Pod osłoną lasu. Walka, miłość i przetrwanie w czasach Zagłady - Frankel Rebecca - ebook

Pod osłoną lasu. Walka, miłość i przetrwanie w czasach Zagłady ebook

Frankel Rebecca

4,4

Opis

Prawdziwa historia żydowskiej rodziny. Ucieczka, ocalenie i miłość w czasach Zagłady. Poruszająca, trzymająca w napięciu opowieść, która czci przeszłość, ale i celebruje życie. Podnosi na duchu!

Latem 1942 roku rodzina Rabinowiczów uciekła z likwidowanego getta w Zdzięciole do getta. Cudem przeżyli dwa lata w lesie, zmagając się z mrozem i tyfusem. Ukrywali się przed okrutnymi obławami nazistów aż do momentu wejścia Armii Czerwonej w 1944 roku. Po wojnie ocaleli członkowie rodziny przedostali się przez Alpy do Włoch. Marzyli o wyjeździe do Palestyny, ale ostatecznie zdecydowali się na emigrację do Stanów Zjednoczonych. Blisko dekadę później przypadkowe spotkanie na weselu w Brooklynie sprawiło, że młody student Filip odnalazł kobietę, która podając go za swojego syna, uratowała chłopca podczas pierwszej likwidacji getta.

Tą kobietą była Miriam Rabinowicz, a jej córka Ruth okazała się miłością życia Filipa. Wiele lat później młoda Rebecca Frankel uczęszczała do synagogi, w której Filip był rabinem, a Ruth uczyła w szkole hebrajskiej. I tak autorka książki poznała ich i historię ich życia i miłości.

„Jest wiele historii o miłości i przetrwaniu z czasów Zagłady, o niezwykłej wytrwałości, poświęceniu i odwadze (…). Wiele z nich opowiada o cudownych zrządzeniach losu i niespotykanych przypadkach, a kilka ma nawet szczęśliwe zakończenie. Są to wspaniałe historie miłosne ze strasznych czasów – i to jest jedna z nich”. Rebecca Frankel

W przeciwieństwie do wielu ocalałych z Holokaustu Rabinowiczowie nie uciekali od swoich wojennych wspomnień. Miriam opowiadała wnukom historie, w których lasy stawały się „fantastycznym, odległym miejscem, w którym ich rodzice i dziadkowie, wielcy jak otaczające ich drzewa, stawali się bohaterami w ich własnej bajce”. Rebecca Frankel nad książką o rodzinie Rabinowiczów pracowała pięć lat – tyle czasu zajęły jej wywiady i badania.

Pod osłoną lasu. Walka, miłość i przetrwanie w czasach Zagłady zakwalifikowało się do finału National Jewish Book Award 2021. Książka została uznana przez „Smithsonian Magazine” za jedną z dziesięciu „Best History Books of 2021”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
6
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Into the Forest: A Holocaust Story of Survival, Triumph, and Love
Copyright © 2021 by Rebecca Frankel All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio Copyright © for the Polish edition by Poradnia K, 2022
Projekt okładki: DANIELLE CHRISTOPHER
Fotografie na okładce: zdjęcie z archiwum rodziny Lazowskich; zdjęcie lasu © Aleksander/Getty Images
Czcionka tytułowa: Nicholas Garner © Aviation Partners, 2005
Adaptacja okładki: MARZENA PIŁKO
Fotografie we wkładce wykorzystano dzięki uprzejmości rodzin Lazowskich i Langermanów
Redaktor prowadząca: JOLANTA KUCHARSKA
Redakcja: JOANNA CIERKOŃSKA
Korekta: KATARZYNA KOCUR, JOLANTA KUCHARSKA
Wydanie I
ISBN 978-83-67195-13-3
Wydawnictwo Poradnia K Sp. z o.o. Prezes: Joanna Bażyńska 00-544 Warszawa, ul. Wilcza 25 lok. 6 e-mail: [email protected]
Poznaj nasze inne książki. Zapraszamy do księgarni:www.poradniak.plfacebook.com/poradniaklinkedin.com/company.poradniakinstagram.com/poradnia_k_wydawnictwo
Konwersja: eLitera s.c.

