Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tysiąc ciętych róż - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 sierpnia 2022
Ebook
42,99 zł
Audiobook
42,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tysiąc ciętych róż - ebook

Rowicki jako prywatny detektyw wciąż widzi tyle zła. Zaginięcie pewnej Ukrainki sprawi, że obudzą się demony przeszłości i ruszy lawina nieszczęść. Jego złamane serce to najmniejsze z nich.

Brudny klimat miejskich zakamarków i szemranych interesów. Rowicki z właściwym sobie uporem i wdziękiem odkłada pelerynę superbohatera i wkracza na scenę zadawnionych krzywd oraz rodzinnej traumy. Przemysław Żarski

Na policyjnej emeryturze podkomisarz Rowicki prowadzi śledztwa na własnych zasadach.

Do byłego gliny zgłasza się młoda Ukrainka. Uważa, że policjanci nie szukają jej zaginionej przyjaciółki. Oni z kolei są przekonani, że za zniknięciem Tatiany stoi po prostu zamożny sponsor. Rowicki też by pewnie tak pomyślał, ale nie jest obojętny na urok Oksany. Przyjmuje zlecenie i zostaje zmuszony do stoczenia walki z najbardziej odrażającym przestępczym procederem. Tym trudniejszej, że teraz tropy prowadzą w głąb jego przeszłości.

Robert Ostaszewski

Urodzony w 1972 roku prozaik, wykładowca Studiów Literacko-Artystycznych UJ. Współautor i autor wielu opowiadań oraz powieści kryminalnych. Obecnie tworzy cykl śląski – Zabij ich wszystkich, Ukochaj na śmierć. Jego opowiadanie kryminalne Ten cholerny wrzesień zostało zaadaptowane na scenę przez Łukasza Witta-Michałowskiego. Juror Nagrody Kryminalnej Piły. Mieszka (głównie) w Krakowie. Tysiąc ciętych róż zamyka trylogię z podkomisarzem Konradem Rowickim w roli głównej. Poprzednie części – Zginę bez ciebie i Śmierć last minute – cieszą się dużym uznaniem czytelników.

Fragment

Usłyszała pojedyncze, dudniące szczeknięcie.

– Głupie bydlę.

Pies zaskomlał. Po chwili już jej nie przygniatał.

Nie myślała, co się zaraz stanie. Chciała zniknąć, przestać istnieć. Tak po prostu.

– Odwróć się, suko.

To do niej?

– No już! – usłyszała.

Nie zareagowała. Było jej wszystko jedno. Poczuła mocne kopnięcie w bok, które przetoczyło ją na plecy. Otworzyła oczy. Stał nad nią wysoki, napakowany facet. Nie widziała go wcześniej. Mężczyzna, uśmiechając się krzywo, patrzył na nią. Płynnym ruchem wyciągnął zza paska pistolet i wycelował prosto w jej twarz. Szczęknęła odbezpieczana broń.

Wstrzymała oddech. To już, zaraz?

– Od nas, głupia ruro, się nie ucieka.

Pośród sosen przetoczył się huk wystrzału.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67217-30-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOGI

Pro­logi

1. Dwa tygodnie wcześniej

1.
Dwa tygo­dnie wcze­śniej

Zamarła.

– _Blad’_! – krzyk­nęła, ale zaraz zakryła usta dło­nią, jakby chciała wepchnąć w nie to słowo „kurwa”, które wymknęło się wbrew jej woli.

Nasłu­chi­wała, jed­nak na nie­wiele to się zdało. Łomo­ta­nie serca i bole­sne pul­so­wa­nie krwi w skro­niach spra­wiały, że pra­wie żadne dźwięki z zewnątrz nie docie­rały do jej uszu.

Była tu sama. Chyba. Bła­gała w myślach, żeby tak było.

Pokuś­ty­kała ku kępie krza­ków, którą zauwa­żyła przed sobą. Z tru­dem, poję­ku­jąc cicho, utrzy­my­wała rów­no­wagę. Musiała się ukryć, odpo­cząć cho­ciaż przez kilka minut. Ostre kolce prze­je­chały po jej nagim udzie, pozo­sta­wia­jąc krwawe rysy. _Ożina, jesz­cze i to na dokładkę_, pomy­ślała. Jakby już nie dość była pokie­re­szo­wana. Ostroż­nie, omi­ja­jąc pło­żące się pędy, okrą­żyła roz­ro­śnięty krzak jeżyny i usia­dła za nim tak, by zasła­niał ją od strony, z któ­rej przy­szła. Marna kry­jówka, ale innej nie miała.

