HAITI. raport z podróży erotycznej - Rafał Wykręt - ebook

HAITI. raport z podróży erotycznej ebook

Rafał Wykręt

2,9

Opis

Wyprawa na Haiti to jedna z najważniejszych podróży życia.

HAITI - raport z podróży erotycznej powstawał przez dwa lata. Powieść oparta jest na faktach, przeznaczona tylko dla dorosłych. Prócz pięknych zakątków kraju autorowi udało się poznać niejeden zakamarek kobiecego ciała. To nie jest zwykły przewodnik po Haiti i Dominikanie. To opowieść o tym, czego przeciętny turysta nie zawsze ma okazję doświadczyć.

Przygotujcie się na niezapomniane emocje.

Będzie gorąco. Będzie pikantnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,9 (12 ocen)
2
3
1
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
chochowska

Nie polecam

Bosze Bosze Bożenko
10
Anastazia

Nie polecam

Nudaaaaaa!
00
Magdalena2011

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam serdecznie 🥰💯🔥
03

Popularność



Podobne


Tak to się zaczyna…

Tak to się zaczyna…

Była to ostat­nia, jak do tej pory, podróż życia. Zaczęła się nie­kon­wen­cjo­nal­nie, nie mia­łem pew­no­ści, czy doj­dzie do skutku, jed­nak się udało. Prze­ży­łem przy­gody, dzięki któ­rym teraz mam masę wspo­mnień.

Nikt mi ich nie odbie­rze.

W odróż­nie­niu od wcze­śniej­szych wypraw – tak je muszę nazwać, bo w moim przy­padku rzadko zda­rzają się nor­malne wczasy czy waka­cje – tym razem odsze­dłem od ste­reo­ty­pów. Ta podróż była marze­niem, które się speł­niło. Naprawdę nie wiem, czy następna taka się powtó­rzy. Mia­łem tyle szczę­ścia, fuksa, nawet nie wiem, jak to nazwać. Chyba ktoś nade mną czuwa. Choć i pech kilka razy się przy­da­rzył.

Roz­dział 1.

1.

Jak zwy­kle kupi­łem bilet lot­ni­czy tydzień przed wylo­tem, oczy­wi­ście pospraw­dza­łem gdzie, co i jak, ale nie jakoś szcze­gó­łowo, bo z doświad­cze­nia wiem, że na miej­scu i tak wszystko oka­zuje się ina­czej niż w pla­nach, i to wtedy się podej­muje decy­zje. Los decy­duje. Dla wia­do­mo­ści straży gra­nicz­nej zawsze zare­zer­wuję pokój, żeby można było wpi­sać miej­sce pobytu, bo prze­waż­nie tego wyma­gają. A potem bukuję z dnia na dzień, w zależ­no­ści, gdzie mnie ponie­sie, lub jeżeli nic się nie dzieje czy miej­sce, które wybra­łem, nie odpo­wiada mi, prze­no­szę się gdzie indziej. Po pro­stu szu­kam przy­gody, kli­matu, nastroju, cie­ka­wych ludzi, zwłasz­cza kobiet.

Nie­kiedy coś pla­nu­jesz i nie wycho­dzi, a następ­nym razem idzie jak po maśle, ale tego ni­gdy nie da się prze­wi­dzieć. Wszystko zależy tylko od Cie­bie: to, czy będziesz pra­gnął, dążył, ryzy­ko­wał, marzył, czy Ci się będzie chciało wstać, przejść uliczkę dalej, zapy­tać, i czy masz szczę­ście.

Tutaj codzien­nie się coś działo, przy­goda za przy­godą, pozna­wa­nie nowych, cie­ka­wych miejsc, spo­tka­nie tylu ludzi, pięk­nych kobiet, prze­ży­wa­nie waka­cyj­nych miło­ści, seksu, a do tego stres. Testo­ste­ron i adre­na­lina pod­nie­sione na maksa .

Bilet kupi­łem na Domi­ni­kanę, ale głów­nym celem było Haiti, jedna wyspa – Santo Domingo – ale dwa różne pań­stwa na niej, dwa odrębne światy, gdzie nowo­cze­sne, wygodne życie mie­sza się z totalną biedą. Ale po kolei .

Cel był tylko jeden: Haiti.

Roz­dział 2.

2.

Musia­łem wyje­chać w nocy na lot­ni­sko do Bri­stolu, odle­głe o pra­wie czte­ry­sta kilo­me­trów. Znowu cze­kały mnie nowe doświad­cze­nia. Nie byłem tam jesz­cze. Ruszy­łem przed pół­nocą, a że jestem noc­nym mar­kiem, nie mogłem zasnąć. Na szybko się pako­wa­łem. Nie mia­łem dużego bagażu, tylko pod­ręczny, bo i tak wie­dzia­łem, że będę się prze­miesz­czał, a tam jest cie­pło. Za sam dodat­kowy bagaż musia­ła­bym dopła­cić, a linie lot­ni­cze prze­sa­dzają z cenami. Zro­bi­łem sobie ze dwie bułki, wrzu­ci­łem jakieś picie, paczkę chip­sów, paluszki, orzeszki na drogę. Wzią­łem prysz­nic, żeby się cał­kiem obu­dzić. Zresztą wypi­łem kawę i może małe pod­nie­ce­nie wyprawą nie dawało mi zasnąć cho­ciaż na godzinę. Myśla­łem tylko o tym, co jesz­cze muszę zro­bić, co zabrać. Przy­po­mnia­łem sobie o naj­waż­niej­szej rze­czy – pasz­por­cie, bo pie­nią­dze wymie­ni­łem po połu­dniu. Powy­łą­cza­łem urzą­dze­nia w domu: pralkę, lodówkę i inne, pod­la­łem kwiatki, roz­gląd­ną­łem się, czy wszystko OK, zarzu­ci­łem ple­cak na ramię, zamkną­łem dom i ruszy­łem do auta. Pod­je­cha­łem na sta­cję ben­zy­nową, zatan­ko­wa­łem pół baku, powinno star­czyć. Nie wia­domo prze­cież, czy wrócę – pomy­śla­łem, bo prze­czytałem kilka tek­stów o tym, co trzeba zabrać ze sobą, na co uwa­żać, o tym, że Haiti to nie­bez­pieczny kraj, bieda pcha ludzi do prze­stępstw. Pro­fi­lak­tycz­nie zaszcze­pi­łem się wcze­śniej na różne dziwne cho­roby: tyfus, żółtą febrę, cho­lerę i inne.

Usta­wi­łem GPSa i ruszy­łem w ciem­ność. Świa­tła cały czas ośle­piały mnie z naprze­ciwka, muzyka w tle leciała non stop. Nie lubię pro­wa­dzić bez muzyki, ma pły­nąć z gło­śni­ków i już. Jedyne, co ją prze­ry­wało, to komu­ni­katy, gdzie mam skrę­cić albo kiedy zwol­nić. Cza­sem roz­my­śla­łem o tym, żeby samo­chód się nie zepsuł i czy zdążę na odprawę, jak będą korki, bo i tak się kie­dyś zda­rzało. Zatrzy­ma­łem się ze dwa razy, żeby roz­pro­sto­wać kości, odlać się, kupić gorącą kawę i nie zasnąć, bo zaczy­nało mnie brać spa­nie.

Doje­cha­łem, gdy już świ­tało, a słońce wycho­dziło zza hory­zontu. Poja­wiało się coraz wię­cej aut, nie­któ­rzy miej­scowi sza­leli, znali drogę albo zaspali. Gdy zna­la­złem się na miej­scu, oka­zało się, że jest to małe lot­ni­sko, a par­king znaj­duje się nie­da­leko, można dojść na pie­chotę. Dotar­łem, ulżyło mi, odprawa była już czynna. Nie zasta­na­wia­jąc się, od razu ruszy­łem, żeby mieć ją za sobą. Poda­łem pasz­port. Coś tam mia­łem wydru­ko­wane, część w komórce, od razu po spraw­dze­niu danych zapy­ta­łem, czy mogę popro­sić o sie­dze­nie przy oknie. Byłem tylko godzinę przed odlo­tem, a trzeba dwie, więc bilety już roz­dy­spo­no­wano. Pani z przy­kro­ścią powia­do­miła, że nie­stety nie pomoże mi, podała bilet i pasz­port, zer­k­nęła tylko na mój bagaż i byłem po odpra­wie. Tro­chę wku­rzony, że nie mam spo­koj­nego miej­sca przy oknie, ruszy­łem do odprawy baga­żo­wej. Nie­stety tutaj poja­wiły się małe pro­blemy, bo zapo­mnia­łem, że do bagażu pod­ręcz­nego – tylko z nim się wybra­łem w podróż – wrzu­ci­łem ole­jek prze­ciw opa­rze­niom sło­necz­nym. Dosta­łem kie­dyś nauczkę, gdy prze­by­wa­jąc w Mek­syku, tak się zja­ra­łem, że mia­łem na ple­cach bąble od popa­rzeń i do dziś mam bli­zny. Wtedy to była ciężka prze­prawa, żeby prze­trwać na urlo­pie z tymi popa­rze­niami. No cóż, prze­trze­pali bagaż, wyrzu­cili to, czego nie można brać, do kosza, i puścili mnie.

Sklepy bez­cłowe budziły się do życia. Ludzi już tro­chę było, jedni sie­dzieli, cze­kali, inni kupo­wali coś na podróż, ja zają­łem miej­sce i doja­da­łem bułkę z szynką i serem, przy­pa­tru­jąc się podróż­nym.

