telewizor, myślami jednak był gdzie indziej. Nie miał ochoty na jakąkolwiek rozmowę. Zjedli przy kilku zdawkowych uprzejmościach na temat przyszłości oraz nadziei, że jej następczyni poradzi sobie równie dobrze. Potem Iza sprawnie się pożegnała i wyszła.

Normalnie sięgnąłby po drinka. Ale nie dziś. Na pewno też nie jutro, ani za tydzień, kiedy skończy brać antybiotyk. Nie po tym, co usłyszał. 

– Panie Kirski, tak szczerze, ile alkoholu wypija pan tygodniowo? – zapytał chirurg dwie godziny wcześniej.

Pascalowi w tym momencie stanęły przed oczami trzy kolejki whisky, które zwykł sączyć każdego wieczoru. 

– No… Wie doktor, pracę mam wymagającą, więc lampka wina wieczorem ma smak zbawienia. Inaczej człowiek by zwariował. 

– Lampka wina? Cóż, nie będę pana rozliczał – oświadczył poważnie mężczyzna w zielonym kitlu. – Jednak proszę wziąć pod uwagę, że ta w miarę niegroźna dawka alkoholu to czternaście jednostek na tydzień. Jedna jednostka to mniej więcej jedno piwo.

Kirski szybko przeliczył w pamięci, że z pewnością przekraczał tygodniową dawkę w jeden dzień. 

– Widać, że pana wątroba wiele przeszła – kontynuował lekarz. – W zasadzie powinienem powiedzieć: wiele alkoholu przeszło przez pana wątrobę.

Kirski spuścił głowę, milcząco przyznając mu rację. Przez ostatnie lata alkohol pomagał mu odprężyć się i zasnąć. Teraz będzie musiał nauczyć się żyć bez nałogu. Czy wróci do Xanaxu? Tego by nie chciał. Psychotropy pomagały, kiedy nie wspomagał się procentami, lecz stopniowo, z dwojga złego, tabletki wolał odrzucić. Odkąd pamiętał, zasypiał po kilku głębszych lub pigułce szczęścia. Brał w swoim życiu różne. Zdarzał się Aurorix, spory uzależniacz, albo trochę lepszy Sedam, ale po nim patrzył na świat jak przez mrożone szkło.

Może czas zacząć nowe życie? Bez jakichkolwiek wspomagaczy? Najważniejsze pytanie brzmiało, czy w ogóle potrafi tak funkcjonować? W zasadzie nie miał wyboru. 

– A co do zbawiennego działania wina… – Nie podnosząc wzroku, doktor uzupełniał kartę wypisową. – Jeśli ma pan na myśli polifenole, które mieszczą się w pestkach i skórce winogron, to trzeba się sporo naszukać, by znaleźć w sklepach naprawdę dobre wino gronowe. Dlatego, by wzmocnić organizm, wcale nie trzeba pić procentów. Te same polifenole, które mieszczą się w czerwonym winie, znajdują się też w jabłkach, czekoladzie, orzechach, a nawet herbacie. Nie muszę chyba dodawać, że każda dawka alkoholu bardziej lub mniej uszkadza komórki. W pana przypadku może tylko przyspieszyć rozwój choroby. Radziłbym na dłuższy czas kategorycznie odstawić nawet czerwone wino. Guza oddaliśmy do badania histopatologicznego. Jedyne, co panu teraz pozostało, to się modlić, by nie był złośliwy.

Rozdział 4

W poniedziałek rano obudził się wyspany jak nigdy. Weekend w łóżku zapewnił mu wystarczającą dawkę snu. Cieszył się z powrotu do pracy. Wiedział, że chłopcy pracują nad ogólnopolską sprawą mafii narkotykowej, na której czele stał osobnik o dwuznacznym pseudonimie – Chemik. Zaledwie trzy dni wcześniej dowiedzieli się o tragicznym przypadku dziewiętnastolatka z pobliskiego liceum. Chłopak zażył tak zwaną syntetyczną marihuanę, po której zapadł w śpiączkę. Jego mózg już częściowo obumarł, więc pozostanie rośliną do końca życia. Pomimo niezagojonej jeszcze do końca szramy na brzuchu Kirski odczuwał w sobie sporo energii do działania. Przebywając w szpitalu, poczynił nowe postanowienia, że jeśli wszystko będzie dobrze i wyzdrowieje, to zacznie nowe, zdrowsze życie. Później lekarz tylko umocnił go w tym przekonaniu.

Pełen entuzjazmu wkroczył na lubelski posterunek. 

– Łelkam, pojebańcy! – zawołał w swoim stylu do pracującej gromady policjantów. Większość oderwała się od pracy i ruszyła w jego kierunku.

Wszyscy wiedzieli, że miał resekcję płata wątroby. 

– Cześć, stary! Dobrze, że już jesteś. – Bartek Szarycki, pseudonim Szary, przyjaciel z wydziału zabójstw, uścisnął go serdecznie.

Znajomi po fachu witali i poklepywali go po ramieniu, nawet ci, z którymi nie łączyła go gruba nić sympatii. Zadawali pytania o samopoczucie i życzyli szybkiej rekonwalescencji. 

– Dziękuję! Wiecie, że złego diabli nie biorą, więc zamierzam szybko wrócić do dawnej sprawności. Beze mnie przecież sobie nie poradzicie – odpowiedział przekornie.

Wyrazisty charakter komisarza tworzył klimat lubelskiego posterunku. Bił na głowę nawet inspektora Toczka, który z przysłowiowym kijem w dupie próbował wieść prym wśród podległych mu funkcjonariuszy, ponosząc sromotną klęskę na tle młodszego o kilka dobrych lat Kirskiego.

Wreszcie i on wyłonił się ze swojej policyjnej jamy. 

– Witaj. Dobrze, że już wróciłeś. – Uścisnęli sobie dłonie. – Mamy co robić. Pomożesz w sprawie Chemika. To jest priorytet na chwilę obecną.

Inspektor Radomir Toczek był mężczyzną bardzo wysokim, a zarazem nieprzeciętnie chudym. Podwładni sarkastycznie nazywali go Ołówkiem. Dawno już przekroczył pięćdziesiątkę. Uparcie zaczesywał czarną grzywkę na łyse już czoło, od tyłu do przodu, co dawało kolejne powody do kpin, które przy każdej nadarzającej się okazji wymieniali między sobą podlegli mu policjanci. 

– Jednego trupa już mamy, sprawa z zeszłego tygodnia – kontynuował Toczek. – To prawdopodobnie też robota Chemika, kolega ci opowie… – Machnął ręką na Szarego. 

– Taaa… Zabili Konia. – Policjant natychmiast podjął temat. Niewysoki blondyn obcięty był jak od garnka, niezbyt modnie i w ogóle niepasująco do całości sylwetki. Wyglądał bardziej na przebranego w mundur ucznia zawodówki niż zasłużonego policjanta. 

– Konia? Po co? – zdziwił się Kirski, powodując wybuch śmiechu części załogi. 

– Koń to denat. – Nie zważając na śmiechy, Szarycki włożył ręce do kieszeni i kontynuował: – Gość był bardzo dobrze znany w przestępczym półświatku. Wielokrotnie karany… takie tam… rozboje… handel narkotykami... Zastrzelony z nierejestrowanej broni, ciało wrzucono do rowu… 

– Temat jest pilny – przerwał mu inspektor. – Ten skurwiel, Chemik, mocno się rozpanoszył, góra już dzwoni, że sprawa nam się wymyka, a my przecież ludzi nie mamy. Oni myślą, że ja, jak ten z Oz, wyczaruję zamknięcie sprawy. Ech… – Bezradnie machnął ręką i ruszył w kierunku swojego gabinetu.

Poza zabójstwem Konia Kirski znał temat Chemika. Przed operacją był mocno zaangażowany w sprawę. Nieznanej wielkości zorganizowana grupa przestępcza wprowadzała w obieg narkotyki i dopalacze. Działali prawdopodobnie w całej Polsce, jednak to na obszarze Lublina byli szczególnie agresywni. Na komendę wpłynęło do tej pory kilka zgłoszeń o rozbojach i pobiciach. Śledczy byli przekonani, że ma to związek z gangiem Chemika. Niemal codziennie dzwonili dyrektorzy szkół, zgłaszając kręcących się podejrzanych typów. Już zanim Kirski poszedł do szpitala, ich wydział podjął współpracę z narkotykowym. 