Obej­rzała pora­nione stopy. Nie było dobrze. Wsu­wane san­dały pogu­biła zaraz po tym, jak wysko­czyła z samo­chodu i pognała w las. Na początku nawet lepiej bie­gło się jej bez butów. Napę­dzała ją czy­sta adre­na­lina, wytłu­mia­jąc ból. Po kil­ku­set metrach sza­leń­czego biegu pomię­dzy drze­wami poczuła cie­pło na sto­pach i pierw­sze ukłu­cia na skó­rze. Naj­pierw lek­kie, niczym kra­wiecką szpilką, potem coraz moc­niej­sze i dotkliw­sze. Na jej nie­szczę­ście ucie­kała przez wysu­szony, igla­sty las, gdzie bar­dzo mało było mięk­kiej ściółki. Pokie­re­szo­wała stopy na wysu­szonych szysz­kach, igłach, gałę­ziach i kamy­kach. Bie­gła tak długo, jak mogła. Zdaje się, że zgu­biła pogoń. Póź­niej sta­rała się iść naj­szyb­ciej, jak się tylko dało, z bólu zagry­za­jąc wargi do krwi. Ostre, roz­pa­lone szpile wbi­jały się w jej nogi i wędro­wały pro­sto do mózgu. Tak to odczu­wała. Ból mącił jej wzrok i odbie­rał oddech. Myślała, że nie może być już gorzej. Myliła się.

Nie zauwa­żyła jej. Po pro­stu. Nadep­nęła na wysu­szoną, ostro zakoń­czoną gałąź sosny, która roz­orała jej pode­szwę pra­wej stopy. Sie­dząc za krza­kiem jeżyny, oglą­dała nogę. Rana była głę­boka i wciąż krwa­wiła. Ścią­gnęła koszulkę na ramiączka i obwią­zała nią nogę. Kiep­ski opa­tru­nek. Zda­wała sobie jed­nak sprawę, że musi iść, ucie­kać jak naj­da­lej. Tyle tylko, że ćmiący ból i zmę­cze­nie ode­brały jej siły. Musiała odpo­cząć, ode­tchnąć, choćby przez kilka minut. I zasta­no­wić się, co dalej.

Nie wie­działa, gdzie jest. Nie miała poję­cia, w którą stronę ruszyć. Byle dalej, byle przed sie­bie, aku­rat to nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Na dokładkę las ją prze­ra­żał. Wycho­wała się i miesz­kała w mie­ście. Nie za wiel­kim, ale jed­nak mie­ście. Nawet nie jeź­dziła do dziad­ków na wieś, jak więk­szość jej zna­jo­mych, bo aku­rat jej _babu­sya_ і _didus_’ też byli jak naj­bar­dziej miej­scy. A teraz zna­la­zła się w obcym kraju, w samym środku lasu. Bez pasz­portu, komórki, port­fela. Z kil­koma let­nimi ciu­chami na sobie. Pora­niona i spra­gniona. Wylęk­niona niczym ści­gany przez lisa zając, który przy­cup­nął przy mie­dzy. Skąd takie porów­na­nia przy­szły jej do głowy? Łudziła się, że las nie jest wielki, że prę­dzej czy póź­niej trafi na jakąś drogę, wieś czy choćby leśni­czówkę. Że dotrze do ludzi, któ­rzy jej pomogą. Prze­cież muszą gdzieś tu być jacyś nor­malni, dobrzy ludzie…

Ock­nęła się nagle. Przy­ćmione świa­tło zacho­dzą­cego słońca led­wie prze­ni­kało przez gęstwinę drzew. Gdzie była? Co się z nią działo? Leżała na suchej, pach­ną­cej inten­syw­nie ściółce. Tuż przed jej twa­rzą masze­ro­wał spory, poły­skli­wie czarny owad. Żuczek? Coś w tym rodzaju. Ogar­nęła ją panika, głę­boka i doj­mu­jąca. Jak mogła zasnąć?! Prze­cież miała odpo­czy­wać tylko przez chwilę. Pró­bo­wała szybko się pod­nieść, ale nie ustała na roz­ora­nej sto­pie. Padła na kolana. Czuła, jak łzy spły­wają po jej policz­kach. Łkała bez­gło­śnie.

I nagle usły­szała. Ten dźwięk. Naj­pierw odle­głe, póź­niej coraz wyraź­niej­sze uja­da­nie. Pies w lesie? Ozna­czało to tylko jedno – nie odpu­ścili jej, tro­pili jak dzi­kie zwie­rzę. Pod­nio­sła się i pró­bo­wała biec. Przed sie­bie. Jak naj­da­lej od złych ludzi, któ­rzy oszu­kali ją, zwa­bili w pułapkę. Ale led­wie dawała radę truch­tać. Jęczała, pró­bo­wała prze­móc ból. Wście­kłe uja­da­nie zbli­żało się do niej z każdą sekundą. _Nie oglą­daj się, nie patrz za sie­bie_, zakli­nała się w myślach. Parła do przodu resztką sił. Nie chciała się pod­dać, nie mogła. Czarne mroczki wiro­wały jej przed oczami. Serce o mało nie wysko­czyło z piersi. Szcze­ka­jąca bestia była jed­nak coraz bli­żej.

Naj­pierw poczuła ude­rze­nie, dopiero potem ból łydki, w któ­rej zato­piły się psie kły. Runęła na zie­mię. Zwie­rzę, powar­ku­jąc, szar­pało ją za nogę. Pró­bo­wała wal­czyć, kopać, ale nie miała sił. _To tak ma się skoń­czyć?_, prze­le­ciało jej przez głowę.