Kupi­łem coś do picia, colę, chipsy, orzeszki i dwie małe bute­leczki whi­sky, które w ubi­ka­cji wla­łem do coli. Tylko żeby szybko zasnąć, bo noc nie­prze­spana, a cze­kało mnie jede­na­ście godzin lotu i róż­nica cza­sowa około sze­ściu godzin.

Po ogło­sze­niu, że samo­lot jest pod­sta­wiony, do wej­ścia usta­wiła się strasz­nie długa kolejka. Dzieci bie­gały, doro­śli stali parami albo w gru­pach, jedy­nie ja lecia­łem sam. Wie­dzia­łem, że więk­szość z tych ludzi nie wystawi nosa poza hotel z base­nem czy plażą. Typowe zacho­wa­nie Bry­tyj­czy­ków. Po ponow­nym spraw­dze­niu przez obsługę biletu i pasz­portu prze­cho­dzi­li­śmy tune­lem do samo­lotu. Z okien widać było, że samo­lot jest ogromny. Pierw­szy raz mia­łem pole­cieć Dre­am­li­ne­rem, jed­nym z naj­now­szych lata­ją­cych cudów tech­niki.

Przy­wi­tały mnie ste­war­desy, spraw­dziły na bile­cie numer sie­dze­nia i skie­ro­wały na moje miej­sce. Byłem wyry­pany, spać mi się chciało. Dosta­łem miej­sce w przej­ściu. No cóż, jakoś wytrzy­mam. Wrzu­ci­łem mój ple­cak do schowka i usia­dłem. Obok mnie nie było jesz­cze nikogo. Przez moment poczu­łem się cie­kawy, kto koło mnie będzie sie­dział. Wzią­łem łyk coli z dodat­kiem alko­holu.

W tym momen­cie poja­wiła się para ze szlo­cha­ją­cym dziec­kiem na ręku – dziew­czynką około dwóch, trzech latek. Małą pew­nie wyrwano ze snu, może pierw­szy raz leciała samo­lo­tem. Wie­dzia­łem, że już nie pośpię. Wsta­łem, żeby ich prze­pu­ścić, wtedy facet, chyba ojciec dziew­czynki, zacze­pił aku­rat prze­cho­dzącą ste­war­desę. Coś tam roz­ma­wiali i po chwili ste­war­desa zapy­tała mnie, czy mogę zmie­nić miej­sce, ponie­waż ci pań­stwo z dziec­kiem chcą sie­dzieć razem. Od razu się zgo­dzi­łem, bo wie­dzia­łem, że miał­bym gehennę, zosta­jąc. Wszy­scy mi podzię­ko­wali, powie­dzia­łem, że nie ma sprawy, nawet dziew­czynka się lekko uśmiech­nęła, patrząc, jak odcho­dzę.

I znowu mam fuksa, dostaję miej­sce w pierw­szej kla­sie, witany lampką szam­pana, chyba już szó­sty raz w życiu. W tym momen­cie oka­zało się, że moje kom­bi­no­wa­nie w ubi­ka­cji z prze­le­wa­niem whi­sky nie miało sensu, bo tutaj dostanę alko­hol za free, ile tylko będę chciał, jedze­nie lep­sze i wię­cej niż w nor­mal­nej kla­sie, koł­drę zamiast lek­kiego koca, poduszkę i inne przy­jem­no­ści. Pomy­śla­łem o moim drinku. To się nie zepsuje, będę miał, żeby zabić zarazki, goto­wego na póź­niej. Przy­naj­mniej nie muszę kupo­wać na miej­scu. Z doświad­cze­nia wiem, że trzeba wypić przez jeden dzień w róż­nych kom­bi­na­cjach sto mili­li­trów alko­holu, żeby nie dorwała nas klą­twa fara­ona .

Kurde, mała uprzej­mość z mojej strony, a dosta­łem nagrodę – miej­sce przy oknie. Wrzu­ci­łem ple­cak do schowka, usia­dłem, trzy­ma­jąc lampkę szam­pana w dłoni, wzią­łem łyk i pomy­śla­łem: „kto nie ryzy­kuje, nie pije bąbel­ków”.

Roz­dział 3.

3.

Jeden szcze­gół tro­chę zepsuł mi humor, mia­no­wi­cie ste­war­desy. Przy­kro mi o tym pisać, ale taka prawda. Lecąc angiel­skimi liniami, nie spo­dzie­waj się atrak­cyj­nej obsługi, mło­dych, szczu­płych, wyso­kich, ład­nych lasek, tylko kobiet już tro­chę nad­szarp­nię­tych lata­niem. Nie­kiedy nie idzie się z nimi minąć mię­dzy sie­dze­niami, a wyuczona latami uprzej­mość spra­wia wra­że­nie sztucz­nej.

Lecia­łem już ze sto razy róż­nymi liniami, nawet w skan­dy­naw­skich liniach ste­war­desy były około pięć­dzie­siątki, ale miały klasę – wie­cie, o co mi cho­dzi. Nato­miast nikt nie prze­bije pol­skich ste­war­des, do któ­rych byłem przy­zwy­cza­jony, czy to lata­jąc tanimi liniami, czy spo­ty­ka­jąc je w innych liniach lot­ni­czych.

Ale wie­dzia­łem, że i tak przede wszyst­kim będę spał, bo czeka mnie jede­na­ście godzin lotu, a od dwu­dzie­stu czte­rech godzin nawet nie zdrzem­ną­łem się. Po pro­stu nie będzie na czym oka zawie­sić czy choćby zaga­dać, ale nic stra­co­nego. Może lepiej niech mi się coś przy­śni – pomy­śla­łem, jak na faceta-wzro­kowca przy­stało.

Zawsze wybie­ram miej­sce przy oknie. Nie cho­dzi o widoki, bo ich jest nie­wiele. Po pro­stu nie muszę wsta­wać, jak komuś się zachce iść do toa­lety, tylko mnie trzeba wypusz­czać, no i nie lubię sie­dzieć przy przej­ściu, bo ludzie cho­dzą non stop, dzieci bie­gają, ude­rzają w łokieć i tak dalej. Tym razem też mi się udało i nie dość że okno, to ta pierw­sza klasa się tra­fiła. Teraz tylko cze­kać, kto się do mnie przy­sią­dzie. Nie trwało to długo, choć Dre­am­li­ner to duży samo­lot i tro­chę osób leci. Na oko jakieś trzy­sta. Chwilę trwa, zanim wszy­scy wejdą. A jesz­cze dwa wolne miej­sca zostały obok mnie.

Już sączy­łem szam­pana, ory­gi­nal­nego, ale naj­niż­sza półka, gdy obok mnie poja­wiła się fajna laska. Gdy ją zmie­rzy­łem wzro­kiem, przez kilka sekund byłem w skow­ron­kach. Przy­glą­da­jąc się jej na szybko, stwier­dzi­łem: młoda, figura w miarę, wysoka, włosy czy­ste, zadbane, nie­zbyt dłu­gie, ubra­nia mar­kowe, wyczu­walny miks per­fum, które testo­wała na bez­cłówce, brak pier­ścion­ków, kol­czyki malut­kie, deli­katne, na ręce bran­so­letka z rze­my­ków z dwoma kora­li­kami, na szyi łań­cu­szek z jakąś małą zawieszką, która pra­wie sty­kała się z pier­siami, widoczny dzięki luź­nej koszulce z głę­bo­kim dekol­tem, na który padł teraz mój wzrok. Jeden rze­my­czek od biu­sto­no­sza zatrzy­mał moje spoj­rze­nie na dłu­żej. Nosiła chyba push-up, z tych stwo­rzo­nych po to, by dodać kobie­cie pew­no­ści sie­bie, ale na mój gust roz­miar piersi był OK. Na bluzkę zarzu­ciła kurtkę, ale gdy się obró­ciła, widać było tro­chę brzuszka, ple­ców. Jeansy opi­nały jej tyłek i uwy­dat­niały fajną figurę. Mój wzrok zatrzy­mał się na wyso­ko­ści gór­nego guzika od spodni i zameczku, który skry­wał jej sekret. Znowu prze­mknęło mi przez głowę, jak to face­towi, wyobra­że­nie tego, jakie ma stringi i jaką ma cipeczkę i fry­zurkę na niej.

Prze­su­nęła się, chyba zoba­czyła, na co się gapię i czar prysł. Pod­nio­słem wzrok i nasze spoj­rze­nia się spo­tkały. Widziała, że gapi­łem się na jej łono, i się zaczer­wie­niła. Ja nato­miast dopiero teraz dostrze­głem jej brą­zowe oczy, twarz bez maki­jażu, no może z deli­kat­nym. Naprawdę ładna dziew­czyna mi się tra­fiła za sąsiadkę.

Lecz naraz nastą­pił koniec mojego kil­ku­se­kun­do­wego zauro­cze­nia, ponie­waż nie zwra­ca­łem uwagi na to, co się dzieje obok, tak byłem wpa­trzony w blon­dy­neczkę z pie­gami. Zsze­dłem na zie­mię, gdy obok mnie usia­dła star­sza kobieta, a dopiero obok niej laska. Jak potem wywnio­sko­wa­łem, star­sza była jej mamą. Zamie­ni­łem z nią kilka słów. Mamą, nie­stety nie córką.

Oka­zało że są Szkot­kami, a ja rozu­mia­łem co dzie­siąte słowo z ich kon­wer­sa­cji.

Po star­cie i zapo­da­niu sobie środka usy­pia­ją­cego w postaci dwóch małych bute­le­czek whi­sky z colą, poda­nych przez ste­war­desę, odle­cia­łem, będąc już de facto w chmu­rach.

Roz­dział 4.

4.