– Aha, jeszcze jedno, żebyś na dobre poczuł się tu jak w domu. – Toczek w półobrocie zawrócił z drogi do swojego przybytku. – Jutro wracasz na psychoterapię. W tym tygodniu codziennie, potem raz na siedem dni. Już cię umówiłem.

Nie zamierzał oglądać zdegustowanej miny swojego podwładnego, więc natychmiast zamknął się w swoim gabinecie, zwłaszcza że osoba odpowiedzialna za terapię właśnie się do niego zbliżała. 

– Witam. Słyszałem, że jutro się widzimy. – Dariusz Czaja, gruby policyjny terapeuta, podszedł do Kirskiego, uśmiechając się krzywo w grymasie satysfakcji. – Przypominam, pokój numer dziesięć. Czyli mijasz dziewiątkę, a jakby co, to przy jedenastce się cofasz.

Pascal rzucił mu spojrzenie idioty i nie dając się sprowokować, przeszedł bez słowa.

***

Dzień minął nie wiedzieć kiedy. Kirski postanowił nie przemęczać się ruchowo, niezagojone szwy jeszcze miejscami pobolewały. Przesiedział nad papierami ze śledztwa kilka godzin, z przerwami na kawę i obiad, po czym z przyjemnością pojechał do domu.

Mieszkał w parterowym domku na obrzeżach Lublina. Kupił go kiedyś w stanie kompletnej ruiny. Dwa lata zeszło na doprowadzeniu nieruchomości do zamkniętej, eleganckiej całości, która dołączyła do rozwijającego się tutaj powoli osiedla. Większość już się tu znała. Starsze babki zawsze siedziały w oknach, działając jak lokalny całodobowy monitoring. Kiedy tylko wprowadzał się ktoś nowy, szybko przeprowadzały wywiad środowiskowy: skąd, co i jak. Okolica była piękna. Kilka starych domów w otoczeniu budujących się nowych. Teren mocno zalesiony, o każdej porze roku dostarczający niezwykłe efekty wizualne. Całość tworzyła uroczą enklawę, odległą o kilometr od głównej trasy prowadzącej do centrum miasta. Za wyjątkiem odgłosów życia zwierząt, które budziły mieszkańców każdego ranka, panowała tu kojąca cisza. Pewien wyłom stanowił kogut, piejący codziennie dokładnie o piątej rano, zadziwiając Pascala swoją punktualnością. No i pies sąsiadki… Niewielkiego wzrostu kundel, który z jakiegoś powodu szczekał zawsze wtedy, kiedy jego właścicielka była w domu. Magdalena Kopiór, którą Kirski złośliwie, ze względu na jej gabaryty, przezwał Pigi, mieszkała wraz z niepełnosprawną matką zaraz za płotem. Była po pięćdziesiątce, wysoka i tęga, a do tego niebywale wredna. Pracowała w firmie ubezpieczeniowej jako pracownik biurowy, choć sposób bycia sugerował co najmniej dyrektora finansowego. W wyrazie skrajnego egocentryzmu dawała otoczeniu jasny sygnał, że rozmowa z jakimikolwiek sąsiadami jest poniżej jej godności.

Po przyjściu do domu Pascal włączył pierwszy z listy program historyczny. Z reguły, jeśli nie leciało nic o drugiej wojnie światowej, to przeszukiwał dysk z nagraniami i puszczał jakiś zaległy odcinek o nazistach. Oglądał wszystko o wojnie, choć osobiście był zdania, że zdecydowanie za dużo czasu programy poświęcają sylwetce Hitlera oraz całemu piekłu, które stworzył. Denerwowały go pytania o to, jak to się stało, że taki niepozorny człowiek, bez żadnych osiągnięć, doszedł do władzy, jak spędzał wolny czas, co jadł i jak często, jakie miał zboczenia i skąd się wzięły… Czy to przez matkę, czy może jednak ojca? I czy w ogóle przeżył wojnę, a jeśli tak, to gdzie się ukrył? I tak w kółko.

„Nie ma się co dziwić, że bojówki nacjonalistyczne rosną w siłę”, pomyślał Kirski. Jednocześnie doskonale zdawał sobie sprawę, że niestety wystarczy być dobrym mówcą i trochę politykiem, a można zmanipulować całe tłumy, zwłaszcza pięknymi obietnicami na lepsze jutro, a najlepiej gratisami. Ludzie uwielbiają dostawać.

Za darmo umarło, do cholery!

Rozdział 5

29 czerwca 2015, Gdańsk

Do spalenia ciała ludzkiego w piecu krematoryjnym potrzeba temperatury około tysiąca stopni Celsjusza. Zwłoki przygotowane do kremacji zazwyczaj ubrane są w specjalny całun. Zanim zmarły trafi do pieca, operator krematorium sprawdza jego dane z zawieszonej na palcu stopy kartki. Wykonana z drewna, tektury lub wikliny trumna nie jest niczym ozdobiona ani polakierowana. Spowite pomarańczowym płomieniem zwłoki palą się ponad godzinę. Najpierw włosy, skóra z tłuszczem, który wzmaga temperaturę pieca, potem gruczoły, poszczególne organy i drobne kości. Najgorzej spalają się kręgosłup, miednica, czaszka oraz mózg, którego gęstość sprawia, iż zamienia się w czarną masę i czasem potrafi do samego końca pozostać przez ogień niestrawiony. Następnie specjalne urządzenie rozdrabnia pozostałe kości do formy popiołów, a te, ważąc średnio trzy kilo, umieszczane są w urnie, która wraz ze świadectwem kremacji trafia do rodziny zmarłego.

Gdańsk dawno nie przeżywał takiej tragedii. 

– Wypełniając chrześcijański obowiązek pogrzebania ciała ludzkiego, z wiarą błagajmy Boga, dla którego wszystko żyje, aby ciało naszej siostry wskrzesił w chwale i powołał ją do społeczności świętych. Prośmy o to w cichej modlitwie.

Głos księdza rozchodził się bez echa po Cmentarzu Łostowickim. Ciepły wiatr lekko dotykał liści pojedynczych rosnących tu topoli. Samotny wróbel przysiadł na gałązce, z góry obserwując tłum zebrany wokół odsłoniętej dziury. Pogrążeni w żałobie pochylili głowy. Rodzina, znajomi, sąsiedzi oraz wszyscy, których sprawa poruszyła do głębi, tkwili w cichej modlitwie. Pogrzeb młodej osoby zawsze wzbudzał najwyższe emocje i wywoływał pytania. Bóg tak chciał? Ale dlaczego? Po co? Tak wcześnie? 

– Mama! Chcę do mamy! – Dwuletnia dziewczynka ściskała szyję młodego mężczyzny i głośno płakała. Wysoki brunet trzymał córkę na rękach, chowając twarz w jej włosach. Stał najbliżej odkrytego grobu, w którym, poza składaną właśnie urną z prochami żony, od piętnastu lat spoczywał jego ojciec. 

– Boże, ty dajesz ludziom życie i zmartwychwstanie. Wysłuchaj próśb, które my, grzeszni, z bólem zanosimy, a twoją służebnicę Polę wyzwól z więzów śmierci i daj jej udział w radościach raju z twoimi świętymi. Przez Chrystusa, Pana naszego. – Duchowny wbił łopatkę w czarną ziemię i sypnął ku otwartej jamie. – Prochem jesteś i w proch się obrócisz, ale Pan cię wskrzesi w dniu ostatecznym.

Rozdział 6

Dariusz Czaja, dyplomowany psychiatra, certyfikowany psychoterapeuta Sekcji Naukowej Psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychologicznego oraz Instytutu Psychoanalizy i Psychoterapii, wielkimi krokami zbliżał się już do sześćdziesiątki. Miał wrażenie, że uczył się przez całe życie. Najpierw studia psychologiczne, potem kosztowny, kilkuletni kurs na psychoterapeutę, staż i praktyka połączona z superwizją, czym były systematyczne konsultacje swojej pracy z innymi psychoterapeutami, nawet po uzyskaniu certyfikatu. Do teraz brzmią mu w głowie słowa jego ulubionego, lecz wymagającego profesora: „Nieodzownym waszym elementem jako psychoterapeutów jest ciągłe samokształcenie oraz praca nad sobą. By służyć innym, musisz sam wobec siebie zastosować terapię, nauczyć się rozumieć samego siebie i dążyć do równowagi emocjonalnej”.

W międzyczasie dostał się na medycynę, o czym marzył całe życie, lecz dopiero w cztery lata po odebraniu świadectwa dojrzałości zdał egzaminy wstępne i rozpoczął naukę, aby wreszcie zdobyć tytuł lekarza psychiatry.

Właśnie minęło piętnaście lat, odkąd Czaja podjął współpracę z policją. Inspektor często odsyłał do niego rzesze mundurowych dla uspokojenia umysłów jego podwładnych po służbie. Uważał, że poziom stresu towarzyszący pracy policjantów jest ponad miarę wysoki i z pewnością będzie się on odbijał na ich psychice. Rolą Czai było pomóc pracownikom zachowywać stan względnej równowagi. Na zlecenie inspektora przeprowadzał testy, udzielał pomocy psychologicznej, diagnozował, opiniował, często prowadził psychoterapię i psychoedukację.

Rodzina Czajów oczekiwała, że Darek zostanie chirurgiem, on jednak wszystkich przekonywał, że lubi analizy i dociekania związane z naturą ludzkiego umysłu. Prawda była taka, że jego choroba mogłaby wykluczyć specjalizację w chirurgii czy też innym medycznym kierunku, gdzie wymagana jest precyzja i doskonały wzrok. Czaja miał niezbyt przyjemną dla oczu rozmówcy przypadłość. Oczopląs. Jego gałki oczne mimowolnie, nieustannie wykonywały ruchy to w prawo, to w lewo, z półsekundowymi przerwami – krótkie drgania, które sprawiały, iż skupienie rozmówcy na dialogu było dość trudne. Była to pozostałość po zapaleniu błędnika, które przeszedł w dzieciństwie, prawdopodobnie w wyniku powikłań pogrypowych. Prawdziwym więc argumentem, który skierował kroki Czai ku psychoanalizie, była ucieczka przed złośliwymi docinkami kolegów na temat jego wzroku.

Odkąd otworzył pierwszy gabinet, nikt się z niego już nie śmiał. Tu on wydawał diagnozy. Będąc doktorem, z satysfakcją królował sam sobie, zarówno w pracy, jak i w domu. Jednak w połowie życia Czaja uświadomił sobie, że ma jeszcze jedną przypadłość, i wznosił modlitwy, by nikt nigdy się o niej nie dowiedział.

We wtorek komisarz Kirski wszedł do gabinetu inspektora Toczka i głośno oświadczył, by nie było wątpliwości, że właśnie kieruje kroki na terapię. Przełożony zawiesił wzrok nad trzymanym dokumentem, ostentacyjnie nie poruszając żadnym mięśniem. Nigdy nie był pewien, czy zachowanie podwładnego to wyraz skrajnej arogancji, czy wręcz przeciwnie – posłuszeństwa. To drugie raczej odrzucał, zbyt wiele przeżył już z Kirskim. Był jednak zadowolony, że konfliktowy komisarz chociaż próbuje wykonywać jego polecenia.

Wizyty Kirskiego u Czai niestety nigdy nie trwały dłużej niż kilka minut. Z reguły udawało mu się sprowokować psychologa do kłótni, a jeśli nie, to po prostu wychodził, rzucając na odchodne parę epitetów, o czym terapeuta błyskawicznie informował Radomira Toczka.

Kirski nie znosił Czai. Wielokrotnie powtarzał, że wolałby stać w kącie całą dniówkę albo klęczeć na grochu niż spędzić z nim kolejną godzinę. Nie wiedział do końca, dlaczego tak nie trawił tego typa. 

– Wiesz, że przebywanie z kimś, kogo się nie lubi, szkodzi na psychikę? – zaczął zadziornie, siadając na skórzanej sofie terapeuty. – Słyszałeś o tych badaniach naukowych?

Czaja zlekceważył uwagę. Dawno już otoczył się murem, o który kamienie rzucane przez Kirskiego tylko się odbijały.

– Jak uczyłeś się w szkole? – Postanowił uderzyć w słaby punkt, kiedyś widział świadectwo Kirskiego z liceum. 

– Nie będę ci opowiadał o moim dzieciństwie, zapomnij. – Pascal przyjął lekceważący ton. 

– Nie musisz, chociaż to by wiele ułatwiło. Wiem, że na co dzień masz sporo stresu, może to pokłosie problemów z nauką. 

– Co ty, do cholery, możesz wiedzieć o moim stresie? – Komisarz mocno się skrzywił. Postanowienie o cierpliwości, które sobie mimo wszystko wcześniej poczynił, błyskawicznie uleciało. – Nie masz pojęcia o mojej pracy! 

– Coś jednak wiem, skoro zalecono ci wizyty u mnie. 

– Nie zalecono. Zmuszono.

Czaja również nie przepadał za Kirskim. Pomijając całą paletę zasług dla społeczeństwa, uważał go za nieokrzesanego, impertynenckiego dupka. Każdorazowo, kiedy już łaskawie zajrzał do jego gabinetu, Pascal nie szczędził mu złośliwości i obraźliwych określeń. Męczyli się ze sobą dobrych kilka lat. Kirski nigdy nie wytrwał do końca pełnej godziny. 

– A może załóż blog, pisz pamiętnik, cokolwiek, co ci pomoże. Załagodzi to, co się z tobą dzieje – oświadczył psychiatra.

Komisarz opadł z sił.

– Nie, ty nie mówisz poważnie! To ma być terapia? Nic się ze mną nie dzieje! – warknął. – A oceny w liceum wynikały z tego, że słyszałem w szkole same takie pierdolety, jakie ty mi tu opowiadasz. Jesteś beznadziejny!

Wstał i wyszedł, trzaskając drzwiami, po czym skierował kroki do służbowej kuchni. Miał chęci do pracy, jak najbardziej, ale głód jeszcze nie dał mu zabrać się tego dnia za konkrety. Już miał włożyć do ust przygotowaną rano kanapkę, kiedy usłyszał zbliżające się szybko znane wszystkim kroki Ołówka. „To nie wróży dobrze”, pomyślał i na wszelki wypadek szybko ugryzł chleb. Niczym tornado do kuchni wpadł Toczek. 

– Czy kolejny trup urozmaici twoje relaksujące, poszpitalne życie? – Inspektor stanął tak blisko, że niemal dotykał munduru Kirskiego. Jego czarna grzywka zupełnie przykleiła mu się do spoconego czoła, podczas gdy reszta włosów na czubku głowy była śmiesznie zmierzwiona. Wyglądał jak nastroszony indyk. – Błyskawiczna ta twoja terapia, zabierz się wobec tego do roboty!

„Czaja już mu naskarżył”, pomyślał Kirski. 

– Co mamy? – zapytał spokojnie.

„Umieranie rano powinno być zakazane”, przeszło mu przez głowę. Miał piasek w oczach. Od powrotu ze szpitala nie potrafił zasnąć. Kupił sobie nawet ziółka nasenne. Czuł się jak idiota, prosząc farmaceutkę o melisę albo coś podobnego na dobranoc. Niestety herbatka na noc niewiele pomagała. Ścięło go dopiero około trzeciej, po przejrzeniu od początku dokumentów sprawy Chemika. 

– Osiemnastolatek nie żyje, wystarczy? 

– Co się stało? – Zrobił krok do tyłu, przeżuwając w ustach chleb z masłem i szynką.

Toczek nie zmienił swej postawy napuszonego ptaka. 

– Prawdopodobnie przedawkowanie jakiegoś gówna. – Dopiero teraz włożył ręce do kieszeni i trochę opuścił piórka. – Jestem przekonany, że to znów sprawka Chemika. Szarycki już tam jest z technikami od rana, więc skoro zawalasz terapię, to zabieraj się z tą kanapką do roboty! – Znów się nadął.

– Jasne. – Kirski w spokoju popił wodą kolejny kęs. – Jaki to adres? 

– Siaki! Janicki ci powie!

Chwycił butelkę wody i niespiesznie ruszył z miejsca. Kanapkę dokończył po drodze. Wyszedł z posterunku i wybrał numer do Szarego. 

– Nie musisz tu już wchodzić. – Szarycki odebrał telefon i nie dał sobie przerwać: – Prawie skończyliśmy, zanim dojedziesz, denata pewnie zabiorą. Spotkajmy się jednak pod jego blokiem, mamy sporo roboty w terenie, szkoła, przyjaciele…

– Dobra, zaraz będę.

Po kilkunastu minutach przejazdu przez miasto wreszcie dojechał na podany przez Janickiego adres. Na skręcie w osiedle minął się z karetką. „To pewnie od nas”, pomyślał.

Przed klatką bloku Szarycki rozmawiał z parą młodych ludzi. Na widok Kirskiego pomachał, aby się zatrzymał i poczekał. Komisarz z przyjemnością został w klimatyzowanym wnętrzu samochodu. 

– Cześć – rzucił Szary po kilku minutach, z ulgą siadając na miejscu pasażera. – No, sprawa masakra. Młodzi imprezowali z dopalaczami, jeden niestety nie przeżył. Piotrek, osiemnaście lat. Matka trafiła dziś do psychiatryka, ojciec z podejrzeniem zawału na OIOM. Szesnastoletnia siostra z pomocą silnych leków zachowała resztki świadomości i kontaktu ze światem. Zdołaliśmy z nią chwilę porozmawiać. Twierdzi, że brat zaprosił kolegę, ten coś przyniósł, nie wie co, bo nigdy niczego nie brała i wielokrotnie mówiła Piotrkowi, żeby to rzucił, bo źle skończy. 

– No to rzeczywiście masakra – skwitował Kirski. – A co mamy?

– Siostra dała mi nazwiska znajomych brata, tych, których znała. Janicki już mi sprawdza adresy, bo ona nie bardzo ich zna, to nie jej towarzystwo, jak powiedziała.

– No to zacznijmy od szkoły, zanim Janicki się odezwie – zaproponował Pascal i zerknął na notatkę kolegi, którą ten położył sobie na kolanie. – Siódme LO? 

– Dokładnie. Do końca roku jeszcze kilka dni, mam nadzieję, że poza nauczycielami chociaż kilku uczniów zastaniemy.

Wizyta w szkole niewiele wniosła do sprawy, podobnie jak rozmowy ze znajomymi denata. Wszyscy dogłębnie przejęci, współczujący, w szoku, oczywiście chętni do pomocy, lecz niewiele wiedzący. 

– Jak zawsze nikt nic nie wie, nikogo nie zna – zaczął narzekać Szary, kiedy zamknęły się za nimi drzwi z ostatniego adresu. – Mam dość, leje się ze mnie.

Normalnie wieczorem Kirski poszedłby na siłownię, ale teraz, skoro miał jeszcze brzuch w szwach, pojechali z Szarym na strzelnicę.

Rozdział 7

Następnego dnia z samego rana pierwsze kroki komisarz skierował do miejsca, gdzie nikt nie trafia bez przyczyny. Prosektorium.

Zimne światło jarzeniówek zagęszczało powietrze korytarza. Mimo chłodu, jaki zawsze towarzyszył temu miejscu, Kirski odetchnął z ulgą, zostawiając za sobą poranny skwar. Wiesław Popławski, wygadany ponad miarę jeden z najbardziej doświadczonych, brylujących w regionie patologów, pracował jak zwykle w przyszpitalnym prosektorium. Każdemu, kto przekraczał progi jego królestwa, powtarzał: 

– Przesiaduję tu dniami i nocami, tworząc z trupami stałą symbiozę. To już prawie przyjaźń.

Mimo że na co dzień miał do czynienia z drastycznymi widokami, jego mocna psychika przyjmowała to jako kolejny przypadek do obrobienia. Oględziny zwłok, często rozłożonych, pokrytych białymi robalami lub z pourywanymi kończynami, nie robiły na nim wrażenia. Można nawet przypuszczać, że w pewien pokręcony sposób to lubił. Najbardziej nudziło go spisywanie wniosków ze swoich spostrzeżeń, analiza chorób czy rozwoju patologii albo zaburzeń układu odpornościowego. Przy każdej nadarzającej się wizycie prokuratora lub inspektora, a nawet Kirskiego, narzekał, że jest mu niezbędna sekretarka. Przecież jak on zaraz po grzebaniu w bebechach ma chwytać za długopis?

Pascal najpierw dał się koledze wygadać, w końcu nieczęsto ktoś do niego zaglądał. Z Popławskim znali się, odkąd Kirski trafił do wydziału zabójstw. Patolog był prawdziwym fachowcem.

Pomieszczenie nie należało do przytulnych. Szara ściana szuflad chłodni, białe płytki, stolik, dwa krzesła, jedna przeszklona witryna z narzędziami i probówkami do analizy, zwisająca z sufitu waga, miejsce do mycia. Pokryta zielonym gumolitem podłoga, na której stały dwa metalowe łóżka. Jedno puste, drugie z ciałem osiemnastolatka.

Pracownik prosektorium stanął ponownie nad bladosinymi zwłokami młodego chłopaka i z największą wnikliwością przyglądał się obiektowi swoich zawodowych zainteresowań. 

– Nikt nie jest w stanie powiedzieć, jak dana osoba zachowa się po dopalaczach. – Popławski wreszcie skierował rozmowę na najważniejszą sprawę. Nakrył ciało cienkim płótnem i podszedł do metalowej umywalki, żeby zdezynfekować ręce. Całe życie cieszył się urodą wiecznego chłopca i nawet zbliżająca się sześćdziesiątka nie zmieniła jego młodzieńczego wyglądu. 

– Przypuszczasz, że to dopalacze? – zapytał Kirski, natychmiast zdając sobie sprawę z faktu, że użył nieodpowiedniego słowa. 

– Ja nigdy nie przypuszczam. – Popławski skarcił go wzrokiem i zanim Pascal zdążył cokolwiek odpowiedzieć, dodał: – To czysta nauka. W tym przypadku był to silny środek psychoaktywny o skrótowej nazwie UR-144. Już pół grama powoduje halucynacje. Ilość, jaką spożył ten młody człowiek, byka by powaliła. Bodajże w Gliwicach, będzie dwa lata temu, też był przypadek, że chłopak wyskoczył z okna po zażyciu właśnie UR-144.

Stali tak w milczeniu, wpatrując się w młode, pozbawione życia ciało. Pozbawione życia zdecydowanie za szybko.

– Dlaczego oni to robią…? – zadał retoryczne pytanie komisarz, dając wyraz smutkowi, jaki zawsze odczuwał, kiedy odchodził ktoś, kto miał przed sobą całe życie.

– Mówią, że kiedy człowiek umiera, to dzieją się różne rzeczy – usłyszał w odpowiedzi. – Widać światło, biały tunel, życie przelatuje przed oczami, pojawiają się bliscy zmarli, witający nieboszczyka w zaświatach. Podobno jest ciepło, człowiek nie cierpi, tylko odpływa. Dusza uwalnia się od ciasnego ciała, ustaje ból, nadchodzi wspaniałe samopoczucie.

Kirski spojrzał na patologa ze zdziwieniem. Popławski był typem, z którego informacje zazwyczaj trzeba było wyciągać, co, w rzeczy samej, sprawiało mu ogromną satysfakcję. Tym razem wyglądało na to, że właśnie dłuższa perora wyraźnie była mu potrzebna. Oparłszy się biodrami o metalowy blat, kontynuował: 

– Jeśli człowiek doznał urazu, na przykład w wyniku jakiegoś wypadku, proces umierania można odwrócić, udzielając odpowiedniej pomocy, próbując zmusić serce do ponownej pracy. Największe do tej pory badania osób, które otarły się o śmierć, pokazały, że prawie połowa nie pamięta nic z tych kilku chwil, zanim wrócili do żywych. Niemal czterdzieści procent twierdzi, że w tych długich sekundach przypominali im się żyjący bliscy oraz sceny dziejące się bezpośrednio przed tragicznym zdarzeniem. Dziewięć procent opisuje cały przebieg wypadku, a dwa procent przyznaje, że przeżyło śmierć kliniczną. Osoby te dostrzegały swoje ciało z góry, a niektórzy zarzekają się nawet, iż widzieli biblijne niebo, i potrafią je opisać ze szczegółami. Sam powrót do ciała miał być czymś w rodzaju wbicia się w mokry worek. – Przerwał na chwilę i wskazał ręką na denata. – Ten biedak już nie wrócił, jego dusza opuściła zatrute ciało o drugiej trzydzieści jeden. Na zawsze.

Kirski zastanawiał się, co powiedzieć. Odchrząknął, instynktownie zasłaniając usta. Zerknąwszy, czy Popławski przypadkiem nie zamierza jeszcze czegoś dodać, rzekł: 

– Czyli bezpośrednią przyczyną śmierci było UR-144. Czy wiadomo coś więcej o tym gównie?

Lekarz kiwnął brodą na stolik, gdzie obok szklanki z wodą leżał przelany na papier opis.

Pascal chwycił kartkę, lecz zanim zagłębił się w jej lekturę, patolog dodał:

– To gówno, jak ty to nazywasz, znam doskonale. Nie pierwszy raz się z tym spotykam, jak już mówiłem. Mówią na to „petarda”, „odkrycie roku” albo „nieziemski odlot”. Aby jednak najbardziej zobrazować ci to, z czym mamy do czynienia, dodam, że robi się też z tego rozpałkę do pieca. 

– Dzięki, Wiesiek, zaraz zapoznam się z twoim opisem szczegółowo! – Poklepał kolegę po ramieniu i mimo żalu na twarzy starszego kolegi, że tak szybko zostawia go samego, pożegnał się i wyszedł. Musiał wrócić na komendę, zaraz miała się odbyć odprawa.

Rozdział 8 

– Nie wiadomo, co czuł osiemnastoletni Piotrek po połknięciu pigułki zachwalanej jako „petarda”, „odkrycie roku” czy „nieziemski odlot”, którą ktoś przyniósł tamtego wieczoru. Nie mieli już nauki, zajęcia w szkole już prawie się skończyły, więc trzeba było uczcić wakacje. Później obaj z kolegą zasnęli, ale Piotrek na zawsze.

Inspektor zaczął smutno i powoli, dając spóźnialskim czas na zajęcie miejsc. Mimo swojej apodyktyczności lubił tych ludzi i choć wielokrotnie podnosił głos, co ze swojej perspektywy uważał za absolutnie niezbędne, przestał walczyć z drobnymi wadami swoich podwładnych. Wiedział, że ma świetną ekipę, choć nigdy im tego nie mówił.

W takie upały jak dziś spotykali się w salce konferencyjnej, tylko tu jeszcze panował przyjemny chłodek. Toczek zasiadł pośrodku wielkiego stołu, obok niego Sosnkowska i Janicki, naprzeciwko Kirski i Szarycki, który właśnie dobiegał do swojego krzesła.

– Możesz się już ogarnąć? – skarcił go inspektor. 

– Już, już, przepraszam… – Zadyszany Szary szybko usiadł. 

– Widzicie, że sytuacja jest poważna. – Toczek starał się znaleźć wygodną pozycję na krześle, choć wiadomo było, że twarde drewno mu tego nie ułatwi. – Młodzi ludzie biorą to świństwo kompletnie bez zastanowienia. W tym tygodniu na rynek musiał trafić nowy towar, bo co chwilę docierają do nas nowe doniesienia o kolejnych zgonach. W Andrychowie studenci urządzili sobie imprezę. Jeden zadławił się własnymi wymiocinami, niestety nie przeżył. Analiza wykazała, że chłopak pił i palił jakieś świństwo. W Braniewie chłopaki zgarnęły nastolatka, który chodził na czworakach po ulicy. Był tak agresywny, że podobno ciężko było go utrzymać. W Kielcach zaś jeden nago uciekał przed policjantami. We wszystkich przypadkach byli po dopalaczach. Wszystko niestety wskazuje na to, że dopóki nie zgarniemy tych, którzy je produkują, nic nie powstrzyma młodych ludzi przed ich zażywaniem. 

– Ale szef wie, że ci, którzy produkują dopalacze, ciągle zmieniają skład ze względu na wprowadzane ograniczenia prawne, i by pozostać przy nazwie „produkty kolekcjonerskie” – wtrącił Janicki. – Wystarczy, że jakiś komponent trafi na listę substancji zakazanych, i już zastępują go czymś innym, co nie wiadomo, jak zadziała. Dostęp do wielu trujących środków i ich pochodnych jest bardzo łatwy. Przez internet da się kupić teraz wszystko.

Inspektor pokiwał głową i przeszedł z tematem dalej. 

– Szary, opowiedz szczegółowo, co się wczoraj stało.

Policjant natychmiast się wyprostował, potrząsając długą blond grzywką, która już wchodziła mu do oczu. 

– No to, jak już wiecie, była impreza, której osiemnastoletni Piotrek nie przeżył. Matka i ojciec są w szpitalu, na szczęście z młodszą siostrą udało się porozmawiać. Według niej to kolega brata przyniósł jakieś tabletki. Namawiali ją, by sobie też łyknęła, zachwalali, tak jak to inspektor mówił przed chwilą, że to „petarda” albo „nieziemski odlot”. 

– Wiecie już skąd mieli towar? – przerwał Toczek. 

– Kolega kupił to podobno dzień wcześniej za trzydzieści złotych. 

– Powiedział ci? 

– Tak. Dzisiaj rano byłem w szpitalu, dlatego się spóźniłem. Nie jest w najlepszym stanie, ale wyliże się. 

– Co mówią znajomi denata? 

– No właśnie niewiele, oficjalnie nikt nic nie wie. – Szarycki się skrzywił. 

– Co wykazała sekcja poza tym, co już wiem? – Toczek popatrzył na Pascala. 

– To samo – zareagował szybko komisarz, choć nie do końca miał pojęcie, co już wie jego przełożony. – Ofiara zatruła się czymś, co oficjalnie sprzedawane jest pod nazwą „rozpałka do pieca w kolorze bordowym”. Na miejscu znaleziono opakowanie z taką nazwą, a patolog potwierdził skład, taki sam jak znaleziony w organizmie denata… 

– Na tym powinniśmy się skupić – wszedł mu w słowo Toczek i odwrócił głowę do młodej posterunkowej Sosnkowskiej, do której od początku pozwalał sobie mówić po imieniu, pewnie z racji jej młodego wieku. – Kaśka! Nadajcie komunikat dla prasy jako wiadomość do młodzieży, że produkt kolekcjonerski „rozpałka do pieca w kolorze bordowym” jest śmiertelnie trująca i nie nadaje się do spożycia. 

– Mhm – potwierdziła policjantka, notując nazwę specyfiku. 

– Kirski, ty przeczesz szemrane fora darknetu[2] i spróbuj ustalić najnowsze transakcje związane z jakimikolwiek środkami odurzającymi. Chciałbym jeszcze dzisiaj mieć wstępny raport. Spotkamy się tu o piętnastej.

Jeszcze poprzedniego wieczoru Kirski zasiadł do komputera i odpalił Tora, program, który przerzucając dane po serwerach na całym świecie, ukrywa aktywność i szyfruje kryptograficznie wszelkie działania, jednocześnie umożliwiając dostęp do zasobów DeepWeb – głębokiej, ukrytej warstwy internetu. Czasy, kiedy przestępcy działający w obszarze darknetu byli nie do zidentyfikowania przez organy ścigania, dawno się skończyły. Policja na całym świecie dysponuje wieloma sprawdzonymi technikami namierzania pedofili, fałszerzy paszportów, dilerów narkotykowych, płatnych zabójców, handlarzy bronią i fałszywymi tożsamościami. Często praktykowaną metodą jest wprowadzenie śledczego w podejrzane środowisko, inną – kupno informacji od informatora lub hakera.

Od kiedy Tomek, najlepszy informatyk, z jakim współpracowali, wgrał mu software o nazwie Tor, Pascal stał się niemal ekspertem od wszelkiego rodzaju ziół, amfetaminy, metamfetaminy, kokainy i innych narkotyków. Jego zdziwienie sięgnęło natomiast zenitu, gdy zlecił zaprzyjaźnionej agencji reklamy wydruk 3D projektu plastikowego pistoletu, który ściągnął z darknetu. Pomimo iż wygląd daleki był od oryginału i nie miał numeru seryjnego, broń działała bez zarzutu.

Niestety, albo na szczęście, tamtego dnia szybciej niż zazwyczaj dopadła go senność. Zamknął wtedy klapę laptopa i z przyjemnością odpłynął w sen. Otworzył ją dopiero teraz, na policyjnym biurku, otoczony trzydziestostopniowym skwarem. Zaduch był nie do zniesienia. Kirski spędził przed komputerem dobre kilka godzin, robiąc sobie krótkie przerwy na picie i jedną długą, by zjeść obiad w mieście. Choć było to do niego zupełnie niepodobne, wrócił w ciągu pół godziny i ponownie zasiadł przy klawiaturze.

Ostatecznie o piętnastej trzydzieści udało im się ponownie zebrać w konferencyjnej. Nie było tu już tak przyjemnie jak rano. Słońce spalało powietrze nawet przez zasłonięte rolety. 

– Daliście komunikat do prasy?

Toczek popatrzył na Kaśkę, jednak to starszy posterunkowy Janicki przemówił: 

– Tak jest, inspektorze. 

– To sprawdź, jak to wygląda! Ma być majuskułami! 

– Maju… co? – powtórzył niepewnie Janicki. 

– Dużymi literami, Janicki! – objaśnił Toczek. 

– Tak jest! 

– Kirski, co masz?

Komisarz odstawił pustą szklankę po wodzie i rzekł: 

– Na wszystkich forach w internecie i darknecie toczą się tak zwane „bezpieczne rozmowy”. Jedni mówią o towarach, na których muszą jeszcze przeprowadzić testy laboratoryjne, inni chwalą się, jaki to jest odlot po tym czy po tamtym. 

– Jakim tym czy tamtym, komisarzu! – zmierził się inspektor. – Mów konkretne nazwy, z czym mamy do czynienia.

Policjant z ciężkim westchnieniem otworzył notatnik w swojej komórce i zerkając na zapiski, odparł: 

– No dobra. Indyjka czy sativa, o których rozmawiają, to konopie. Ktoś o pseudonimie „lovemed” twierdzi, że właśnie odebrał dostawę różnych towarów: Bubble Hash, Afghan Black Hash, Skunk Hash, Nether Hash, Nepalese Hash, White Widow Hash i Yellow Lebanese Hash. Dał za to trzydzieści dolarów. Twierdzi też, że po JWH-210 ma fobię i boi się, że ktoś go zgarnie. Później pisze, że fake hash trudno odróżnić od oryginału, więc będzie go za taki podawał i sprzedawał. Podaje tu ceny za gieta… to znaczy za gram – poprawił się szybko. 

– Wiem, co to giet! – syknął Toczek, mając wrażenie, że komisarz jak zwykle z niego pokpiwa. 

– Inny użytkownik, niejaki „Monster cucumber”, podkreśla znowu, że ciągle czekają na wyniki badań. 

– Szefie – wszedł w rozmowę gapiący się w ekran swojego telefonu Janicki – to JWH-210, o którym wspomniał komisarz, to według Wikipedii „organiczny związek chemiczny, substancja psychoaktywna i ana… – zająknął się – analgetyk z grupy syntetycznych kanna… – Janicki znów nie potrafił płynnie wymówić słowa. – Kannabinoidów. Podobnie jak JWH-081.

Słysząc ciszę oraz czując na sobie wzrok wszystkich, pożałował, że się odezwał. Nagle jednak odważnie podniósł palec wskazujący lewej ręki na znak, że chce coś dodać. 

– Te całe JWH-210 oraz JWH-081 znajdują się na liście zdelegalizowanych w Polsce środków ze względu na wykrycie ich w dopalaczach. 

– Naprawdę uważasz, że po pięciu godzinach ślęczenia przed laptopem ta informacja do mnie nie dotarła? – zwrócił się Kirski z ironią do młodszego kolegi.

Inspektor natomiast podniósł się z miejsca. – No to mamy punkt zaczepienia. Bierzcie informatyków i namierzcie tych ćpunów. I nie wzdychać mi tu proszę, ja też nie mam czym oddychać. Nasza praca to misja, społeczeństwo na nas liczy!

Rozdział 9

Rosja, największy powierzchniowo kraj na kuli ziemskiej, plasuje się na pierwszym miejscu pod względem posiadanych zasobów naturalnych oraz źródeł energii. Kiedy w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym roku podczas sprawowania władzy przez Michaiła Gorbaczowa doszło do rozwiązania Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, powołano do życia Federację Rosyjską i czternaście niezależnych republik radzieckich. Utworzyły one samodzielne państwa, które poczuły powiew wolności.

Jednak od początku drugiego tysiąclecia wielu zaczęło dostrzegać, iż Rosja nie może pogodzić się z utratą swojej misji jako imperium, a rodzący się wieloletni wódz narodu, Władimir Putin, ma zapędy imperialne. Rządząc w kraju od kilkunastu lat, posiadał rozległe uprawnienia, w tym dowództwo nad siłami zbrojnymi. Periodyczne prowokacje, które aranżował, mierząc w zachodnie inicjatywy, prowadziły do wielu konfliktów. Wprowadzenie wojsk rosyjskich na wschodnią Ukrainę, aneksja Krymu i zaangażowanie wojskowe w Syrii miały wzmocnić jego wizerunek stanowczego polityka. Systematycznie, pusząc piórka, organizował przygraniczne manewry, pokazując swoją armię, co zyskało miano wojny hybrydowej, w wyniku której mieszkańcy Ukrainy zaczęli żyć jak na tykającej bombie w obawie przed wybuchem wojny.

Odkąd Federacja Rosyjska wylosowana została jako gospodarz mundialu w dwa tysiące osiemnastym roku, Władimir Putin przeznaczył setki miliardów rubli na jego organizację. Przygotowano dwanaście stadionów w jedenastu miastach. Generalne remonty, których dokonywano od miesięcy, posłużyły nie tylko odnowieniu Moskwy i pozostałych miast na potrzeby mistrzostw świata, ale również wyborom prezydenckim. Niektórzy zastanawiali się po co, skoro z góry wiadomo, iż wygra Władimir Putin, przywódca, z którym się utożsamiają, pełen walki o godność Rosji, ich Rosji, przecież największej na świecie… Przywódca o korzeniach w Federalnej Służbie Bezpieczeństwa i z sentymentem wspominający tradycję radziecką.

Siódmego maja dwa tysiące osiemnastego roku na salę tronową carów Rosji Wielkiego Pałacu Kremlowskiego patrzyły oczy ponad trzech tysięcy osób: urzędników, sędziów, duchowieństwa. Z prawą ręką na Konstytucji Federacji Rosyjskiej sześćdziesięciopięcioletni Władimir Putin wypowiedział trzydzieści trzy słowa. Dokładnie tyle, ile liter w cyrylicy. Jak trzy razy wcześniej, poprzysiągł przestrzegać praw i wolności obywateli, bronić bezpieczeństwa kraju oraz chronić Konstytucję. W ten oto sposób były funkcjonariusz KGB, jednej z dwóch służb specjalnych ZSRR, zwalczającej swoich przeciwników oraz stosującej inwigilację ludności, rozpoczął swoją czwartą kadencję na stanowisku prezydenta.

***

Rano Pascal zerwał kartkę z kalendarza. Czternasty czerwca, wielki dzień otwierający fascynujący miesiąc sportowych rywalizacji. Tego dnia rozpoczynały się Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej. Media na całym świecie wspominały początki turnieju, kiedy trzynastego lipca tysiąc dziewięćset trzydziestego roku w urugwajskim Montevideo spełniało się marzenie francuskiego działacza sportowego, Julesa Rimeta, twórcy idei mistrzostw świata w piłce nożnej. Wtedy rozpoczął się pierwszy na świecie mundial. Trzynaście państw wystawiło swoje drużyny. Były to jedyne mistrzostwa, do których nie prowadzono wcześniej eliminacji. Od tego czasu świat kompletnie zwariował na punkcie piłki nożnej, a liczba fanów tego najpopularniejszego sportu na świecie jest bliska czterech miliardów. 

– Janicki, schowaj rowa! – Wystający fragment tyłka kolegi nachylającego się nad klawiaturą oślepił Kirskiego na samym wejściu do komendy. Posterunkowy poderwał się zawstydzony i poprawił spodnie. Komisarz minął go bez słowa i wszedł do doskonale sobie znanego pokoju numer dziesięć.

Czaja zawsze siedział tyłem do źródła światła, tak aby ukryć swoją przypadłość. Wtedy jego małe oczka wpatrywały się odważnie w pacjenta, bez względu na to, czy był nim jakiś żółtodziób, czy też wysoko postawiony oficer. Dziś miał kolejną sesyjną przeprawę z Kirskim. Postanowił zacząć z innej beczki. 

– Spędziłeś w samolocie setki godzin, masz za sobą kilkadziesiąt skoków ze spadochronem, a jednak do teraz boisz się latać. Wyczuwam w tobie mroczną naturę. Chciałbym to z tobą zgłębić. Czy rzeczywiście masz akrofobię, czy to inny rodzaj lęku? 

– Co ty pieprzysz? – Wcześniej zaplanowane opanowanie Pascala w mgnieniu oka wyparowało. W jego miejsce pojawiła się jadowita irytacja. – Po co wracasz do spraw kompletnie niezwiązanych z dniem obecnym? 

– Przepełnia cię gniew za nieudane życie i poczucie winy. 

– Wiesz co? Ja myślę, że powinniśmy zamienić się miejscami. To ty potrzebujesz terapii. 

– Kto jak kto, ale ty na pewno mnie nie zrozumiesz. – Czaja z politowaniem pokręcił głową. 

– Masz rację, poznałem w życiu wielu psycholi, ale ty wszystkich bijesz na głowę – zakpił Kirski.

Terapeuta nie dał się sprowokować. 

– Ta arogancja nie uchroni cię przed skutkami twojej pracy. Twój umysł będzie wykazywał coraz większe dysfunkcje, a imponderabilia, na które tak niby zwracasz uwagę, zawsze są przez ciebie wymyślone, by zakończyć naszą sesję. Twój przypadek tylko poszerza u mnie paradygmat modelowania. 

– Masz rację. – Kirski wziął oddech i zrezygnowany podniósł się z kanapy. – Tym razem też wyjdę. Używasz zupełnie niezrozumiałych dla mnie słów. Nie wiem, czy przypadkiem mnie nie obrażasz. Żegnam.

Zadowolony z zaliczenia kolejnej sesji udał się do swoich obowiązków.

Tego dnia wszyscy żyli mundialem. Pascal wiedział, że nie zdąży na szesnastą do strefy kibica w jego ulubionej knajpie, „Kocur przy piecu”, by obejrzeć ceremonię otwarcia mistrzostw, jednak robili z Szarym wszystko, by dojechać przynajmniej na mecz otwarcia: Rosja kontra Arabia Saudyjska.

To był szczególny mundial. Pierwszy organizowany w Europie Wschodniej, pierwszy, gdzie państwo znajdowało się na dwóch kontynentach, i pierwszy, podczas którego użyto technologii VAR, czyli wideoweryfikacji decyzji sędziego. Piłka mistrzostw, Adidas Telstar 18, najbardziej innowacyjna w historii futbolu, wykonana została między innymi z elementów z recyklingu. Miała wbudowany chip, umożliwiający interakcję ze smartfonem, by użytkownik miał dostęp do wielu ekskluzywnych treści związanych z mundialem. Piłkę Adidasa wprowadzono do mundialu dopiero od mistrzostw w Meksyku w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku, a nazwa Telstar miała nawiązywać do satelity komunikacyjnego Telstar 1.

Tego dnia w Moskwie nie zabrakło skandalu. Robbie Williams, który zaśpiewał na ceremonii otwarcia, pokazał do kamery środkowy palec, co wywołało ogólne poruszenie świata. Artysta tłumaczył później, iż zrobił to, by odeprzeć zarzuty, jakoby sprzedał się Putinowi, oskarżanemu w tym czasie o związek z otruciem w Anglii byłego rosyjskiego szpiega.

Popołudnie na posterunku upływało w niecodziennej atmosferze nerwowości, braku weny twórczej, wsteczniania się oraz oczekiwania do końca dnia roboczego. Wszystko okolone było niewidzialną, trzydziestokilkustopniową mieszaniną powietrza z potem. Ustalenia śledcze tego dnia nie posunęły się ani o milimetr do przodu.

Odebrali oczywiście kilka zgłoszeń: o sąsiedzkiej kłótni, agresywnym pasażerze w tramwaju i piciu piwa w miejscach publicznych. Co się dało, zignorowali, a do tych zagrażających życiu wysyłali kogoś niezwiązanego ze sprawą, którą się zajmowali. Cała reszta, mocno wytężająca fale mózgowe, stukając palcami o blaty biurek albo gryząc końcówki ołówków, tkwiła przed monitorami, dyskretnie odliczając czas do wyjścia, a tak naprawdę – do meczu.

Szarycki zaczął huśtać się na krześle i nucić nieokreślone melodie. 

– Szary jakoś dziwnie się zachowuje – zauważył ktoś głośno. 

– Nie śmiej się – odrzekł podkomisarz. – W każdym z nas jest trochę dziecka. 

– Tak, a w tobie siedzi upośledzone – spuentował Kirski i wszyscy parsknęli śmiechem.

Wreszcie wybiła godzina zero i pomieszczenia policji opustoszały. Zapełniły się za to puby i wszelakie miejsca futbolowej rozrywki. Kibice całego świata zasiedli przed telewizorami, telebimami i ekranami. Pierwszy mecz się rozpoczął.

Restauracja „Kocur przy piecu” wypełniła się testosteronem. Zdecydowanie męskie towarzystwo otoczyło stoły wypełnione kuflami lanego, zimnego piwa, mając widok na wielki, zwisający z sufitu ekran.

Wśród zaproszonych przez właściciela gości byli jak zwykle zaprzyjaźnieni policjanci, między innymi inspektor Toczek. Siedząc naprzeciw szefa i korzystając z nadarzającej się okazji, Kirski zagadnął przełożonego o sensowność zatrudnienia Dariusza Czai. 

– Kirski! – Toczek wypił kilka łyków chmielowego napoju i oznajmił: – Czy myślisz, że nie wiem, iż opuszczasz sesje albo wychodzisz po pięciu minutach? 

– Inspektorze, ja nie daję z nim rady! To jest tylko strata czasu i pieniędzy. Zwolnijcie go, on ma przecież swój gabinet, wystarczy mu na życie, a tu jest bezużyteczny. Czepia się mnie, pyta o kompletnie nieistotne pierdoły… To mi w ogóle mi nie pomaga! 

– Nie ma mowy! I nie wracajmy więcej do tematu – uciął krótko Toczek i zajął się rozmową z aspirantem siedzącym po jego drugiej stronie.

Zainaugurowano pierwszą rozgrywkę. Kirski opadł bezsilnie na oparcie krzesła. Miał z Szarym najlepsze, centralne miejsca, nikt im nie przeszkadzał. Chwilę później przysiadł się sam właściciel restauracji, Marek Kocur, wielki i otyły kucharz amator. Z Kirskim i Szarym od wielu lat tworzyli paczkę. Chodzili razem do przedszkola, szkoły podstawowej, a potem średniej. Największą przyjemnością, jaką Kocur miał przez te wszystkie lata, było jedzenie. Dowolne, w każdej formie i o każdej porze. Jadał zarówno słodycze, jak i owoce, warzywa, włączając w to różnorakie sałatki. Nie można powiedzieć, że Kocur jadł. On pożerał. Wielkimi haustami i łapczywymi kęsami. Zdecydowanie należał do wagi ciężkiej. Ledwo w wieku nastoletnim przekroczył metr sześćdziesiąt, masa jego ciała zbliżała się już do setki. Nie tusza jednak była jego znakiem rozpoznawczym, choć jednoznacznie z temperamentem tworzyła całość Marka Kocura, ale poczucie humoru, które nie opuszczało go ani na moment. Śmiał się przy tym tak, że jego boki trzęsły się jak galareta. Kropką nad „i” u Kocura były jego zęby. Szerokie, dość krótkie, nienaturalnie oddalone od siebie, tworzyły szpary na prawie dwa milimetry. Powszechnie lubiany, zawsze otoczony grupą fanów rubasznego dowcipu – w takim właśnie tonie ledwo przechodził z klasy do klasy. Mówił, że może pójdzie na jakieś studia, jak go przyjmą, ale odkąd podjął wakacyjną pracę w restauracji, został tam na dobre. Swoją pasję do jedzenia poszerzył o pasję do gotowania. Umysłem pochłaniał dosłownie wszystko, co dotyczyło żywności, jeździł na szkolenia i nieustannie eksperymentował w kuchni. Kiedyś nawet dotarł do półfinału „Master Chefa”. Po dziesięciu latach pracy mianowano go szefem kuchni. Po kolejnych pięciu, z masą stu czterdziestu kilogramów, otworzył własną restaurację, „Kocur przy piecu”. 

– Kocur! – odezwał się Szary, podziwiając sprzęt elektroniczny najnowszej generacji. Ogromne głośniki wisiały w każdym rogu ekskluzywnej sali. – Wasza rodzina jako pierwsza z tych, które znam, miała wieżę Technicsa i zachodnie auto, co nie? 

– A czy to ważne… – odpowiedział wymijająco wielki kucharz. 

– Moi rodzice jeździli w tym czasie dużym fiatem, pamiętam. 

– Moi dacią – wtrącił Kirski. – Czerwoną. I mieli telewizor na przyciski. Trzeba było wstawać, by zmienić kanał. 

– Moi też taki mieli – dodał Szary. 

– Ej, nie gadajcie. Mecz leci!

Rozdział 10

Terapeuta Dariusz Czaja lubił wiedzieć wszystko o wszystkich. Z bardzo prozaicznego powodu – czystej ciekawości. Robił sobie portret psychologiczny każdej napotkanej na swojej drodze osoby.

Stwierdził, że Kirski to bezczelny gbur. Myśli, że jest pępkiem świata, nie uznaje żadnych granic, nie przejmuje się opiniami innych o swojej osobie. W podejściu do pracy odważny i perfekcjonista, nigdy nie przyznaje się do błędów.

I właśnie pozbycie się tej cechy Pascala Czaja postawił sobie za cel na najbliższe tygodnie terapii. Poniżej jego godności byłoby kiedykolwiek odpuścić temat i zrezygnować z pacjenta, robiąc notatkę, że „pacjent nie współpracuje”.

Inspektor Toczek natomiast jawił mu się jako trochę fanaberyczny, ale nad wyraz pewny siebie przedstawiciel władzy, dla którego praca stanowi całe życie. Inteligentny, oczytany, dowartościowujący się okazywaniem wyższości intelektualnej. Bez obrączki, farbowane włosy, pedant, służbista. Czaja z początku myślał, że inspektor jest dobrze maskującym się gejem, spotkał go jednak kiedyś w centrum handlowym z żoną.

Całkiem niedawno terapeuta uświadomił sobie również, że Toczek źle znosi konfrontacje z Kirskim. Na pozór wszystko między nimi jest w porządku, świetnie razem współpracują, lecz w chwilach potyczek słownych, mimo usilnych starań, koniec końców inspektor zawsze przegrywa. Wiedział, że ten fakt był dla inspektora jak mała, lecz dręcząca uciążliwość, jak niewielki kamyk w bucie. Niby go nie ma, a jednak regularnie daje o sobie znać. Wszystko z powodu faktu, iż gdzieś tam, w głębi duszy, w relacji z komisarzem Pascalem Kirskim Radomir Toczek ostatecznie czuł się przegranym.

Natomiast Dariusz Czaja wśród swojej palety wad miał jedną dominującą. Nie radził sobie z niepowodzeniami. A w zasadzie ich nie uznawał i starał się, jak mógł, aby do nich nie dopuszczać. Musiał zawsze postawić na swoim, czuć, że to on jest górą i zawsze wygrywa.

Niestety nadszedł dzień, który stał się dla Dariusza Czai koszmarem do końca jego życia. Dzień, kiedy również musiał uznać swoją porażkę przed komisarzem i odmówić kolejnych spotkań z Pascalem Kirskim.

Poranna terapia zaczęła się całkiem niewinnie. 

– Słyszałem, że poskarżyłeś się na mnie inspektorowi – zaczął terapeuta.

Nic nie mówiąc, Kirski odwrócił głowę do okna. „To ci dopiero Toczek, już mu doniósł”, zdziwił się policjant w myślach. 

– Nie mam do ciebie żalu. Nadal chcę ci pomóc – oświadczył spokojnie Czaja. 

– Weź nie wyjeżdżaj mi tu ze swoją psychologiczną gadką – zaatakował go Kirski. – Sesje u ciebie mnie drażnią, nigdy nic z tego nie będzie. Dobrze wiesz, że obaj za sobą nie przepadamy, powiedzmy to sobie wreszcie wprost. 

– Może i nie darzę cię sympatią, ale moje osobiste odczucia nie wpływają na pracę. To byłoby nieprofesjonalne, a ja nie mogę sobie na to pozwolić. – Lekarz spokojnie założył nogę na nogę. 

– Weź nie pierdol, nie mogę już tego słuchać.

Czaję zatkało, lecz nie stracił rezonu. 

– Ta potrzeba przechytrzenia innych i bycia mądrzejszym będzie się na tobie mścić. Możesz jednak temu zapobiec. 

– Tak? Tylko dlaczego wszyscy wokół mają normalne życie, tylko nie ty? – Pascal nie wiedział w sumie, dlaczego tak powiedział, chyba to gdzieś usłyszał i odzywka akurat tu pasowała. 

– Zapisz się na terapię kontroli gniewu – odwzajemnił się Czaja. 

– Wiesz, co o tobie myślę, jak zresztą o każdym innym psychiatrze? Pomagasz ludziom kłamać na temat tego, kim są, by potem mogli udawać kogoś innego! 

– Oglądasz za dużo filmów – odpłacił mu terapeuta.

Kirski nie wytrzymał. 

– Nie mogę się skupić, oczy ci skaczą!

Wiedział, że po tej bezczelnej uwadze Czaja się zapowietrzy, więc czym prędzej wstał i udał się do wyjścia. 

– Przegiąłeś! – usłyszał za sobą wściekłość i syczenie. – Złożę na ciebie oficjalną skargę! Postaram się, żebyś skończył w archiwum!

Chwilę później Dariusz Czaja wpadł do gabinetu inspektora jak oparzony i nie bacząc na przebywającą tam kobietę, wyrzucił z siebie potok słów na temat zachowania i postawy komisarza Kirskiego. Lekko się przy tym popluł, a ciśnienie podskoczyło mu chyba do dwustu.

Pascal spodziewał się wezwania na dywanik, nie sądził jednak, że Czaja natychmiast postanowi dać upust emocjom. Toczek wezwał Kirskiego do siebie i zamknął za nim drzwi. Wymiana zdań przypominała strzały z trzech rodzajów broni i zawierała wiele niecenzuralnych słów. Cham, prymityw, prostak, trele-morele, absurd, debilizm, tupet, bezczelność, nieokrzesanie. Skończyli wreszcie na najzwyklejszym braku kultury.

Całej tej scenie z palcem opartym na policzku przysłuchiwała się siedząca w kącie gabinetu Toczka kobieta, której bytności jakby zupełnie nie zauważali. Sam inspektor najwidoczniej kompletnie wyparł ze świadomości obecność gościa i dopiero kiedy kurz walki opadł i męskie ego zmniejszyło się do przyzwoitych rozmiarów, cała trójka jak na zawołanie przeprosiła. 

– Inspektorze! – Niska brunetka w średnim wieku wstała i zwróciła się do Toczka: – Mam propozycję. Proszę się nie martwić, ja zajmę się panem Kirskim.

Kobieta mrugnęła do Pascala porozumiewawczo, choć do tej pory nigdy nie rozmawiali. Widział ją kilka razy na posterunku, pewnie z racji jej współpracy z policją i tyle.

Toczek rzucił do Kirskiego wrogie spojrzenie. 

– Pani doktor, pani nie wie, co pani proponuje – odparł jej szorstko. 

– Pan się nie martwi. Komisarzowi uspokoimy myśli, wasz psychoterapeuta odetchnie, a pan będzie miał problem z głowy. Wie pan, że jesteśmy najlepsi. – Uśmiechnęła się, odsłaniając równe, zadbane, białe zęby.

Inspektor włożył ręce do kieszeni. Udawał, że walczy z myślami, ale w rzeczywistości propozycja kobiety spadła mu jak gwiazdka z nieba. Toczek nie znosił takich problemów, przy których musiałby zmienić wcześniej podjętą decyzję. 

– No dobrze, niech go pani zabiera. Tylko uprzedzam, że reklamacji nie przyjmuję. 

– O to proszę się nie martwić – zapewniła. 

– Do ciebie też mówię, Kirski!

– Oczywiście, inspektorze! – odpowiedział Pascal błyskawicznie, oszołomiony takim rozwojem wypadków. W tej chwili zgodziłby się na wszystko, byle tylko Czaja zszedł mu z oczu na dobre. 

– No to mamy sprawę załatwioną. – Kobieta zatarła ręce. – Wobec tego ja już też uciekam. Żegnam panów, a komisarz Kirski pójdzie ze mną.

Chwyciła Pascala pod łokieć i bez skrupułów wyprowadziła z gabinetu. Szedł bez słowa, jak dziecko poddając się niewielkiej sile ręki kobiety. 

– Nazywam się Dolores Stein-Ziegler, jestem psychiatrą – odezwała się, kiedy wreszcie wyszli na korytarz i stanęli przy schodach klatki.