– Thor, zostaw! – krzyk­nął męż­czy­zna, któ­rego głosu nie koja­rzyła. Chyba. – Zostaw!

Pies szarp­nął jesz­cze raz, ale puścił jej łydkę. Cią­gle powar­ku­jąc, oparł się przed­nimi łapami o jej plecy. Był duży i ciężki.

Na ściółce tuż obok jej głowy zachrzę­ściły kroki.

– Złaź z niej! Zostaw!

Usły­szała poje­dyn­cze, dud­niące szczek­nię­cie.

– Głu­pie bydlę.

Pies zaskom­lał. Po chwili już jej nie przy­gnia­tał.

Nie myślała, co się zaraz sta­nie. Chciała znik­nąć, prze­stać ist­nieć. Tak po pro­stu.

– Odwróć się, suko.

To do niej?

– No już! – usły­szała.

Nie zare­ago­wała. Było jej wszystko jedno. Poczuła mocne kop­nię­cie w bok, które prze­to­czyło ją na plecy. Otwo­rzyła oczy. Stał nad nią wysoki, napa­ko­wany facet. Nie widziała go wcze­śniej. Męż­czy­zna, uśmie­cha­jąc się krzywo, patrzył na nią. Płyn­nym ruchem wycią­gnął zza paska pisto­let i wyce­lo­wał pro­sto w jej twarz. Szczęk­nęła odbez­pie­czana broń.

Wstrzy­mała oddech. _To już, zaraz?_

– Od nas, głu­pia ruro, się nie ucieka.

Pośród sosen prze­to­czył się huk wystrzału.

2. Rok wcześniej

2.
Rok wcze­śniej

Pod­nio­słem apa­rat foto­gra­ficzny, zro­bi­łem zbli­że­nie. Na­dal działo się mniej wię­cej to samo, co przez ostat­nie godziny. Deli­kwent krzą­tał się na pię­trze domu, cza­sami usta­wiał i prze­sta­wiał jakieś rze­czy. Mogło to coś zna­czyć, jed­nak wcale nie musiało. Rów­nie praw­do­po­dobne jak to, że tylko sprzą­tał, było to, że przy­go­to­wy­wał się na spo­tka­nie z kobietą. Na dwoje babka wró­żyła.

Odło­ży­łem apa­rat do fute­rału, usia­dłem na ster­cie cegieł, które sam przy­tar­ga­łem, zapa­li­łem. Punkt do obser­wa­cji był wprost ide­alny. Dwu­pię­trowy blok w budo­wie dokład­nie naprze­ciwko pię­trówki deli­kwenta, który – uzna­jąc, że wciąż jesz­cze nie ma sąsia­dów – nie kło­po­tał się zacią­ga­niem zasłon. Lepiej być nie mogło. Cie­ciowi pil­nu­ją­cemu budowy dałem na dwie fla­chy i obie­ca­łem, że niczego nie ukradnę. Nie wni­kał, co robię, byleby tylko nikt mnie nie zoba­czył. Na tym aku­rat mi zale­żało tak samo jak jemu.

Byłem tro­chę znu­żony, tkwi­łem w miej­scu od pra­wie trzech godzin. W grun­cie rze­czy robota pry­wat­nego łapsa nie­zbyt róż­niła się od pracy poli­cjanta. W obu przy­pad­kach potrzeba morza cier­pli­wo­ści, w prze­ciw­nym razie trudno o efekty. Wyraźna róż­nica była jedy­nie taka, że teraz nie musia­łem pro­du­ko­wać rapor­tów z każ­dej czyn­no­ści, bo sam sobie byłem sze­fem. W fir­mie jed­no­oso­bo­wej. Pew­nie na długo, bo po kilku mie­sią­cach dzia­łal­no­ści nic nie wska­zy­wało na to, żebym w naj­bliż­szym cza­sie miał środki na zatrud­nie­nie pra­cow­nika. Choćby tylko sprzą­taczki, która ogar­nia­łaby moje biuro. Sprzą­ta­łem więc sam. Teo­re­tycz­nie.

Zadzwo­niła komórka, spoj­rza­łem zain­try­go­wany na wyświe­tlacz. Oczy­wi­ście, na dwoje babka wró­żyła i wywró­żyła moją sta­ro­winkę.

– Czo­łem, Feli­cja.

– Dobry wie­czór, chłop­czyku.

Wie­dzia­łem, że do znu­dze­nia pona­wiana prośba, aby moja babka nie zwra­cała się do mnie w ten spo­sób, nie przy­nie­sie efektu, więc „chłop­czyka” puści­łem mimo uszu.

– Czemu tak mil­czysz? – Feli­cja z wie­kiem robiła się coraz bar­dziej nie­cier­pliwa. W prze­ci­wień­stwie do mnie.

– Na obser­wa­cji jestem.

– Aaa, zaglą­dasz komuś w nie­zbyt czy­ste gatki. Nie­miłe.

Uwiel­bia­łem poczu­cie humoru babki. Od zawsze.