Prze­bu­dziło mnie szturch­nię­cie w rękę. Otrzą­sną­łem się z głę­bo­kiego snu, deli­kat­nie zamro­czony zmę­cze­niem. Może drę­czył mnie deli­katny kac, ale sucho w gar­dle mia­łem chyba jed­nak od kli­ma­ty­za­cji. Jed­nak nie to było w tym momen­cie naj­waż­niej­sze, lecz trzy pary oczu wga­pione we mnie – matki, córki, sie­dzą­cych obok mnie, i ste­war­desy pyta­ją­cej, co chcę zjeść. A mi było wszystko jedno, ski­ną­łem tylko głową, że może być to, co trzyma w ręce, czyli jakiś tam kur­czak, ryż, kawałki warzyw, ciastko, masło, bułka. Popro­si­łem o kawę, ledwo wyda­jąc z sie­bie głos. W pierw­szej kla­sie ma się więk­szy wybór posił­ków, dostaje się kartę menu, a w niej jest schab lub kur­czak, jest zestaw dla wege­ta­ria­nów, cukrzy­ków, któ­rzy wcze­śniej kupu­jąc bilet, wybrali taką opcję.

Gdy dosze­dłem do sie­bie po posiłku, odsło­ni­łem pla­sti­kową zasłonkę w oknie. Naraz blask świa­tła sło­necz­nego ośle­pił mnie. Było połu­dnie. W sie­dze­niu pasa­żera przede mną wbu­do­wany był ekran, infor­mu­jący, że jeste­śmy na wyso­ko­ści dwu­na­stu tysięcy metrów. Kurde, znaj­do­wa­łem się dwa­na­ście kilo­me­trów nad zie­mią, nad chmu­rami, ziemi nie było widać, jedy­nie co, to słońce. Roz­ma­rzy­łem się, patrząc na postrzę­pione obłoki. Który to już mój lot? Chyba dobi­jam do setki – zaczą­łem liczyć i przy­po­mi­nać sobie, gdzie to mnie w świat wywiało.

Tro­chę tego było. Pomy­śla­łem tylko, że późno zaczą­łem. Wcze­śniej nie było moż­li­wo­ści, pro­wa­dze­nie firm, licze­nie pie­nię­dzy i przede wszyst­kim nie ogar­nęła mnie cho­roba podró­żo­wa­nia. Prze­mknęło mi przez głowę, że jestem szczę­ścia­rzem. Ale ile trudu też mnie kosz­to­wało, ile wyrze­czeń, stre­sów, żeby zoba­czyć tro­chę świata. Uśmiech­ną­łem się na myśl, że znowu lecę w nie­znane, znowu adre­na­lina, znowu będzie jazda bez trzy­manki. Już jestem w chmu­rach, nie zawró­cimy, jedy­nie możemy przy­pi­ko­wać i byłby to koniec lotu, podróży, przy­gód, życia. Uzna­łem, chyba jestem porą­bany, snu­jąc takie kata­stro­ficzne wizje. Ale takich też lubią.

Moje roz­my­śla­nia prze­rwało znowu szturch­nię­cie matki Szkotki. Na wózku spe­cjal­nie do tego skon­stru­owa­nym przy­je­chało jedze­nie. Dosta­łem to, co zamó­wi­łem, razem z gorącą kawą, któ­rej pra­gną­łem bar­dziej niż zim­nego drinka czy jedze­nia. Musia­łem nabrać tro­chę ener­gii. Nie sło­dzę już od ponad dzie­się­ciu lat, jed­nak gdy potrze­buję dopa­la­cza, jestem zmę­czony, pro­wa­dzę w nocy czy coś, dodaję jedną lub dwie łyżeczki, w tym wypadku saszetki cukru. Nie lubię sło­dzika, który jest dla mnie sztuczną che­mią. Takich posił­ków pod­czas dłu­giego, ponad jede­na­sto­go­dzin­nego lotu mia­łem trzy, nie mówiąc o dese­rze i non stop poda­wa­nych napo­jach alko­ho­lo­wych, a co naj­lep­sze, uśmiech­ną­łem się, wszystko free. Takie dodatki kosz­tują dwie­ście pięć­dzie­siąt fun­tów w jedną stronę, czyli dodat­kowo trzeba doli­czyć tyle kasy do ceny biletu, a mi się udało bilet kupić za trzy­sta fun­tów w dwie strony. Także podróż zaczęła się świet­nie. Cie­kawe, jak się skoń­czy. W tym momen­cie znowu uśmiech­nę­li­śmy się wszy­scy, to zna­czy oby­dwie Szkotki i ja. Pod­nio­słem pla­sti­kowy kubek z drin­kiem w geście rado­ści. Humor mi dopi­sy­wał, byłem dumny, znowu ode­rwa­łem się od codzien­no­ści. Tego mi było trzeba. Pod­czas podróży oddy­cham pełną pier­sią, choć nie­któ­rzy twier­dzą, że ury­wam się ze smy­czy. Ale ja jestem wolny i znowu muszę liczyć tylko na sie­bie. Czeka mnie kolejna walka o prze­trwa­nie w nowych miej­scach. Zresztą, co ma być, to będzie, to mnie jara.

Wypi­łem do końca drinka, zja­dłem wszystko, co mi podali, spa­ko­wa­łem puste tale­rzyki, sztućce, resztki do woreczka i poło­ży­łem na sto­liku przede mną. Zer­k­ną­łem na ekran i odle­głość – ile nam jesz­cze zostało. Byli­śmy dopiero w poło­wie drogi, gdzieś na środku oce­anu. W tej chwili poja­wiła się ste­war­desa. Zbie­rała woreczki i inne rze­czy po posiłku. Poda­łem jej swój i popro­si­łem tym razem o gin z toni­kiem. Kiw­nęła tylko głową i ruszyła dalej. Tutaj, w pierw­szej kla­sie, mają mniej ludzi przy­dzie­lo­nych do obsługi, za to też wię­cej bie­ga­nia. Dosta­łem dwie bute­leczki ginu, kubek z lodem, prze­kro­joną limonką i malutką puszeczkę toniku. Podzię­ko­wa­łem i pomy­śla­łem w duchu, że nie lata­łaby tak do mnie i nie uśmie­chała, gdyby wie­działa, że bilet pierw­szej klasy mam free.

Zało­ży­łem słu­chawki na uszy. Tu też róż­nica – dostaje się słu­chawki takie więk­sze, na uszy, nie małe do uszu. Zaczą­łem bawić się ekra­nem i wybra­łem film „Ostatni Mohi­ka­nin”. W tych liniach same sta­ro­cie, nic nowego nie mogłem zna­leźć. Wypi­łem wszystko do końca i słu­cha­jąc zaje­bi­stej muzyki z filmu, znowu usną­łem.

Roz­dział 5.

5.

Lot prze­biegł bez­pro­ble­mowo, chyba, bo cały czas spa­łem. Żad­nych tur­bu­len­cji. Jedy­nie ste­war­desy budziły mnie na posiłki i raz musia­łem iść siku. Po wyj­ściu z samo­lotu buch­nęło w nas wszyst­kich cie­pło. Scho­dząc po scho­dach, znowu powie­dzia­łem sobie, że czas na przy­godę.

Do odprawy usta­wiła się długa kolejka. Nie mogłem opu­ścić wcze­śniej miej­sca, bo Szkotki sie­działy do końca, aż wszy­scy nie prze­szli. Zresztą nikt na mnie nie cze­kał, więc się nie pcha­łem, a i tak mia­łem tylko bagaż pod­ręczny, co znacz­nie uła­twia sprawę, bo potem nie muszę tra­cić czasu na odbiór wali­zek czy innych więk­szych rze­czy.

Na lot­ni­sku cza­to­wały już służby celne. Oczy­wi­ście nie był­bym sobą, gdy­bym nie zer­kał na mie­szankę straż­ni­czek: od bia­łych, przez mulatki, po czar­no­skóre – te w więk­szo­ści, choć nie­ko­niecz­nie wyso­kie, ale ładne i nie za grube. Od razu wyczu­wało się kli­mat Kara­ibów: ludzie, zwy­kle uśmiech­nięci, nie bie­gali, a snuli się wolno. Tutaj wszy­scy mają luz, inne podej­ście do życia. Nie­któ­rzy, cho­dząc, pra­wie tań­czyli. To wła­śnie mi się spodo­bało. Uśmiech­ną­łem się. Dotar­łem.

Poczu­łem ten luźny kli­mat. Po przy­bi­ciu pie­czątki w pasz­por­cie i wyj­ściu z lot­ni­ska na par­king ode­tchną­łem głę­boko. Nic mnie już nie zatrzyma. Puścili mnie i zaczy­nam waka­cje. Słońce dodało mi ener­gii. Czas dotrzeć do hotelu i zanu­rzyć się w oce­anie. Dwa­dzie­ścia godzin podróży dawało się we znaki. Byłem tro­chę siek­nięty – zmiana kli­matu, zmiana strefy cza­so­wej, może mały kac, bo zmie­sza­łem dar­mowe alko­hole. Ale wzią­łem głę­boki oddech, rozej­rza­łem się i ruszy­łem za grupką miej­sco­wych w kie­runku jakie­goś środka trans­portu, bo też się już nauczy­łem i nie zama­wiam niczego wcze­śniej. Nie­kiedy wto­pię i trzeba brać tak­sówkę, ale zwy­kle jadę auto­bu­sami lub miej­sco­wym trans­por­tem, który niczym nie różni się od naszego, a jest o wiele tań­szy. Roz­gląd­ną­łem się. Niebo bez­chmurne, wokoło lot­ni­ska wyso­kie palmy, tak­só­wek mul­tum, auto­busy, naga­nia­cze, ludzie z kart­kami, na któ­rych zapi­sano nazwi­ska, hotele, kilka sta­no­wisk biur podróży z rezy­den­tami.

