Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Generał tropicieli, Królowa Banshee, Wódz Hordy – to tylko niektóre z jej tytułów. Dla jednych Sylwana Bieżywiatr jest bohaterką, dla innych – czarnym charakterem. Bez względu jednak na to, czy walczy o sprawiedliwość, czy szuka odwetu, zawsze bierze los we własne ręce.
Dzięki współpracy z Nadzorcą cel Sylwany – uwolnienie Azeroth z okowów przeznaczenia – po raz pierwszy znalazł się na wciągnięcie ręki. Pozostał już tylko ostatni krok: przekonanie uwięzionego króla Anduina Wrynna, by przeszedł na jej stronę.
By mogło się to ziścić, Sylwana musi się zmierzyć z własną przeszłością, której kręte ścieżki doprowadziły do paktu z Nadzorcą. Wspominając dramatyczne wydarzenia, odkrywa przed największym rywalem swoje rzeczywiste oblicze…
Oto prawdziwa historia Sylwany – od rozłamu w rodzinie Bieżywiatrów i awansu na generała tropicieli poprzez śmierć z rąk Arthasa i przewodzenie Porzuconym, aż po zejście do Czeluści, gdzie wreszcie pojęła, co skrywa zasłona śmierci.
Kiedy nadchodzi moment zwycięstwa, Sylwana Bieżywiatr staje przed wyborem, który ostatecznie zdefiniuje jej jestestwo. Wyborem, który należy wyłącznie do niej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału World of Warcraft: Sylvanas
Copyright © 2022 Blizzard Entertainment, Inc.All rights reserved
Warcraft, World of Warcraft i Blizzard Entertainment są znakami handlowymi i/lub zarejestrowanymi znakami handlowymi Blizzard Entertainment, Inc. w Stanach Zjednoczonych i/lub w innych krajach. Wszelkie pozostałe znaki handlowe w niniejszym dziele należą do ich poszczególnych właścicieli.
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody posiadacza praw. Niniejsza publikacja nie może być rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, oraz bez podobnego zastrzeżenia nałożonego na kolejnego nabywcę.
PrzekładDominika BraithwaiteAlbion sp. z o.o. (świat)
Konsultacja i redakcjaPiotr Budak
Redakcja i korektaMarcin Piątek, Pracownia 12A
Skład Tomasz Brzozowski
Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2020Wszelkie prawa zastrzeżone.
ISBN 978-83-67323-57-4
Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
twitter.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)
Ta książka jest tak naprawdę o rodzinie, zarówno tej, z której się wywodzimy, jak i tej wybranej.
Dlatego chciałabym ją zadedykować moim najbliższym: zmarłemu ojcu Jamesowi R. Goldenowi, matce Elizabeth C. Golden oraz siostrze i bratu – Lizann i Jamesowi R. Goldenowi Juniorowi (nazywanemu przez nas „Chipem”).
Bardzo was kocham.
Sylwana Bieżywiatr przez chwilę stała na szczycie schodów. Nie była pewna, czy młody król, który przemierzał teraz znajdujący się poniżej runiczny krąg, stanie się w przyszłości jej ofiarą, czy towarzyszem broni. Wszystko zależało od niego… i od niej.
„Nie zdołasz dopiąć swego”, już kiedyś klęczał przed nią, buńczucznie się odgrażając.
Oczywiście było to kompletnie niedorzeczne. Anduin Wrynn był dobrze spętany łańcuchami utkanymi z mrocznej magii. Dotychczas nie ugiął się jednak, choć doświadczył najgorszego bólu, jaki mogą zadać Słudzy Czeluści, a nawet udało mu się sprowadzić Światłość w to zimne, nieszczęsne miejsce. Zniósł wiele, a mimo to zachował w sobie chęć niesienia pomocy i uzdrawiania, nawet za cenę własnego cierpienia. Ta postawa intrygowała sprawującego kontrolę nad tym miejscem udręki Nadzorcę, sprzymierzeńca Sylwany.
Nadzorca chciał jak najszybciej użyć swej nowej błyszczącej broni, lecz w Królowej Banshee poruszyła się jakaś czuła struna. Sama nie do końca to rozumiała. Czyżby to poczucie wyższości kierowało pragnieniem, aby jej najgorszy wróg przeszedł na jej stronę?
„Widziałaś, do czego jest zdolny, gdy wierzy w słuszność sprawy”.
Ich pierwsze spotkanie nie potoczyło się zbyt dobrze. Miała nadzieję, że tym razem osiągnie lepszy rezultat. Nadzorca zgodził się, gdy poprosiła go o jeszcze „odrobinę cierpliwości”, lecz nie miał zamiaru czekać wiecznie.
Słysząc jej kroki, Anduin stanął w miejscu i odwrócił się w jej stronę. Jego błękitne oczy przez chwilę wpatrywały się w jej pozbawioną wyrazu twarz, a potem przeniósł wzrok na tacę, którą przyniosła.
– Zastanawiam się, co to jest i gdzie to zdobyłaś.
– Myślisz, że jesteś jedynym śmiertelnikiem w Krainie Cieni?
Jego źrenice lekko się rozszerzyły.
– A więc moi przyjaciele wciąż tutaj są… Tracisz grunt pod nogami, Sylwano.
– Wcale nie. Powiedziałam ci już. Tajemnice i kłamstwa się skończyły – odparła, schodząc w dół.
– Zawsze staram się dostrzegać w innych to, co najlepsze, w twoim przypadku porzuciłem jednak wszelką nadzieję jeszcze przed wojną.
Te słowa ją zaskoczyły, lecz nie dała tego po sobie poznać.
– W tym miejscu nie przyda ci się nadzieja, Mały Lwie, tylko zdrowy rozsądek. Wiem, że jesteś nad wyraz łagodny i łatwowierny, lecz nie sądzę, abyś był głupcem.
– Rozumiem. Będziesz mnie namawiać, abym pomógł Nadzorcy unicestwić cykl życia i śmierci – zaśmiał się cicho i pokręcił głową. – Nie. To nie ja jestem tutaj głupcem.
Sylwana dotarła do niewidzialnych ścian celi Anduina. Potrafiła swobodnie przekraczać tę barierę i z łatwością wsunęła do środka tacę z jedzeniem i wodą.
Doskonale wiedziała, że cały dzień nic nie pił, a jedzenia nie podawano mu jeszcze dłużej. Mimo to Anduin zerknął tylko na strawę i ponownie utkwił w niej podejrzliwe spojrzenie.
Sylwana zdołała zdusić w sobie gniew i powstrzymała się od kąśliwej riposty. Potem, ku jego wyraźnemu zaskoczeniu, usiadła na kamiennej posadzce i unosząc zachęcająco brew, powiedziała:
– Jedz. Nie mam zamiaru cię otruć. Gdybym chciała cię skrzywdzić, i tak nie mógłbyś temu zapobiec.
– Nie.
A więc tak to miało wyglądać. Nawet jej to odpowiadało. Jej słuchacz dosłownie nie miał wyjścia, a ona miała mu wiele do powiedzenia.
– Tak jak mówiłam wcześniej, chcemy, abyś dołączył do nas z własnej woli. Wiem, że masz w sobie empatię i współczucie. To źródło twojego utrapienia, lecz jednocześnie zaleta. Opowiem ci więc, w jaki sposób zawarłam pakt z Nadzorcą… i dlaczego uważam, że i ty powinieneś przejść na jego stronę. Dowiesz się rzeczy, o których nikomu dotąd nie mówiłam.
Nie miała nic do stracenia. Albo uda się jej przekonać Anduina, aby im służył, albo zostanie przez nich wykorzystany. Tak czy siak, słów wypowiedzianych w tych mrocznych komnatach nie usłyszy żadna inna śmiertelna istota. Na pewno nie teraz, gdy zwycięstwo jest tak blisko.
Anduin przechylił głowę i spojrzał na nią z zaciekawieniem.
Potem, jakby parodiując jej ruchy, usiadł dość dostojnie, choć jego zbroja głośno przy tym poszczękiwała. Sięgnął po wodę i wznosząc toast na jej cześć, zaczął pić.
– Śmiało, Sylwano Bieżywiatr. Opowiedz mi to wszystko, z czego nikomu innemu się nie zwierzałaś. Wygląda na to, że czasu mam aż nadto.
Z miłością i odwagą.
Verath Bieżywiatr
– Ja też chcę zobaczyć! Ja też! – błagała Vereesa.
Ściany balkonu, białe i zakrzywione niczym łabędzie szyje, były dla niej zbyt wysokie, by mogła dojrzeć, co działo się pod nimi. Sylwana westchnęła. Rzuciła tęskne spojrzenie w kierunku zgromadzonego w dole tłumu, a potem pobiegła do ich komnaty po stołek. Gdy uszczęśliwiona Vereesa wdrapała się na niego, Sylwana wróciła do obserwacji.
Ich rodzice od czasu do czasu organizowali przyjęcia – ojciec mówił, że tak nakazuje „rozsądek” – lecz zwykle były to niewielkie zgromadzenia. Choć lord Verath Bieżywiatr był jednym z najbardziej zaufanych doradców króla Anasteriana, a jego żona Lireesa pełniła funkcję generała tropicieli Srebrnej Luny, wielu szlachetnie urodzonych, którzy byli od nich niżsi rangą – na przykład pretensjonalny lord Saltheril – organizowało znacznie wykwintniejsze uroczystości. Lireesa nie była jednak pompatyczna i nie przepadała za polityką, a spokojny, mądry ojciec dziewczynek najchętniej spędzał wieczory z kieliszkiem wina, czytając dobrą książkę przy świecach.
Dziś było jednak zupełnie inaczej. Niektórzy ze zgromadzonych u podnóża Iglicy byli, tak jak Bieżywiatrowie, wysokiego rodu. Inni, niegdyś uznawani za pospólstwo, dzięki swojej sprawności, zwinności oraz niesamowitym umiejętnościom strzeleckim i śledczym wznieśli się w hierarchii społecznej, wyróżniając się innym rodzajem szlachetności. Sylwana i jej siostry zostały wychowane w duchu szacunku i podziwu dla Obieżyświatów i nic nie mogło podważyć jej przekonania, że byli oni nawet bardziej godni uznania niż ci, którzy po prostu odziedziczyli tytuł.
Sylwana spotkała już niejednego Obieżyświata przy takiej czy innej okazji, zwykle jednak przybywali oni na wezwanie generał tropicieli i nie wdawali się w dłuższe rozmowy z resztą rodziny. Najlepiej znała Lor’themara Therona. Miał zupełnie białe włosy i chyba dlatego, jako jeden z niewielu elfów, wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. Wyróżniał się też tym samym spokojem i szlachetnym dostojeństwem, które cechowały jej ojca. Oprócz niego Sylwana dostrzegła też w tłumie nowicjusza Haldurona Jasnoskrzydłego, z burzą ciemnoblond włosów. Radosny uśmiech nigdy nie schodził z jego twarzy; Halduron zawsze witał się z nią i Vereesą, gdy były w pobliżu. Drobna Jirri również była nowicjuszką, i to najwyraźniej dość młodą, sądząc po ekscytacji i zachwycie, jakie okazywała na widok Iglicy. Na tle zdominowanego przez odcienie złota i srebra morza głów wyraźnie odcinały się też niebieskoczarne włosy tropiciela Vor’athila. Nieco z boku zniecierpliwiony tropiciel Tomathren czekał, aż porucznik Helios, zajęty cichą rozmową z Lethvalinem i Salissą, obdarzy go zainteresowaniem.
Było ich tak wielu – Talthressar, Rellian, Aurik Heliogońca, przyjaciółka Allerii – Verana… Serce Sylwany biło jak oszalałe. Była tak podekscytowana, jakby to nie jej starsza siostra Alleria, stojąca teraz w milczeniu u boku ich matki, lecz ona sama miała zostać poddana próbie.
Jak to zwykle bywa, podobieństwo matki i najstarszej córki było uderzające. Obie były szczupłej budowy ciała, choć Alleria nadal wyglądała nieco nieporadnie ze swymi długimi niczym u źrebaka nogami. Na plecy zarówno jednej, jak i drugiej spływała zasłona długich złotych włosów, a ich usta przybierały ten sam kształt, gdy się uśmiechały. Brzuch Lireesy był jednak teraz napięty i zaokrąglony, a dojrzewające w jej łonie dziecko miało się urodzić w ciągu kolejnych kilku tygodni. Żadna z kobiet się nie uśmiechała. To, co miało się wydarzyć, było zbyt poważne.
Sylwana zauważyła, że Lireesa odwróciła się w stronę Allerii i skinęła głową. Następnie matka i córka zrobiły krok do przodu, a tłum Obieżyświatów otoczył je kręgiem tak, że znalazły się w samym jego centrum.
Generał tropicieli zwróciła się do elitarnego oddziału najlepszych tropicieli w całym królestwie czystym, nieznoszącym sprzeciwu, nawykłym do wydawania rozkazów na polu bitwy i donośnym głosem:
– Gdy byłam młodą kobietą, moja matka Alleria nauczyła mnie, swoje najstarsze dziecko, obowiązków generała tropicieli, podobnie jak pokolenie wcześniej uczyniła to jej matka. Dziś moja pierworodna, którą nazwałam na cześć mojej rodzicielki, pragnie dowieść swojej wartości i rozpocząć własne przygotowania do pełnienia tej funkcji. Aby wszyscy mieli pewność, że zarówno Alleria, jak i ja sama zdajemy sobie sprawę z powagi roli generała tropicieli, wyznaczyłam jej zadanie do wykonania.
Potem Lireesa odezwała się do córki, a jej ton nie nabrał nawet cienia łagodności:
– Allerio Bieżywiatr, czy pragniesz wypełnić wszystkie konieczne zobowiązania, aby przewodzić Obieżyświatom w czasach wojny i pokoju?
– Tak – odparła Alleria wyjątkowo głębokim jak na tak młodą osobę i niezdradzającym żadnych emocji głosem.
– A więc oto twoje zadanie. Słuchaj uważnie. Twoim celem jest chyżołapy ryś zamieszkujący terytorium od Wioski Złotej Mgły po Enklawę Obieżyświatów. Zwierzę to zostało oznaczone. Musisz je odnaleźć, zabić jednym strzałem, wypatroszyć i przynieść mi jego skórę, zanim zgasną ostatnie promienie słońca. Jeśli nie uda ci się wypełnić któregokolwiek z tych poleceń, próba zakończy się niepowodzeniem.
Po tych słowach generał tropicieli wręczyła Allerii strzałę i rzekła:
– Oto twa strzała. Oby trafiła do celu.
Strzała pochodziła z kołczanu samej Lireesy, a jej lotka była charakterystycznie wybarwiona – kolor zielony był symbolem Obieżyświatów, złoty – Bieżywiatrów, zaś pojedyncze pióro o złotobrązowej barwie było jedną ze słynnych bitewnych zdobyczy Lireesy. Alleria zawahała się przez chwilę, po czym przyjęła podarunek.
Większość pewnie w ogóle tego nie zauważyła. Sylwana doskonale znała jednak swoją siostrę i lekko zmarszczyła brwi. Alleria była odważną młodą kobietą, pierwszorzędną łuczniczką, a gdy zaszła taka potrzeba – także niestrudzoną tropicielką. Powinna wykonać to zadanie z łatwością. Chyżołape rysie mogły stanowić zagrożenie dla niedoświadczonych łowców, lecz córki Bieżywiatrów potrafiły strzelać od momentu, gdy podrosły na tyle, aby naciągnąć cięciwę dziecięcego łuku.
Czego więc obawiała się Alleria? Może była po prostu zdenerwowana. To nie były zwykłe łowy. Niepowodzenie oznaczałoby dziś dla niej kompromitację nie tylko przed generał tropicieli, ale też przed całym oddziałem Obieżyświatów.
Alleria włożyła strzałę do pustego kołczana. Sylwana pomyślała, że bez pozostałych wyglądała ona wyjątkowo samotnie.
Następnie Lireesa wręczyła córce piękny nóż. Jego szeroka, ostra klinga długością dorównywała dłoni Allerii, a skórzana rękojeść połyskiwała złotymi nićmi.
– To nóż do skórowania – powiedziała. – Możesz go użyć wyłącznie do tej czynności. Nie wolno ci nim zaatakować zdobyczy. Dokładnie obejrzę skórę zwierzęcia, gdy mi ją przyniesiesz, i jeśli złamiesz ten zakaz, od razu to zauważę.
Alleria skinęła głową, wyciągnęła rękę po nóż i wsunęła go do pokrowca. Wreszcie Lireesa podała córce niewielką sakwę ze słowami:
– Masz tu wodę, chleb i suszone mięso. To powinno wystarczyć na jeden posiłek. Jeśli zgłodniejesz, możesz też zjeść to, co uda ci się znaleźć.
Alleria dobrze przywiązała otrzymany tobołek do pasa.
Mała ciepła rączka, trochę lepka od soku z melona, wsunęła się w dłoń Sylwany. Mimo stołka Vereesa nadal musiała zadrzeć głowę do góry, by spojrzeć Sylwanie w twarz.
– Czy Słoneczna Pani sobie poradzi? – spytała, marszcząc czoło.
Sylwana uścisnęła jej rękę i zapewniła:
– Oczywiście. Allerii nic nie grozi. To tylko chyżołapy ryś. Założę się, że nawet ty potrafiłabyś jednego z nich ustrzelić.
– Tak myślisz? – zapytała dziewczynka z błyskiem w oku.
– No, może jeszcze nie teraz… ale już niedługo.
Zadowolona Vereesa spojrzała ponownie na zgromadzony w dole tłum. Zdecydowanym i pozbawionym jakiejkolwiek czułości gestem Lireesa położyła dłonie na ramionach najstarszej córki i oznajmiła:
– Jeśli ci się powiedzie, rozpoczniemy przygotowania.
Alleria ściągnęła łopatki i wypowiedziała słowa, które dla Obieżyświatów były odpowiednikiem przysięgi:
– Chyżołapie, bądź moją zdobyczą!
Lireesa odstąpiła od dziewczyny na krok i uniosła do serca zaciśniętą pięść w geście pozdrowienia Obieżyświatów. Wszyscy zebrani natychmiast zrobili to samo tak zsynchronizowani, że Sylwana usłyszała tylko jeden dźwięk uderzających w pierś dłoni. Alleria narzuciła kaptur na swe błyszczące złote włosy, odwróciła się i udała w stronę lasu. Łowcy rozstąpili się, aby ją przepuścić, i czekali w milczeniu, aż jej szczupła sylwetka zniknie wśród drzew.
Vereesa zeskoczyła ze stołka z absolutną pewnością, że jej siostra ją złapie. Sylwana schwyciła ją w objęcia i mocno przytuliła, a potem ostrożnie postawiła na podłodze, czochrając jej miękkie srebrne włosy.
W głowie starszej siostry zrodził się pewien pomysł i z łobuzerskim uśmiechem powiedziała:
– Chodź, porozmawiamy z Obieżyświatami, zanim Alleria wróci.
Sylwana wzięła siostrę za rękę i zeszły po rampie tak szybko, jak pozwalały na to krótkie nóżki Vereesy. Obieżyświaci nie stali już w idealnym kręgu, lecz podzielili się na mniejsze grupki. Niektórzy raczyli się przygotowanym na niewielkich stolikach poczęstunkiem, inni rozmawiali. Verath stał pod balkonem i obserwował ceremonię córki, taktownie trzymając się z dala. Teraz podszedł do żony z wyciągniętymi rękami i chcąc okazać swoje wsparcie, uścisnął jej dłonie. Lireesa odwzajemniła uścisk, westchnęła i puściła jego ręce. Sylwana nie po raz pierwszy zauważyła, że generał tropicieli pozwalała sobie na chwile odprężenia wyłącznie w towarzystwie męża.
Vereesa podbiegła do rodziców i Verath schylił się, aby wziąć ją w ramiona. Sylwana była za to bardziej zainteresowana Obieżyświatami niż własną rodziną. Wcześniej zostawiła swój łuk przy rampie i teraz z udawaną nonszalancją zarzuciła go sobie na ramię i ruszyła w kierunku Haldurona, Lor’themara oraz Jirri. Kiedy podeszła, wszyscy troje odwrócili się w jej stronę.
– Lady Sylwano! – pozdrowił ją Lor’themar, kłaniając się, a potem uniósł z uznaniem brwi i dodał: – Zmieniłaś łuk, odkąd cię ostatnio widziałem, i to na całkiem niezły!
Rzeczywiście, gdy Lor’themar ostatnio odwiedził Iglicę, nadal używała łuku dla dzieci. Obecny, ponoć wykonany na polecenie Lireesy przez słynnych łuczarzy z Quel’Thalas, otrzymała na swoje ostatnie urodziny. Był zrobiony z ciemnego drewna i wypolerowany na błysk, a złote intarsje układały się w litery jej imienia.
– Tak, jest bardzo piękny – odparła pozornie niewzruszonym tonem. – Najważniejsze jednak, że cięciwa jest gładka niczym jedwab, a majdan dobrze leży w dłoni. Chcecie popatrzeć, jak strzelam?
– Nie teraz – odrzekł Lor’themar. – Jestem jednak pewien, że nieźle ci to wychodzi. Słyszałem, że talent twojej matki również objawił się w młodym wieku. Wielu z nas było tutaj podczas Bitwy Siedmiu Strzał i do dziś z zachwytem wspomina umiejętności, jakimi popisała się tego dnia.
Zerknął w stronę Lireesy i choć nie było to spojrzenie pełne nabożnego uwielbienia, bo na to nie pozwalała Lor’themarowi wrodzona wstrzemięźliwość, można w nim było dostrzec głęboki szacunek.
– Odziedziczyłaś po niej pewną rękę – ciągnął Lor’themar, odwracając się do niej z lekkim uśmiechem na twarzy – i jestem pewien, że będziesz równie doskonałą łuczniczką.
Opowieści o Bitwie Siedmiu Strzał były rzeczywiście wspaniałe, a co ważniejsze – prawdziwe, lecz Sylwana tyle się ich już nasłuchała, że zupełnie straciły dla niej znaczenie.
– No cóż – odparła, ukrywając rozczarowanie. – Założę się, że kiedy dołączę do Obieżyświatów, będziecie i o mnie opowiadać historie.
Lor’themar skłonił uprzejmie głowę, lecz Halduron, dusząc śmiech, dodał:
– Na to musimy chyba jeszcze trochę poczekać…
– Niewiele dłużej, niż trzeba było czekać na ciebie! – odgryzła się Sylwana.
Vor’athil usiłował ukryć drwiący uśmieszek, a Lor’themar powiedział:
– Ale ci przygadała!
Zaraz potem jednak dodał:
– Sylwano, wszyscy czekamy na Allerię i nikt się stąd nie ruszy, dopóki nie wróci.
Niby dlaczego? – pomyślała Sylwana.
Alleria miała całą listę zadań do wykonania – musiała wytropić zwierzę, zabić je jednym strzałem, oskórować i wrócić z powrotem. Sylwana wystarczająco napatrzyła się jednak na dyplomatyczne zabiegi ojca, aby wiedzieć, kiedy odpuścić. Zresztą, jeśli Lor’themar miał rację, żaden z Obieżyświatów nie opuści zgromadzenia w najbliższym czasie, co oznaczało, że będzie mogła z każdym z nich porozmawiać.
Stanowili oni główną siłę militarną królestwa i niewielu obywateli darzono większym szacunkiem. Miała nadzieję, że będzie przynajmniej miała okazję zobaczyć, jak strzelają, ostatecznie jednak przysłuchując się im i rozmawiając z nimi, zapewne też całkiem sporo się nauczy.
Mijała godzina za godziną. Zanim podano obiad, Sylwana zdążyła sobie uciąć pogawędkę z każdym ze swoich bohaterów. Zgłodniała i zaczynało jej się nudzić. Dlaczego zadanie Allerii musiało trwać tak długo?
Lireesa siedziała, bezwiednie masując swój wielki brzuch, i patrzyła w stronę lasu, gdzie zniknęła Alleria. Sylwana podeszła do siedzącego na trawie ojca. Vereesa leżała tuż obok, z głową na jego kolanach. Verath przyłożył palec do ust i Sylwana skinęła ze zrozumieniem. Wiedziała, że jej siostra była poprzedniej nocy tak podekscytowana, że zupełnie nie chciało jej się spać. Ona sama również nie zmrużyła oka, lecz nie okazywała tego w tak oczywisty sposób. Odpędziła zmęczenie i przeżuwając kawałek chleba z serem, usiadła obok Veratha.
– Myślisz, że jak długo to potrwa? – wyszeptała.
– Twoja matka postawiła Allerii wymagające zadanie – odparł Verath. – Pewnie zajmie jej to cały dzień.
Podobnie jak jego żona, Verath wpatrywał się teraz w miejsce, w którym zniknęła Alleria.
Sylwana skrzywiła się i zapytała:
– A co ja mam robić?
– Czekaj – odrzekł spokojnie – albo rób cokolwiek innego, na co masz ochotę, moja droga. Nie jesteś Obieżyświatem, więc możesz iść, dokąd chcesz.
– Pewnie tak zrobię – odrzekła i spojrzała w tym samym kierunku co ojciec. – Czy… czy myślisz, że Alleria sobie poradzi?
– Doskonale opanowała każdą z czynności, jakie ma do wykonania – odrzekł Verath.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
– Masz rację.
– Wolę cię w roli ojca niż dyplomaty – skonstatowała Sylwana.
Dobrze jednak wiedziała, że gdy Verath „przywdziewa szaty doradcy” – jak mawiała Alleria – nie ma sensu dłużej naciskać.
– Masz szczęście, że jestem i jednym, i drugim – uśmiechnął się, puszczając do niej oko.
Rzeczywiście, nieraz widziała, jak zręcznie potrafił interweniować, gdy rozmowy Lireesy z innymi nabierały zbyt gwałtownego charakteru. Sylwana wiedziała, że nie dowie się od niego nic więcej, więc mruknęła tylko z poirytowaniem i wstała, aby dokończyć lekki posiłek, sięgając po wypełniony owocowym nektarem delikatny puchar z plecionego szkła.
Potem udała się do rodzinnej zbrojowni po kołczan i garść strzał. Nie mogła usiedzieć w miejscu, miała ochotę wdrapywać się po pokrytych białą korą, pięknych złotolistnych drzewach i skakać z gałęzi na gałąź, sprawdzając własne umiejętności, tak jak to w tej chwili robiła jej siostra.
Sylwana wymknęła się niepostrzeżenie i jak tylko znalazła się poza zasięgiem wzroku Obieżyświatów, zawróciła i ruszyła w tym samym kierunku co wcześniej Alleria. Miała wrażenie, że coś było nie tak, i koniecznie chciała się dowiedzieć, o co chodziło. Wśród Obieżyświatów wyraźnie panowało jakieś skrywane, lecz wyczuwalne napięcie. Zastanowiły ją słowa Lor’themara, a niejednoznaczna odpowiedź ojca tylko wzmocniła jej podejrzenia. Nawet Lireesa wydawała się niespokojna, a to zdarzało się niezwykle rzadko.
Podobnie jak jej siostra, Sylwana nie wiedziała, który z chyżołapych rysiów został wyznaczony na ofiarę. Jakim sposobem miała go zatem znaleźć? Nawet pierwsze z zadań wydawało się z góry skazane na niepowodzenie. Najrozsądniej byłoby rozpocząć poszukiwania od stada zamieszkującego obszar położony najbliżej Iglicy Bieżywiatrów. Jeśli Lireesa chciała, aby Allerii się powiodło, na pewno nie wybrała bestii z jakiegoś odległego zakątka, na przykład z Zachodniego Sanktuarium, a Sylwana dobrze wiedziała, że generał tropicieli bardzo pragnęła, aby jej najstarsza córka otrzymała swoje dziedzictwo. A więc musiało chodzić o najbliższe stado.
Dzień był pogodny, lecz w nocy padało. Las pachniał wilgotną, czystą ziemią i Sylwana szybko odnalazła to, czego szukała – odciski stóp Allerii.
– Łatwo cię wytropić, Słoneczna Pani – mruknęła pod nosem.
Nie było jednak żadnego powodu, dla którego Alleria miałaby tracić cenny czas na zacieranie śladów. Przez chwilę Sylwana szła tropem siostry, lecz po chwili zamarła. Zauważyła, że dystans pomiędzy odciskami był z czasem coraz większy i teraz widziała tylko wgniecenia pozostawione przez czubki butów. Alleria była zmuszona biec i serce Sylwany zabiło mocniej, gdy zrozumiała dlaczego.
Obok śladów pozostawionych przez Allerię dostrzegła największe tropy chyżołapego rysia, jakie kiedykolwiek widziała. Jej siostra z łowcy stała się ofiarą, a ścigająca ją bestia była gigantycznych rozmiarów.
Sylwana poderwała się do biegu.
W jej głowie wciąż tłukły się słowa: Wszyscy czekamy na Allerię i nikt się stąd nie ruszy, dopóki nie wróci; Doskonale opanowała każdą z czynności, jakie ma do wykonania, oraz jej własne: To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Tyle tylko że to była odpowiedź. Jej ojciec wiedział. Z wyjątkiem jej i Vereesy wiedzieli też wszyscy pozostali. Nagły przypływ gniewu dodał jej prędkości.
Sylwana usłyszała, że coś przedziera się przez zarośla. Po chwili rozległo się też charakterystyczne pochrapywanie. W jej kierunku zmierzało coś dużego i wyraźnie rozjuszonego.
Dystans. Muszę nabrać dystansu – pomyślała.
Sylwana poderwała się i chwytając za zwisającą gałąź, podciągnęła się w górę, a potem wdrapała na tyle wysoko, aby chyżołapy ryś nie mógł jej dosięgnąć, gdyby chybiła. Jej serce tłukło się jak oszalałe. Z przyspieszonym oddechem zwinnie sięgnęła po strzałę z kołczanu i napięła cięciwę.
Wreszcie zwierzę wypadło z krzaków i Sylwana zachłysnęła się z przerażenia.
Odciski ogromnych łap sugerowały, że bestia będzie duża, nie spodziewała się jednak tego, co zobaczyła – to mógł być tylko okaz zwany Mocarzem. Ten sam, który ponoć upodobał sobie elfie mięso. Nietrudno było w to uwierzyć. Przez chwilę myślała, że wpadnie w panikę, zdołała się jednak opanować. Musiała zachować spokój, rezerwę i precyzję.
W jednej chwili oceniła rozmiary i prędkość chyżołapego rysia, zwracając jednocześnie uwagę na ostre żółte kły i pazury, którymi rozdzierał w biegu ziemię.
Zauważyła też tkwiącą w jego boku pojedynczą strzałę, która trafiła zbyt daleko od serca, aby go zabić. Krew spływała po złocistych bokach zwierzęcia nie tylko w miejscu, z którego sterczała strzała, lecz także z innych ran, najwyraźniej zadanych nożem myśliwskim.
Chyżołapy ryś nie szukał swojej ofiary na ziemi, lecz w koronach drzew. Alleria rzeczywiście ukryła się wśród listowia. Z twarzą zaczerwienioną z wyczerpania resztką sił trzymała się gałęzi.
Sylwana z przerażeniem zrozumiała, że jej siostra popełniła potworny błąd – nie wspięła się wystarczająco wysoko, aby chyżołapy ryś takich rozmiarów nie mógł jej dosięgnąć.
Bestia właśnie szykowała się do skoku… gdy strzała Sylwany przeszyła na wylot jej prawe oko. Zakrwawiony grot sterczał teraz u podstawy czaszki rysia. Potwór padł na ziemię, jego łapy drgały jeszcze przez chwilę pod wpływem wstrząsających nim spazmów, po czym zupełnie znieruchomiał.
Po kakofonii towarzyszących pogoni dźwięków w lesie zapadła teraz nienaturalna cisza. Ptaki umilkły, jakby bały się wznowić swój śpiew. Nawet wiatr nie miał odwagi poruszać liśćmi.
Sylwanie zaschło w ustach, jej ciało wciąż drżało pod wpływem przypominającego dobrze naciągniętą cięciwę napięcia, które powoli ustępowało. Wzięła głęboki wdech, zebrała się w sobie i skoczyła w dół.
Alleria również zsunęła się z drzewa. Obie w ciszy patrzyły na leżącą przed nimi bestię.
Wreszcie Sylwana zapytała:
– Wiedziałaś, że to ten?
Alleria pokręciła przecząco złotą głową. Nie mogła oderwać wzroku od ciała chyżołapego rysia. W jednym ręku trzymała swój łuk, a w drugim pokryty krwią nóż. Dopiero wtedy Sylwana zauważyła, że z nogi siostry leje się krew.
– Jesteś ranna! – krzyknęła i ruszyła w jej stronę, jednocześnie próbując oderwać swój rękaw, aby zabandażować nim ranę.
Na szczęście Mocarz nie trafił w główną arterię.
Ku jej zaskoczeniu Alleria zrobiła krok w tył i wbiła w nią pełen nienawiści wzrok.
– Nie dotykaj mnie! – syknęła.
Zdziwiona Sylwana zamrugała powiekami.
– Jesteś ranna… potrzebujesz…
– Czy to, co już zrobiłaś, ci nie wystarczy?
– Ocaliłam ci życie, Allerio! Mogłabyś chociaż podziękować!
Zaskoczenie i poczucie krzywdy, jakie odczuwała Sylwana, zaczynały się powoli przeradzać w gniew.
– Sama się tym zajmę – warknęła Alleria.
Zerwała z siebie płaszcz, rzuciła go na ziemię i zaczęła dźgać nożem, podobnie jak wcześniej rozjuszonego strzałą Mocarza.
Sylwana westchnęła. Dopiero teraz zrozumiała, że Alleria poniosła przez nią porażkę.
Nie powiodło jej się przecież, nim zdążyłam pomóc – pomyślała. Alleria nie zabiła go jednym strzałem…
– Allerio, gdybym… – zaczęła łagodniejszym tonem.
– Cicho bądź! – krzyknęła ze złością siostra, dziko szarpiąc płaszcz i odrywając z niego pas zielonego materiału, jakby próbowała wyładować swój gniew i wstyd na tym nieożywionym przedmiocie.
Potem owinęła nim ciasno ranę na nodze.
Sylwana przyglądała się temu z boku, niekoniecznie dlatego, że była posłuszna siostrze – po prostu nie wiedziała, co powiedzieć, tak bardzo była zła i urażona.
Alleria ostrożnie przeniosła ciężar ciała na opatrzoną kończynę i syknęła z bólu. Sylwana chciała jej pomóc, lecz siostra po raz kolejny ją przed tym powstrzymała. Alleria podniosła swój piękny łuk, który otrzymała zaledwie kilka godzin wcześniej, i wspierając się na nim jak na lasce, ruszyła powoli do domu.
– Co… się… stało? – zapytała Lireesa, akcentując każde słowo z osobna.
Na pierwszy rzut oka jej twarz wydawała się spokojna. Tylko jej dzieci zauważyły tłumiony płomień gniewu w oczach.
– Chybiłam – odparła cicho Alleria, bezskutecznie próbując przybrać równie beznamiętny wyraz twarzy co matka.
– Tego się domyśliłam. Nie widzę przed sobą niezbrukanej skóry zwierzęcia.
Po twarzy Allerii przemknął chwilowy grymas.
– Mam nadzieję, że bestia jest przynajmniej martwa – ciągnęła Lireesa.
– Tak – odparła Alleria.
Sylwana stała w milczeniu. Niech matka myśli, że to Alleria zabiła Mocarza. Tak będzie lepiej dla nich obydwu.
Starsza siostra zerknęła na Sylwanę, a potem spojrzała na matkę i rzekła:
– Nie mogę jednak przypisać sobie tej zdobyczy. Ryś zapędził mnie na drzewo i to Sylwana go zabiła.
Sylwana otwarła szeroko oczy ze zdziwienia.
Czego ta Alleria narobiła?
Tłumiony gniew matki zwrócił się teraz przeciwko Sylwanie.
– Czy to prawda? – zapytała.
Sylwana bardzo chciała skłamać. Gdyby Alleria siedziała cicho, udałoby im się uniknąć najgorszego. Wolała jednak z własnej woli powiedzieć o tym, o co nikt nie pytał, i teraz Lireesa była niezadowolona z obydwu sióstr. Kłamstwo tylko pogorszyłoby sprawę.
Wyprostowała się więc i spojrzała matce prosto w oczy.
– Życie Allerii było zagrożone. Oddałam strzał, jak tylko nadarzyła się sposobność.
– Rozumiem – odparła Lireesa – A więc i to jej odebrałaś…
Sylwana poczuła, że jej twarz purpurowieje.
– Ten potwór na pewno by ją…
– Nie wiesz, co by się stało – przerwała jej ostro matka. – Alleria rzeczywiście nie podołała zadaniu i nie zabiła bestii jedną strzałą, może jednak udałoby się jej tego dokonać w inny sposób. Mogłaby wrócić i poprosić o kolejną szansę, dowieść swych umiejętności, mierząc się z innym, wyjątkowo niebezpiecznym stworzeniem. W takich sprawach liczą się niuanse, których ty, Sylwano, nie doceniasz. Być może ocaliłaś jej życie. Tego nigdy się nie dowiemy. Wszyscy tutaj wiedzą natomiast na pewno, że pozbawiłaś Allerię możliwości samodzielnego rozwiązania tego problemu, odebrałaś jej szansę na zwycięstwo i upokorzyłaś przed elfami, na których czele, na mocy swego dziedzictwa, powinna stanąć.
Sylwana mocno zagryzła wargi, próbując powstrzymać łzy. Nie chciało jej się płakać dlatego, że czuła się urażona, choć słowa matki ją zabolały, lecz dlatego, że wzbierała w niej ogromna złość. Była wściekła, że jej niczego nieświadomej siostrze powierzono tak niebezpieczne zadanie, a jednocześnie zła na Allerię, która gniewała się, że próbowała jej pomóc. Najwyraźniej nikogo nie obchodziło, że gdyby nie Sylwana, Lireesa musiałaby teraz planować obrzędy pogrzebowe dla swej najstarszej córki, zamiast publicznie ją upokarzać. Już miała krzyknąć, że to niesprawiedliwe, gdy usłyszała, jak Verath pełnym szacunku tonem zwraca się do żony:
– Generał tropicieli, jak sama powiedziałaś, Sylwana jest zbyt młoda, by w pełni wszystko rozumieć. Jestem pewien, że posłuchałaby cię, gdybyś nakazała jej się stąd nie ruszać.
Sylwana wcale nie była tego taka pewna, wiedziała jednak, że lepiej będzie, jeśli się nie odezwie.
– Zabiorę ją i Vereesę, aby zaczerpnęły trochę świeżego powietrza, a ty przedyskutuj tę sprawę z Obieżyświatami. Porozmawiam z Sylwaną i przedstawię jej to, co się stało, w szerszym kontekście.
Słowa męża wyraźnie uspokoiły Lireesę. Nie odpowiedziała mu, skinęła tylko głową, lecz jej twarz wyraźnie złagodniała.
Verath nie po raz pierwszy zręcznie interweniował w sporach matki z córkami i zapewne nie ostatni. Lireesa była wybuchowa i miała cięty język, lecz nie była pamiętliwa i szybko wybaczała… przynajmniej do tej pory. Sylwana podejrzewała jednak, że tym razem na zażegnanie konfliktu pomiędzy matką i Allerią nie wystarczy ich krótka przejażdżka do Srebrnej Luny.
Naprawienie jej własnej relacji z Lireesą zajmie pewnie jeszcze dłużej. Naburmuszona Sylwana przygotowywała do przejażdżki swego szybkobieżcę, a ojciec podniósł chichoczącą Vereesę i posadził ją na swym quel’dorejskim wierzchowcu. Główny stajenny Talvas trzymał wodze i uśmiechał się serdecznie do najmłodszej córki Bieżywiatrów. Rumak miał lśniąco białą sierść, czarną grzywę i ogon oraz pokaźny zakręcony róg. Król Anasterian obdarowywał takimi wierzchowcami wyłącznie poddanych wysokich rangą lub pełniących szczególne funkcje. Oboje rodzice Sylwany dostąpili tego zaszczytu – do Veratha należał ogier Pakt, a do Lireesy klacz Strzała. Zanim na świecie pojawiła się Vereesa, Sylwana zwykle podróżowała wraz z ojcem na Pakcie, który niezmiennie wyczuwał, gdy na jego grzbiecie siedziały dzieci jego pana, i zawsze wtedy stąpał niezwykle ostrożnie. Teraz miejsce przed ojcem zajmowała Vereesa. Sylwana uwielbiała swojego szybkobieżcę i sama nadała mu imię Trzask. Kiedy wreszcie mogła go dosiąść, była z siebie bardzo dumna. Czasem jednak tęskniła za ciepłem i wygodnym oparciem, na jakie zawsze mogła liczyć podczas wspólnych przejażdżek z ojcem. To był jeden z tych dni.
Choć Trzask szybko przebierał swymi długimi, szponiastymi nogami, Verath zwolnił tempo Pakta do lekkiego galopu, aby zbytnio nie wyprzedzić ogromnego ptaka. Sylwana wciąż milczała, kipiąc wewnątrz ze złości, i ojciec postanowił jej nie naciskać.
Odezwała się dopiero, gdy minęli Wioskę Bieżywiatrów oraz Sanktuarium Księżyca i znaleźli się w Trankwilionie.
– To, co zrobiła matka, było niesprawiedliwe.
– To, czyli co? – zapytał ojciec.
– Wszystko! Pozwoliła Allerii sądzić, że ma zabić zwykłego chyżołapego rysia. I to tylko jedną strzałą, bez użycia noża! Nikomu nie kazała iść za nią. A potem… – najgorszy zarzut zostawiła na sam koniec – pogniewała się na mnie za to, że ocaliłam życie siostry!
Verath potakiwał ze zrozumieniem, nie odpowiedział jednak od razu. Dopiero po chwili rzekł:
– Twoja matka musi traktować Allerię surowo. Wiesz dlaczego?
Bo to lubi – pomyślała Sylwana, jednak nawet zanim ta myśl wybrzmiała w jej głowie, wiedziała, że to zbyt okrutny osąd, więc zgodnie z prawdą powiedziała:
– Nie wiem.
– Stanowisko generała tropicieli jest kluczowe dla obronności naszego królestwa. To jedyna dziedziczna funkcja oprócz tronu i zawsze przechodzi z generała tropicieli na jedno z jego lub jej dzieci. Od kilku tysięcy lat pozycję tę piastują wyłącznie pierworodni Bieżywiatrów.
– Wiem o tym – mruknęła obrażona Sylwana.
– A jednak nie wykorzystujesz tej wiedzy, aby zrozumieć zaistniałą sytuację.
Choć Verath mówił łagodnym tonem, była to jedna z najostrzejszych wypowiedzi, jakie Sylwana kiedykolwiek usłyszała z ust ojca pod swoim adresem, i jej policzki poczerwieniały ze wstydu.
– A zatem mama mogłaby przekazać tytuł Allerii, nawet gdyby była beznadziejną łowczynią? – spytała ze skruchą.
– Tak. Co by się jednak stało, gdyby tak postąpiła?
– Obieżyświaci byliby niezadowoleni i oskarżyliby ją o… – nagle wszystko stało się dla niej jasne. – Mama musi być w stosunku do Allerii bardzo wymagająca, aby pokazać Obieżyświatom, że objęcie przez jej córkę tego stanowiska nie jest tylko kwestią dziedzictwa, lecz że naprawdę na to zasługuje. Jeśli mama traktowałaby ją ulgowo, pomyśleliby, że wybiera sobie faworytów.
– Dokładnie tak – przyznał jej ojciec. – To dla Allerii dodatkowy ciężar, którego nie powinna dźwigać. Przewodzenie Obieżyświatom to wystarczająco wymagające zadanie. Twoja matka obdarzyła Allerię ogromnym zaufaniem, wysyłając ją, aby upolowała Mocarza – ciągnął Verath. – Tak naprawdę nie chodziło o sprawdzenie takich czy innych umiejętności, lecz o to, jak Alleria zachowa się w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa. To, czy test zakończyłby się powodzeniem, czy porażką, od początku właściwie nie miało znaczenia. Lireesa była pewna, że Alleria przeżyje, i bez względu na to, jak potoczyłyby się wypadki, zachowanie Allerii ujawniłoby zarówno jej mocne, jak i słabe strony. Dzięki temu Lireesa mogłaby jej pomóc udoskonalić zalety i wyeliminować wady. Chodziło o coś w rodzaju oceny.
Sylwana zaczynała rozumieć swój błąd i jej serce, dotąd przepełnione gniewem i urazą, stało się nagle ciężkie niczym kamień.
– A więc to, że Alleria chybiła, nie było jej porażką…
– Nie – odparł ojciec łagodnym i współczującym tonem.
Nie patrzyła na niego, lecz czuła na sobie jego życzliwe spojrzenie.
– Zabijając Mocarza, popsułam tę próbę.
– Tak.
Sylwana wróciła myślami do wszystkiego, co się wydarzyło, i powoli docierało do niej, co zrobiła. Przypomniała sobie ostre słowa matki: W takich sprawach liczą się niuanse, których ty, Sylwano, nie doceniasz.
– Matka mogła mi o tym wszystkim powiedzieć – odezwała się w końcu.
– Zgadzam się z tobą.
Dziewczyna popatrzyła na ojca mile zaskoczona.
– Naprawdę?
– Nie jesteś już dzieckiem, Sylwano, tylko młodą kobietą. Lireesa powinna ci była uświadomić, jak ważna jest ta próba, a wtedy na pewno byś zrozumiała, prawda?
– Tak – odparła Sylwana, wreszcie patrząc mu w oczy. – Nadal jednak uważam, że to było okrutne względem Allerii. I nie żałuję, że oddałam strzał. Nie było cię tam, ojcze. Chyżołape rysie potrafią się wspinać, a Alleria nie zdołałaby wejść wystarczająco szybko tak wysoko, aby mu umknąć. Wiem, że to, co zrobiłam, było słuszne.
Verath zaśmiał się i jego oblicze się rozjaśniło.
– Słuszne i niesłuszne, podobnie jak sprawiedliwe i niesprawiedliwe, to bardzo subiektywne pojęcia. Ale tak naprawdę liczy się tylko jedno.
Sylwana przechyliła głowę i z zaciekawieniem zapytała:
– Co?
– Twoim postępowaniem kierowała miłość i odwaga. Wszyscy, nawet sama generał tropicieli, doskonale to rozumieją.
– Nie sądzę – odparła Sylwana.
Patrzyła na mnie tak, że wcale nie byłabym tego taka pewna – dodała w duchu.
– Nawet jeśli teraz jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy, wkrótce będzie to wiedzieć równie dobrze jak ja.
Sylwana zaczęła oddychać swobodniej i z wdzięcznością uśmiechnęła się do ojca. Zawsze ją rozumiał. Nawet gdy wpadała w tarapaty, była nieposłuszna albo coś zbroiła. Znał ją, wiedział, co czuła i jakie miała intencje, i zawsze o nich pamiętał, nawet jeśli to on udzielał jej nagany.
Sylwana popatrzyła w niebo i zaczerpnęła czystego, kojącego leśnego powietrza.
– Szkoda, że powiedziałeś matce, że wybieramy się do Srebrnej Luny.
Nie przepadała za elfią stolicą. Była zbyt duża, jaskrawa i cała szkarłatno-złota. Wszędzie stały jakieś pomniki, a za cenę jednej szaty któregokolwiek z jej mieszkańców można było wyżywić niewielką wioskę.
– Wolałabym pojechać z tobą gdzieś w teren… – ciągnęła Sylwana.
– To nie jest dobry moment, by dokładać zmartwień twojej matce.
Sylwana skrzywiła się, wiedziała jednak, że ojciec ma rację.
– Czasem jesteś zbyt zasadniczy – mruknęła, wyraźnie rozbawiając tym Veratha.
– Wiesz co? Pojedziemy do Srebrnej Luny, tak jak obiecałem twojej matce, możemy się jednak po drodze gdzieś zatrzymać.
Sylwana odwróciła głowę, aby na niego spojrzeć. Jego słowa sprawiły, że jej nastrój niemal natychmiast się odmienił.
– W naszym ulubionym miejscu? – zapytała.
– Tak.
– Możemy poczekać, aż pojawią się świetliki?
– Nie dziś, moja droga. Ale możemy tam chwilę zabawić.
Wymienili uśmiechy i Sylwana poczuła się tak, jakby słońce wreszcie wyszło zza chmur.
Jechali dalej w milczeniu, które było dla odmiany naturalne i przyjemne. Sylwana zdjęła kaptur płaszcza, aby wiatr mógł zatańczyć w jej jasnozłotych lokach. Ze względu na kolor włosów Allerię nazywano Słoneczną Panią, Sylwanę Księżycową Panią, a Vereesę – Księżycową Panienką. Kiedy Sylwana zwróciła uwagę, że jej włosy, choć bardzo jasne, nadal są, technicznie rzecz biorąc, koloru blond, Alleria odpowiedziała, że wydają się bardziej białe niż złote, i zapytała, czy w takim razie woli tytuł Księżycowej Pani czy Słonecznej Panienki. Oczywiście Sylwanie bardziej odpowiadał ten pierwszy, więc to Vereesa została Księżycową Panienką.
Rodzina Bieżywiatrów miała się niedługo powiększyć. Dla zabicia czasu Sylwana zaczęła się zastanawiać, jaki kolor włosów będzie mieć niemowlę. Białe niczym światło księżyców, jak ojciec? Czy złote niczym promienie słońca, jak matka? A może czarne jak nocne niebo albo rude, jak jej szybkobieżca?
Te rozważania wprawiły ją w dobry humor. Zaczepnie spojrzała na ojca i poganiając Trzaska, zawołała:
– Ścigamy się?
– Wyścig! Wyścig! – krzyknęła radośnie Vereesa i chwyciła Pakta mocno za grzywę.
Verath zawsze pozwalał córce obejmować na początku prowadzenie, lecz Sylwana wiedziała, że i tak z nim nie wygra. Nigdy nie pozwolę ci wygrać, córko. To by ci się nie spodobało – powiedział jej kiedyś. I miał rację. To nic, że przegra wyścig. Nie chodziło jej przecież o zwycięstwo, tylko o radość, jaką czerpała ze współzawodnictwa.
„Ulubione miejsce” rodziny Bieżywiatrów dla postronnego obserwatora niczym szczególnym się nie wyróżniało. Dla nich jednak wiązało się z wieloma szczęśliwymi wspomnieniami sięgającymi czasów, gdy zdeterminowana, pełna pasji kobieta zainteresowała się wschodzącą gwiazdą królewskiego dworu – młodzieńcem, który taktem i przenikliwością dorównywał starszym od niego, a jednocześnie miał kochające serce.
– Od dziecka byłem typowym mieszczuchem, lecz gdy zakochałem się w twojej matce, pokochałem las, tak jakby stanowił z nią piękną, ekscytującą jedność – powiedział jej ojciec, gdy Bieżywiatrowie po raz pierwszy zabrali swoje trzy córki na ten porośnięty bujną trawą brzeg rzeki.
Alleria brodziła akurat po kolana w wodzie, Sylwana siedziała w objęciach ojca, a Lireesa karmiła maleńką Vereesę. Verath spojrzał przy tym na żonę, która uniosła głowę i obdarzyła go łagodnym uśmiechem. Sylwana popatrzyła najpierw na matkę, a potem na ojca i choć nie do końca rozumiała, co chcieli sobie w ten sposób powiedzieć, czuła, że się kochają i że jest bezpieczna.
Teraz to Sylwana brodziła w rzece i głośno wciągała powietrze, próbując się przyzwyczaić do lodowatej wody i śmiejąc się ze skubiących jej stopy małych rybek. Vereesa siedziała na ogrzanym słońcem kamieniu i próbowała upleść wianek z kwiatów. Zupełnie jej to nie wychodziło, lecz w ogóle się tym nie przejmowała. Verath rozprostował szczupłe nogi i położył się na trawie, patrząc na przesuwające się po niebie delikatne białe obłoczki. Nagle usiadł i wciąż wpatrując się w górę, zmarszczył brwi.
Sylwana odwróciła się, wyciągnęła szyję i ocieniając dłonią oczy, również spojrzała na nieboskłon. Na tle słońca widać było pędzącą w ich kierunku sylwetkę – nie, dwie sylwetki, szybko machające skrzydłami.
– Lordzie Veracie!
Na smoczych jastrzębiach zbliżali się do nich Halduron i Jirri. Zwykle uśmiechnięta Jirri wyglądała na przestraszoną i z trudem powstrzymywała targające nią emocje.
– Mój panie, musisz natychmiast wrócić do Iglicy – powiedziała. – Lady Lireesa zaczęła rodzić!
Sylwana nigdy dotąd nie widziała ojca tak zdenerwowanego.
– Przecież dziecko ma przyjść na świat dopiero za kilka tygodni!
– Najwyraźniej niemowlęcia nikt o tym nie poinformował – zażartował Halduron, próbując rozładować napięcie.
Jego uwaga spotkała się jednak tylko z pełnym niepokoju milczeniem. Verath podniósł Vereesę i bez słowa usadowił ją przed Halduronem, a Jirri ześlizgnęła się ze swojego smoczego jastrzębia, ustępując miejsca Sylwanie i jej ojcu.
Z wyjątkiem swej młodszej siostry Sylwana nie darzyła dzieci szczególnym zainteresowaniem ani nie zastanawiała się nad posiadaniem w przyszłości własnych. To Alleria musiała wydać na świat kolejnego generała tropicieli. Sylwana siedziała za ojcem i obejmowała go w pasie rękami, przyciskając policzek do jego pleców. Reakcja Veratha ją zaniepokoiła i ze wszystkich sił starała się nie zamartwiać. Jej matka z pewnością wezwała najlepszych uzdrowicieli w królestwie, jak tylko okazało się, że najnowszy potomek Bieżywiatrów postanowił dołączyć do reszty rodziny nieco przed czasem.
Sylwana i Verath zeskoczyli ze smoczych jastrzębi, jeszcze zanim wylądowały. Halduron przekazał Vereesę w objęcia Veratha i w trójkę pobiegli schodami do góry. Vereesa była bardzo wrażliwa, więc od razu wyczuła nerwową atmosferę i rozpłakała się, jeszcze zanim ruszyli w drogę powrotną, wprawiając tym Haldurona w spore zakłopotanie. Teraz łkała już na dobre. Z góry nie dochodził jednak żaden odgłos, który przypominałby płacz niemowlęcia. Sylwana nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek naprawdę się czegoś bała, nagle jednak ogarnął ją potworny strach. Potykała się, pokonując kolejne stopnie.
Choć Verath niósł na rękach płaczącą Vereesę, dotarł do małżeńskich komnat jako pierwszy i zniknął za drzwiami. Dopiero po chwili do środka wpadła przygotowana na najgorsze Sylwana.
Jej obawy zupełnie się jednak nie sprawdziły i przywitał ją widok tak piękny jak któryś z obrazów zdobiących Iglicę Słonecznej Furii. Przez jedno z otwartych okien na jej matkę i zawiniątko, które trzymała w ramionach, padało ciepłe złotobiałe światło. W wieńczącym okno naświetlu umieszczono witraż, co dodawało scenie tęczowych refleksów. Sylwana poczuła ogromną ulgę. Verath wziął zaróżowioną twarz Lireesy w swoje dłonie i złożył na jej ustach długi pocałunek, po czym dotknął czołem jej czoła. Choć na jego policzkach lśniły łzy, Sylwana nigdy wcześniej nie widziała na twarzy ojca tak radosnego uśmiechu.
Alleria opierała się o ścianę i również się uśmiechała. W tej samej chwili kolejne zmartwienie Sylwany, z którego chyba dopiero teraz zdała sobie sprawę, przestało mieć znaczenie. Nowy członek rodziny najwyraźniej już zdążył zdziałać cuda i wszyscy zapomnieli o niepowodzeniu Allerii. Lireesa wysunęła się z objęć męża, położyła jednak dłoń na jego policzku i zwróciła się do dzieci:
– Wszystko w porządku – zapewniła. – Wasz mały braciszek po prostu trochę się pospieszył.
Chłopiec. Po trzech córkach. Sylwana zakładała, z czego właśnie zdała sobie sprawę, że będą miały kolejną siostrę, ucieszyła się jednak, że tak się nie stało. Cztery dziewczyny – to byłoby nudne.
Vereesa przestała płakać i wcisnęła się pomiędzy ojca i matkę.
– Ja też chcę zobaczyć! Ja też! – poprosiła.
Czy to możliwe, że od momentu, kiedy Vereesa wypowiedziała dokładnie te same słowa, upłynęło zaledwie pół dnia?
Sylwana miała wrażenie, że to było całe wieki temu.
Przeszła cichutko przez pokój i zatrzymała się w nogach łoża. Miała nadzieję, że wypełniające komnatę ulotne uniesienie stanie się także i jej udziałem. Lireesa spojrzała na nią i obdarzyła ją ciepłym, szczerym uśmiechem:
– Chciałabyś go potrzymać, Sylwano?
Skinęła głową. Jej gardło było tak ściśnięte, że nie mogła wydobyć z siebie głosu. Matka podała jej małe ciepłe zawiniątko i Sylwana wzięła je w swe ramiona. Niemowlę poruszyło się i odwróciło głowę, odsuwając kawałek otulającego je koca. Sylwana ujrzała jego twarzyczkę, westchnęła z zachwytem i nagle jej oczy wypełniły się łzami.
Chłopczyk był wprost przepiękny. Jego główkę okalały złote kosmyki, kolorem przypominające świeżo wybite monety. Miał zaróżowione policzki i wpatrywał się w nią ciemnoniebieskimi oczkami.
Nagły przypływ radości i determinacji zawęził jej świat wyłącznie do tej chwili, do tej małej istotki i Sylwana pomyślała, że nigdy jeszcze nie zależało jej na kimś tak bardzo jak na tym onieśmielającym maleństwie. Uniosła je ostrożnie, aby dotknąć jego mięciutkiej, cudownej buzi.
– Jak ma na imię? – zapytała przyciszonym, pełnym zachwytu głosem.
– Lirath – odparła Lireesa.
– Lirath – powtórzyła Sylwana, jakby na próbę.
Imię chłopca, podobnie jak Vereesy, było zlepkiem imion ich rodziców. Brzmiało wyjątkowo przyjemnie i choć nie było to możliwe, maleństwo zamruczało, jakby już na nie reagowało.
– Liracie, pewnego dnia pokażę ci nasze ulubione miejsce. Będziesz się mógł pluskać w wodzie, tańczyć razem z nami albo po prostu przypatrywać się wszystkiemu wokół, jak ojciec. Nie mogę się doczekać, kiedy będę ci mogła pokazać świetliki!
Potem pochyliła się i pocałowała go w gładkie czółko, nietknięte jeszcze przez promienie słońca ani zmartwienia. Gdy podnosiła głowę, niemowlę machnęło tłuściutkim ramieniem i chwyciło palcami kilka pasm jej włosów.
– Polubił twoje włosy, Księżycowa Pani – powiedziała Alleria ciepłym i przyjaznym tonem.
Sylwana pomyślała, że wszystko było chwilowo przyjazne i ciepłe.
– No cóż – odparła Sylwana głębokim, pełnym zachwytu głosem, nadal wpatrzona w zafascynowanego jej włosami chłopca – jego czupryna jest złota, tak jak twoja, Słoneczna Pani, więc powinniśmy go chyba nazywać Małym Słonecznym Panem.
– Dwa słońca i dwa księżyce – zawołała Vereesa, lekko podskakując.
– Uważaj, Sylwano. Na pewno nie chcesz mu zrobić krzywdy – wtrąciła się Lireesa.
W tej samej chwili Sylwana przypomniała sobie słowa ojca: Nigdy, przenigdy cię nie skrzywdzę. I nie pozwolę, aby zrobił to ktokolwiek inny. Zawsze będę cię chronić, z miłością i odwagą.
Lord Saltheril słuchał występu Liratha z szeroko otwartymi oczami, a jego perfekcyjne ciało niemal zamarło z zachwytu. Saltheril chłonął muzykę, która na zmianę zachęcała do tańca, uduchawiała i wzruszała, z wielką uwagą, co niechętnie doceniła nawet Sylwana.
Cała rodzina Bieżywiatrów darzyła sztukę wielkim szacunkiem. Rodzice Allerii, Sylwany, Vereesy i Liratha od dziecka wpajali im, że świat bez piękna jest niewiele wart. Lireesa i Obieżyświaci starali się chronić wartości reprezentowane przez muzykę, rzeźbę i poezję oraz płynące z nich ukojenie i inspiracje, a Verath stawał w ich obronie na dworze królewskim. Sylwana wiedziała, że magia również była bardzo pożyteczna, lecz żadne sztuczki Wielkiego Magistra Belo’vira nie mogły dorównać czarowi, który roztaczała prawdziwa sztuka. Córki Bieżywiatrów tańczyły więc i śpiewały, jak wiele innych dzieci, lecz Mały Słoneczny Pan – teraz wcale już nie taki mały – posiadał prawdziwy talent i sprawiał, że każdy, kto go słuchał, natychmiast czuł się lepiej.
Wieści o niesłychanych umiejętnościach muzycznych Liratha wkrótce rozeszły się po okolicy Wioski Bieżywiatrów i dotarły do uszu lorda Saltherila – ceniącego sobie elegancję, nieskazitelny wygląd i dobry ubiór organizatora sławnych, a może raczej niesławnych, ekstrawaganckich przyjęć. Początkowo dość sceptycznie odnosił się on do plotek na temat talentu chłopca. Wreszcie zapytał o to Veratha i został przez niego zaproszony do Iglicy, aby sam mógł się o tym przekonać. Niemal od razu stało się oczywiste, że jak wszyscy inni świadkowie gry i śpiewu chłopca, także i Saltheril był nimi oczarowany.
Lirath napawał Sylwanę niezwykłą dumą, jednocześnie jednak trochę żałowała, że nie był już dzieckiem, tylko dorastającym młodzieńcem. Oparta o drzwi obserwowała jego występ z tęsknym uśmiechem na twarzy. Brat zachwycał ją niezmiennie za każdym razem.
To ona jako pierwsza zauważyła, że Lirath śpiewał sobie do snu, nawet zanim zaczął mówić.
– Po prostu sobie gaworzy – mówiła Lireesa – wy również tak robiłyście.
– Ale to jest melodyjne – upierała się Sylwana.
I miała rację.
Gdy Lirath podrósł, Iglicę Bieżywiatrów często wypełniał jego śpiew, a nieco później z łatwością nauczył się grać na instrumentach. Jak każdy Bieżywiatr, dążył do perfekcji i ćwiczył bardzo sumiennie. Pewnego razu Sylwana dostrzegła, że struny jego lutni zabarwiły się na czerwono, Lirath grał na niej bowiem tak długo, aż jego palce zaczęły krwawić. Nie pisnął jednak o tym nikomu ani słowa.
Lord Saltheril w skupieniu obserwował, jak Lirath równie wprawnie, co wzruszająco gra na lutni, lirze, fujarce, flecie, mandolinie oraz harfie. Wreszcie odłożył ostatni instrument i przez chwilę stał w milczeniu, po czym uniósł głowę i zrobił to, co Sylwana lubiła najbardziej – zaśpiewał:
Na światłość, Na światłość słońca, O dzieci krwi! Nasi wrogowie przełamują szyk! O dzieci krwi! Na światłość, Ginące dzieci krwi! Przełamują ich szyk! O dzieci krwi! Na światłość słońca, Ginące dzieci krwi! Przełamują ich szyk! O dzieci krwi! Na światłość słońca Słońca…
Tekst liczącego ponad dziesięć tysięcy lat Lamentu Wysokiego Rodu zmieniono po Wojnach Trolli i upadku Imperium Amanów jakieś trzy tysiące lat wcześniej. Quel’dorei sprzymierzyli się wtedy z pochodzącymi z Aratoru ludźmi i wiele im zawdzięczali. Co roku świętowano to wydarzenie podczas uroczystości organizowanych w całym królestwie. Nie była to jednak pieśń triumfu, tylko upamiętnienie ogromnych start i ofiar, jakie poniesiono, aby odnieść zwycięstwo.
Gdy Lirath wykonywał ten utwór solo, zawsze wzbudzało to w Sylwanie mieszane uczucia. Śpiewając go wspólnie wraz z rodzeństwem, koncentrowała się na harmonijnym wykonaniu i potrafiła powstrzymać emocje. Jednak za każdym razem, gdy ta stara pieśń płynęła z ust Liratha, a jego czysty tenor melodyjnie wznosił się i opadał, wydawało się jej, że żałoba i ból, o których śpiewał, były wciąż świeże i niezmiennie ją to wzruszało.
Otarła łzy brzegiem dłoni i uniosła wzrok dokładnie w tej samej chwili, gdy zwykle cyniczny i wyjątkowo wybredny lord Saltheril sam chował do kieszeni chustkę.
Natychmiast jednak opanował malujące się na jego przystojnej twarzy emocje i wstał, oklaskując wykonawcę.
– Wspaniale, młodzieńcze! Naprawdę wspaniale!
Potem zwrócił się do Veratha:
– Przyznaję, że nie byłem pewien, czy pochwały, które otrzymywał ten złotowłosy chłopiec, były uzasadnione. Zwykle muzycy tej klasy są znacznie starsi i pochodzą ze Srebrnej Luny. Trudno się jednak nie zgodzić, Veracie, że w twojej rodzinie nie brakuje talentów. Ty sam, generał tropicieli, Alleria i wreszcie najmłodszy Lirath możecie się poszczycić naprawdę niezwykłymi umiejętnościami.
Sylwana i Vereesa wymieniły poirytowane spojrzenia. Zabrzmiało to tak, jakby w ogóle nie istniały. Sylwanie jednak nie zależało na pochwałach Saltherila i nie miała najmniejszego zamiaru wkupywać się w jego łaski.
– Byłbym zaszczycony, gdyby Lirath zechciał zadebiutować na jednym z przyjęć w mojej małej wiejskiej rezydencji – ciągnął ich dostojny gość. – Zapraszam na nie tylko nielicznych, starannie wybranych gości. To takie saloniki artystyczne w małym gronie i dobrym guście. Oczywiście z przyjemnością ugoszczę całą waszą rodzinę – dodał, zerkając na Vereesę i Sylwanę.
Trzy dni później Sylwana ubrana w skromną suknię, którą najnowsza kochanka Saltherila, dziedziczka Elisara Słońcostrzelna, pogardliwie określiła mianem „uroczo rustykalnej”, przybyła do wiejskiej rezydencji dostojnika. Wielu innych gości zdążyło skomplementować jej wygląd, zanim Elisara wyraziła swą nieproszoną opinię, więc Sylwana odebrała jej słowa wyłącznie jako wyraz zazdrości. Opierając się leniwie o jedno z drzew w ogrodzie, słuchała teraz, jak Lirath występował przed „nielicznymi, starannie wybranymi gośćmi” Saltherila. Zwykle Sylwana po prostu poddawała się czarowi występów Liratha, tego dnia jednak bacznie obserwowała zebranych. Bawiło ją ich zadufanie, dla niej wszyscy byli bowiem dokładnie tacy sami – wystawnie ubrani, aroganccy i choć z pozoru uprzejmi, tak naprawdę wyjątkowo uszczypliwi. Zawsze rozsądny i miły, lecz – jak zauważyła Sylwana – wyraźnie zmęczony Verath poruszał się wśród nich z dużą swobodą. Zatrzymywał się tu i tam, aby pogratulować komuś narodzin dziecka, otrzymanej nagrody, awansu albo skomplementować piękny ubiór.
Jak on to robi? – pomyślała.
Roztaczał wokół siebie wyjątkowy czar przewyższający każdą szkołę magii, jaką dysponowali magistrowie. To pewnie z niego czerpał też niezwykłą cierpliwość do własnej zadziornej trzódki.
Po uroczystości sprawy potoczyło się dość szybko i Lirath wkrótce regularnie występował na wieczorach Saltherila. Z czasem stał się wręcz jedną z głównych atrakcji jego przyjęć. Pewnego dnia, w sześć miesięcy po swoim debiucie, Lirath wrócił z posiadłości swego mecenasa do Iglicy Bieżywiatrów mocno zaskoczony i podekscytowany.
– Moja Księżycowa Pani! – pozdrowił stojącą na jednym z balkonów Sylwanę.
– Mały Słoneczny Panie! – odkrzyknęła.
– Zejdź na dół, muszę ci coś powiedzieć!
Sylwana szybko zbiegła, aby się z nim zobaczyć. Miał wyraźnie zaczerwienione policzki i przyspieszony oddech.
– Dobrze się czujesz? – zapytała lekko zaniepokojona.
– Lepiej niż kiedykolwiek – odparł Lirath. – O, Księżycowa Pani! Saltheril chce, abym wystąpił przed księciem Kael’thasem.
Zdumienie i radość odmalowały się tym razem na obliczu Sylwany. Kael’thas Słońcobieżca większość czasu spędzał w Dalaranie, mieście magów i bardzo rzadko odwiedzał rodzinne strony. Sylwana uśmiechnęła się szeroko i uścisnęła szczupłe ciało młodszego brata, dopiero teraz zauważając, że był już niemal tak wysoki jak ona.
– Jesteś z nas zdecydowanie najlepszy, wiesz o tym, prawda? – powiedziała, wypuszczając go z objęć i mierzwiąc mu włosy.
Lirath ponownie oblał się rumieńcem.
– W ogóle tak nie myślę! Jestem zaszczycony i podekscytowany, ale to tylko muzyka.
– No tak, przecież to tylko książę Kael’thas – odrzekła z udawaną nonszalancją. – Nawet ojciec musi się z nim umawiać na spotkania, gdy przebywa w Srebrnej Lunie, a teraz on sam przyjedzie specjalnie po to, aby zobaczyć twój występ!
Lirath nagle pobladł.
– Ojej… och… – wyjąkał.
– Co się stało? Coś ci jest?
– Sylwano… a jeśli coś pójdzie nie tak?
– To niemożliwe. Oczarujesz go tak samo, jak wszystkich.
– Ale… ja jeszcze nigdy…
– Rodzice na pewno będą ci dodawać otuchy na miejscu.
Lirath nieco się uspokoił, wciąż jednak wyglądał na zaniepokojonego.
– To dobrze. Skąd jednak wiesz, że nic nie sknocę?
– Jak myślisz, czy Saltheril zaprosiłby na twój występ Kael’thasa, który tak rzadko tu bywa, gdyby obawiał się, że okryjesz go wstydem? – odparła Sylwana.
Jej brat roześmiał się i wyraźnie rozluźnił.
– Z tobą nie można się spierać, bo i tak zawsze wygrywasz.
– Oczywiście, Mały Słoneczny Panie. Dobrze to sobie zapamiętaj.
– Jak to nie idziecie? – zapytała gniewnie Sylwana.
Lireesie najwyraźniej nie spodobał się ton jej głosu i marszcząc brwi, odparła:
– Twój ojciec i ja zawsze przedkładamy obowiązki nad przyjemności. Lirath na pewno to rozumie, choć jest od ciebie młodszy.
– Oczywiście, matko – wtrącił chłopak.
Powiedział to jak zwykle uprzejmie i ze spokojem, Sylwana jednak znała go lepiej niż ktokolwiek inny i zauważyła, że był rozczarowany.
Kilka godzin wcześniej Verath został wezwany przez Anasteriana w jakiejś „pilnej sprawie”. Jakiś czas potem posłaniec przyniósł wieści, że król będzie go najprawdopodobniej potrzebował do późnego wieczora. A teraz, właśnie gdy Lirath miał się udać do posiadłości Saltherila, Halduron Jasnoskrzydły przybył, aby powiadomić generał tropicieli, że nieopodal terytorium trolli dzieje się coś niepokojącego.
– Pozwól chociaż jechać Allerii – poprosiła Sylwana. – Ktoś z nas powinien z nim pojechać – dodała.
Irytowało ją, że zarówno ona sama, jak i Vereesa nie mogły się wybrać na występ bez opieki ze względu na zbyt młody wiek.
– Alleria jest moją spadkobierczynią – odparła Lireesa z wymuszoną cierpliwością – i przejmie obowiązki generała tropicieli na czas mojej nieobecności. Musi pozostać na miejscu, jeśli okaże się, że potrzebujemy pomocy pozostałych Obieżyświatów.
Choć wszyscy czworo stali teraz u podstawy Iglicy Bieżywiatrów, Lireesa wypowiedziała te słowa tak, jakby Allerii w ogóle tam nie było. Najstarsza córka przybrała obojętny wyraz twarzy i skrzyżowała ręce na piersiach, jej spojrzenie było jednak lodowate.
Sylwana zerknęła na Haldurona Jasnoskrzydłego, a ten wzruszył tylko bezradnie ramionami. To było niesprawiedliwe. O ile nie istniało bezpośrednie zagrożenie, zwykle w takich sytuacjach Lireesę zastępował Lor’themar Theron, tym razem jednak zdążył już wyruszyć na przyjęcie u Saltherila. Choć Lirath znosił to dzielnie, był wyraźnie zdenerwowany. Gdyby wśród słuchaczy znalazł się ktoś z rodziny, z pewnością poczułby się lepiej.
– Moja pani! – wtrącił Halduron. – Powinniśmy ruszać.
– Oczywiście – odrzekła Lireesa i wskoczyła na swego smoczego jastrzębia.
Potem odwróciła się, by spojrzeć na Liratha, i jej twarz złagodniała.
– Żałuję, że sprawy przybrały dziś taki obrót. W przeciwnym razie ja i twój ojciec pojechalibyśmy z tobą.
– Wiem – odparł Lirath, nie patrząc matce w oczy. – Uważaj na siebie!
– Będę ostrożna – powiedziała Lireesa i po chwili wahania dodała: – Jesteśmy z ciebie bardzo dumni.
Jej dotąd zaciętą twarz rozjaśnił na chwilę szczery uśmiech, a następnie poderwała smoczego jastrzębia do lotu i zniknęła.
– Chodźmy – westchnęła Alleria.
Sylwana i Lirath nie ruszyli się z miejsca, tylko Vereesa, spoglądając z niepokojem najpierw na Allerię, a potem na pozostałych, odwróciła się i podreptała z powrotem do Iglicy wraz z najstarszą siostrą. Sylwana stała w milczeniu i patrzyła, jak matka znika im z oczu.
– Bardzo mi przykro, Mały Słoneczny Panie – powiedziała cicho.
– W porządku.
– Będzie jeszcze niejedna okazja – dodała.
Choć szczerze w to wierzyła, nie była pewna, kiedy książę znów zawita w Quel’Thalas. Być może dopiero za kilka lat… Sylwana odwróciła się i spojrzała na brata.
– Na pewno zrobisz ogromne wrażenie na Kael’thasie. A następnym razem przyjdzie cię posłuchać cały królewski dwór!
– Naprawdę, nic się nie stało, Księżycowa Pani. Nasi rodzice mają ważniejsze sprawy na głowie niż mój występ – odrzekł Lirath.
Był jednak wyraźnie rozgoryczony i serce Sylwany ścisnęło się z bólu, że spotkało go takie rozczarowanie.
To nieprawda, że mają ważniejsze sprawy – pomyślała z zaciekłością, choć wiedziała, że nie ma racji.
– Matka wcale nie musiała nakazywać Allerii, żeby została tutaj – odezwała się po chwili. – Jeśli rzeczywiście działoby się coś niepokojącego, do rezydencji Saltherila mógłby pojechać posłaniec i poinformować o tym biorących udział w przyjęciu Obieżyświatów.
– Wiesz przecież, że nie o to tak naprawdę chodzi – odparł rozsądnie Lirath.
Sylwana zdawała sobie sprawę, że matka kłóciła się ostatnio z Allerią z powodu jej przygotowań do roli generała tropicieli. Lireesa chciała w ten sposób przypomnieć córce, że to ona nadal sprawuje tę funkcję i że Alleria musi słuchać jej rozkazów. Już po raz trzeci nakazała jej zostać w Iglicy „na wszelki wypadek”.
Zachowała się wobec niej okrutnie zupełnie bez potrzeby, a dodatkowo zrobiła tym przykrość Lirathowi, który wcale na to nie zasługiwał.
– Kochamy cię i jesteśmy z ciebie niezmiernie dumni – zapewniła Sylwana.
– Doskonale o tym wiem. Tylko że…
Sylwana mocno przytuliła brata, a potem patrzyła, jak podbiega do stajni i osiodłanego szybkobieżcy. W jej sercu wzbierał gniew. To nie było w porządku. Mały Słoneczny Pan zasługiwał na lepsze traktowanie.
Po chwili jednak uśmiechnęła się, w jej głowie zrodził się bowiem pewien zuchwały i ryzykowny plan. Musiała do niego jedynie przekonać Słoneczną Panią.
– Nie ma mowy – warknęła chwilę później Alleria. – Te twoje intrygi wpędzą cię kiedyś w prawdziwe kłopoty.
– Mówisz jak ojciec. Żadna z nich jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Alleria uniosła pytająco brew.
– No dobrze, niech ci będzie, nikt jeszcze jednak nie umarł, bo zamiast soli użył cukru.
W ciągu ostatnich kilku lat ulubionym zajęciem Sylwany było wkradanie się do różnych miejsc bez zaproszenia. Czasem udawało jej się przy takich okazjach zastawiać nieszkodliwe pułapki na zgromadzonych. Twierdziła, że ćwiczy w ten sposób swoje „łowieckie umiejętności”. Gdy jej ojciec ze spokojem zauważył, że nie pokonuje się wroga, wylewając mu znienacka kubeł zimnej wody na głowę, odparła:
– Ale na pewno byłoby to elementem zaskoczenia.
Wtedy Verath westchnął tylko i powiedział:
– Moja droga córeczko, czasem wydaje mi się, że największym zagrożeniem dla naszego ludu jest sprytny, lecz próżny umysł.
Sylwana uśmiechnęła się na to wspomnienie, a potem zwróciła się ponownie do siostry:
– Obie dobrze wiemy, że nie zostaniesz wezwana. Będziesz jak zwykle tkwić tutaj i strzelać sobie z Vereesą z łuku, aż matka wróci.
Zwykle opanowana Alleria skrzywiła się, słysząc te słowa.
Teraz to ja jestem okrutna – pomyślała Sylwana. Przez chwilę żałowała tej cierpkiej uwagi, choć wiedziała, że była konieczna.
– Obiecuję, że nie wpadnę w tarapaty. Nigdy nie chodzę na te głupie przyjęcia Saltherila, więc nikt mnie tam nie rozpozna – oświadczyła z nadzieją, że Alleria zdążyła zapomnieć o przebywającym w posiadłości Lor’themarze. – Wślizgnę się do środka, chwilę popatrzę, jak gra, a potem wyjdę i od razu wrócę do domu.
Vereesa, ich cudowna mała rozjemczyni, stanęła między nimi i wzięła ich dłonie w swoje ręce.
– Lirath chce tylko, aby wśród słuchaczy był ktoś, kto go kocha – powiedziała szczerze. – Czy gdyby któraś z was występowała przed księciem Kael’thasem, nie pragnęłaby dokładnie tego samego?
Alleria spojrzała na nią, a potem na Sylwanę i westchnęła:
– Masz rację, Vereeso. Dobrze, Księżycowa Pani, wygrałaś. Utrzymam twój pomysł w tajemnicy. Tylko nie bądź taka… – przerwała, szukając odpowiedniego słowa – jak zwykle.
Sylwana parsknęła śmiechem. Doskonale wiedziała, co jej siostra ma na myśli, i zupełnie się tym nie przejęła.
– Będę się zachowywać jak prawdziwa dama, obiecuję! Pomożecie mi włożyć jedną z sukni matki?
Kobiety w rodzinie Bieżywiatrów nie przywiązywały szczególnej wagi do pięknych strojów. Wielu chwaliło urodę sióstr i Sylwana lubiła, gdy prawiono jej komplementy, lecz żadna z nich tak naprawdę nie była łasa na pochlebstwa. Od błyszczącej satyny sukien wolały zaprawioną w bojach skórę, która robiła wrażenie na wrogach, a ich ulubionym dodatkiem były dobrze wykonane i wyważone strzały. Ze względu na ważne funkcje, jakie pełnili ich rodzice, siostry Bieżywiatr musiały jednak od czasu do czasu brać udział w oficjalnych uroczystościach. Kreacje Lireesy były znacznie bardziej wytworne niż to, co zwykle wkładała na siebie Sylwana, i teraz zmagała się z licznymi guzikami, haftkami i wiązaniami jednej z nich, kręcąc nosem z niezadowolenia.
– Jak to w ogóle można nosić? I po co? – mruczała.
– Twoje stopy są większe niż matki – zauważyła siedząca na łóżku rodziców Vereesa, przyglądając się tej niezwykłej scenie z przygryzioną dolną wargą.
– Tak, lecz matka jest ode mnie nieco wyższa, więc suknia zakryje moje buty – odparła Sylwana.
– Ale wtedy rąbek spódnicy się ubrudzi.
Sylwana uśmiechnęła się. Choć Vereesa była podekscytowana jej wyprawą, najwyraźniej martwiła się także, że ich tajemnica wyjdzie na jaw.
– Wyczyszczę go – zapewniła ją Sylwana.
Niecierpliwiła się i chciała jak najszybciej wyjechać. Sesja Rady, w której uczestniczył ojciec, mogła się niespodziewanie wcześniej skończyć, a Lireesa także mogła wrócić przed czasem z trofeami w postaci kolejnych trollich uszu. Alleria zaczęła zaplatać jej włosy, lecz Sylwana uznała, że i bez tego była gotowa do wyjścia.
– Wystarczy – powiedziała, po czym chwyciła kapelusz, włożyła go na głowę i podeszła do lustra, aby się przejrzeć.
Sama ledwo się rozpoznała. Na co dzień jej włosy były rozczochrane, a tuniki i bryczesy, które zwykle nosiła – upaćkane trawą i poplamione. Tymczasem młoda kobieta w lustrze wyglądała elegancko i wytwornie, a długa zielona suknia i kapelusz, spod którego spływały jasnozłote pukle, przydawały jej gracji i wyrafinowania. Sylwana uśmiechnęła się i ukłoniła, a jej odbicie odwzajemniło te gesty.
Jej twarz rozświetlił jeszcze szerszy uśmiech.
Doskonale.
Sylwana uważnie przysłuchiwała się dźwiękom lutni dochodzącym z posiadłości Saltherila i przyspieszyła kroku. Czyżby to Lirath już występował? Po chwili jednak do lutni dołączył inny instrument i dziewczyna odetchnęła z ulgą. Muzycy na razie tylko akompaniowali, a goście oddawali się plotkom i flirtom. Występ jej brata był z pewnością głównym punktem programu.
Sylwana szybko obrzuciła tłum wzrokiem, aby zlokalizować osoby, które mogłyby ją rozpoznać. Obiegła spojrzeniem barwne szaty, błyszczące loki i jaskrawe kapelusze, aż wreszcie dostrzegła czuprynę białych włosów.
– Lor’themar – mruknęła pod nosem, czym prędzej odwróciła się na pięcie i udała w przeciwnym kierunku.
Nagle usłyszała czyjeś pozdrowienie:
– Dzień dobry, droga damo!
Odwróciła się i zobaczyła przed sobą odzianego w długą szatę wysokiego mężczyznę ze śmiesznym kokiem na czubku głowy.
– Chyba się nie znamy. Pozwól więc, że się przedstawię. Arkanista Sheynathren.
Sylwana opuściła podbródek, aby szerokie rondo kapelusza jeszcze bardziej ocieniło jej twarz, i odparła:
– Bardzo mi miło. Lady Ranaria. Z pewnością znasz moją kuzynkę, lady Elanę…
Naprędce wymyśliła fałszywe imiona, wydawało jej się to bowiem bezpieczniejsze niż podawanie się za kogoś, kto istniał w rzeczywistości. Sheynathren zamyślił się i zmarszczył brwi, lecz po chwili jego twarz się rozchmurzyła.
– Ach tak, lady Elana…
Sylwana zdołała się powstrzymać od ironicznego uśmiechu.
– Lady Ranario – ciągnął jej potencjalny zalotnik – czy nie napiłabyś się czegoś zimnego w tak upalny dzień?
– Z wielką przyjemnością – odparła Sylwana.
Sheynathren ukłonił się i zaczął się przepychać przez tłum, potrząsając dziwacznym węzełkiem na głowie. Jak tylko się odwrócił, Sylwana ruszyła w przeciwnym kierunku. Była zdziwiona, że przybyło tak wielu gości, i tym bardziej cieszyła się, że udało się jej tutaj wślizgnąć. Lirath był wyjątkowo zdolny, jednak nigdy dotąd nie występował przed tak liczną publicznością. Na pewno będzie bardzo zadowolony…
– Sylwano!
Tuż za nią rozległ się przeszywający szept i odwróciła się gwałtownie, przestraszona, że ktoś ją rozpoznał. Lirath wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, błękitnymi niczym niebo w pogodny letni dzień.
– Ciii, nie mów tak głośno.
– Co… Co ty tutaj robisz? I to w sukni matki? Wyglądasz… dziwnie.
– Nie zwracaj na to uwagi. Jak sądzisz, głuptasie? Przyszłam cię zobaczyć!
Lirath westchnął, lecz na jego ustach igrał uśmiech.
– Napytasz sobie biedy.
– Skądże! Kiedy występujesz?
– Za chwilę. Wybierałem się właśnie po szklankę ponczu. Strasznie zaschło mi w ustach…
Sylwana z trudem powstrzymała się przed tym, aby go uściskać.
– No to idź. Nie martw się!
Lirath wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę i Sylwana pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała go tak szczęśliwego.
– Nie upij się za bardzo, bo nie będziesz potrafił śpiewać – powiedziała nieco zbyt kąśliwie.
– Nawet gdybyś teraz wyszła, to i tak zaśpiewam niczym thalasyjski rudzik – odrzekł. – To, że podjęłaś takie ryzyko, wiele dla mnie znaczy. Jesteś moją ulubioną siostrą!
– Mówisz tak o każdej z nas.
– No tak, bo to prawda. Tylko w twoim przypadku trochę… prawdziwsza.
Sylwana poczuła w gardle tłumione dotąd emocje.
– Zostanę, aby posłuchać kilku utworów, a potem sobie pójdę.
– Dobrze. Tak będzie bezpieczniej.
Lirath szeroko się do niej uśmiechnął, a potem ruszył w kierunku zastawionego stołu. Nagle uwagę Sylwany zwróciło głośne parsknięcie. Nieopodal stała grupka młodzieńców. Twarz pierwszego wykrzywiał złośliwy grymas, a trzej pozostali z czegoś się śmiali. Wszyscy mieli rumiane policzki i wypielęgnowane dłonie, a ich szaty wytwornością dorównywały strojom innych gości. Jeden z nich ukradkiem pociągnął łyk z bukłaka i puścił go chyłkiem w obieg, aby pozostali także się napili. Kolor ich twarzy i to, jak chwiali się na nogach, świadczyły, że bukłak był już prawie pusty albo kilkakrotnie wcześniej napełniony. Dwóch z nich nosiło szaty w kolorach domu Salonara.
– Nie, no popatrzcie na niego! – powiedział ten ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy.
Sylwana rozpoznała go i przypomniała sobie nawet, że ma na imię Aravan.
Chłopak skinął głową w kierunku stołu, gdzie Lirath nalewał sobie właśnie szklankę ponczu z melona, i ciągnął:
– Gdybym go teraz postukał w ramię, pewnie by się przewrócił.
Sylwana zacisnęła wargi, aby powstrzymać cisnącą się jej na usta ripostę, a jej dłonie mimowolnie zwinęły się w pięści. Zerknęła na Liratha, który ruszył właśnie w jej stronę. Sporo ostatnio urósł i przewyższał już wszystkich w rodzinie z wyjątkiem ojca. Nie był wątły, po prostu jego waga na razie nie dorównywała wzrostowi.
Najwyraźniej jednak Aravan miał jeszcze więcej do powiedzenia.
– Słyszałem, że próbował się nauczyć walczyć, lecz w ogóle mu to nie wychodzi. Jest beznadziejny.
Lirath zatrzymał się w miejscu.
– Czyż jego matka nie jest generałem tropicieli? – zapytał inny z młodzieńców.
– Tak! To jest w tym wszystkim najgorsze. Muszą się go strasznie wstydzić!
Lirath ostentacyjnie się wyprostował i ruszył w kierunku sceny. Sylwana słyszała głośne bicie własnego serca, a każdy mięsień w jej ciele był napięty niczym dobrze naciągnięta cięciwa.
– Ale przecież on gra na flecie – dodał brat Aravana, Rendris. – Ta umiejętność na pewno mu się przyda podczas pojedynku.
– Nie, bracie, on nie musi walczyć. Po prostu zaśpiewa jakąś ckliwą wojenną pieśń!
Te słowa do głębi zabolały Sylwanę, przede wszystkim dlatego, że były prawdziwe. Lirath nie potrafił walczyć. Od dziecka miał doskonałą koordynację, potrafił nawet tańczyć, jednocześnie grając na flecie, jednak gdy zamiast instrumentów muzycznych trzymał w ręku oręż, stawał się zupełnie nieporadny. Sylwana odczuwała upokorzenie Liratha z taką mocą, jakby to o nią samą chodziło. Poczuła nagły przypływ niekontrolowanego gniewu, zdołała się jednak opanować i po chwili ogarnęło ją chłodne wyrachowanie.