Dla Gail

Dla Miriam i Luby

Dla Ruth i Toby

Dla siostry

PROLOG

Ślub na Brooklynie

Warchiwum urzędu miasta Nowy Jork znajduje się licząca tysiąc czterdzieści dziewięć stron księga, w której skrupulatnie zewidencjonowano brooklińskich nowożeńców z 1953 roku. Gdzieś pośród kolejnych numerów aktów małżeństwa i dat zapisanych czarnymi zawijasami widnieją nazwiska pary, która powiedziała sobie „tak” w majowe popołudnie w niewielkiej sali restauracyjnej jednej z żydowskich enklaw dzielnicy.

Ich ślub zdeterminował bieg życia kilkunastu osób i wpłynął na dzieje co najmniej jednej historii miłosnej. Dlatego tym bardziej zastanawia, że – przynajmniej w konkretnym sensie – para młoda jest tu zupełnie nieistotna. Odegrała w tej historii marginalną rolę, nawet imiona nowożeńców zostały szybko zapomniane. O wiele bardziej godne uwagi było to, kto uczestniczył w ślubie, oraz niezwykłe spotkanie, do którego doszło podczas wesela.

Tego dnia wśród gości weselnych znalazł się młody student Uniwersytetu Yeshiva Filip Łazowski. Dzień po dniu ów ciemnowłosy młodzieniec o szczupłej budowie ciała i aparycji mola książkowego wsiadał do metra na Brooklynie i jechał aż na Manhattan, na ulicę Sto Osiemdziesiątą Piątą Zachodnią, gdzie uczestniczył w wykładach, po czym wracał na stację Flatbush Avenue i szedł na zajęcia wieczorowe w Brooklyn College. Ten dwudziestotrzyletni imigrant, mówiący po angielsku z wyraźnym obcym akcentem, mieszkał w Nowym Jorku od prawie pięciu lat, ale ciągle jeszcze nie przyzwyczaił się do życia w Stanach Zjednoczonych.

Filip z ociąganiem przyjął zaproszenie, a teraz krążył onieśmielony w tłumie amerykańskich dwudziestokilkulatków, którzy przemykali wokół niego ubrani w sportowe marynarki i spódnice na krynolinach. Kiedy muzyka wypełniła salę, a imprezowicze poderwali się, by dołączyć do nowożeńców na parkiecie, Filip, który nie najlepiej się czuł w pożyczonym garniturze, został przy stoliku. Podobnie zrobiła siedząca obok niego młoda kobieta o kruczoczarnych włosach i jasnobrązowych oczach. Zaczęli rozmawiać i odkryli, że mają ze sobą wiele wspólnego. Miała na imię Gloria i również uczęszczała na wieczorowe kursy w Brooklyn College. Podobnie jak Filip pochodziła z małego miasteczka w Polsce i tak jak on uciekła przed hitlerowską rzezią do Puszczy Białowieskiej, gdzie ukrywała się wśród partyzantów.

Kiedy Gloria usłyszała, że Filip pochodzi z wioski zwanej Bielica, jej śliczna twarz natychmiast się rozpromieniła.

– Znam kobietę, która kiedyś uratowała chłopca z Bielicy – powiedziała.

Kobieta ta była matką jej przyjaciółki poznanej w obozie dla uchodźców we Włoszech, a teraz mieszkała w Connecticut. Gloria niedawno je odwiedziła.

– Tylko że ona nie wie, czy ten chłopiec przeżył.

– Jak go uratowała? – Chciał wiedzieć Filip.

Gloria opowiedziała mu, jak matka jej przyjaciółki ryzykowała własne życie i bezpieczeństwo swoich dwóch córeczek, by uchronić chłopca przed śmiercią podczas pierwszej masakry w getcie w Zdzięciole.

Filip słuchał uważnie, a z każdą chwilą serce biło mu coraz mocniej – znał już tę historię.

– To byłem ja – powiedział. – To ja jestem tym chłopcem.

Kilka minut później pędził po schodach na dół, do sutereny, gdzie zainstalowano telefon na monety. Podekscytowany czekał na zgłoszenie się centrali, a z piętra wyżej dochodziły odgłosy przyjęcia weselnego.

W słuchawce zabrzmiał głos operatorki. Gdy Filip wrzucił kwotę wystarczającą na opłatę za rozmowę międzymiastową, kobieta zapytała, z kim ma go połączyć.

– Rabinowicz – odparł.

Ale w Hartford mieszkało sześć rodzin o tym nazwisku. Z kim konkretnie chce rozmawiać?

Filip sprawdził kieszenie – nie miał już więcej drobnych na drugi telefon. Wziął głęboki wdech.

– Proszę spróbować pierwszy z brzegu – powiedział operatorce.

Rozległ się sygnał łączenia.

Odezwał się kobiecy głos.

To była ona – Miriam Rabinowicz, kobieta, która go uratowała. W końcu ją odnalazł.

Śluby to rytuały, dzięki którym celebrujemy życie, jest w nie wpisana nadzieja na przyszłość. Ale to również mosty łączące poszczególne jednostki, całe rodziny i kluczowe momenty historii. Zatem nic dziwnego, że to przypadkowe spotkanie miało miejsce właśnie na weselu.

Nawet wówczas, w 1953 roku, blisko dekadę po oficjalnym zakończeniu II wojny światowej, niektórzy wciąż postrzegali żydowskie zaślubiny w kategoriach cudu. Świat właśnie dochodził do siebie po jednym z najmroczniejszych okresów w historii nowożytnej, a ludzkość zaczynała się odradzać po stracie około sześćdziesięciu milionów istnień. Z sześciu milionów europejskich Żydów zamordowanych podczas Zagłady trzy miliony pochodziły z Polski. Jak wynika z przeprowadzonego w latach trzydziestych spisu powszechnego, mieszkały tam ponad trzy miliony Żydów, z których w 1950 roku pozostało zaledwie czterdzieści pięć tysięcy. Spośród tych, którzy uciekli i ukrywali się w białoruskich lasach, przeżył jeszcze mniejszy odsetek.

Los najwyraźniej chciał zasygnalizować, jak ważną rolę odegrało przeznaczenie, doprowadzając do spotkania Filipa Łazowskiego i Miriam Rabinowicz, bo dwudziestego trzeciego maja 1953 roku, zaledwie tydzień po opisanym ślubie, Gloria Koslowski, zniewalająco piękna brunetka z brooklińskiego wesela, została zabita przez pijanego kierowcę, gdy przechodziła przez Pitkin Avenue. Już to, że inteligentna, pełna życia młoda kobieta zginęła na śliskiej od deszczu nowojorskiej ulicy, niemal siedem i pół tysiąca kilometrów od miejsca, w którym uciekła nazistom, stanowiło ogromną tragedię, a jej śmierć była bezsensowna i niesprawiedliwa.

Jednak Gloria i tak dała początek nowemu życiu. Stała się bowiem łączniczką między dwiema rodzinami, a poniekąd także zalążkiem, z którego wyrosła trzecia – a wszystko dlatego, że dzięki niej chłopiec z Bielicy odnalazł kobietę, która go uratowała.

Opowiedziano już wiele historii o miłości i przetrwaniu w czasach Zagłady, o wyjątkowej sile i odwadze w obliczu doświadczeń ponad zwykłą ludzką wytrzymałość. Czasem ważną rolę odgrywają w nich zrządzenia losu, a kilka zawdzięcza szczęśliwe zakończenie cudownym splotom okoliczności.

Takie opowieści to wielkie historie miłosne, rozgrywające się na tle straszliwych czasów. Oto jedna z nich.

CZĘŚĆ I

Przed wojną

ROZDZIAŁ 1

Wesele w Wilnie

Wostatecznym rozrachunku był to bardzo piękny ślub. Nawet jeśli, jak twierdzili rodzice pary młodej, długo trzeba było na niego czekać, a wyrafinowanym gospodarzom impreza mogła się wydawać nieco niechlujnie zorganizowana. Na szczęście było znacznie więcej powodów do świętowania niż do narzekania. Do tych pierwszych należało miejsce, gdzie odbywało się przyjęcie – okazały apartament w eleganckiej dzielnicy Wilna, miasta, które swoją kosmopolityczną atmosferą bez wątpienia zrobiło ogromne wrażenie na młodej parze z prowincji, odkrywającej jego uroki w 1933 roku.

Było to już drugie podejście do ożenku. Pierwsza próba romantycznej ucieczki zakończyła się fiaskiem, bo panna młoda w ostatniej chwili się rozmyśliła. Chciała zerwać z tradycją, a co za tym idzie z tradycyjną żydowską ceremonią – była gotowa nawet na ślub udzielony przez goja – jednak kiedy zobaczyła, co działo się w wileńskim urzędzie, natychmiast zmieniła zdanie. Nie, pomyślała, nie mogę tak wyjść za mąż. Przed nimi w długiej, barwnej kolejce zakochanych par czekał mężczyzna w kapeluszu zawadiacko nasuniętym na czoło. „Wyglądał jak gangster!” – oburzała się później niedoszła oblubienica. Pan młody zerknął tylko raz na wyraz twarzy przyszłej żony i nie protestował. Ślub został odłożony.

Nie wyjechali jednak z Wilna jako konkubenci, bo sytuację uratowali zamożni krewni pana młodego. Ceremonia i przyjęcie odbyły się przy ulicy Dziśnieńskiej 8, w domu Saula i Batszewy Rabinowiczów. Saul był właścicielem nie jednej, ale dwóch dochodowych firm tekstylnych, a w swojej luksusowej rezydencji zatrudniał dwie pokojówki i nianię dwóch synów.

W kameralnej uroczystości uczestniczyło około dwudziestu osób. Oprócz rodziny większość gości stanowili przyjaciele narzeczonych, którzy przyjechali do Wilna na doroczny jarmark. Ceremonia była prosta – młodzi złożyli przysięgę, a potem, jako że była to sobota, zmówili kidusz i zasiedli do wspaniałej kolacji. Wyszukaną ucztę z ryb i mięsa ufundował ojciec panny młodej, a przygotowała ją matka pana młodego.

Dwudziestoczteroletnia oblubienica, młoda, nowoczesna jak na swoje czasy kobieta zrezygnowała z przynajmniej jednej ważnej tradycji ślubnej: białej sukienki. Zamiast niej miała na sobie długą czarną suknię wieczorową, a ciemne i gęste, modnie przycięte na pazia loki otaczały jej drobną owalną twarz. Pan młody mierzył ponad metr osiemdziesiąt – był wyższy od narzeczonej o głowę i tak potężnie zbudowany, że ledwo mieścił się w drzwiach. Miał dwadzieścia pięć lat, ale jego ciemne włosy, które zwykł zaczesywać do tyłu i na bok, zaczynały już delikatnie przerzedzać się nad czołem. Nad sporym nosem mężczyzny błyszczały ciepłe brązowe oczy. Był szaleńczo zakochany w pełnej ognia dziewczynie, która stała u jego boku.

Trzydziestego września 1933 roku Miriam Dworecka i Moryc Rabinowicz w końcu się pobrali.

Kiedy Miriam Dworecka wybrała wreszcie odpowiedniego zalotnika z dobrej żydowskiej rodziny, jej ojciec Gutel Dworecki, który był wdowcem od ponad dwóch dziesięcioleci, musiał poczuć niemałą ulgę. Jego żona Rochel zmarła, rodząc czwarte dziecko. Ono także nie przeżyło porodu, a Gutel, w 1913 roku jeszcze stosunkowo młody mężczyzna, został sam z trójką maluchów – pięcioletnią Miriam, trzyletnim Berylem i zaledwie roczną Lubą.

Chcąc się całkowicie poświęcić pogrążonej w żałobie rodzinie, przyrzekł sobie, że nigdy nie ożeni się ponownie. Jak na tamte czasy było to postanowienie dość osobliwe. Młodemu wdowcowi nieźle się powodziło, miał domy w Nowogródku i Zdzięciole, sąsiednich miejscowościach, które wówczas jeszcze znajdowały się pod panowaniem rosyjskim. Powtórny ożenek wydawał się praktycznym rozwiązaniem, zarówno ze względów osobistych, jak i wychowawczych. Gutel uważał jednak, że pojawienie się innej kobiety może być dla dzieci przeżyciem traumatycznym i wszystko wskazywało na to, że nie palił się do poszukiwania kolejnej żony. Sam jednak dzieci wychowywać nie mógł, dlatego do domu Dworeckich w Nowogródku przyjechała jego siostrzenica Itka, żeby mu pomóc w opiece nad maluchami.

Itka była za młoda na starą pannę, ale miała najwyraźniej dość lat, by rodzina uznała, że nie ma już szans na zamążpójście, zwłaszcza że uważano ją za dość prostoduszną, jak to delikatnie określano w rodzinnym gronie. Jednak doskonale radziła sobie z opieką nad małymi kuzynami, wchodząc w rolę ich zastępczej matki. Nie wiadomo, jak się w niej czuła, jednak wiele można wywnioskować z tego, że dzieci, które pomagała wychowywać, były szczęśliwe, mimo że na ich dzieciństwie położyła się cieniem śmierć Rochel – nie odczuwały braku matczynej troski.

Gutel był człowiekiem wierzącym, choć nie do końca pobożnym. Rodzina Dworeckich obchodziła żydowskie święta i przestrzegała związanych z nimi rytuałów i tradycji. Co roku zabierał dzieci do synagogi, gdzie zmawiali modlitwę Izkor, żeby uczcić pamięć ich zmarłej matki. Miriam i Luba, w miarę jak stawały się coraz starsze, zaczęły zauważać spojrzenia ludzi w bożnicy, widziały, jak starszym kobietom łzy napływają do oczu, gdy patrzą na ich owdowiałego ojca i na nie, dzieci pozbawione matki. Dziewczynkom nie dawało to spokoju. „Dlaczego one płaczą?” – szeptały do siebie. Rozumiały, że nie mają matki, ale ojciec troszczył się o całą trójkę, a Itka dobrze się nimi opiekowała. Zastanawiały się, czego miałoby im brakować.

Z ich trójki tylko Miriam pamiętała Rochel. Z biegiem czasu postać matki coraz bardziej się zacierała w jej pamięci, aż w końcu zostały tylko rozproszone sceny z pogrzebu, czyjeś ręce podnoszące ją wysoko, żeby mogła popatrzeć ponad głowami żałobników. Ale nawet tym wspomnieniom nie towarzyszył ból po stracie; więź z Rochel słabła coraz bardziej. Nikt, a zwłaszcza Miriam, nie wiedział tak naprawdę, czy jej niezależność to wynik zbytniego pobłażania przez owdowiałego ojca, czy też odziedziczyła ją po matce, jednak starsza córka Gutla Dworeckiego, która regularnie przeciwstawiała się konwenansom, wkrótce dostarczyła ojcu wielu powodów do zmartwień.

Natura poskąpiła jej typowych atrybutów kobiecości. Wrażenie potęgowały ostre rysy i drobna budowa, szczególnie w połączeniu z ówczesną modą – królowały właśnie krótkie fryzury i bezkształtne sukienki. Ciemnoszare oczy i jasna karnacja Miriam w zestawieniu z głębokim brązem włosów sprawiały, że wyglądała poważnie. Kiedy pozowała do zdjęć, jej twarz przybierała niemal ponury wyraz, który przeczył jej radosnej naturze. Może nie była klasyczną pięknością, ale żywa osobowość i czarujący śmiech dodawały jej nieodpartego uroku.

Jako nastolatka stała się otwartą, popularną w kręgu znajomych dziewczyną. Mania, bo tak ją wszyscy nazywali, działała w lokalnych syjonistycznych organizacjach młodzieżowych, w których szybko nawiązała przyjaźnie i zyskała możliwość nieskrępowanego wyrażania poglądów. Łatwo też było ją rozśmieszyć. Znajomi mawiali, że jest idealną odbiorczynią żartów – wszystkich bez wyjątku. „Wystarczy pokazać Mani dwa palce, a ona się śmieje” – droczyli się z nią. Lekkomyślna, ale bynajmniej nie frywolna Miriam świetnie się też uczyła i po ukończeniu szkoły średniej podjęła pracę w miejscowej aptece. Zawsze chętna do zgłębiania nowych dziedzin wiedzy szybko nauczyła się od właściciela, pana Lejzerowskiego, realizowania recept.

Pewnego dnia podsłuchała, jak miejscowy inspektor mówi panu Lejzerowskiemu, że jeden ze składów aptecznych w sąsiednim miasteczku Zdzięcioł właśnie został zamknięty, a to oznaczało, że lokal będzie do wynajęcia. Właśnie wtedy w jej głowie wykluł się pomysł na przyszłe zajęcie.

Składy apteczne nie były tym samym co apteki – oferowały takie produkty jak mydło, witaminy, maści i inne środki dostępne bez recepty. Ściśle biorąc, w składach nie wolno było sprzedawać leków – zgodnie z prawem recepty mógł realizować tylko dyplomowany farmaceuta – jednak w praktyce często to robiono. Właściciele przechowywali niedozwolone środki w specjalnych skrytkach i dopóki zachowywali ostrożność i trzymali je poza zasięgiem wzroku inspektorów, rzadko byli przez nich karani. Jednak prowadzenie takiego interesu wymagało zgody lokalnego samorządu, a władze Zdzięcioła wydawały zezwolenia na działalność niewielu składom aptecznym. Miriam nie traciła czasu i od razu złożyła odpowiedni wniosek – wkrótce formalności dobiegły końca i sklepik należał do niej.

Gutel albo uległ córce, albo – co bardziej prawdopodobne – nigdy nie został zapytany o zgodę. Wszystko wskazuje na to, że panna Dworecka już wówczas decydowała sama o sobie.

W 1927 roku dwudziestoletnia Miriam spakowała swój dobytek i opuściła rodzinny dom w Nowogródku, wyruszając samotnie do Zdzięcioła. Do dyspozycji miała jedynie pożyczone od ojca kilka złotych i siłę ambicji.

Jej determinacja została wystawiona na próbę, zanim jeszcze otworzyła drzwi swojego sklepu. Branża apteczna stanowiła poniekąd rodzinną profesję i kiedy wuj z Lidy zaproponował Miriam towary z własnych zapasów, zgodziła się bez wahania. Nie minęło wiele czasu, gdy odkryła, że sprzedał jej przeterminowane leki, więc została z bezużytecznym asortymentem i nadwyrężonym kapitałem.

Początki dodatkowo utrudniało nasycenie rynku. Gmina była niewielka i o klientelę lokalną oraz z pobliskich gospodarstw i sąsiednich miasteczek konkurowało kilka składów. Jeden z nich należał do innego krewnego Miriam, starszego kuzyna, który nie zawracał sobie głowy sekretnymi podchodami, żeby prześcignąć ją w sprzedaży, tylko bezczelnie na ulicy, tuż przed wejściem do jej lokalu, czatował na klientów, po czym podążał za nimi i patrzył, co kupili. Jeśli były to lekarstwa, pytał: „Ile pani zapłaciła? Ja to sprzedam taniej”.

Miriam nie dawała się prowokować. Mieszkańcy Zdzięcioła wkrótce zaufali „tej Dworeckiej”, jak ją nazywali, widząc, jak pewnie obchodzi się z lekami i całym asortymentem. Odniosła taki sukces, że właścicielka drogerii w Zdzięciole, niejaka Hinda Mirska, musiała w końcu zamknąć interes na dobre. A kiedy zaproponowała Miriam, że sprzeda jej za grosze resztę swoich zapasów, ta odmówiła.

Można założyć, że Gutel był dumny z błyskawicznych sukcesów Miriam, nie mógł jednak zignorować tego, że pozostaje niezamężna. Porozmawiawszy zatem z kilkoma osobami w Nowogródku, udał się do Zdzięcioła z propozycją dla swojej krnąbrnej córki i planem, jak zdobyć ten brakujący „element”, dzięki któremu jej życie wróci na właciwe tory: chciał jej znaleźć męża.

– Wiesz co, Maniu – zagaił. – Słyszałem o takim jednym swacie, to ponoć bardzo dobry szadchan.

Powiedział, że sprawdził go dokładnie i że swat cieszy się nieposzlakowaną opinią.

Miriam parsknęła śmiechem.

– Papo, nie dam się wyswatać szadchanowi.

Gutel już nigdy więcej nie wypowiadał się na temat tego, jak jego córka powinna żyć. Miriam była wprawdzie ambitniejsza niż większość jej rówieśniczek, ale prowadziła normalne życie towarzyskie. Była powszechnie lubiana w swoim kręgu, składającym się głównie z członków Haszomer Hacair, socjalistyczno-syjonistycznego ruchu młodzieżowego. Często organizowała nieformalne zebrania, a potem imprezy na zapleczu swojego sklepu, gdzie również mieszkała. Miejsce doskonale się do tego nadawało – z dala od spojrzeń i osądów rodziców młodzi mogli dać upust swojej niezależności we wszystkich jej postaciach.

Jeśli chodzi o mężczyzn, Miriam nie narzekała na brak zainteresowania z ich strony. Wielu kawalerów smaliło do niej cholewki, ale jeden po drugim dostawali kosza. Najbardziej niepocieszony był Lejbel Neski. Działał w tej samej organizacji syjonistycznej co reszta, ale był kilka lat starszy od pozostałych członków i być może dlatego poczuł się na tyle pewny siebie, że adorował Miriam podczas zebrań i nie krył się z zamiarami wobec niej. Ona jednak, choć dobrze bawiła się w jego towarzystwie, nigdy nie traktowała tych zalotów poważnie.

Później Lejbel prawdopodobnie nie mógł sobie darować, że pewnego wieczoru zabrał ze sobą na spotkanie u Miriam kolegę. Młodszy mężczyzna – mający trzy niepodważalne zalety: wysoki, przystojny i ciemnowłosy – pracował z Neskim w zdzięciolskim tartaku. Nazywał się Moryc Rabinowicz.

Moryc, choć miał zaledwie dwadzieścia kilka lat, był rosły, potężnie zbudowany i miał duże dłonie o serdelkowatych palcach. W dopasowanym garniturze, krawacie i kapeluszu wyróżniał się w tłumie nie tylko dlatego, że górował nad pozostałymi. Nakrycia głowy, niezależnie od tego, czy miał na niej kaszkiet, czy fedorę, nigdy nie leżały na nim tak jak w wypadku innych mężczyzn. Ich brzegi zawsze lekko się unosiły, jakby nie mogły sobie poradzić z zakryciem jego szerokiego czoła. Wszystkie jednak nosił z jednakową swadą.

Moryc nie tylko przyciągał uwagę, ale także potrafił ją utrzymać i zawsze pozostawał w jej centrum. Był duszą towarzystwa, kochał grę w karty i dobrą zabawę, a szczególnie lubił brać udział w lokalnych rozgrywkach sportowych. W późniejszych latach zainteresowały go rozrywki kulturalne, takie jak włoska opera, z czego można wnioskować, że pod jego małomiasteczkową brawurą kryły się spore pokłady wrażliwości. Wprawdzie nie ukończył szkoły średniej, ale cechowały go bystry umysł i przenikliwość, a dzięki pewności siebie i wrodzonemu urokowi potrafił zdobywać zaufanie i przyjaźnił się z ludźmi wszelkiego pokroju. Tak ambitny człowiek potrzebuje tylko odpowiedniej okazji, żeby odnieść spektakularny sukces.

Kiedy Lejbel przyprowadził Moryca do Miriam, inni zalotnicy stracili wszelkie szanse. Młoda przedsiębiorczyni znalazła wreszcie mężczyznę dla siebie i poczuła to, zanim Moryc zdążył się z nią przywitać. Miriam twierdziła później, że była to po prostu miłość od pierwszego wejrzenia.

Moryc nie należał do Haszomer Hacair i nieszczególnie interesowało go oficjalne członkostwo w tej organizacji. Ale kiedy Miriam zaprosiła go na najbliższe zebranie, zgodził się. A potem poszedł na kolejne i kolejne. I tak oto rozpoczęły się dwa lata nieśpiesznych zalotów.

To wolne tempo wynikało po części z faktu, że niedługo po tym, jak się poznali, Moryc musiał odbyć służbę w polskim wojsku. Jednak jego nieobecność nie przeszkodziła ich uczuciom się rozwijać, a kiedy wrócił, romans szybko został wznowiony. Wkrótce każdego wieczoru Moryc odwiedzał Miriam w jej sklepie. Związek trwał szczęśliwie przez wiele miesięcy. Młodzi nie wykluczali ślubu, ale planowali zawrzeć go w bliżej nieokreślonej przyszłości.

Ich rodziny miały jednak bardziej tradycyjne zapatrywania na tę kwestię.

– Na co wy czekacie? – dopytywali rodzice Moryca, Berl i Bejla Rabinowiczowie, właściciele nieźle prosperującej piwiarni. Moryc i Miriam za nic sobie jednak mieli ich ponaglenia.

W 1933 roku ogień spustoszył miasteczko, a połowa zabudowań zamieniła się w zwęglone ruiny. Podobnie jak wiele innych sąsiadujących z puszczą niewielkich miejscowości, Zdzięcioł był tak naprawdę skomplikowanym labiryntem drewnianych zabudowań. I podobnie jak wiele innych miast i wiosek w powiecie nowogrodzkim regularnie nękały go mniejsze i większe pożary, które błyskawicznie rozprzestrzeniały się w ciasnych uliczkach, przeskakując z jednego drewnianego domu na drugi, zanim skromnie wyposażona straż pożarna zdążyła ugasić ogień. Niestety tym razem pożar zniszczył dom Berla i Bejli.

Rabinowiczowie szybko przystąpili do odbudowy. Mozolne wznoszenie domu krok po kroku najwyraźniej poruszyło coś w duszach starszych państwa i podobnie jak pożar było surową lekcją na temat kruchości życia. Uznali, że nie ma czasu na dalszą zwłokę, i z nowym zapałem zaczęli nakłaniać syna do małżeństwa.

– Jak wy się tak prowadzicie? – pytali. – Dość już tego.

Moryc i Miriam w końcu się ugięli pod tą presją i wzięli ślub w Wilnie. Przedłużające się (domyślne) narzeczeństwo było wprawdzie dość niekonwencjonalne, jednak ich związek najwyraźniej opierał się na partnerstwie prawdziwych indywidualistów – dwojga silnych, zdolnych ludzi, którzy zawarli małżeństwo wyłącznie z miłości.

Na takim fundamencie nowożeńcy mogli budować szczęśliwe życie rodzinne niezależnie od okoliczności, ale w obliczu nadchodzących ciężkich czasów miał się on okazać nieomal cudem. W czasie, kiedy wspólne życie Miriam i Moryca nabierało kształtów, nad sąsiednim krajem zbierały się ciemne chmury.

Adolf Hitler, nowo mianowany kanclerz Trzeciej Rzeszy, oraz partia nazistowska pod jego przewodnictwem szykowali się właśnie do rozpoczęcia brutalnej kampanii przeciwko narodowi żydowskiemu w Niemczech i realizacji planu przejęcia władzy nad całą Europą. Przyświecało im hasło Lebensraum – ekspansja przez podbój. Slogan Blut und Boden (krew i ziemia), odnoszący się do nazistowskiej koncepcji, według której tylko prawdziwi Aryjczycy mieli prawo do sielankowej egzystencji na wsi, trafił na sztandary polityczne i był wykorzystywany do uzasadniania polityki Lebensraumu.

Nieco wcześniej, pierwszego kwietnia 1933 roku Hitler dał sygnał do rozpoczęcia antyżydowskiego bojkotu. Członkowie bojówek SA ustawili się pod żydowskimi sklepami i zastraszali każdego, kto próbował wejść. Tego dnia atmosfera strachu i niepewności udzieliła się wielu ludziom, nie tylko Żydom w Trzeciej Rzeszy. Do Polski docierały wieści o rosnących wpływach partii nazistowskiej, której popularność narodziła się po części z rozgoryczenia, jakie ogarnęło ludność niemiecką po zakończeniu wielkiej wojny. Oparta na szerzeniu strachu, antyżydowska propaganda zyskiwała poparcie wśród Polaków i mąciła w polskiej polityce.

Jednak nieszczęścia, które te wydarzenia miały ostatecznie sprowadzić na rodzinę Rabinowiczów – i na wszystkie żydowskie rodziny w Polsce – były jeszcze odległe o całe lata. Na razie młoda para mogła w spokoju cieszyć się miłością w miasteczku Zdzięcioł.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Źródła

1 Death Index, New York, U.S. 1949–1965.

2 NYC Marriage Index, Brooklyn 1953, archive.org/details/nycmarriageindex.

3 Rozmowa telefoniczna z Philipem Lazowskim, 12 czerwca 2018.

4 Rozmowa z Philipem i Ruth Lazowskimi, West Hartford, CT 3 marca 2019.

5 Rozmowa z Ruth Lazowski, West Hartford, CT 26 lutego 2019.

6 United States Holocaust Memorial Museum Encyclopedia, encyclopedia.ushmm.org/content/en/article/remaining-jewish-population-of-europe-in-1945.

ROZDZIAŁ 1

1 Ben-Shaul S., Childhood in the Holocaust (niewydana autobiografia), Tel Aviv 1997.

2 Blood P.W., Siepacze Hitlera. Oddziały specjalne SS do zwalczania partyzantki, przeł. Patlewicz S., Warszawa 2008.

3 Fotografie z rodzinnego archiwum, 1945–1948.

4 Lazowski R., dziennik/prywatne zapiski, 14 listopada 2010.

5 Rozmowa Ruth Lazowski z Miriam Rabinowitz (Rabinowicz), 1980.

6 The Holocaust Encyclopedia, United States Holocaust Memorial Museum, encyclopedia.ushmm.org/content/en/article/lebensraum.