Samo­loty lądują tu czę­sto. No, może teraz, przed sezo­nem urlo­po­wym, rza­dziej, jed­nak strasz­nie dużo ludzi pra­co­wało za gro­sze w tysią­cach hoteli, także już przy wyj­ściu pano­wał gwar. Nie­któ­rzy poru­szali się z wóz­kami baga­żo­wymi. Tak­sów­ka­rze byli tro­chę nachalni, ale nie za bar­dzo. Jak kiw­ną­łeś głową lub ręką, że nie jesteś zain­te­re­so­wany, odpusz­czali. Zresztą każdy chce zaro­bić, to ich praca.

Roz­dział 6.

6.

Zna­la­złem przy­sta­nek auto­bu­sowy. Sie­działy tam cztery kobiety. Widać było, że jechały do albo z pracy, bo miały na sobie uni­formy z naszytą nazwą hotelu, w któ­rym je zatrud­niono. Były tak zajęte roz­mową, że każda tylko zer­k­nęła na mnie. Takich tury­stów jak ja to one widzą codzien­nie mul­tum. Po chwili pod­je­chał bus, nie mylić z auto­bu­sem. Tutaj prze­waż­nie są to busy na dzie­się­ciu pasa­że­rów, nie­kiedy upcha się i z pięt­na­ście, a dodat­kową osobą oprócz kie­rowcy jest jego pomoc­nik, który zbiera kasę, bo bile­tów nie ma, on naga­nia ludzi, zamyka drzwi i usa­da­wia podróż­nych. Takie busy u nas widzia­łem ponad dzie­sięć, dwa­dzie­ścia lat temu, mają prze­je­chane ponad pół miliona kilo­me­trów, ledwo jadą, trzesz­czy w nich wszystko: od korbki w drzwiach po sie­dze­nia, z któ­rych wystają sprę­żyny i pianka. Cały wóz jest poobi­jany, lakier ledwo się trzyma, od upa­łów wyblakł, rdza już zbiera żniwo, jed­nak kie­rowca się tym nie przej­muje, to pra­wie jego dom. Facet zara­bia na lep­sze życie dla sie­bie i rodziny, choć to są gro­sze, ale lep­sze to niż kraść.

Są jesz­cze inne busy, które poru­szają się po dro­gach z tury­stami. Fun­kiel-nówki, z kie­row­cami w gar­ni­tu­rach lub jasnej koszuli, spodniach na kant i w lakier­kach. Ale to są busy prze­zna­czone tylko dla tury­stów z hoteli.

W pojeź­dzie już sie­działo parę osób, ja jedy­nie spy­ta­łem kie­rowcę, czy jedzie w moim kie­runku, poka­za­łem na tele­fo­nie zdję­cie z adre­sem. Koleś kiw­nął głową, zają­łem miej­sce z tyłu. Klimy nie było, zaduch i deli­katny smród i zapach potu prze­ni­kały mi do noz­drzy. Dobrze, że prze­waż­nie, jak jest oka­zja, sia­dam przy oknie, bo daje to tro­chę chłodu pod­czas jazdy, i mniej śmier­dzi. Ale to są tutej­sze kli­maty, nie­stety nie­któ­rym one nie odpo­wia­dają, bo wolą wygody i płacą za tę samą drogę dzie­sięć razy wię­cej. A tutaj wta­piasz się w tłum. Gdyby nie ple­cak i brak opa­le­ni­zny lub ciem­niej­szej kar­na­cji, z cza­peczką na gło­wie wyglą­dał­bym pra­wie jak miej­scowy. Uśmiech­ną­łem się, jesz­cze chwila i będę na miej­scu.

Po dro­dze ludzie wysia­dali i wsia­dali, bus zatrzy­my­wał się głów­nie przy hote­lach lub w cen­trach małych wio­sek, gdzie moje oczy lustro­wały oko­licę, tutej­szą biedę, kiep­ską archi­tek­turę, ludzi. Chodź tych aku­rat nie­wielu widzia­łem na uli­cach, bo było gorąco i o tej porze mieli sje­stę.

Patrze­nie w okno prze­rwał mi gościu odźwierny, infor­mu­jąc, że zaraz wysia­dam. Wycią­gną­łem pięć dola­rów, wydał mi jesz­cze dwa. Oka­zało się, że dodat­kową walutą poza gou­rde, którą tu można pła­cić, jest dolar ame­ry­kań­ski.

Znowu upał buch­nął mi w twarz, jesz­cze się nie przy­zwy­cza­iłem do tych warun­ków. Teraz jedy­nie zostało mi odna­le­zie­nie hotelu, gdzie zabu­ko­wa­łem na razie dwie noce. Wbi­łem adres w GPS w tele­fo­nie. Byłem osiem minut od miej­sca spo­czynku, gdzie się odświeżę pod prysz­ni­cem (wresz­cie!), czego mi w tej sytu­acji chyba naj­bar­dziej bra­ko­wało.

Co chwila prze­jeż­dżały i trą­biły sku­tery i małe moto­cy­kle, kie­rowcy pro­po­no­wali pod­wózkę, ale ręką ich odpra­wia­łem. Mia­łem już nie­da­leko do hotelu.

Roz­dział 7.

7.

Gdy dosze­dłem do końca ulicy, zacze­pi­łem miej­sco­wego, poka­zu­jąc mu w tele­fo­nie adres mojego miej­sca spo­czynku. Męż­czy­zna, czar­no­skóry, tro­chę zanie­dbany, w sta­rych klap­kach, z koszulą nie­chluj­nie wysta­jącą ze spodni, lecz z uśmie­chem na twa­rzy, popro­wa­dził mnie, gdzie trzeba. Oka­zało się, że jest tam stró­żem i pocho­dzi z Haiti.

Po chwili byli­śmy na miej­scu. Facet pole­ciał po recep­cjo­nistkę, ja cze­ka­łem na nich. Roz­glą­da­łem się. Kli­ma­ty­za­cja dzia­łała, było w miarę chłodno, w holu znaj­do­wał się sto­lik, za nim tele­wi­zor, dalej wej­ście na bal­kon. Było w miarę czy­sto. Poczu­łem ulgę. Dotar­łem.

Nie minęło kilka minut, a zja­wiła się młoda kobieta. Oka­zało się że jest Mek­sy­kanką i tylko wynaj­muje apar­ta­ment tury­stom, a mieszka gdzie indziej. Pokój był z łazienką i pomiesz­cze­niem na bagaże. Wypo­sa­żono go w duże mał­żeń­skie łoże i komodę z lustrem. Kobieta była niska i tro­chę przy tuszy, taka mała kuleczka. Dowie­dzia­łem się, że jest stu­dentką i dora­bia sobie tutaj przez waka­cje. Obja­śniła mi wszystko, co i jak, zapła­ci­łem za dwie noce od razu i wię­cej jej na oczy nie widzia­łem. Nie była potrzebna, zresztą pokój miał słu­żyć tylko po to, żeby się prze­spać, odświe­żyć, wziąć prysz­nic i tyle.

Zamkną­łem drzwi, wal­ną­łem ple­cak na pod­łogę, zrzu­ci­łem buty, zdją­łem spodenki i śmier­dzące skar­petki, koszulka mokra od potu i majtki wylą­do­wały w koszu na śmieci. A ja w te pędy wsko­czy­łem pod prysz­nic, choć była jesz­cze wanna, ale wola­łem to pierw­sze po tak dłu­giej podróży. Sta­łem pod lejącą się wodą. Nie była za cie­pła. Zmy­wa­łem pot z ciała i roz­my­śla­łem, co teraz. Czu­łem się już tro­chę zmę­czony. Było popo­łu­dnie i uzna­łem, że za dużo nie zwie­dzę. Wytar­łem się w ręcz­nik, zerwa­łem narzutę, roz­ło­ży­łem białe prze­ście­ra­dło i rzu­ci­łem się nagi na łóżko.

Roz­dział 8.

8.

Kurde, kim­nęło mi się na chwilę. Zerwa­łem się na równe nogi, szybko się ogar­ną­łem: ubi­ka­cja, ubra­nie, doku­menty, tele­fon i tak dalej, i wypad z hotelu, bo prze­ga­pię zachód słońca.

Wybie­głem i dotar­łem do miej­sco­wych, któ­rzy stali i cze­kali ze sku­te­rami na klien­tów. Oka­zało się, że zaraz za nimi znaj­do­wała może pół­to­ra­me­trowa ścieżka mię­dzy dwoma beto­no­wymi pło­tami, gdzie zlo­ka­li­zo­wane były lep­sze hotele, pię­cio­gwiazd­kowe, za które trzeba zapła­cić kilka razy wię­cej niż za ten, w któ­rym ja prze­by­wa­łem. A dzie­liło nas od tej samej plaży zale­d­wie sto metrów drogą pełną bia­łego pia­sku, blusz­czy i kwia­tów, które nada­wały uliczce uroku – jak na Kara­iby przy­stało. Gdzie­nie­gdzie leżała stara łupina kokosu, już było widać ocean. Uśmiech zago­ścił na mojej twa­rzy. Palmy wyła­nia­jące się przy końcu uliczki wyda­wały się naprawdę wyso­kie, wia­tru pra­wie nie było. Ścią­gną­łem klapki, koszulkę, spodenki i pozo­sta­łem w samych kąpie­lów­kach.