– Ten to aku­rat z rodzaju czy­ścio­chów.

– Jeśliby tak było, nie tra­fiłby pod twoją obser­wa­cję – Feli­cja wycią­gnęła trafny wnio­sek. – Co to za sprawa?

– Nor­malka. Zbie­ram kwity do roz­wodu.

– I uda ci się zebrać?

– Raczej na pewno.

Wes­tchnię­cie Feli­cji zabrzmiało w słu­chawce niczym powiew wia­tru.

– I ty, polo­ni­sta, nic to, że upa­dły, kon­stru­ujesz tak koślawe logicz­nie zda­nia. Upa­dek i degren­go­lada.

Roze­śmia­łem się szcze­rze.

– Dzwo­nisz do mnie z czymś kon­kret­nym czy tylko żeby się ze mną poprze­ko­ma­rzać?

– To już do wła­snego, jedy­nego wnuka nie mogę, ot tak, po pro­stu, zadzwo­nić? – zdzi­wiła się z teatralną prze­sadą. – Dawno cię nie było w Cie­cha­no­wie. Tro­chę się stę­sk­ni­łam.

Mia­łem świa­do­mość, że to „tro­chę” ozna­cza ni mniej, ni wię­cej, że Feli­cja już nie­zwy­kle i dotkli­wie stę­sk­niła się za mną. Prze­łkną­łem ślinę raz i drugi, żeby zbyt­nio się nie roz­kleić. Też bra­ko­wało mi babki jak cho­lera.

– Zaro­biony jestem, ale kiedy tylko będę miał wolną chwilę, przy­jadę do cie­bie.

– Takie tam gada­nie na odczep­nego…

– Naprawdę. Wiesz, że wciąż roz­krę­cam firmę, muszę się przy­ło­żyć – nie musia­łem się tłu­ma­czyć, ale chcia­łem.

– Wiem, prze­cież wiem. Bigosu nago­to­wa­łam…

Znowu wybuch­ną­łem śmie­chem.

– Wcale nie musisz kusić mnie bigo­sem.

Wypy­ta­łem jesz­cze, co u niej i czy ze zdro­wiem w porządku. Bo po zapa­ści Feli­cji sprzed roku cią­gle się bałem, że kru­cha rów­no­waga jej orga­ni­zmu może znik­nąć z dnia na dzień. Zarze­kała się, że jest zdrowa jak rydz, ryba i koń razem wzięte. Chcia­łem wie­rzyć, że to cała prawda i tylko prawda. Na koniec życzyła mi serii bar­dzo uda­nych zdjęć. Cała, kochana Feli­cja.

Kolejny raz spraw­dzi­łem, co u deli­kwenta. Zapa­lał świece. Bingo! Naj­wy­raź­niej kro­iło się coś przy­jem­nego. Rów­nież dla mnie, bo już oczyma wyobraźni widzia­łem bar­dzo kon­kretną sumę na moim kon­cie.

Moja firma detek­ty­wi­styczna wciąż była na dorobku i musia­łem się nie­źle nakom­bi­no­wać, by zwią­zać koniec z koń­cem. W chwi­lach zwąt­pie­nia wyda­wało mi się, że porwa­łem się z motyką na słońce. Po roz­wią­za­niu w roku 2014 sprawy trzech tajem­ni­czych zgo­nów pol­skich tury­stów w Gre­cji wpa­dłem na pomysł, że może jed­nak dał­bym radę zara­biać na bułkę z masłem jako pry­watny detek­tyw. Prawdę powie­dziaw­szy, zbyt wielu innych opcji nie widzia­łem. I nawet, jak nie ja, posta­no­wi­łem ten pomysł wpro­wa­dzić w życie. Tyle tylko, że wypły­nęła sprawa sta­rego zeszytu w płó­cien­nych okład­kach, z powodu któ­rej przez ład­nych parę mie­sięcy ści­ga­łem duchy z prze­szło­ści. Efekt był do prze­wi­dze­nia, bo trudno jest dopaść duchy. Kiedy jako tako ochło­ną­łem i pogo­dzi­łem się z porażką, wró­ci­łem do pomy­słu z agen­cją detek­tywistyczną.

Zazwy­czaj szczę­ście omi­jało mnie sze­ro­kim łukiem jak par­szy­wego psa. Taka karma, która – jak wia­domo – jest suką. Jed­nak tym razem mi dopi­sało, co wpra­wiło mnie w stan zarówno osłu­pie­nia, jak i rado­ści. Zakła­da­łem, że będę miał pod górkę, bo wcze­śniej obi­jało mi się o uszy, że wcale nie jest łatwo zdo­być licen­cję detek­tywa. Jakieś egza­miny, komi­sje, sterta doku­men­tów. A tu nie­spo­dzianka! Oka­zało się, że w roku 2014 weszła w życie nowa ustawa o usłu­gach detek­ty­wi­stycz­nych, dzięki któ­rej zdo­by­cie licen­cji było pro­ste jak kon­struk­cja cepa. Przy­naj­mniej dla mnie jako byłego poli­cjanta. Zało­ży­łem więc firmę i sta­ną­łem przed dyle­ma­tem, jak zna­leźć klien­tów. Z nie­spo­dzie­waną pomocą przy­szedł mi Sta­szek Kieł­basa, kum­pel z Kra­kowa, który od czasu naszych grec­kich przy­gód uwa­żał mnie za wybit­nego śled­czego. Zaczął roz­po­wia­dać o mnie swoim licz­nym zna­jo­mym, a poga­dać to on zawsze sobie lubił. Zachwa­lał mnie jako detek­tywa dys­kret­nego i sku­tecz­nego. I nie­dro­giego. Pew­nie to ostat­nie zade­cy­do­wało, że zna­jom­ko­wie Staszka zaczęli się do mnie zwra­cać. A to sprawa roz­wo­dowa, a to biały wywiad gospo­dar­czy… I tak to się roz­krę­cało. Wpraw­dzie nie­zbyt szybko, ale do przodu. Z głodu nie umie­ra­łem, na fajki mia­łem.

Pod dom deli­kwenta pod­je­chała tak­sówka. Przy­go­to­wa­łem apa­rat, mając nadzieję, że zaraz zacznie się akcja, która sprawi, że szybko zamknę tę nie­zbyt skom­pli­ko­waną sprawę. Mina mi zrze­dła, kiedy zoba­czy­łem, że z auta wysiada para. Na oko wyglą­dali na tro­chę młod­szych niż męż­czy­zna, któ­rego obser­wo­wa­łem. Czyżby więc cho­dziło o zwy­kłe odwie­dziny zna­jo­mych? Do tego się przy­go­to­wy­wał? Czu­łem się mocno zawie­dziony.

Upi­łem łyk wody, zapa­li­łem kolej­nego papie­rosa, sta­ra­jąc się nie dostrze­gać kil­ku­na­stu nie­do­pał­ków u moich stóp. Jakiś czas temu, czu­jąc, że oddech zna­cząco mi się skró­cił, chcia­łem ogra­ni­czyć pale­nie, jed­nak spe­cy­fika mojej roboty nie sprzy­jała aż tak hero­icz­nym czy­nom. Może kie­dyś, w jakichś spo­koj­niej­szych cza­sach, rzucę fajki. Choć praw­do­po­dob­nie spo­kój ni­gdy nie zago­ści w moim pokrę­co­nym życiu.

Bar­dziej dla czy­sto­ści sumie­nia niż z nadzieją na cokol­wiek inte­re­su­ją­cego popa­try­wa­łem w odsło­nięte okna domu. Cała trójka poja­wiła się w pokoju, który był urzą­dzony w stylu małego salonu: spora kanapa, ława, sto­li­czek, a na nim kilka bute­lek alko­holu i szklanki – w sam raz na relaks lub _chil­lout_, jak to się teraz mawia. Szczu­pła blon­dynka z dłu­gimi, pro­stymi wło­sami sta­nęła tyłem do okna. Zdzi­wiło mnie, że wciąż miała na sobie lekki płaszcz do pół uda. Czyżby nie zano­siło się na dłuż­szą wizytę? To po co deli­kwent tak się sta­rał? Kobieta zaczęła zdej­mo­wać płaszcz. Nie, „zdej­mo­wać” to nie jest wła­ściwe słowo. Ona powoli zsu­wała płaszcz, odkry­wa­jąc nagie ramiona, czarny sta­nik, dół ple­ców, czarny, koron­kowy pas do poń­czoch z kre­ską strin­gów poni­żej… Płaszcz opadł na pod­łogę. Zaczą­łem pstry­kać zdję­cie po zdję­ciu. Jej towa­rzysz z tak­sówki pod­szedł do niej, zaczęli się cało­wać. Potem kobieta uklęk­nęła przed nim. Deli­kwent sie­dział roz­party na kana­pie ze szkla­neczką w dłoni i wbi­jał wzrok w parę, która poczy­nała sobie nader aktyw­nie.

– Zbo­czuszku, nie­ład­nie się bawisz – sko­men­to­wa­łem na głos.

Migawka apa­ratu cykała mia­rowo.

3. Półtora roku wcześniej

3.
Pół­tora roku wcze­śniej

Spoj­rza­łem na leżący na fotelu pasa­żera stary zeszyt w płó­cien­nej okładce. Pozna­czony był wyraź­nymi odci­skami nie­zbyt czy­stych pal­ców. Nie tylko moich. Z ciem­nym okrę­giem odci­śnię­tym praw­do­po­dob­nie przez kubek z kawą albo kie­li­szek z winem. Kto wie? Na pewno nie ja. Wiem nato­miast, dla­czego kartki zeszytu są pożół­kłe i pofał­do­wane. Bo kie­dyś po pijaku wyla­łem na niego pół butelki piwa. Wtedy nie żało­wa­łem zwy­kłego tyskiego, ale zeszytu jak naj­bar­dziej. Osu­sza­łem go suszarką do wło­sów poży­czoną od sąsiadki. Wła­snej ni­gdy nie mia­łem. Jakoś się nie zło­żyło.

Otrzą­sną­łem się z zadumy, roz­tar­łem zgra­białe dło­nie. W miśku, jak piesz­czo­tli­wie nazy­wa­łem moje mit­su­bi­shi eclipse, robiło się coraz chłod­niej. Jesz­cze raz rozej­rza­łem się po miej­scu, do któ­rego dopro­wa­dził mnie zeszyt. Podob­nie jak wcze­śniej do wielu innych. Zeszyt, który od mie­sięcy był mi kom­pa­sem – wadli­wym, bo nie wyzna­czał w zro­zu­miały, pre­cy­zyjny spo­sób kie­runku. Za meta­lową bramą osa­dzoną w solid­nym ogro­dze­niu z polnego kamie­nia cią­gnął się szpa­ler sta­rych drzew, teraz ogo­ło­co­nych z liści. W głębi roz­le­głej pose­sji stał nie­wielki, par­te­rowy dwór z użyt­ko­wym pod­da­szem. Do jego pra­wego boku przy­le­gała nowo­cze­sna, dwu­pię­trowa przy­bu­dówka, pasu­jąca do dwor­ko­wych kli­ma­tów jak pięść do oka. Dom seniora Cicha Przy­stań w całej kra­sie. Oaza Spo­koju, Złota Jesień… Kto im wymy­ślał takie kre­tyń­skie nazwy? I czy kto­kol­wiek łapał się na te mar­ke­tin­gowe ściemy? Prze­cież jakby wymyśl­nie i uro­czo nie nazy­wać domów seniora czy opieki, zwy­kle są tym, czym są, czyli umie­ral­niami. Mniej lub bar­dziej kom­for­to­wymi. Cicha Przy­stań nale­żała do bar­dziej wypa­sio­nych, co potwier­dzał cen­nik usług. Spraw­dzi­łem go przed przy­jaz­dem.

Wysia­dłem z auta, prze­cią­gną­łem się. Zale­d­wie kilka godzin jazdy do wio­ski pod Mako­wem Mazo­wiec­kim, a czu­łem się tak, jakby ktoś wsy­pał mi pia­sek w stawy. Cho­ciaż wła­ści­wie Cicha Przy­stań nie znaj­do­wała się w żad­nej wsi, tylko w szcze­rym polu, obok wąskiej drogi trze­ciej kate­go­rii odśnie­ża­nia. Albo nawet nie­od­śnie­ża­nej wcale, bo i po co. Cią­gni­kiem zawsze się po niej prze­je­dzie. Do naj­bliż­szych zabu­do­wań były pew­nie ze dwa kilo­me­try. Z okła­dem. Ruszy­łem w stronę bramy. Zie­mia chrzę­ściła pod sto­pami, bo listo­pa­dowy przy­mro­zek jesz­cze nie puścił, mimo że na przy­mglo­nym hory­zon­cie maja­czył cień słońca. Dobre sobie, cień słońca. Jeśli trzy­mały się mnie gra­fo­mań­skie frazy, to musia­łem być zestre­so­wany. I najpew­niej byłem.

Kilka dni wcze­śniej zapo­wie­dzia­łem swoją wizytę, więc wystar­czyło, że rzu­ci­łem nazwi­sko do domo­fonu i zosta­łem wpusz­czony. Przez główne drzwi wsze­dłem do dwor­ko­wego hallu, który bar­dziej koja­rzył się mi z pocze­kal­nią u den­ty­sty niż hote­lową recep­cją. Ktoś zadbał o spójny wystrój wnę­trza, ale by było przy­tulne, już nie. Zza kon­tu­aru pod­nio­sła się młoda blon­dynka ubrana w coś w rodzaju pod­ra­so­wa­nego far­tu­cha pie­lę­gniarki. Przy­wi­tała się raz jesz­cze, głos miała przy­jemny, powie­dział­bym nawet, że zmy­słowy. Myśla­łem, że od razu zapro­wa­dzi mnie do czło­wieka, z któ­rym chcia­łem poroz­ma­wiać, ale ona zaczęła mnie naj­pierw prze­py­ty­wać. Może takie mieli zale­ce­nia i pro­ce­dury? A może zwy­czaj­nie się nudziła i chciała sobie poga­dać, by czas w robo­cie szyb­ciej zle­ciał? Jakiś nie­winny flirt do tego? O nie, żaden flirt. Po roz­sta­niu z Pau­liną obie­ca­łem sobie, że koniec z flir­tami, a już na pewno z dużo młod­szymi kobie­tami.

Blon­dynka sta­nęła przede mną, opie­ra­jąc się ple­cami o kon­tuar.

– Jest pan z rodziny pana Wal­de­mara?

– Pani… – spoj­rza­łem na pla­kietkę przy­piętą na jej piersi – Karo­lino, jestem… – w sumie nie byłem przy­go­to­wany na tego rodzaju pyta­nia. Błąd. – Moi rodzice znali się z Wal­de­ma­rem – nawet za bar­dzo nie nałga­łem. – Aku­rat wybie­ra­łem się w wasze oko­lice, więc pomy­śla­łem, że odwie­dzę ich daw­nego zna­jo­mego. Powspo­mi­namy stare czasy.

– Pana rodzice tutaj nie przy­jeż­dżali – ni to stwier­dziła, ni zapy­tała.

– A skąd pani wie?

– Bo pana Wal­de­mara nikt nie odwie­dza.

Aku­rat to mnie nie zdzi­wiło. Wcze­śniej poszpe­ra­łem tu i tam, by dowie­dzieć się, ile się dało, na temat życia pry­wat­nego i zawo­do­wego Wal­de­mara Zator­skiego. Dawno roz­wie­dziony, była żona żyje, ale, jak się oka­zało, nie inte­re­suje się losem eksa. Dzieci brak, przy­naj­mniej ofi­cjal­nie. Z dru­giej jed­nak strony, żeby nawet kum­ple z firmy o nim zapo­mnieli? Dziwne, bo zdaje się, że wcale nie był wyjąt­ko­wym skur­wy­sy­nem. Zeszyt z płó­cienną okładką dopro­wa­dził mnie już do dużo mrocz­niej­szych typów.

– To smutne – powie­dzia­łem, sta­ra­jąc się uda­wać empa­tię. – Ale cóż, taki bywa los star­szych ludzi – poje­cha­łem sła­bym tru­izmem.

– Dobrze więc, że pan przy­je­chał… – recep­cjo­nistka zawie­siła głos, jakby potrze­bo­wała czasu, żeby posta­no­wić, co i jak powie­dzieć. – Tylko chyba za bar­dzo nie poroz­ma­wia pan sobie z panem Wal­de­ma­rem.

– Bo…?

– Ma lep­sze i gor­sze dni. Dzi­siaj aku­rat wypadł ten gor­szy.

– Co mu dolega?

– Sta­rość, pro­szę pana – w jej gło­sie pobrzmie­wały nutki żalu. Chyba nale­żała do nie­zbyt licz­nego grona opie­ku­nów, któ­rzy choć tro­chę przej­mo­wali się losem swo­ich pod­opiecz­nych. Zresztą w takiej robo­cie nad­miar empa­tii może namie­szać w gło­wie. – Pan Wal­de­mar ma postę­pu­jącą demen­cję.

_I dobrze kuta­sowi!_, pomy­śla­łem odru­chowo, bez więk­szej mści­wo­ści. Choć może nie do końca, bo pew­nie nie ma świa­do­mo­ści lub po pro­stu nie pamięta, ile krzywd wyrzą­dził w swoim pod­łym życiu.

– Jed­nak chciał­bym spró­bo­wać z nim poroz­ma­wiać. Albo cho­ciaż go zoba­czyć.

Bez słowa ski­nęła dło­nią i popro­wa­dziła w stronę kory­ta­rza po pra­wej stro­nie hallu. Przez krótki łącz­nik, prze­szklony od pod­łogi po sufit, dotar­li­śmy do nowej czę­ści ośrodka. Po dro­dze minęła nas jedy­nie kobieta z obsługi, która pchała wózek z brud­nymi naczy­niami. Gruba wykła­dzina tłu­miła nasze kroki, co jesz­cze bar­dziej potę­go­wało wra­że­nie ogar­nia­ją­cej mnie cichej mar­twoty.

– Zawsze tu tak?

Recep­cjo­nistka spoj­rzała na mnie z ukosa.

– Co pan ma na myśli?

– Tak cicho.

– Po pro­stu zapew­niamy naszym gościom spo­kój, któ­rego potrze­bują.

_Cokol­wiek to zna­czy_, pomy­śla­łem, ale nie drą­ży­łem. Może pokoje pen­sjo­na­riu­szy były świet­nie wygłu­szone? A może fasze­ro­wali ich jaki­miś otu­ma­nia­ją­cymi spe­cy­fi­kami? Nie moja sprawa. Rzadko bywa­łem w takich miej­scach, a jeśli już – miało to zwią­zek z pracą. I zawsze wtedy obie­cy­wa­łem sobie, że moja babka Feli­cja ni­gdy do takiego miej­sca nie trafi, choć­bym nawet miał tkwić u jej łóżka mie­sią­cami. Odpu­kać w nie­ma­lo­wane!

Recep­cjo­nistka nie zapu­kała, tylko otwo­rzyła drzwi ozna­czone nume­rem szes­na­ście i gestem poka­zała, że mogę wejść. Naj­pierw rozej­rza­łem się po pomiesz­cze­niu. Wyglą­dało jak zmi­nia­tu­ry­zo­wana kawa­lerka pod wyna­jem. Spore okno z wido­kiem na zaorane pole, ume­blo­wa­nie jak w hote­lo­wym pokoju, drzwi po lewej pro­wa­dziły pew­nie do łazienki. Do cało­ści nie paso­wał tylko duży skó­rzany fotel usta­wiony przy oknie, z pokry­ciem sta­rym, spę­ka­nym, peł­nym bruzd i zagnie­ceń. W fotelu sie­dział on, Wal­de­mar Zator­ski, czyli moja ostat­nia nadzieja. Zde­men­ciała.

Chwy­ci­łem krze­sło sto­jące przy nie­wiel­kim biurku, usta­wi­łem przed fote­lem i usia­dłem. Zator­ski nie zare­ago­wał, gapił się przez okno. Był chudy albo nawet wychu­dzony. Zapad­nięte policzki pokry­wała siwa szcze­cina. W Cichej Przy­stani opieka nad pen­sjo­na­riu­szami chyba jed­nak nieco kulała. Chrząk­ną­łem. Dalej nie reago­wał, więc przy­su­ną­łem się z krze­słem pod samo okno. Wypło­wiałe bla­do­szare oczy Zator­skiego prze­su­nęły się po mnie. Patrzył na mnie, ale nie mia­łem pew­no­ści, czy mnie widzi, bo w żaden spo­sób nie dał poznać, że zare­je­stro­wał moją obec­ność. Chrząk­ną­łem raz jesz­cze.

– Nazy­wam się Kon­rad Rowicki.

Nazwi­sko wypo­wie­dzia­łem powoli i dobit­nie, licząc na to, że jego dźwięk wywoła w podziu­ra­wio­nym mózgu starca jaki­kol­wiek rezo­nans. Próżne nadzieje. Jed­nak się nie pod­da­łem. Nie po to jecha­łem tu tyle godzin, by popa­trzeć sobie przez chwilę na Zator­skiego.

– W latach sie­dem­dzie­sią­tych zna­łeś moich rodzi­ców – nie zamie­rza­łem mu „pano­wać”. – Rowic­kich – znowu zaak­cen­to­wa­łem nazwi­sko. – Matka była nauczy­cielką, a ojciec dzien­ni­ka­rzem. Dzia­łali w opo­zy­cji, a ty ich śle­dzi­łeś.

Zator­ski nie reago­wał, bo chyba strużka śliny spły­wa­jąca mu z kącika ust nie świad­czyła o tym, że moje słowa do niego docie­rają. Nie zamie­rza­łem jej ocie­rać. Sama­ry­ta­nin we mnie scho­wał się gdzieś bar­dzo głę­boko.

– Śle­dzi­łeś ich… – powtó­rzy­łem, sta­ra­jąc się zna­leźć słowa, które mogłyby tra­fić do Zator­skiego. – Moi rodzice, Rowiccy, zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym w roku 1982. Niby nic nie­zwy­kłego. Kiep­skie drogi i samo­chody. Takie były czasy. A może to jed­nak nie był banalny wypa­dek? Ojciec był ponoć dobrym kie­rowcą. I tak po pro­stu nie opa­no­wał auta, które wpa­dło w poślizg? Może coś na ten temat wiesz? W końcu sie­dzia­łeś im na ogo­nie. To zna­czy, z tego, co usta­li­łem, głów­nie mojemu ojcu. Nie­ważne – sta­rzec wciąż sie­dział bez ruchu, z wzro­kiem wbi­tym gdzieś w ścianę. Coraz wyraź­niej docie­rało do mnie, że gada­nie do niego nie ma sensu. – Więc wiesz? Może jakieś zmory z noc­nych kosz­ma­rów przy­po­mi­nają ci o tym? Może nie zapo­mnia­łeś o trau­mach? Może widzisz ich w prze­bły­skach świa­do­mo­ści? Twoi ponu­rzy kole­dzy albo nie żyją, albo nie mam do nich podej­ścia, bo świet­nie, bez­piecz­nie usta­wili się w nowej rze­czy­wi­sto­ści. A ty? Chyba tak sobie, jeśli prze­sia­du­jesz w tym jeba­nym fotelu, cze­ka­jąc na śmierć. Zator­ski, powiedz cokol­wiek, chuju zła­many! Cho­ciaż spójrz na mnie!

Już wycią­ga­łem ręce, żeby chwy­cić go za powy­cią­gany swe­ter i potrzą­snąć, ale zamar­łem w pół ruchu. _Co ty, Rowicki, naj­lep­szego wypra­wiasz!_ Zerwa­łem się z krze­sła tak gwał­tow­nie, że upa­dło z hukiem na par­kiet. Zator­ski nawet nie drgnął. Na jego szczę­ście prze­by­wał pew­nie w innym, cał­ko­wi­cie spo­koj­nym świe­cie. Trudno.

Byłem już w drzwiach, kiedy w miej­scu osa­dził mnie chra­pliwy głos starca:

– Róże, szu­kaj róż.

Pod­sko­czy­łem do Zator­skiego.

– Co to zna­czy? Jakie znowu róże?!

Nie poru­szył się, znowu patrzył na mnie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Znowu zapadł się w sobie. Zada­wa­nie kolej­nych pytań nie miało sensu. Żad­nego.

Sze­dłem powoli kory­ta­rzem Cichej Przy­stani i zasta­na­wia­łem się, o co cho­dzi z tymi różami. I czy w ogóle cho­dzi o cokol­wiek. Może było to zwy­czajne spię­cie na słabo dzia­ła­ją­cych synap­sach. Nic wię­cej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: