Szczwane sztuczki - Aneta Jadowska - ebook + książka

Szczwane sztuczki ebook

Aneta Jadowska,

4,7

Opis

Cyrk Jutrzenka Baltazara Bączka ponownie zaskakuje nas nierzeczywistymi zdarzeniami. Magiczne lisy, wiecznie głodne trolle, szydercze gryfy i smok Sznurówka – czy jesteście na to gotowi?

Franek i Finka spędzają wakacje w nietypowym cyrku swojego ekscentrycznego dziadka. To właśnie tam bliźniaki po raz pierwszy poznają swoje magiczne zdolności i uczą się, jak z nich korzystać. Ich niezwykły talent okazuje się niezbędny, by pokonać niebezpieczne istoty, które zagrażają magicznej krainie.

Czy i tym razem rodzeństwu uda się powstrzymać zło?

Aneta Jadowska zaprasza do świata magii! Wstąp za Bramę do cyrkowego świata i wyrusz na przygodę z Frankiem i Finką!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (172 oceny)
122
41
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lavender89

Dobrze spędzony czas

Miła i przyjemna lektura!
00
przeczytane1995

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę nie spodziewałam się, że tak bardzo przypadną mi te książki do gustu. Ten tom jest na maksa uroczy, choć miałam moment, że naprawdę się popłakałam, a to jest naprawdę rzadkość u mnie. Mniej więcej do połowy było spokojnie, pomimo tego, że już było wiadomo co mniej więcej muszą wszyscy zrobić, żeby wszystko wróciło do normy, to jednak dopiero w połowie zaczęła się cała akcja. Już nie mogę się doczekać kolejnego tomu i bardzo mi już przykro, że to ostatni.
00
Karina0712

Dobrze spędzony czas

Polecam serdecznie 😊
00
ewaa66

Całkiem niezła

Bardzo fajna książka. Nie podobała mi się tak bardzo jak pierwsza część, ale nadal była bardzo dobra. Podejmuje kilka ważnych tematów i robi to bardzo wprawnie. Pod koniec się wzruszyłam aż do łez. Na pewno przeczytam kolejne części, jeśli powstaną.
00
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

fajna książka
00

Popularność




Z po­dzię­ko­wa­niem dla Marty Ki­siel, przy­ja­ciółki i jed­no­oso­bo­wego szwa­dronu wspar­cia, bo bez niej pew­nie nie od­wa­ży­ła­bym się pi­sać dla dzieci.

I tra­dy­cyj­nie – de­dy­kuję Poli, Ty­mo­nowi i Ju­lii, z po­kor­nymi prze­pro­si­nami, że mu­sieli „ty­y­y­y­yle cze­ka­aaaać”.

1. Awan­tura na nie­zno­śnych do­ro­słych i smoka z ka­ta­rem

Fra­nek biegł naj­szyb­ciej, jak mógł, a gdy do­tarł do kam­pera dziadka, od­bił się od ziemi i za­czął się wspi­nać po dra­bince na dach ze zwin­no­ścią mał­piatki. Go­niący go ty­grys był do­sko­nałą mo­ty­wa­cją. Ogromny kot sko­czył za nim i już pra­wie zła­pał chłopca za no­gawkę spodni, ale gra­wi­ta­cja za­dzia­łała w samą porę.

Max pró­bo­wał jesz­cze ucze­pić się dra­binki, jed­nak okrą­głe, me­ta­lowe po­przeczki nie współ­pra­co­wały z jego wiel­kimi ko­cimi ła­pami i pa­zu­rami, więc spadł na cztery łapy z podi­ry­to­wa­nym stęk­nię­ciem. Po­pa­trzył na chłopca z dołu, wark­nął gło­śno i od­szedł z całą god­no­ścią, na jaką było go stać. A nie miał jej zbyt wiele. Nie z żół­tym ba­lo­ni­kiem wy­peł­nio­nym he­lem, który uno­sił się nad nim, przy­wią­zany do jego ogona. Par­sk­nął i od­szedł, by w za­ci­szu wła­snej przy­czepy od­plą­tać tę nie­zno­śnie śli­ską wstą­żeczkę…

Fra­nek uśmie­chał się od ucha do ucha, sto­jąc na da­chu przy­czepy. To mu się udało. Od­kąd tylko on i Finka tra­fili do cyrku, Max i Si­mona, mał­żeń­stwo zmien­no­kształt­nych ty­gry­sów, za punkt ho­noru po­sta­wiło so­bie dro­czyć się i ro­bić so­bie żarty kosz­tem wnu­cząt wła­ści­ciela cyrku. Już pierw­szego dnia so­lid­nie ich na­stra­szyli. Wy­star­czyło, że dwa ogromne ty­grysy usia­dły na nich, ry­cząc jak wście­kłe be­stie i szcze­rząc ogromne zę­bi­ska. Dzie­ciaki nie wie­działy wtedy na­wet, że ist­nieje coś ta­kiego jak zmien­no­kształtni i to nie są ta­kie praw­dziwe ty­grysy lu­do­jady. Fra­nek obie­cał so­bie wtedy, że kie­dyś się Ma­xowi od­wdzię­czy, i wresz­cie mu się udało. Był z sie­bie na­prawdę dumny. Zdo­by­cie ba­lona, a na­stęp­nie za­kra­da­nie się do śpią­cego w ba­se­niku ty­grysa nie było ła­twe! A po­tem mu­siał jesz­cze uciec… Ale dzięki temu, że Max go go­nił, każdy w cyrku wi­dział, że ogromny ko­cur miał przy­wią­zany do ogona ba­lo­nik i że to Fra­nek go tam umie­ścił!

Si­mona nie po­ma­gała mę­żowi. Też w ty­gry­siej for­mie, tur­lała się ze śmie­chu. Ta­kie były wła­śnie koty – cza­sami po pro­stu cho­dziło o psoty, o nic wię­cej. Fra­nek uniósł ręce jak zwy­cię­ski bok­ser, a ona po­ki­wała głową, wciąż chi­cho­cząc, i po­drep­tała za Ma­xem. Za­pewne by się z niego jesz­cze tro­chę po­na­bi­jać.

Fra­nek prze­szedł po da­chu do sio­stry, która sie­działa po tu­recku tuż nad przed­nią szybą po­jazdu, za­my­ślona. Nad nią, pra­wie jak żółty ba­lo­nik nad za­dkiem Maxa, uno­sił się za­ska­ku­jąco duży, czer­wono-złoty gad. Fra­nek był ab­so­lut­nie pe­wien, że Sznu­rówka, za­przy­jaź­niona smo­czyca jego sio­stry, która na­zy­wała ją ma­mu­sią, uro­sła przez ostat­nie dwa ty­go­dnie. A do tego cią­gle ki­chała, a ile­kroć to ro­biła, zmie­niała się w skrzy­dlaty mio­tacz pło­mieni. Nie­po­ko­jące.

Usiadł koło sio­stry i za­gaił:

– Czemu Sznu­rówka cią­gle zieje ogniem?

– Chyba się prze­zię­biła, albo to aler­gia? Nie je­stem pewna. W bro­szurce nie ma ani słowa, jak le­czyć u smo­ków ta­kie ob­jawy. Au­to­rzy sku­pili się ra­czej na prze­pę­dza­niu ich z wio­ski, gdy zja­dają owce… Poza tym jest nie­spo­kojna. Coś się zbliża. W kółko po­wta­rza coś o bu­rzy i ciem­no­ści.

– Mó­wi­łaś o tym dziad­kowi? – za­py­tał.

– Pró­bo­wa­łam. – Finka wzru­szyła ra­mio­nami. Wes­tchnęli jed­no­gło­śnie.

Przez ostat­nie trzy ty­go­dnie bliź­niaki od­kryły wię­cej dziw­nych rze­czy niż przez pierw­sze je­de­na­ście lat ich ży­cia. Rze­czy nie­sa­mo­wi­tych, ma­gicz­nych, jak brama do in­nego świata, który na­zy­wał się Ru­bieże, elfy, smoki, po­twory i różne ro­dzaje ma­gii. Żadna z nich nie za­sko­czyła ich tak bar­dzo jak to, że do­ro­śli cza­sami po pro­stu za­po­mi­nają, jak to jest być do­ro­słymi. Nie za­wsze są roz­sądni i cza­sami za­cho­wują się po pro­stu okrop­nie dzie­cin­nie. Gdyby Fra­nek i Finka zro­bili coś ta­kiego, na pewno zo­sta­liby uzie­mieni na cały mie­siąc.

Ale do­ro­słych nikt nie uzie­mia. Na­wet gdy bar­dzo na to za­słu­gują.

Bal­ta­zar Bą­czek, dzia­dek bliź­nia­ków, i ma­estro Syl­we­ster Żu­czek – jego kie­dyś naj­lep­szy przy­ja­ciel, po­tem za­cie­kły wróg, a te­raz coś po­mię­dzy – za­słu­gi­wali na kar­nego je­żyka, wy­sła­nie do łóżka bez ko­la­cji lub ja­kąś rów­nie dra­styczną karę, bo za­cho­wy­wali się po pro­stu nie­zno­śnie. Od kilku dni sta­czali wiel­kie po­je­dynki na słowa. Czyli po pro­stu wy­dzie­rali się na sie­bie bez opa­mię­ta­nia. Moż­liwe, że już cał­kiem ogłu­chli od tych wrza­sków, bo chyba nie sły­szeli na­wet ni­skich po­mru­ków grzmo­tów nad­cią­ga­ją­cej bu­rzy. Może któ­re­goś z nich mu­siałby wal­nąć pio­run, żeby choć na chwilę prze­rwali tę awan­turę.

Finka nie ro­zu­miała, jak dwóch do­ro­słych męż­czyzn może się za­cho­wy­wać w ten spo­sób. Naj­gor­sze, że nikt z cyrku na­wet już nie pró­bo­wał ich uspo­ka­jać, ina­czej koń­czyło się to ko­lej­nymi wy­bu­chami zło­ści, bo „oni tu roz­ma­wiają! Im się nie prze­szka­dza!”. I tak się to to­czyło. Człon­ko­wie obu zjed­no­czo­nych nie­dawno cyr­ków cier­pli­wie cze­kali, aż ma­estro­wie się wy­krzy­czą. A po­tem może na­wet dojdą do ja­kie­goś po­ro­zu­mie­nia. Po ci­chu ob­sta­wiali fi­nał tej ka­ta­strofy – Jew­gie­nij był skarb­ni­kiem tych za­kła­dów i miał już wielki słój bank­no­tów, który trafi do tego, kto prze­po­wie wła­ści­wie za­koń­cze­nie star­cia Bączka i Żuczka.

Kto mógł prze­wi­dzieć, że po­mysł, by zjed­no­czyć cyrk Ju­trzenka z cyr­kiem So­la­ris, ob­róci się w taką awan­turę? W su­mie to była ini­cja­tywa Finki, co Fra­nek jej te­raz, gdy obóz roz­brzmie­wał od­gło­sami ko­lej­nej kłótni, przy­po­mniał.

– To tro­chę twoja wina – po­wie­dział.

– Al­ter­na­tywą była śmierć z ręki el­fów. Skąd mo­głam wie­dzieć, że gdy udo­bru­chamy elfy, ta dwójka sko­czy so­bie do gar­deł? – od­po­wie­działa przy­gnę­biona.

Albo kto by prze­wi­dział, że Bą­czek i Żu­czek będą tak samo gło­śni, kłó­tliwi i uparci jak osły? I że ni­gdy im nie za­brak­nie sił na ko­lejną rundę prze­py­cha­nek i wrza­sków?

Bal­ta­zar na­wet przez sen sta­czał po­je­dynki na słowa z Syl­we­strem. Bu­dził wnuki gło­śnym mam­ro­ta­niem, gniew­nymi prych­nię­ciami i ude­rza­niem pię­ścią w koł­drę. W snach na pewno wy­gry­wał wszyst­kie te star­cia. Na ja­wie szli łeb w łeb.

Bliź­niaki w ży­ciu nie sły­szały ta­kich awan­tur. Od­kąd przy­stą­pili do cyrku, by po raz pierw­szy spę­dzić z dziad­kiem wa­ka­cje, ich to­le­ran­cja na ha­łasy i dziwne dźwięki wzro­sła. Ryk ty­gry­sów czy niedź­wie­dzia, trą­bie­nie i tu­pa­nie sło­nia czy wiel­kich jak góry smo­ków prze­su­nęły im gra­nice tego, co wła­ści­wie było nor­malne, ale do wrza­sków dwóch do­ro­słych męż­czyzn nie mo­gli się przy­zwy­czaić. I chyba nie chcieli, bo to na­prawdę nie było nor­malne.

– Przy­naj­mniej nie mu­simy się wy­si­lać, by ich pod­słu­chi­wać. – Fra­nek do­szu­ki­wał się ja­kichś po­zy­tyw­nych stron sy­tu­acji.

– I tak od kilku go­dzin nie krzy­czą nic no­wego – burk­nęła Finka. – Na­sła­ła­bym na nich Sznu­rówkę z wia­drem zim­nej wody, ale z tym jej ogni­stym ki­cha­niem to mo­głoby się skoń­czyć dra­ma­tycz­nie.

Ko­lejny grzmot prze­to­czył się po nie­bie, ni­czym po­mruk głod­nego po­twora. Sznu­rówka opa­dła na dach obok Finki i roz­ćwier­kała się ner­wowo. Dziew­czynka przy­tu­liła ją i po­gła­skała po plec­kach, mię­dzy skrzy­dłami.

– Bę­dzie do­brze, Sznu­ró­weczko, nic ci się nie sta­nie – za­pew­niła.

Ale smok wcale się nie uspo­koił. Wy­ma­chu­jąc łap­kami, skrze­czał i świer­go­tał, a Fra­nek nie był w sta­nie zro­zu­mieć, o co mu cho­dziło. Finka ro­zu­miała, ale nie była w sta­nie uspo­koić Sznu­rówki. Kiedy my­ślała, że już pra­wie, pra­wie, ko­lejny grzmot spra­wił, że smo­czyca pod­sko­czyła, roz­wi­nęła sze­roko skrzy­dła i zio­nęła dwu­me­tro­wym ogniem. A po­tem ze­rwała się do lotu i krą­żyła nad przy­czepą jak bar­dzo zde­ner­wo­wany la­ta­wiec.

– Kto by po­my­ślał, że smoki boją się bu­rzy – po­wie­dział Fra­nek.

– Nie je­stem pewna, czy ona się boi każ­dej, ale na pewno boi się tej.

– A czym się wła­ści­wie różni ta od in­nych? – za­py­tał, marsz­cząc brwi.

– Po­ję­cia nie mam, ale w cyrku też re­agują na nią ner­wowo… Może to ja­kaś rzecz „z tej strony Bramy”?

– Gdyby to na­prawdę było coś groź­nego, dzia­dek chy­baby za­re­ago­wał, nie? – za­py­tał, ale za­nim sio­stra od­po­wie­działa, sam po­krę­cił głową i przy­znał: – O ile w ogóle w tym za­cie­trze­wie­niu sły­szą te grzmoty…

Przez ostat­nie trzy ty­go­dnie ży­cie Franka i Finki kom­plet­nie się zmie­niło.

Od­kryli, że ma­gia ist­nieje i sami też ją mają. Ich świat się po­sze­rzył i zro­zu­mieli, jak wiele rze­czy jesz­cze czeka na od­kry­cie. I na­wet gdy było nie­bez­piecz­nie czy wi­siało nad nimi za­gro­że­nie z rąk el­fów i ne­kro­man­tów, ba­wili się do­sko­nale. Prze­ży­wali przy­godę swo­jego ży­cia.

Ale od­kąd dzia­dek i Żu­czek za­częli się żreć jak uparte osły i wście­kłe psy, ra­dość bliź­nia­ków przy­ga­sła. Tę­sk­nili za dziad­kiem, z któ­rym mo­gli roz­ma­wiać, py­tać o rze­czy, któ­rych nie ro­zu­mieli. Za dziad­kiem, który śmiał się i opo­wia­dał dzi­waczne i we­sołe hi­sto­rie. Od kilku dni nie było po nim śladu. Był tylko kłó­tliwy ty­ran, który na­wet je­śli chwi­lowo nie wy­rzu­cał z sie­bie po­toku gniew­nych słów, ukła­dał w gło­wie ty­rady i ar­gu­menty, ma­sze­ro­wał po obo­zie ze sple­cio­nymi na ple­cach przed­ra­mio­nami i marsz­czył groź­nie brwi.

Hu­mor i at­mos­fera za­bawy w cyrku przy­ga­sły. Skoń­czyli wy­stępy w Smo­czym Gro­dzie, od­je­chali spory ka­wa­łek i roz­bili obóz, pró­bu­jąc zde­cy­do­wać, gdzie udać się da­lej. Po wy­gra­nym kon­kur­sie Let­niego Dworu El­fów ich re­pu­ta­cja obie­gła Ru­bieże i mieli mnó­stwo za­pro­szeń od miast, mia­ste­czek i wio­sek.

Ale to nie o wy­bór, do któ­rego mie­liby je­chać, kłó­cili się Żu­czek i Bą­czek. Kłó­cili się o za­sady, idee i prio­ry­tety. A ta­kie kłót­nie są naj­gor­sze – i mogą ni­gdy się nie skoń­czyć. Albo koń­czą się rę­ko­czy­nami i prze­mocą.

– Py­ta­łaś Bran­wen, jak za­re­ago­wa­łyby elfy, gdy­by­śmy się znów roz­pa­dli na dwa cyrki? – za­py­tał ci­cho Fra­nek.

Finka po­ki­wała głową. Była u wiedźmy już dru­giego dnia im­pasu mię­dzy ma­estrami.

– Wo­la­ła­bym ni­gdy tego nie spraw­dzać w prak­tyce – po­wie­działa Bran­wen. – Nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści, że po­czu­łyby się oszu­kane. A tego na­prawdę nie trak­tują lekko.

Tylko czemu, w ta­kim ra­zie, mar­twiły się o to je­de­na­sto­let­nie dzieci, ale nie dwaj do­ro­śli i nie­głupi pa­no­wie? Wiel­kie ta­jem­nice do­ro­słych, naj­wy­raź­niej.

2. Bran­wen wkra­cza na ring!

Ko­lejny grzmot prze­to­czył się po nie­bie jak ogromny głaz, wpra­wia­jąc w drże­nie szyby i wy­pro­wa­dza­jąc z rów­no­wagi zwie­rzęta w cyrku. Ko­nie rżały w za­gro­dzie za przy­cze­pami, słoń trą­bił ner­wowo i prze­stę­po­wał z nogi na nogę, dzia­duszka Niedź­wiedź sta­nął na tyl­nych ła­pach i za­ry­czał tak, że przez chwilę Fra­nek i Finka nie sły­szeli nic in­nego. Sznu­rówka za­pi­ko­wała w dół i opa­dła znów koło Finki. Wtu­liła się w nią ze wszyst­kich sił, pra­wie spy­cha­jąc dziew­czynkę z da­chu. Cała drżała i po­pi­ski­wała ner­wowo.

I wtedy huk­nęły drzwi, ude­rza­jąc o ścianę przy­czepy Bran­wen. Wiedźma wy­ma­sze­ro­wała z niej, a czarne, się­ga­jące do ko­lan włosy po­wie­wały za nią jak pe­le­ryna, ra­zem z po­łami czer­wo­nego ki­mona. Prze­ma­sze­ro­wała przez obóz, kie­ru­jąc się pro­sto do nie­wiel­kiego pla­cyku, który utwo­rzyły za­par­ko­wane do­okoła przy­czepy. Na sa­mym środku znaj­do­wało się pa­le­ni­sko, z któ­rego od wielu go­dzin nikt nie ko­rzy­stał, bo wła­śnie tam to­czyła się awan­tura i człon­ko­wie cyrku omi­jali to miej­sce sze­ro­kim łu­kiem. Ale nie Bran­wen.

Sta­nęła przed Bącz­kiem i Żucz­kiem, a kiedy ci na­wet jej nie za­uwa­żyli, wy­cią­gnęła z kie­szeni szklaną bu­te­leczkę i roz­biła ją o że­liwną misę pa­le­ni­ska. Huk­nęło, a słup ognia wzbił się dwa me­try w górę, zwra­ca­jąc wresz­cie uwagę awan­tur­ni­ków.

– Ci­sza! – roz­ka­zała, gdy obaj za­częli mó­wić coś pod­nie­sio­nymi gło­sami. Unio­sła ko­lejną bu­te­leczkę, tym ra­zem z czer­wo­nym pły­nem w środku, i do­dała: – Wy­sta­wiaj­cie moją cier­pli­wość da­lej na próbę, wy­zy­wam was!

Umil­kli. Na­gle jakby ktoś uciął ostrym no­żem ich pre­ten­sje i ar­gu­menty.

– Ro­zej­rzyj­cie się, idioci, co wisi w po­wie­trzu. A po­tem za­sta­nów­cie się, co mu­si­cie zro­bić, żeby wszy­scy z cyrku prze­żyli. Mogę umie­rać w imię za­sad, ale nie w imię głu­pich kłótni i wa­szego uporu – po­wie­działa twardo.

Ru­szyła z po­wro­tem do swo­jej przy­czepy. W po­ło­wie drogi od­wró­ciła się jesz­cze.

– Bal­ta­za­rze, jak ci nie wstyd po­ka­zy­wać się wnu­kom od tej strony? – za­py­tała.

Syl­we­ster uśmiech­nął się z wyż­szo­ścią, a ona zmie­rzyła go ostrym spoj­rze­niem.

– Nie myśl, że na cie­bie ro­dzina nie pa­trzy z nie­sma­kiem. Za­słu­ży­li­ście obaj na wy­wie­zie­nie was z cyrku na tacz­kach. Ża­den z was nie za­słu­guje na ty­tuł ma­estra – stwier­dziła i wró­ciła do swo­jej przy­czepy. Znów trza­snęła drzwiami.

Awan­tura za­marła. Pierw­szy raz od kilku dni Żu­czek i Bą­czek pa­trzyli na sie­bie bez wrza­sków. Ża­den nie pla­no­wał ustą­pić, nie uznałby się za po­ko­na­nego, ale coś w sło­wach Bran­wen za­pie­kło obu bo­le­śnie.

I do­tarło do nich coś jesz­cze. Jak na ko­mendę obaj za­darli głowy w niebo i za­ga­pili się w ciemne, kłę­bia­ste bu­rzowe chmury, które spo­wi­jały niebo tak gę­stym ko­żu­chem, że choć było le­d­wie po szes­na­stej, pra­wie nie było wi­dać słońca. Grzmoty prze­ła­my­wały ci­szę, z gło­śnym dud­nie­niem i echem. I na­gle lu­nęło. Bez ostrze­że­nia. Ża­den tam lekki letni desz­czyk, ale po­rządne obe­rwa­nie chmury.

– Chyba nie mu­szę już wy­sy­łać Sznu­rówki z wia­der­kiem wody – po­wie­działa Finka z sze­ro­kim uśmie­chem, wy­sta­wia­jąc twarz na deszcz.

– Hej, szkraby, a co wy tam ro­bi­cie na da­chu? Scho­dzić szyb­ciutko, za­nim pio­run ko­goś trafi! – za­wo­łał na­gle oprzy­tom­niały dzia­dek.

I już biegł w stronę przy­czepy, wy­ma­chu­jąc rę­kami, ni­czym wielki struś. Czarny cy­lin­der i fio­le­towy sur­dut szybko na­sią­kały wodą, więc nim do­tarł, ocie­kał nią, jakby niebo wy­lało na niego całą ba­lię, a nie tylko wia­derko, jak pla­no­wała Finka.

– Do środka! Już, już! – po­ga­niał dzie­ciaki. Z wes­tchnie­niem scho­dziły po dra­bince.

Spę­dziły na tym da­chu wiele go­dzin w ostat­nich dniach, a do­piero dziś za­uwa­żył. Do­ro­śli na­prawdę są dziwni, po­my­ślał Fra­nek. Tacy nie­kon­se­kwentni. I nie­uważni.

* * *

Sznu­rówka zle­ciała za nimi i gdy wcho­dzili do przy­czepy, rów­nież wpa­ko­wała się do środka. Smo­czyca była duża, pę­kata i mu­siała cia­sno zwi­nąć skrzy­dełka, żeby w ogóle zmie­ścić się w drzwiach, a we­wnątrz za­jęła tyle miej­sca, że nikt nie mógłby jej wy­mi­nąć! Po­czła­pała pro­sto do pię­tro­wego łóżka i wci­snęła się, z nie­ma­łym wy­sił­kiem, na dolną pry­czę, na po­sła­nie Finki. Wtu­liła pysz­czek w po­duszkę, która pach­niała ma­mu­sią, i ci­chutko mru­czała, nie za­wra­ca­jąc so­bie głowy za­sko­czo­nym spoj­rze­niem Franka, Finki, a już zwłasz­cza Bal­ta­zara. Trzy mi­nuty póź­niej za­częła po­chra­py­wać.

– Czemu twój smok jest w środku? – za­py­tał Bal­ta­zar przez ści­śnięte gar­dło.

Wy­obraź­nia pod­su­wała mu straszne ob­razy ki­cha­ją­cej Sznu­rówki i pło­mieni po­że­ra­ją­cych wszystko.

– Boi się bu­rzy – po­wie­działa Finka, jakby to było oczy­wi­ste.

– To nie jest jej pierw­sza bu­rza – za­uwa­żył przy­tom­nie dzia­dek.

– Ale o tam­tych nie mó­wiła, że to apo­ka­lipsa. Na­wet nie wie­dzia­łam, że zna słowo „apo­ka­lipsa” – od­parła dziew­czynka, za­sta­na­wia­jąc się, czy da radę się wci­snąć gdzieś koło Sznu­rówki, czy bę­dzie dziś spała na sie­dząco, w ka­bi­nie kie­rowcy albo na ku­frze, który był duży i świet­nie się spraw­dzał jako ławka, ale Finka wie­działa, że będą jej z niego zwi­sały nogi…

Bal­ta­zar nic nie po­wie­dział, za to oczy po­ciem­niały mu z nie­po­koju. Roz­dał dzie­ciom ręcz­niki i sam też za­czął się ener­gicz­nie wy­cie­rać. Na­słu­chi­wał przy tym po­mru­ków zbli­ża­ją­cej się bu­rzy. Czy to moż­liwe, że to była TA bu­rza? Czy smo­czątko po­no­siła wy­obraź­nia?

Od ostat­niej mi­nęły tylko dwa lata, po­win­ni­śmy mieć co naj­mniej pięć lat za­pasu! – my­ślał, czo­chra­jąc brodę fro­to­wym ręcz­ni­kiem.

Czy ktoś rzu­cił ja­kąś klą­twę na niego i jego cyrk? A już na pewno na wi­zytę jego wnu­ków? Naj­pierw ra­do­sny kon­kurs cyr­kowy zmie­nił się w walkę o ży­cie, a te­raz to? Czy to moż­liwe?

Kiedy na­gle roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi przy­czepy, pod­sko­czył z pi­skiem, wy­trą­cony z nie­we­so­łych roz­wa­żań.

Na progu sta­nęła Bran­wen w żół­tym sztor­miaku za­rzu­co­nym na ki­mono, z pa­su­ją­cym ka­pe­lu­szem o sze­ro­kim ron­dzie, z któ­rego stru­mie­niami spły­wała woda.

– Mu­simy po­roz­ma­wiać – po­wie­działa.

Bez słowa po­dał jej czy­sty ręcz­nik.

Bran­wen odło­żyła ka­pe­lusz i sztor­miak i opa­dła na ku­fer Finki. Bliź­niaki usia­dły na dru­gim, po prze­ciw­nej stro­nie sto­lika, więc Bal­ta­za­rowi zo­stało pod­pie­ra­nie szafki. A chęt­nie by usiadł, bo czuł, że ko­lana mu tro­chę drżą. Na­ra­stały w nim złe prze­czu­cia, a po­ważna mina wiedźmy tylko je pod­kar­miała.

– Mamy bar­dzo mało czasu – oświad­czyła bez zbęd­nych wstę­pów. – Karty są pewne. To nie jest zwy­kła bu­rza. Mu­simy prędko zna­leźć schro­nie­nie.

– Nie­moż­liwe, to za szybko – za­kli­nał rze­czy­wi­stość Bą­czek.

Wiedźma unio­sła tylko czarną jak skrzy­dło kruka brew i po­wie­działa:

– Nie są­dzę, by bu­rza czę­sto za­glą­dała do ka­len­da­rza. Mo­gła się szyb­ciej na­ła­do­wać przez to, jak in­ten­sywny był kon­kurs Let­niego Dworu. A może Nero Mor­tus za­bu­rzył rów­no­wagę albo Ru­bieże po pro­stu mają ma­giczną czkawkę. Kto to wie? Ale nad­cho­dzi i mu­simy się scho­wać. Do mia­ste­czek z trasy mamy za da­leko. Nie zdą­żymy, do­goni nas w szcze­rym polu. Zo­staje tylko jedno miej­sce. – Po­pa­trzyła chłodno na Bal­ta­zara.

– Ka­mienny Po­tok – po­wie­dział ci­cho, ana­li­zu­jąc w my­ślach mapę Ru­bieży.

– Przyjmą nas tam w ogóle? – za­py­tała po­sęp­nie.

Wzru­szył ra­mio­nami.

– Nor­mal­nie by nas psami po­szczuli, ale bu­rza wszystko zmie­nia. Nie mogą od­mó­wić, gdy po­wo­łamy się na prawo bez­piecz­nej przy­stani.

– By­le­by­śmy nie zo­stali dłu­żej niż mi­nutę po bu­rzy – za­uwa­żyła.

Ski­nął głową.

– Nie mo­żemy cze­kać do rana – do­dała.

– Tak, po­wiem wszyst­kim, by się pa­ko­wali – od­parł ci­cho.

– Już się pa­kują, uprze­dzi­łam ich. Ale by­łoby do­brze, gdy­byś im po­wie­dział, że masz ja­kiś plan i ta bu­rza nie po­zwija ich w precle. Dużo stra­ci­łeś w ich oczach w ostat­nim cza­sie, Bal­ta­za­rze, za­pra­cuj na ich za­ufa­nie albo stra­cisz cyrk – za­koń­czyła, wsta­jąc od stołu.

Za­ło­żyła sztor­miak i ka­pe­lusz, a po­tem bez słowa wy­szła w deszcz.

Bal­ta­zar Bą­czek sku­bał brodę, za­tro­skany.

– Po­przy­pi­naj­cie wszystko, za­bez­piecz­cie szafki i szu­flady. Za go­dzinę ru­szamy. Mu­szę z nimi po­roz­ma­wiać – po­wie­dział i wy­szedł za Bran­wen, nie za­wra­ca­jąc so­bie głowy szu­ka­niem pa­ra­sola.

– Co się wła­śnie wy­da­rzyło? – za­py­tał oszo­ło­miony Fra­nek.

– Po­ję­cia nie mam, ale bar­dzo bym chciała wie­dzieć, jaka bu­rza zwija lu­dzi jak precle…

3. Finka wy­du­sza z dziadka kilka od­po­wie­dzi!

Człon­ko­wie cyrku mieli duże do­świad­cze­nie w pa­ko­wa­niu się, zwi­ja­niu obozu i ru­sza­niu w drogę, więc dwie go­dziny póź­niej byli go­towi. Z kam­pe­rem Bal­ta­zara na czele i jesz­cze więk­szą przy­czepą Syl­we­stra na końcu two­rzyli długą ka­ra­wanę. Już je­den cyrk to mnó­stwo po­jaz­dów, a co do­piero po­dwójny! Był jak naj­dłuż­sza sto­noga świata.

Z bu­rzą na ogo­nie i szybko nad­cią­ga­jącą nocą czuć było po­de­ner­wo­wa­nie na ostat­niej od­pra­wie, nim ru­szyli w drogę. Usta­lili sy­gnały alar­mowe i ostrze­gaw­cze, gdyby trzeba się było za­trzy­mać lub ko­muś stało się coś po dro­dze. A po­tem wszy­scy wsie­dli za kie­row­nice swo­ich po­jaz­dów, kam­pe­rów, cię­ża­ró­wek, prze­ro­bio­nych na miesz­kanka au­to­bu­sów, sa­mo­cho­dów z do­cze­pio­nymi przy­czep­kami… Nikt nie mó­wił gło­śno o tym, co się mo­gło wy­da­rzyć. Nie wy­po­mi­nali obu ma­estrom, że przez te kłót­nie stra­cili mnó­stwo czasu, ale wy­mie­niali nie­spo­kojne spoj­rze­nia.

Bal­ta­zar czuł się z tym źle. Gry­zło go su­mie­nie i pod­gry­zało po­czu­cie winy. Po­wi­nien być mą­drzej­szy. Do jego obo­wiąz­ków na­le­żało trosz­cze­nie się o całą trupę i ich bez­pie­czeń­stwo. Za­wiódł po­kła­dane w nim za­ufa­nie. I jesz­cze słowa Bran­wen pa­liły go pod most­kiem jak wrzody – bo fak­tycz­nie, czy chciał, by ta­kim go za­pa­mię­tały wnuki? Och, źle mu z tym było, źle.

Ro­zej­rzał się po wnę­trzu przy­czepy – bliź­niaki wszystko ide­al­nie po­za­my­kały i po­sprzą­tały. Na dol­nej pry­czy cią­gle spał smok, na gór­nej le­żał Fra­nek, ry­so­wał coś cał­kiem sku­piony.

Tylko gdzie Fi­neczka? – po­my­ślał za­nie­po­ko­jony dzia­dek.

– Tu­taj!

Dziew­czynka wy­chy­liła się zza za­słonki, która od­dzie­lała część miesz­kalną od ka­biny kie­rowcy, jakby czy­tała w jego my­ślach. A chyba tego nie po­tra­fiła, prawda? Z jego wnu­kami w su­mie ni­gdy nic nie wia­domo…

Po­dra­pał się po bro­dzie, prze­szedł do ka­biny i usiadł za kie­row­nicą.

Od­pa­lił sil­nik. Ma­szyna za­mru­czała jak wielki kot, a re­flek­tory prze­bi­jały się przez nie­na­tu­ralną o tej po­rze ciem­ność i gę­stą kur­tynę desz­czu. Fa­talne wa­runki do jazdy, po­my­ślał. Cały czas czuł na so­bie uważne spoj­rze­nie wnuczki i już wie­dział, że zbliża się czas, gdy bę­dzie gril­lo­wany.

Nic dziw­nego, że Fra­nio za­jął się swo­imi spra­wami – wie­dział, że sio­stra wy­dusi wszyst­kie in­for­ma­cje.

Bą­czek ru­szył, a za nim ko­lejne i ko­lejne po­jazdy. Ode­tchnął, gdy kilka mi­nut póź­niej usły­szał trzy trąb­nię­cia – ozna­czały, że ostatni w rzę­dzie, Syl­we­ster Żu­czek, też już do­łą­czył do ka­ra­wany. Mieli przed sobą długą noc jazdy i cień szansy, że zdo­łają prze­go­nić tę bu­rzę…

– Czyżby za­lę­gły ci się w łóżku smoki? – za­żar­to­wał Bal­ta­zar, pró­bu­jąc roz­pro­szyć nieco Finkę.

– Nie chciała zo­stać na ze­wnątrz. Ale w cie­pełku i w su­chej przy­cze­pie pra­wie cał­kiem znik­nął jej ka­tar, więc nie ki­cha.

– Tyle do­brego – przy­znał dzia­dek, bo tylko po­żaru mu tu dziś bra­ko­wało.

– Boi się bu­rzy. Nie chce, by zmie­niła ją w po­twora – po­wie­działa i cze­kała na re­ak­cję dziadka, ale ten tylko za­czął sku­bać brodę. – Więc? – za­py­tała spo­koj­nie Finka. – O co cho­dzi z tą bu­rzą? Czemu Sznu­rówka mówi o apo­ka­lip­sie i po­two­rach, a Bran­wen o zwi­ja­niu w precle?

– Z tymi prec­lami to tro­szeczkę na wy­rost, zda­rzyło się to le­d­wie kilka razy – ode­zwał się, ale szybko umilkł, bo nie brzmiało to aż tak uspo­ka­ja­jąco, jak miał na­dzieję. Chrząk­nął i za­czął od nowa. – Każda bu­rza ma w so­bie tro­chę ma­gii, ale co kilka lat zda­rzają się na Ru­bie­żach ma­giczne sztormy i wtedy fak­tycz­nie naj­bez­piecz­niej jest być w mia­steczku.

– W mia­stach nie ma ma­gicz­nych burz? – za­py­tała jego do­cie­kliwa wnuczka.

– Są, ale mia­steczka mają mury ochronne. Ta­kie jak te, które wi­dzia­łaś w Smo­czym Gro­dzie. One peł­nią ważną funk­cję, są jak osła­nia­jące okręgi wo­kół ca­łego mia­sta. A to trzyma z da­leka nie tylko nie­przy­ja­zne ar­mie, ale też zło­wrogą ma­gię – tłu­ma­czył.

– Okręgi ochronne wo­kół obozu by­łyby za słabe?

– Wo­lał­bym ich nie wy­pró­bo­wy­wać – przy­znał i skrzy­wił się lekko.

Na pewno nie za­mie­rzał ze szcze­gó­łami opo­wia­dać dziecku, co do­kład­nie mo­głoby się z nimi stać, gdyby bu­rza ude­rzyła pro­sto w silne jak na cyrk, ale słabe w ob­li­czu bu­rzy osłony kręgu.

– Bo zmie­ni­łaby nas w po­twory? – do­py­ty­wała.

– Mo­głaby – przy­znał. – Ma upodo­ba­nie w po­two­rach.

– Ta­kich z be­stia­riu­szy czy cał­kiem no­wych?

– Wszyst­kich ro­dza­jach. Część po­two­rów z be­stia­riu­szy tak wła­śnie po­wstała.

Dziew­czynka przez chwilę przy­swa­jała nowe in­for­ma­cje. Nie­mal sły­szał zgrzyt try­bi­ków ob­ra­ca­ją­cych się w jej gło­wie.

– Co się sta­nie, je­śli nie zdą­żymy do Ka­mien­nego Po­toku? Albo je­śli nas jed­nak nie wpusz­czą? Czy z nimi też się po­kłó­ci­łeś? – za­py­tała, a on wes­tchnął ciężko. Jego re­pu­ta­cja na­prawdę ucier­piała na tych awan­tu­rach…

– Zdą­żymy – brzmiał pew­niej, niż się czuł. – Nie po­kłó­ci­łem się z ni­kim w Ka­mien­nym Po­toku, by­łem tam tylko raz, ja­kieś trzy­dzie­ści lat temu, kiedy twoja ma­mu­sia była małą dziew­czynką. Oni tam po pro­stu nie lu­bią cyr­ków, z ma­gią też mają pro­blemy. Wy­znają swoją wiarę i ona źle pa­trzy na ta­kie rze­czy.

– Ma­gia nie znik­nie tylko dla­tego, że w nią nie wie­rzą – po­wie­działa.

– Nie znik­nie. Ale w ich oczach jest czymś złym, na­gan­nym, czego po­win­ni­śmy się wsty­dzić, a nie jeź­dzić po Ru­bie­żach i po­ka­zy­wać pu­blicz­no­ści.

– Ale nie palą ta­kich jak my na sto­sie? – Zmarsz­czyła gniew­nie brwi, a dzia­dek uśmiech­nął się lekko, gdy do­tarło do niego, że jego wnuczka iden­ty­fi­ko­wała się już z ludźmi cyrku.

– Ra­czej nie. Od kilku lat się to wła­ści­wie nie zda­rza – za­pew­nił.

Cóż, to też nie brzmiało tak uspo­ka­ja­jąco, jak miał na­dzieję…

– Na Ru­bie­żach jedna re­guła jest waż­niej­sza od wszyst­kich in­nych: nie można ni­komu od­mó­wić schro­nie­nia przed bu­rzą. Nie tylko dla­tego, że je­śli bu­rza go spo­two­rzy, to może się ze­mścić, ale też dla­tego, że kie­dyś sy­tu­acja może się od­wró­cić. Gdyby nie po­zwo­lili nam się schro­nić, nikt nie po­mógłby im w po­trze­bie. Lu­dzie za­czę­liby uni­kać mia­steczka, ze­rwa­liby kon­takty han­dlowe i tak da­lej. To po­ważne kon­se­kwen­cje na Ru­bie­żach.

Finka mil­czała, za­sta­na­wia­jąc się nad wszyst­kim, co usły­szała. Czy na­dej­dzie mo­ment, kiedy bę­dzie wie­działa wszystko, co po­winna, o ży­ciu po tej stro­nie Bramy? Pew­nie nie. Za­wsze coś jesz­cze wy­cho­dziło w pra­niu.

Je­chali w ciem­no­ści, z desz­czem roz­bi­ja­ją­cym się o szybę i bęb­nią­cym o dach. Finka miała ze sobą be­stia­riusz, ale po tym, co usły­szała o bu­rzy i ry­zyku prze­po­two­rze­nia, nie chciała go czy­tać. Nie te­raz. To by­łoby tro­chę jak pod­po­wia­da­nie bu­rzy głu­pich po­my­słów.

Za­czy­nała się ro­bić senna. Z ka­biny do­bie­gało ją chra­pa­nie Sznu­rówki i nieco cich­sze, ale rów­nie re­gu­larne po­chra­py­wa­nie Franka, któ­rego deszcz za­wsze po­tra­fił ulu­lać.

– Może pój­dziesz się zdrzem­nąć? – za­pro­po­no­wał Bal­ta­zar, sły­sząc jej zie­wa­nie.

– Moje łóżko jest chyba jed­no­smo­ko­oso­bowe – przy­znała.

– Mo­żesz się wdra­pać na moje po­sła­nie, Fi­neczko. Ja się dziś nie będę kładł – po­wie­dział dzia­dek, nie od­ry­wa­jąc oczu od drogi.

Czy na­prawdę grzmoty wy­da­wały się te­raz cich­sze i bar­dziej od­le­głe, czy tylko ro­bił so­bie na­dzieję?

Finka prze­szła do czę­ści miesz­kal­nej, przy­trzy­mu­jąc się ścian, bo przy­czepą wy­raź­nie ki­wało na wy­bo­istej dro­dze, a wiatr na­pie­ra­jący z boku tylko po­gar­szał ko­ły­sa­nie. Sznu­rówka spała już tak głę­boko, że za­po­mniała o zwi­ja­niu skrzy­de­łek – roz­wi­nęły się te­raz jak dwa bło­nia­ste ko­cyki, przy­kryły jej pę­katy brzu­szek i wy­peł­niły całą prze­strzeń mię­dzy dolną a górną pry­czą. Dziew­czynka za­kra­dła się ci­cho, by wy­do­stać spod po­duszki no­tes do ko­mu­ni­ka­cji z mamą. To już drugi dzień, jak nie na­pi­sała do mamy ani pół li­stu, i na­stał do­bry mo­ment, by nad­ro­bić. Przy­naj­mniej coś się działo, poza me­czami na wrza­ski i obe­lgi.

Sznu­rówka za­mru­czała przez sen, a Finka po­gła­skała ją uspo­ka­ja­jąco. Gdy się­gała pod po­duszkę, po­czuła mu­śnię­cie ognia w gło­wie. Zaj­rzała pod małą po­du­szeczkę w sa­mym rogu pry­czy, gdzie w miękko wy­mosz­czo­nym pu­dełku spo­czy­wało jajko żar-ptaka, któ­rym miała się opie­ko­wać, aż się wy­kluje. Kiedy to zrobi? Nikt nie wie­dział. Ama­vis, elf, który po­in­for­mo­wał ją, że skoro wzięła do ręki to jajko, jest za nie od­po­wie­dzialna, zdra­dził tylko tyle: gdy Sor­cha bę­dzie go­towa, to się wy­kluje. Co mo­gło zna­czyć ty­dzień – albo sześć lat. Do tego czasu mu­siała się nią opie­ko­wać. Otu­liła ja­jeczko pu­chem i znów po­czuła go­rące mu­śnię­cie. I zro­zu­miała – żar-ptak też wy­czu­wał ja­koś bu­rzę i był nie­spo­kojny. Więc Finka zro­biła je­dyne, co wpa­dło jej do głowy. Szturch­nęła le­ciutko Sznu­rówkę, by się odro­binę prze­su­nęła, a po­tem wpeł­zła w wolną prze­strzeń mię­dzy ścianą a nią. Ogni­sta be­stiarka, smok i nie­wy­kluty żar-ptak z tru­dem mie­ściły się na jed­nej pry­czy, ale Finka nie na­rze­kała. Od razu po­czuła, że za­równo Sznu­rówka, jak i ja­jeczko uspo­ko­iły się i ich śpiące my­śli wy­peł­niła bło­gość. Ona w su­mie też po­czuła się le­piej. Wzięła więc no­tes i za­częła pi­sać do mamy szczery list o tym, co się ostat­nimi dniami działo w cyrku.

Po­przedni li­ścik od mamy wy­peł­niały py­ta­nia:

Hej, córeczko!

Co to za kłót­nie i wrza­ski, o któ­rych wspo­mnia­łaś? My­śla­łam, że tata i Syl­we­ster się po­go­dzili i za­warli so­jusz? O co znów po­szło? Czy nie ma tam ni­kogo, kto by im prze­mó­wił do ro­zumu? Jak się na to za­pa­trują człon­ko­wie cyr­ków? I jak wy się z tym ma­cie? Da­je­cie so­bie radę? Zmar­twi­łam się tro­chę, bo na­prawdę my­śla­łam, że naj­gor­sze za nimi! Sza­leń­stwo!

Mama

Finka wy­cią­gnęła swoje pióro z tur­ku­so­wym atra­men­tem i za­częła opi­sy­wać sze­ro­kie tło tej ca­łej chryi.

Ahoj, mamo!

Może tu, na Ru­bie­żach, w wo­dzie krąży sza­leń­stwo, bo dziad­kowi i Żucz­kowi cał­kiem od­biło. Przez kilka dni wrzesz­czeli na sie­bie, jakby to był ich ulu­biony sport i mieli do­stać ja­kieś punkty za gło­śność. My­ślę, że sami sie­bie nie słu­chali, bo w kółko po­wta­rzali to samo.

Za­częło się za­raz po tym, jak skoń­czył się kon­kurs cyr­kowy, który wy­gra­li­śmy. Elfy dały nam list że­la­zny, z któ­rym możemy jeź­dzić po ca­łych Ru­bie­żach i wy­stę­po­wać w mia­stecz­kach po dro­dze. Wie­ści się ro­ze­szły i do­sta­liśmy mnó­stwo za­pro­szeń. My­ślę, że lu­dzi cie­kawi też nasz po­dwójny cyrk, który trochę prze­chy­trzył elfy i po­ko­nał ne­kro­mantę i jego oży­wień­ców. Bran­wen mówi, że ta­kie rze­czy roz­no­szą się po Ru­bie­żach jak po­żar bu­szu, czyli bar­dzo szybko, bo lu­dzie tu lu­bią sza­leń­ców, a my się kwa­li­fi­ku­jemy. Nie wiem, czy więk­szość z nas, ale dzia­dek i Żu­czek na pewno.

Py­tasz, o co znów po­szło. W su­mie o nic no­wego, czyli o wszystko.

Kiedy zmu­szeni kon­kur­sem i groźbą śmierci z ręki el­fów połączy­li­śmy cyrki, oni za­warli pewną umowę. I albo uznamy, że Żu­czek ją zła­mał, albo że każdy z nich ina­czej ro­zu­miał wa­runki tej umowy.

Dzia­dek nie chce tre­so­wa­nych zwie­rząt na are­nie i ja się z nim zga­dzam. Zwłasz­cza Bam­bino jest bar­dzo nie­szczę­śli­wym sło­niem. I my­ślę, że wszyst­kie zwie­rzęta zgo­dzi­łyby się z dziad­kiem, gdyby umiały mó­wić, że od­wie­zie­nie ich na­tych­miast do Sank­tu­arium, gdzie żyłyby so­bie spo­koj­nie, bez stresu wy­stę­pów, świa­teł i lu­dzi, to bar­dzo do­bry po­mysł. Może poza Pro­siacz­kiem, bo on na­prawdę lubi się ba­wić piłką na sce­nie i ma du­szę praw­dzi­wego ar­ty­sty cyr­ko­wego. Ale po­zo­stałe się mę­czą. Dzia­dek i ja to czu­jemy. Syl­we­ster Żu­czek też, ale ma to w no­sie. I wy­my­ślił, że i ow­szem, zgo­dził się od­dać swoje zwie­rzęta do Sank­tu­arium, ale nie po­wie­dział do­kład­nie kiedy. A „kiedy”, które mu od­po­wiada, to na ko­niec se­zonu, czyli do­piero po wa­ka­cjach. I chce, by uczest­ni­czyły w tych wszyst­kich przed­sta­wie­niach, jeź­dziły z nami wszę­dzie przez całe wa­ka­cje, a do­piero po­tem się je umie­ści w Sank­tu­arium. Uważa, że plan dziadka, by to zro­bić bez zwłoki, to mar­no­wa­nie czasu, po­ten­cjału i roz­mi­ja­nie się z ocze­ki­wa­niami tych wszyst­kich mia­ste­czek, które nas za­pro­siły na wy­stępy, bo prze­cież ich mieszkańcy wie­dzą o tym, że zo­ba­czą nie tylko lu­dzi czy zmien­no­kształt­nych, ale wła­śnie tre­so­wane zwie­rzęta. Bo to jest tra­dy­cja.

Bar­dzo nie lu­bię tego, że używa słowa „tra­dy­cja”, by uspra­wie­dli­wić drę­cze­nie zwie­rząt. Wolę, gdy na­zy­wamy tra­dy­cją pie­cze­nie pier­nicz­ków na święta czy cho­dze­nie do kina w Dzień Dziecka, a nie coś pa­skud­nego, co po­winno znik­nąć z po­wierzchni ziemi, ale z ety­kietką „tra­dy­cja” na­gle jest czymś świę­tym i war­tym ochrony.

O to się kłócą nie­ustan­nie. Wy­wrza­skują so­bie w twarz różne mało przy­jemne rze­czy i dziś już do­szli do wy­wle­ka­nia ża­lów z cza­sów, kiedy obaj byli mło­dymi chło­pa­kami i na­wet nie znali babci.

My­śla­łam, by na­słać na nich Sznu­rówkę z wia­drem wody, ale moja biedna mała smo­czyca ma straszny ka­tar i ki­cha pło­mie­niami. Gdyby przy­pad­kiem spa­liła jed­nego z nich, by­łaby straszna afera. Czy wiesz, czym można wy­le­czyć ka­tar u smoka? Albo czy są tu ja­cyś smo­czy le­ka­rze? Sznu­rówka jest bar­dzo nie­spo­kojna. Nie je­stem pewna, czy to przez ten ka­tar, wrza­ski czy grzmoty.

Bo do tego wszyst­kiego do­szła bu­rza. I to nie byle jaka, ale TA STRASZNA BU­RZA NA RU­BIE­ŻACH, która po­trafi lu­dzi zmie­nić w po­twory. Przy­naj­mniej awan­tury uci­chły i wszy­scy je­dziemy do Ka­mien­nego Po­toku, gdzie po­win­ni­śmy być bez­pieczni. O ile nie spalą nas na sto­sie. Na pewno nie nu­dzimy się w te wa­ka­cje!

Ca­łusy z Ru­bieży.

Twoja córka Finka

PS 1 I Fra­nek też, na­dal nie chce nic pi­sać, ale czyta już na­sze li­sty i po­tem mi mówi, co jesz­cze po­win­nam Ci na­pi­sać. Te­raz za­snął, bo deszcz jak za­wsze go ulu­lał. A poza tym ma dwie roz­rywki – wku­rza­nie ty­grysa i czy­ta­nie fio­le­to­wej ksią­żeczki o ma­gii śmierci.

PS 2 Fra­nek prze­czy­tał po­przedni list, o tym, że ob­cię­łaś włosy bar­dzo krótko, bo i tak wy­pa­dają przez che­mię, i pyta, czy można ja­koś prze­słać no­te­sem zdję­cie. Bo bar­dzo chce wie­dzieć, jak te­raz wy­glądasz, żeby mógł zak­tu­ali­zo­wać twój por­tret. Da się?

Do­pi­sała u góry imię mamy, a strona od razu roz­bły­sła złotą ma­gią i Finka wie­działa, że jej list po­jawi się na kar­tach ta­kiego sa­mego no­tesu mamy szyb­ciej niż e-mail. Po tej stro­nie Bramy nie mo­gła mieć kom­pu­tera i nie było in­ter­netu, ale ma­gia też była cał­kiem fajna. Gdyby były z mamą ska­zane na tłu­ste go­łę­bie pocz­towe, chy­baby osza­lała.

Za­mknęła pióro i no­tes, scho­wała je znów pod po­duszkę i przy­tu­liła się do go­rą­cego ciałka Sznu­rówki, czu­jąc, że i ją do­pada śpioch.

Nie była pewna, jak długo spała, może tylko mi­nutkę, może kilka go­dzin, kiedy na­gle się obu­dziła. Przez chwilkę nie była pewna, co ją wy­rwało ze snu, ale usły­szała to znowu – dwa dłu­gie klak­sony, a po­tem krótki! Alarm, z ja­kie­goś po­wodu mu­sieli się za­trzy­mać!

Finka wy­śli­zgnęła się z po­sła­nia i spod skrzy­dła Sznu­rówki, które okry­wało ją jak ko­cyk, i wyj­rzała przez okienko. Nie wi­działa nic w ciem­no­ści nocy i zza gru­bej kur­tyny desz­czu. Tym­cza­sem kam­per się za­trzy­mał, a ona usły­szała gło­śne trza­śnię­cie drzwi w ka­bi­nie. Zaj­rzała tam, dziadka nie było. Zo­ba­czyła go w świe­tle re­flek­to­rów, jak idzie drogą, wy­ma­chu­jąc rę­kami i wy­krzy­ku­jąc coś, czego Finka nie sły­szała. Deszcz, grzmoty i od­głosy sil­nika stłu­miły jego słowa. Przez chwilę my­ślała, że wy­szedł tam i gada do sie­bie, ale wtedy zo­ba­czyła lisa. Nie! Dwa lisy! Całą masę li­sów! A po­tem dziew­czynę w oliw­ko­wej kurtce i z mocno krę­co­nymi wło­sami, które wy­sta­wały jej spod kap­tura tak, że Finka nie wi­działa jej twa­rzy. Czy ona szła so­bie ulicą w środku tej ulewy? Naj­wy­raź­niej.