Poło­ży­łem wszystko na klapki i powoli wcho­dzi­łem do cie­płego oce­anu, któ­rego deli­katne fale ude­rzały naj­pierw o brzeg, a po chwili we mnie. Resztki słońca zni­kały za hory­zon­tem. Tro­chę się spóź­ni­łem, lecz to nie ma zna­cze­nia, to dopiero pierw­sze popo­łu­dnie tutaj. Usze­dłem kil­ka­dzie­siąt metrów i dopiero zro­biło się tro­chę głę­biej. Lekko pod­sko­czy­łem i zanu­rzy­łem się cały w wodzie. Zaczą­łem pły­wać i poczu­łem smak soli na języku. Byłem w swoim żywiole.

Ocean już nie miał jasno­nie­bie­skiego odcie­nia, słońce zaszło. Kilka osób, grup­kami, w parach, także parę dzie­cia­ków zaba­wiało w falach, to nur­ku­jąc, to chla­piąc się, pły­wa­jąc. Nic tak nie uspo­kaja, pod­nieca czy roz­we­sela jak nocne zanu­rze­nie się w cie­płych wodach Kara­ibów. Zapo­mina się o wszyst­kim, cie­szysz się chwilą, chło­niesz oczami plażę z pal­mami. Gdzie­nie­gdzie prze­leci mewa lub peli­kan – jeden z naj­więk­szych pta­ków, który zaje­bi­ście nur­kuje za rybami, i to nie­da­leko od cie­bie. Prze­piękny widok. W ogóle nie­które widoki są nie do opi­sa­nia, po pro­stu trzeba to zoba­czyć i prze­żyć tak jak ja.

Znowu mi się udało, jed­nak i tak nic nie pobije moich wspo­mnień z Kuby, pierw­szego wypadu poza Europę. Ale to nie ma zna­cze­nia – pomy­śla­łem – to było dawno, teraz jestem tutaj, gdzie dopły­nął Kolumb. Może nawet stał w tym miej­scu, co ja teraz. Kto wie?

Roz­dział 9.

9.

Wycho­dzi­łem z wody powoli, bo przez około trzy­dzie­ści metrów była pły­ci­zna, a stopy zapa­dały się w pia­sku. Usia­dłem na klap­kach. Byłem mokry, musia­łem tro­chę wyschnąć. Wsko­cze­nie do oce­anu to był spon­tan, odruch. Nie przy­pusz­cza­łem, że to zro­bię jesz­cze dzi­siaj, więc zwy­czaj­nie nie wzią­łem ręcz­nika.

Jedyne, czego mi tu bra­ko­wało, to kobiety przy boku. Patrząc w niebo, pomy­śla­łem życze­nie. Dopiero po chwili zauwa­ży­łem ciemne chmury na hory­zon­cie, miało lać. Zebrał się też lekki wiatr, ludzie zaczęli powoli czmy­chać z wody, z plaży, fale zro­biły się więk­sze, a ja – głodny. Nie wie­dzia­łem jesz­cze gdzie, co i jak, któ­rędy do hotelu, jakie­goś cen­trum, czy może na plaży kupił­bym coś do jedze­nia. Tro­chę wyschłem, wsko­czy­łem w ciu­chy, klapki wzią­łem w ręce, bo były od pia­sku, i ruszy­łem w kie­runku świa­teł. Pierw­sze były nie­da­leko, docho­dziła stam­tąd muzyka reg­gae. Patrzę, a tam: para­solki, barek na zewnątrz. No to czas na chwilę prze­rwy i może naj­pierw piwo.

Dosze­dłem po jesz­cze suchym pia­sku. Barek był mały, jedze­nia brak, a piwo mieli tylko w małych butel­kach. Zamó­wi­łem miej­scowe, bo zawsze, jeśli jest to moż­liwe, pró­buję alko­holu i potraw lokal­nych, oczy­wi­ście tylko gdy są w miarę spraw­dzone, żeby nie było pro­ble­mów żołąd­ko­wych.

Usia­dłem na zewnątrz pod para­solką, na wypa­dek gdyby miało się roz­pa­dać, i cze­ka­łem na moje zamó­wie­nie. Roz­glą­da­łem się, bo wszystko mnie inte­re­so­wało. Jak zwy­kle cie­ka­wość zawsze mnie zżera w nowych miej­scach. Ale nie trwało to długo. Przy­nie­śli piwo, było cie­ka­wie podane: odkap­slo­wane, a szyjkę butelki owi­nięto ser­wetką na sztywno, w szyjce była ćwiartka cytryny. Po pierw­szym łyku piwo dawało deli­katny posmak limonki. Było zimne, pra­wie lodo­wate. Oka­zało się, że jest pra­wie zamro­żone, a ćwiartkę cytryny dorzu­cono, żeby zatrzy­my­wała krysz­tałki lodu. Drobne kro­ple ście­kały po butelce małymi stru­mie­niami. Teraz już wiem, po co była ser­wetka. Miała chro­nić przed paro­wa­niem i pomo­cze­niem dłoni lub przed koma­rami, ale tych dru­gich nie było, więc w sumie tylko przed tym pierw­szym. Jedno małe piwo sączy­łem chyba pół godziny, oka­zało się za zimne. Już wie­dzia­łem, czemu takie tu poda­wano – żebym mógł delek­to­wać się tym momen­tem, pierw­szym dniem, wie­czo­rem, wyma­rzo­nym urlo­pem, roz­ko­szo­wać się, nic nie robić i nie myśleć, co będzie, żyć chwilą.

Roz­dział 10.

10.

Piwo się skoń­czyło, a w brzu­chu kiszki zaczęły grać mar­sza. Trzeba poszu­kać jakiejś knajpki. Na doda­tek zaczęło kro­pić i zerwał się wiatr. Pomy­śla­łem z prze­ką­sem, że mam fajny począ­tek urlopu, ale wie­dzia­łem, że tra­fi­łem tu w porze desz­czo­wej, więc spo­dzie­wa­łem się, że około dwóch godzin będzie padać, a powie­trze się oczy­ści. Wielu ludzi nie lata w tym cza­sie na waka­cje, boją się pogody. Opady wtedy są inten­sywne, ale krót­kie. Wpada się wów­czas do jakiejś knajpki coś zjeść, napić się, idzie się na masaż, do sklepu, a jak jest fajne towa­rzy­stwo, roz­ma­wia się na przy­kład w holu hote­lo­wym.

Ruszy­łem tą samą drogą, którą przy­sze­dłem, czyli prze­smy­kiem mię­dzy hote­lami. Teraz wyglą­dał jak tunel, na końcu ledwo było widać jakieś świa­tełko. Moim oczom uka­zał się napis GRUN­WALD, tabliczka z nazwą ulicy. Zasko­czony uśmiech­ną­łem się i pomy­śla­łem: „nasi tu byli”. Dotar­łem pod mój hotel i posze­dłem w kie­runku, gdzie wysia­dłem z busa, bo tam wcze­śniej mignęła mi jakaś knajpka. A zaczy­nało padać coraz bar­dziej.

PIZZA, napis taki jak wszę­dzie, poja­wił się przed moimi oczyma. Nie zasta­na­wia­łem się, otwo­rzy­łem drzwi i wsze­dłem do środka. Rozej­rza­łem się po lokalu, sie­działo zale­d­wie pięć osób – przy jed­nym sto­liku jakichś dwóch gości, a w dru­gim rogu mał­żeń­stwo z około dzie­się­cio­let­nim chłop­cem. Zają­łem miej­sce nie­da­leko wyj­ścia. Lokal nie był za duży: wysoka lada, lodówka z piwem, łącz­nie osiem sto­li­ków z obru­sami. Pano­wał lekki pół­mrok. Na zaję­tych sto­li­kach paliły się świeczki. Ściany były w lustrach, więc dało się zoba­czyć pra­wie cały lokal, nie odwra­ca­jąc się.

Po kilku sekun­dach z kuchni wypa­dły trzy osoby, wszyst­kie uśmiech­nięte, pra­wie roz­ba­wione. Chyba im prze­rwa­łem imprezę. Dwaj kucha­rze, Mulaci, piz­zer­mani, byli w bia­łych uni­for­mach, a kobieta, kel­nerka, ubrana cała na czarno, kon­tra­sto­wała z nimi. Miała piękne krę­cone włosy, zja­wi­skowe usta, była wysoka, nie za chuda, tylko troszkę przy kości. Far­tu­szek zakry­wał jej biust, ale pup­cia w jean­sach opię­tych wyglą­dała faj­nie i Mulatka faj­nie nią krę­ciła, pod­cho­dząc do mnie z uśmie­chem na twa­rzy. To lubię u kobiet, a u kel­ne­rek w szcze­gól­no­ści, od razu ci się humor popra­wia. Spy­ta­łem, czy jesz­cze czynne, kiw­nęła głową i podała mi kartę menu, ale ja na szybko popro­si­łem o piwo.

Ode­szła uśmiech­nięta, krę­cąc pup­cią. Nie mogłem ode­rwać wzroku od jej krą­gło­ści, od razu zro­biło mi się lepiej.

Przej­rza­łem menu, pizza wygrała. Gdy kel­nerka pode­szła z piwem, zło­ży­łem zamó­wie­nie, a nasze oczy się spo­tkały i tym razem przez uła­mek sekundy coś mię­dzy nami zaiskrzyło. Na pewno poczuła się deli­kat­nie zawsty­dzona, gdy się w nią wpa­try­wa­łem, lecz na jej twa­rzy, na policz­kach dokład­nie nie mogłem dostrzec rumieńca, bo jej kolor skóry na to nie pozwa­lał. Znowu się odwró­ciła, lecz teraz szła wol­niej, pra­wie osten­ta­cyj­nie, jesz­cze bar­dziej krę­cąc dup­cią, trzy­ma­jąc w ręku menu. Prze­ka­zała zamó­wie­nie face­tom za bar­kiem, a im na twa­rzach też poja­wił się uśmiech i wszy­scy troje zaczęli nucić jakąś pio­senkę. To jest wła­śnie kli­mat Kara­ibów, ludzie uśmiech­nięci, choć późna godzina, nie­przej­mu­jący się pra­wie niczym. Podoba mi się to.

Oka­zało się, że obok mnie sie­dzi rodzina z Czech, a tamci dwaj faceci to Włosi. Oni już jedli, a ja popi­ja­łem piwo i cze­ka­łem na posi­łek. Było duszno, choć kli­ma­ty­za­cja dzia­łała, chyba przez tę ulewę, którą było sły­chać nawet w środku, bo kro­ple desz­czu ude­rzały w szyby. Czyli udało mi się uciec przed zmok­nię­ciem.

Po kil­ku­na­stu minu­tach dostrze­głem loczki, deli­katne koły­szące się ciało i uśmiech na twa­rzy kobiety zmie­rza­ją­cej z moim posił­kiem. Znowu nasze oczy się spo­tkały. Podała mi gorącą pizzę. Aro­mat było czuć wszę­dzie, ale ja znowu nie inte­re­so­wa­łem się jedze­niem, tylko patrzy­łem na loczki, twarz, usta. Gdy dziew­czyna się schy­liła, kła­dąc posi­łek i sztućce przede mną, zer­k­ną­łem na jej biust, bo zna­lazł się kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów ode mnie. Był duży. Pomy­śla­łem, że chciał­bym mieć w rękach te piersi, pie­ścić je, maso­wać, bawić się nimi. Kel­nerka spy­tała, czy coś jesz­cze potrze­buję. Zer­k­ną­łem na stół i popro­si­łem o ket­chup. Trzeba było zoba­czyć wyraz jej twa­rzy, pra­wie zdzi­wie­nie. Odpo­wie­działa: „Ket­chup!”. Czy tylko Polacy jedzą pizzę z ket­chupem? Doda­łem, że popro­szę jesz­cze jedno piwo, a wszystko po to, żeby ją jesz­cze raz zoba­czyć przy swoim sto­liku i poob­ser­wo­wać, jak idzie tam i z powro­tem. Chyba czuła na sobie mój wzrok, bo szła deli­kat­nie, pra­wie tań­cząc. Wtedy zoba­czy­łem, że ma na nogach trampki, a kostki są gołe.

Zaczą­łem kroić jesz­cze dymiącą pizzę, głód się ode­zwał. Pierw­szy kęs opa­rzył mi wargi, szybko popi­łem resztką piwa. Mia­łem pełne usta, gdy kel­nerka znowu sta­nęła przy mnie z piwem i ket­chu­pem, no i teraz to ona się uśmiech­nęła, bo widziała że nie jestem w sta­nie odpo­wie­dzieć z pizzą w buzi. Spy­tała, czy coś jesz­cze podać, a ja jedy­nie mogłem kiw­nąć głową, bo nie szło prze­gryźć nawet kęsa. Teraz to ja poczu­łem się skrę­po­wany. I jedyne, co mi pozo­stało, to popa­trzeć kolejny raz na jej plecy, włosy, tyłe­czek, udka… jak oddala się ode mnie.

Pod­czas jedze­nia pomy­śla­łem, że lipa, ona w pracy, ja pierw­szy dzień, wła­ści­wie wie­czór tutaj i nic z tego nie będzie. Nie da rady jej pode­rwać, no, chyba że zda­rzy się cud. Jedząc, zer­ka­łem po knaj­pie. Włosi wyszli, rodzinka cze­ska się zbie­rała, ja koń­czy­łem pizzę. Obsługa coś znowu nuciła i pra­wie tań­czyła za bar­kiem. Nasz wzrok z kel­nerką znowu się spo­tkał, tym razem doj­rza­łem, gdy odgar­niała włosy do tyłu i deli­kat­nie odchy­liła głowę, że ma łań­cu­szek na szyi i kol­czyki w uszach .

Zja­dłem i dopi­łem piwo, poczu­łem się pełny. I jak to u mnie, dał­bym radę jesz­cze coś wmłó­cić, ale czas było wycho­dzić. Pod­sze­dłem do barku i humor mi się pogor­szył, moja kel­ne­reczka zni­kła, więc rachu­nek zapła­ci­łem kel­ne­rowi. Pomy­śla­łem: „życie” i ruszy­łem do wyj­ścia.

Odwró­ci­łem się jesz­cze z nadzieją, że zoba­czę loczki, ale nie było jej tam…

Roz­dział 11.

11.

Wysze­dłem na zewnątrz. Już pra­wie prze­stało padać, powie­trze się oczy­ściło, lepiej się oddy­chało i gdyby nie kilka lamp na par­kingu, byłoby zupeł­nie ciemno. Na czar­nym nie­bie nie było widać ani księ­życa, ani choć jed­nej gwiazdy. Oka­zało się, że obok piz­ze­rii jest sklep spo­żyw­czy, nie­stety o tej porze już zamknięty, ale przy drzwiach doj­rza­łem sie­dzą­cego na krze­śle jakie­goś gościa w cza­peczce, nie­bieskiej koszuli i czar­nych spodniach. Ock­nął się. Gdy nasz wzrok się spo­tkał, deli­kat­nie kiw­nę­li­śmy gło­wami na powi­ta­nie i odchodne jed­no­cze­śnie, i wtedy zoba­czy­łem na jego kola­nach strzelbę. Pomy­śla­łem: „Faj­nie jest, nie­źle, ochrona z bro­nią. Skoro na Domi­ni­ka­nie może być tro­chę nie­bez­piecz­nie, to cie­kawe, jak będzie na Haiti? Tam to dopiero będzie się działo”.

Nie zna­łem oko­licy, więc posta­no­wi­łem wró­cić do hotelu. Gdzieś usły­sza­łem muzykę. Ruszy­łem w tam­tym kie­runku. Wciąż mnie nosiło i uzna­łem, że wypiję jesz­cze jedno piwko i idę spać. Zresztą te małe piwa to nie dla Polaka, my wolimy duże i o więk­szej zawar­to­ści alko­holu.

Naraz usły­sza­łem za sobą war­kot sku­tera i mimo­wol­nie pod­nio­słem rękę, żeby się zatrzy­mał. Prze­szło mi przez myśl, że może gdzieś pod­jadę na to piwo. Byłem tro­chę siek­nięty. Sku­ter się zatrzy­mał pra­wie przy mnie, więc wystar­czyło się tylko obró­cić. Tro­chę mnie zasko­czyło, że tak bli­sko, gościu pra­wie dotknął mnie kola­nem. Sie­dział w kasku, cały ubrany na czarno. Pano­wał pół­mrok, do naj­bliż­szej latarni było kil­ka­na­ście metrów. Powie­dzia­łem, że szu­kam jakiejś knajpy, pubu z piwem, drink baru. Kiw­nął głową, żebym usiadł za nim. Nawet nie nego­cjo­wa­łem ceny, było mi wszystko jedno. Coś musiało znaj­do­wać się w pobliżu, więc nie będzie drogo. Ruszy­li­śmy, chwy­ci­łem gościa za boki i, jak to się mówi, poczu­łem wiatr we wło­sach, gdy zaczął sza­leć. Nie minęło kilka chwil i byli­śmy na miej­scu przy jakiejś zada­szo­nej alta­nie. Pul­so­wały świa­tła i grała muzyka. Zsze­dłem ze sku­tera, wycią­gną­łem port­fel i pytam się: „Ile?”.

Sku­ter zamilkł, szybka od kasku się pod­nio­sła, ręce mojego „tary­fia­rza” powę­dro­wały na kask, który deli­kat­nym, ale szyb­kim ruchem został ścią­gnięty z głowy. Ta wyko­nała kilka szyb­kich pół­ob­ro­tów i wtedy dopiero sta­ną­łem jak wryty. Moim oczom uka­zały się loczki. Uśmiech­nę­li­śmy się. To kel­nerka z piz­ze­rii. Byłem cał­ko­wi­cie zasko­czony, przez myśl mi prze­bie­gło, że to przy­pa­dek, pomy­ślane życze­nie na plaży przed burzą, zrzą­dze­nie losu lub intryga kobiety o brą­zo­wych tęczów­kach. Wpa­try­wa­łem się w nie przez chwilę. Nie miała maki­jażu, oczy się jej szkliły. Roz­chy­liła lekko usta, a po chwili dostrze­głem białe zęby. Na nic wię­cej nie patrzy­łem, tylko na jej buzię.

Spy­ta­łem, ile płacę za pod­wózkę, a ona że nic, bo i tak tu jechała. Na to stwier­dzi­łem, że zapra­szam na piwo czy drinka. Takiej oka­zji nie mogłem zmar­no­wać. Kurde, jestem tu dopiero parę godzin, a już wyry­wam laskę albo to ona mnie wyrywa! Uśmiech­ną­łem się w duchu. Po kilku chwi­lach namowy i prze­ko­ma­rza­nia zgo­dziła się, ale oznaj­miła, że ma mało czasu. Jej uśmiech był powa­la­jący, tro­chę wsty­dliwy, ale w oczach było widać pożą­da­nie. Jej wzrok mnie prze­szy­wał.

Roz­dział 12.

12.

Popro­wa­dziła mnie do knajpy, komuś tam poma­chała, z jakąś kole­żanką dały sobie całusa w policzki (pew­nie dobra zna­joma lub rodzina). Bawili się tu tylko miej­scowi, nie dostrze­głem żad­nego tury­sty. Widać to było po twa­rzach, kolo­rze skóry, nie zoba­czy­łem innego bia­łego oprócz mnie. Pode­szli­śmy do drew­nia­nego barku, za któ­rym stał bar­man i przy­wi­tał nas uśmie­chem. Zamó­wi­łem dla nas rum z colą i lodem – po zaak­cep­to­wa­niu przez moją Mulatkę – mi też ten drink odpo­wia­dał. Oka­zało się, że po dru­giej stro­nie knajpy wycho­dzi się na taras, który sąsia­duje z plażą. Znaj­do­wały się tam sto­liki z krze­słami, oświe­tlone lamp­kami cho­in­ko­wymi. Kobietę puści­łem przo­dem i to ona decy­do­wała, gdzie spo­czniemy. Popro­wa­dziła mnie na sam brzeg plaży do ostat­niego rzędu leża­ków, które skry­wała ciem­ność i gdyby nie ich biały kolor, byłyby pra­wie nie­wi­doczne. Zresztą, taki typ leża­ków można spo­tkać na całym świe­cie w każ­dym kuror­cie.

Usie­dli­śmy w samym rogu, stuk­nę­li­śmy się szklan­kami, popa­trzy­li­śmy się na sie­bie, lecz ledwo widzie­li­śmy się przy bla­sku księ­życa. Uśmiech roz­le­wał się na jej twa­rzy, a naj­bar­dziej widoczne w pół­mroku były białka oczu i białe zęby, pra­wie świe­ciły.

Po upi­ciu łyku drinka dla zwil­że­nia ust zaczę­li­śmy kon­wer­sa­cję. Oka­zało się, że na imię jej Car­men i ma dwa­dzie­ścia trzy lata. Wypi­li­śmy bru­der­szaft i wtedy ją poca­ło­wa­łem w usta, lecz ich nie otwo­rzyła. Nie nale­ga­łem więc, tylko tro­chę je musną­łem, cze­ka­łem, aż przej­mie ini­cja­tywę. Nie wzru­szyła się w ogóle, a ja eks­cy­to­wa­łem się chwilą, może nawet razem eks­cy­to­wa­li­śmy się księ­ży­cem, gwiaz­dami i bez­chmur­nym nie­bem. Dla niej ten widok był codzien­no­ścią, mi zda­rzyło się być pra­wie na rów­niku tylko kil­ka­na­ście razy, a gwiazdy są tu bar­dzo bli­sko, pra­wie na wycią­gnię­cie ręki.

W pew­nej chwili obją­łem ją, nie opo­no­wała. Pach­niała poma­rań­czą, może bar­dziej man­da­rynką, czymś owo­co­wym w każ­dym razie. Pyta­łem o jakieś dupe­rele, żeby roz­mowa i pierw­sze onie­śmie­le­nie minęło. Jesz­cze raz stuk­nę­li­śmy się szklan­kami, łyk­nę­li­śmy tro­chę rumu, popa­trze­li­śmy na sie­bie, w oczy, choć było widać tylko zarysy twa­rzy i białka. Długo nie musia­łem cze­kać na to, by Kre­olka chwy­ciła jedną ręką moją głowę i przy­cią­gnęła do swo­ich ust. Wtedy już nie miała opo­rów, roz­chy­liła wargi i nasze języki się spo­tkały, przez chwilę cie­szyły się sobą. Gła­dziła dło­nią moje włosy. W tym momen­cie wie­dzia­łem, że będzie moja.

Roz­dział 13.

13.

Po chwili wstała. Pomy­śla­łem, że to koniec schadzki, lecz zaczęła poru­szać bio­drami, deli­kat­nie drep­tać sto­pami w pia­sku w rytm docho­dzą­cej muzyki z knajpy. Jak ona się zaje­bi­ście poru­szała, oni mają to we krwi! Podzi­wia­łem ją, jej ruchy były dopra­co­wane w każ­dym szcze­góle. Musiała tań­czyć od dziecka. Bio­dra pul­so­wały, pośladki falo­wały, piersi pod­ska­ki­wały. Gdyby nie była ubrana, miał­bym przed sobą tan­cerkę go-go.

Pod­czas refrenu pio­senki chwy­ciła mnie za rękę i zaczę­li­śmy tań­czyć sambę, może bar­dziej mambo, w pół­mroku, przy bla­sku księ­życa.

Gdy muzyka się skoń­czyła, byli­śmy sple­ceni rękami, nogami i usta znowu się zwarły w soczy­stym poca­łunku. Lecz tym razem nasze dło­nie były wolne od drin­ków, które przed tań­cem odło­ży­li­śmy na leżak, teraz mie­li­śmy co robić. Gła­ska­li­śmy się po gło­wie, bawi­li­śmy się wło­sami, prze­szli­śmy na plecy, pośladki, uda, ręce wcho­dziły pod pod­ko­szulki, doty­ka­jąc ciał, a języki wibro­wały to w ustach, to po szyi, policz­kach, uszach. Pod­nie­ce­nie rosło z minuty na minutę.

Gdy moje ręce zaczęły gła­skać sta­nik, pod któ­rym skry­wała piersi, a jej już dawno gła­dziły mi plecy i pośladki, naraz deli­kat­nie odsko­czyła. Na­dal podzi­wia­łem jej ruchy, tak faj­nie krę­ciła dup­cią, byłem zauro­czony. Wypi­li­śmy drinki do dna, nic nie mówiąc, ona chwy­ciła moją koszulkę i ścią­gnęła ją. Prze­su­wała rękami po moim tor­sie, była napa­lona, zresztą mi się też podo­bała od początku, krę­ciła mnie. Nie chcąc być dłuż­nym, też ścią­gną­łem jej koszulkę. Została w sta­niku. Znowu przy­war­li­śmy do sie­bie, patrząc przez chwilę sobie w oczy. Jej ciało pul­so­wało, czuć było ener­gię. Niby miała na mnie ochotę, a jed­no­cze­śnie trzy­mała mnie tro­chę na dystans i w nie­pew­no­ści. Znowu zaczę­li­śmy się cało­wać i pie­ścić rękami, doty­kać pal­cami stóp, całymi w pia­sku. Wtedy też odpią­łem jej sta­nik, lecz zamiast go ścią­gnąć, przy­warła do mnie moc­niej, zatrzy­mała się na moment, chwy­ciła moje ręce, ugry­zła mnie w język, przy­trzy­mu­jąc go przez chwilę w zębach i śmie­jąc się, znowu odsko­czyła ode mnie.

Roz­dział 14.

14.

Przy­trzy­mała przez chwilę sta­nik jedną ręką, po chwili rzu­ciła nim we mnie. Zła­pa­łem go, roz­ba­wiony. Na­dal zakry­wa­jąc ręką piersi, deli­kat­nie się obró­ciła i zaczęła ścią­gać spodnie. Uśmie­cha­jąc się, kiw­nęła głową i wska­zała ocean. Zdjęła jeansy i pozo­sta­jąc tylko w strin­gach, ruszyła w kie­runku wody. Ja odrzu­ci­łem sta­nik na leżak i ścią­gną­łem z sie­bie wszystko, czyli spodenki, nawet majtki. A co mi tam, i tak nikogo nie ma, jest noc, a na waleta naj­le­piej się pływa. Ruszy­łem za nią.

Po prze­bie­gnię­ciu pły­ci­zny Car­men już pły­wała, wal­czyła z małymi falami, jej włosy pra­wie się wypro­sto­wały. Znowu poka­zy­wała mi to, co ją cie­szy. Pod­cho­dzi­łem powoli, coraz głę­biej się zanu­rza­jąc. Nie zna­łem tej wody, nie wie­dzia­łem, co mnie tam czeka. Czy jakiś rekin nie ugry­zie mnie w nogę lub nie odgry­zie mi klej­no­tów rodzin­nych? Czy nie stanę na czymś, jak cho­ciażby na ostrej muszli albo kra­bie? Ale patrząc, jak Car­men pływa, a pocho­dzi prze­cież stąd, to nie może tam być nic nie­bez­piecz­nego. Zresztą na Kara­ibach jest za cie­pło dla reki­nów. Pomy­śla­łem: „raz się żyje!”, pod­sko­czy­łem i zanu­rzy­łem się cały.

Pły­wa­li­śmy, woda była cie­pła albo to nasze pod­nie­ce­nie, adre­na­lina nas grzały. Chla­pa­li­śmy się przez chwilę, nur­ko­wa­li­śmy, śmia­li­śmy się, cie­szy­li­śmy się tym momen­tem, zapo­mnie­li­śmy o całym bożym świe­cie, zbli­ża­li­śmy się do sie­bie. Car­men już nie miała locz­ków, tylko zacze­sała rękami włosy do tyłu. Moim oczom co chwilę, gdy tylko nie było fali, uka­zy­wały się cudowne piersi ze sto­ją­cymi z pod­nie­ce­nia sut­kami. Szkoda, że to nie dzień, byłby zaje­bi­sty widok. Uśmiech Car­men zwa­lał mnie z nóg. Kurde, to pierw­szy wie­czór moich waka­cji, a ja już prze­ży­wam przy­godę.

Woda była tro­chę słona. Gdy dziew­czyna sta­nęła przy mnie, już nie zasła­niała piersi. Miała na sobie tylko czarne stringi, które teraz zle­wały się z jej cze­ko­la­do­wym cia­łem. Sta­li­śmy pra­wie po pas zanu­rzeni, a deli­katne fale łasko­tały nas po pod­brzu­szach.

Roz­dział 15.

15.

Jej uśmiech nie gasł, pro­mie­niała w bla­sku księ­życa. Chwy­ciła włosy obiema rękami. Nie wiem, czy spe­cjal­nie, czy się zapo­mniała, ale wtedy jej piersi uka­zały się w peł­nej oka­za­ło­ści, a ja zosta­łem nimi zahip­no­ty­zo­wany na parę chwil. Były tej samej wiel­ko­ści, ide­alne, miód malina, jak to mówią. Zamy­śli­łem się znowu. Chcia­łem ją mieć.

Car­men, widząc, że stoję jak wryty, pode­szła powoli i chwy­ciła mnie obiema rękami za twarz i znowu wbiła swój język w moje usta. Wtedy się ock­ną­łem, obją­łem ją i pod­nio­słem, obró­ci­łem się kilka razy, zawyła z zachwytu. Ja też się cie­szy­łem, moje ego było w stu pro­cen­tach połech­tane. Fale oce­anu muskały nas po cia­łach, a my odda­li­śmy się poca­łun­kom i piesz­czo­tom, które zaczy­nały nas naprawdę mocno krę­cić. Penis już cał­kiem mi zesztyw­niał. Zdą­ży­łem ścią­gnąć jej stringi. Było za daleko do plaży, więc zawi­ną­łem je na nad­garstku.

Moje dło­nie zna­la­zły się na jej pier­siach i łonie, a jej na moim peni­sie. Po chwili, ni stąd, ni zowąd, Car­men uklę­kła w wodzie, a fale teraz pra­wie doty­kały jej piersi, cza­sem brody, i zaczęła mi robić loda. Tech­nikę miała taką, jakby to robiła pierw­szy raz, naj­pierw deli­kat­nie, sunąc języ­kiem po żołę­dzi, a potem coraz to głę­biej go bio­rąc. Poezja. Moje ręce wylą­do­wały na jej mokrych wło­sach, po chwili zaczą­łem poru­szać jej głową. Spo­glą­da­jąc na gwiazdy i księ­życ, dzię­ko­wa­łem za miły począ­tek urlopu. Nep­tun spra­wił mi Syrenę, uśmiech­ną­łem się i podzię­ko­wa­łem mu.

Prze­stała na chwilę i zaczęła wsta­wać, cału­jąc mnie po brzu­chu, pier­siach, trzy­ma­jąc za pośladki i masu­jąc je. Gdy się pod­nio­sła, nasze usta i języki znowu się spo­tkały. Ręce spo­czy­wały na poślad­kach, miała je jędrne jak piersi, mój penis doty­kał jej łona, na któ­rym był deli­katny pase­czek wło­sów. Pod­nio­słem ją, trzy­ma­jąc za pośladki, i nabi­łem ją powoli na mojego penisa. Nie musia­łem się męczyć, woda z oce­anu nawil­żyła cipeczkę. Zer­k­ną­łem na twarz Car­men i wypi­sany na niej zachwyt. Objęła mnie sil­niej, żeby nie spaść, i zagłę­biła swój język w moje usta. Teraz to ja go pod­gry­za­łem, a Car­men ujeż­dżała mnie, pod­ska­ku­jąc w rytm fal. Taki seks można sobie tylko wyma­rzyć, oglą­dać na fil­mach roman­tycz­nych, a ja to mia­łem teraz.

Wyczuła, że moje lędź­wie już dygo­czą od jej cię­żaru, choć ści­skała mnie na maksa, a i jej uda i pup­cia drżały z pod­nie­ce­nia. Zeszła powoli, żeby nie uszko­dzić mi członka, ale dalej cału­jąc mnie i wibru­jąc języ­kiem w ustach. Naraz chwy­ciła penisa w ręce i zaczęła nim poru­szać, bawić się jaj­kami. Znowu klę­kła i wzięła go do ust, a woda na­dal falo­wała i smy­rała nas bąbel­kami. Ale było o jedną falę za dużo, ta oka­zała się za wysoka i zalało jej głowę. Car­men zakrztu­siła się. Dobrze, że nie ugry­zła mi penisa, bo bym miał kredki.

Po tym incy­den­cie, gdy moja kobieta doszła do sie­bie, wró­ci­li­śmy na leżak, ale nie skoń­czy­li­śmy barasz­ko­wać. Ja chcia­łem wystrze­lić. Przy­tu­li­łem ją, pogła­ska­łem po gło­wie i spy­ta­łem, czy już wszystko OK. Kiw­nęła głową i znowu się we mnie wessała języ­kiem, a po chwili obró­ci­łem ją, zgią­łem wpół i zapią­łem od tyłu. Posu­wa­łem ją i spraw­dza­łem, czy ktoś nie idzie, patrzy­łem na księ­życ, który nas pod­glą­dał, fale, nada­jące rytm naszym ruchom. Pie­ści­łem pośladki Car­men, plecy, raz po raz kła­dłem się na nią, żeby poba­wić się pier­siami. Gwiazdy były pra­wie na wycią­gnię­cie ręki.

Po chwili usia­dłem na leżaku, a Car­men na mnie i zaczęła mnie ujeż­dżać. Leżak skrzy­piał tro­chę, a ja wresz­cie mia­łem ją w całej oka­za­ło­ści przede mną.

Roz­dział 16.

16.

Car­men wczu­wała się, a ja podzi­wia­łem i pie­ści­łem jej piersi, do któ­rych dopiero dorwa­łem się w stu pro­cen­tach. Pra­wie wypły­wały z moich rąk. Była nie­sa­mo­wita. Po chwili chyba zro­biło jej się nie­wy­god­nie, poło­żyła stopy na leżaku, a ja teraz mia­łem do piesz­cze­nia jesz­cze uda, łydki, no i deli­kat­nie zaro­śniętą muszelkę. Gdy tak jechała na mnie, od czasu do czasu prze­chy­lała się, deli­kat­nie cału­jąc mnie i smy­ra­jąc po moim tor­sie sut­kami, które stały jak naboje. Lubię to, jest to pod­nie­ca­jąca uczu­cie

Gdy spły­nęły już ostat­nie kro­ple wody z oce­anu z jej ciała, zaczęła jęczeć deli­kat­nie. Nie wie­dzia­łem, czy ze zmę­cze­nia, czy z pod­nie­ce­nia. Chyba docho­dziła. Ujeż­dżała mnie ostro, aż wystrze­li­łem w nią, a ona odchy­liła się do tyłu. Jej ciało przez chwilę drgało od orga­zmu, jakby prze­bie­gła mara­ton. Po tym poło­żyła się na mnie, poca­ło­wa­łem ją w szyję, przy­tu­liła się. Jesz­cze dyszała ze zmę­cze­nia i szczę­ścia. Nasze ciała pra­wie się skle­iły. Leżała nie­ru­chomo. Czu­łem bicie serca i oddech. Prze­su­wa­łem powoli rękami po jej ciele, tam gdzie dosię­gną­łem: plecy, uda, zgrabny tyłe­czek, szyja, bawi­łem się wło­sami i patrzy­łem w gwiaź­dzi­ste niebo. Kurde, to chyba zrzą­dze­nie losu, dwie godziny temu pomy­śla­łem życze­nie i się speł­niło. Ja to mam szczę­ście, cztery godziny po przy­lo­cie, może pięć, a już kobieta leżała na mnie, upra­wia­łem z nią zaje­bi­sty seks na plaży, kąpa­łem się nago w nocy w oce­anie, to są Kara­iby!

Księ­życ wyszedł zza chmur i roz­świe­tlił plażę, a moja Car­men deli­kat­nie się poru­szyła. Popa­trze­li­śmy sobie oczy i poca­ło­wa­li­śmy się jesz­cze raz. Ręką się­gnęła do torebki i zer­k­nęła na tele­fon, zesko­czyła ze mnie szyb­ciej, niż weszła. Zaczęła się ubie­rać: koszulka, spodnie, biu­sto­nosz wsa­dziła do torebki, trampki chwy­ciła w rękę. Zro­biła wszystko tak prędko, a ja dalej leża­łem nagi na leżaku i przy­pa­try­wa­łem się pięk­nej Car­men. Gdyby nie noc, miał­bym lep­sze widoki, ale i tak byłem zre­lak­so­wany. Chwy­ci­łem ją za rękę i przy­cią­gną­łem, żeby jesz­cze raz posma­ko­wać jej soczy­stych ust, nie zaopo­no­wała, przy­warła do mnie, pogła­dziła po wło­sach i powie­działa, że musi jechać, że było super, że jutro jest zajęta i nie ma czasu, ale poju­trze będzie w piz­ze­rii. Poca­ło­wała mnie mocno z języcz­kiem i wstała, ja też wsta­łem, ubra­łem tylko spodenki. Gdy zapi­na­łem pasek, odkry­łem, że mam na nad­garstku tro­feum, czyli jej stringi. Gdy ścią­gną­łem je z ręki, Car­men popa­trzyła na mnie i uśmiech­nęła się. Powie­działa: „To dla cie­bie”, chwy­ciła torebkę i zaczęła biec w kie­runku wyj­ścia z plaży, które było obok knajpy.

Ja rozej­rza­łem się, czy nic nie zostało obok leżaka, wzią­łem dwie szklanki po drin­kach, koszulkę, klapki. Zer­k­ną­łem ostatni raz na ocean, na księ­życ. Zoba­czy­łem, że na dru­gim końcu inna para się zaba­wiała, może nie tak jak my, bo byli ubrani. Gościu sie­dział na leżaku, a kobieta kucała i robiła mu loda. „Kara­iby” – pomy­śla­łem i pobie­głem za Car­men. Zosta­wi­łem szklanki na rogu tarasu, bo dziew­czyna już sie­działa na sku­te­rze i miała na sobie kask. Sku­ter brzę­czał. Kiw­nęła głową, żebym usiadł, co też zro­bi­łem, a ona ruszyła z kopyta. Dobrze, że ją obją­łem mocno, bo bym spadł.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki