Most dusz - Victoria Schwab - ebook + książka

Most dusz ebook

Victoria Schwab

4,2

Opis

Podczas podróży do Edynburga i Paryża dwunastoletnia Cassidy Blake i jej niezwykły przyjaciel Jacob przekonali się, ile mrocznych tajemnic kryje się w zaułkach i katakumbach nawiedzonych miast. Gdy wydaje się, że nic już ich nie zaskoczy, trafiają do Nowego Orleanu, gdzie rodzice Cass przygotowują nowy odcinek serialu „Duchodzeniowcy”.

 

To właśnie w tym mieście pełnym muzyki, legend i magii dojdzie do spotkania, na które nikt nie jest w stanie się przygotować. Czy Cassidy znajdzie w sobie dość siły, by stanąć oko w oko z posłańcem samej Śmierci?

 

Trzeci tom najbardziej nawiedzonej serii autorstwa Victorii Schwab to mistrzowsko opowiedziana historia o duchach, odwadze i przyjaźni. To wymarzona książka dla tych, którzy nie boją się ciemności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (82 oceny)
31
36
14
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lucja_a

Całkiem niezła

Ciekawa i miła książka, choć myślę, że najgorsza z całej serii
00
MarlenaDrozynska

Dobrze spędzony czas

Niezła. Niestety w całej trylogii czegoś mi brakowało.
00
gosiajasinska

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała
00
Chilim26

Dobrze spędzony czas

Nadal niezła zabawa, ale czułam, że pomysł na tę serię już został wyeksploatowany.
00
Naomi21

Nie oderwiesz się od lektury

fajna ciekawa interesującą fantastyczna super
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Bridge of So­uls

Co­py­ri­ght © 2021 by Vic­to­ria Schwab

All ri­ghts re­se­rved.

Map co­py­ri­ght © Ma­xime Plasse, 2021

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­ciej Stu­dencki, 2022

Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2022

Re­dak­torka ini­cju­jąca • Mi­lena Busz­kie­wicz

Re­dak­torka pro­wa­dząca • Aneta Cruz-Ką­ciak

Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ro­lina Ki­sio­łek

Re­dak­cja • Na­ta­lia Szczep­kow­ska

Ko­rekta • Jo­anna Paw­łow­ska, Anna No­wak

Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza i ła­ma­nie • Ma­te­usz Cze­kała

Pro­jekt okładki • Ba­ily Craw­ford

Ad­ap­ta­cja okładki • Magda Bloch

Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.

Tekst dzie­łowy w książce zło­żono kro­jem Al­ber­tina au­tor­stwa Chrisa Branda

Mot­tem książki jest wiersz Emily Dic­kin­son w prze­kła­dzie Sta­ni­sława Ba­rań­czaka

Książkę wy­dru­ko­wano na pa­pie­rze Lux Cream 70 g/m2 vol. 1,6 do­star­czo­nym przez Sp. z o.o.

ISBN 978-83-67324-19-9

Zyg­zaki

Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

re­dak­cja@zyg­zaki.pl

www.zyg­zaki.pl

Można się obu­dzić na wiele mi­łych spo­so­bów.

Za­pach świe­żych na­le­śni­ków w le­cie lub pierw­szy chłodny po­dmuch je­sieni. Le­niwy po­czą­tek za­śnie­żo­nego dnia i świat po­grze­bany pod war­stwami ko­ców. Cza­sem prze­bu­dze­nie wy­daje się ła­twe i spo­kojne: po­wolne przej­ście od ma­rzeń sen­nych do co­dzien­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Cza­sami wy­gląda to jed­nak in­a­czej.

Ko­tara, od­su­wana jed­nym szarp­nię­ciem, wpusz­cza do po­koju ośle­pia­jące pro­mie­nie słońca, a ja czuję, jak na piersi lą­duje mi na­gle wielki, ciężki kot.

Ję­czę, po­woli uno­szę po­wieki i wi­dzę Grima, który gapi się na mnie z góry. Czarna łapa wisi tuż nad moją twa­rzą.

– Ucie­kaj! – mam­ro­czę, ob­ra­ca­jąc się, aż kot spada na bok, na po­ściel. Rzuca mi kwa­śne spoj­rze­nie, wzdy­cha ci­cho po ko­ciemu i za­pada głę­biej w łóżko.

– Wsta­wać, po­budka! – mówi mama, sta­now­czo zbyt ra­do­snym to­nem, je­śli wziąć pod uwagę, że za­mel­do­wa­li­śmy się tu za­le­d­wie wczo­raj wie­czo­rem, a mój or­ga­nizm nie ma po­ję­cia, która jest go­dzina. W gło­wie czuję tępe pul­so­wa­nie i nie wiem, czy to jet lag, czy du­chy.

Drżę od sztucz­nego chłodu ho­te­lo­wej kli­ma­ty­za­cji, szu­mią­cej przez całą noc, i z po­wro­tem na­cią­gam na sie­bie prze­ście­ra­dło. Mama otwiera okno, lecz za­miast rześ­kiego po­dmu­chu do po­koju wpada ściana go­rą­cego po­wie­trza.

Jest lep­kie od let­niego upału.

Na ulicy ktoś fał­szy­wie śpiewa, a ktoś inny pod­chwy­tuje me­lo­dię na ni­sko brzmią­cym pu­zo­nie. Sły­chać ryk śmie­chu. Na chod­nik upada coś, co brzmi jak pu­sty gar­nek.

Na­wet o dzie­sią­tej rano Nowy Or­lean jest ha­ła­śli­wym miej­scem.

Sia­dam na łóżku. Moja fry­zura przy­po­mina gniazdo zmierz­wio­nych lo­ków. Roz­glą­dam się pół­przy­tom­nie. Ziew.

Przy­je­cha­li­śmy tu wczo­raj wie­czo­rem i za­le­d­wie zdo­ła­łam umyć twarz, pa­dłam na łóżko i za­snę­łam. Te­raz jed­nak, kiedy już się obu­dzi­łam, orien­tuję się, że nasz po­kój ho­te­lowy nie wy­gląda nor­mal­nie. Nie żeby ja­kie­kol­wiek miej­sce, w któ­rym się za­trzy­my­wa­li­śmy pod­czas na­szych po­dróży, było „nor­malne”, ale tu, w ho­telu Kar­dec, jest wy­jąt­kowo dziw­nie.

Moje łóżko przy­cup­nęło w rogu po­koju, na po­stu­men­cie. Po­mię­dzy moją grzędą a ol­brzy­mim ło­żem z bal­da­chi­mem po dru­giej stro­nie, zaj­mo­wa­nym przez ro­dzi­ców, znaj­dują się sto­lik i fo­tele, ale nie to jest dziwne. O nie, cho­dzi ra­czej o to, że w tu­tej­szym wy­stroju do­mi­nuje so­czy­sty fio­let i gra­nat ze zło­tymi do­dat­kami, a wszę­dzie wi­szą je­dwabne i plu­szowe dra­pe­rie, jak w na­mio­cie wróżki. Uchwyty szu­flad i ha­czyki na ścia­nie mają kształt dłoni z za­ci­śnię­tymi pal­cami lub skie­ro­wa­nych wnę­trzem ku gó­rze.

Po­przed­niego dnia zwa­li­li­śmy wa­lizki na wy­po­le­ro­wa­nym par­kie­cie w bez­ładny stos z wy­sy­pu­ją­cymi się ciu­chami, bo chcie­li­śmy tylko się prze­brać i prze­spać po lo­cie. W sa­mym środku tego cha­osu, po­mię­dzy ko­sme­tyczką mamy a moim apa­ra­tem w fu­te­rale, sie­dzi Ja­cob El­lis Hale, mój naj­lep­szy przy­ja­ciel, to­wa­rzy­szący mi duch.

Ja­cob na­wie­dza mnie od ze­szłego lata, kiedy to wpa­dłam do rzeki, a on ura­to­wał mi ży­cie. Ra­zem sta­wi­li­śmy czoła wid­mom w Szko­cji i po­lter­ge­istowi w Pa­ryżu, od­wie­dzi­li­śmy cmen­ta­rzy­ska, ka­ta­kumby i nie tylko.

Sie­dzi po tu­recku, z łok­ciami opar­tymi na ko­la­nach, a przed nim na pod­ło­dze leży ko­miks. Kiedy na niego pa­trzę, strony się prze­wra­cają.

To mógłby być po­wiew wia­tru… ale mama już za­mknęła okno.

Poza tym strony prze­wra­cają się tylko w jedną stronę, mniej wię­cej w ta­kim tem­pie, w ja­kim mógłby prze­kła­dać je czy­ta­jący chło­pak.

Oboje wiemy, że nie po­wi­nien móc tego ro­bić.

To zna­czy nie mógłby tego ro­bić ty­dzień wcze­śniej, ale te­raz…

– No, wsta­waj, Cass – mówi mama. – Rach ciach ciach!

Bę­dziemy fil­mo­wać ma­te­riał do pro­gramu do­piero wie­czo­rem, więc już mam za­pro­te­sto­wać, kiedy tato do­daje:

– Spo­ty­kamy się z prze­wod­ni­kiem w Café du Monde.

Te­raz się oży­wiam. W każ­dym miej­scu, do któ­rego się uda­jemy na zdję­cia do pro­gramu ro­dzi­ców, mamy no­wego prze­wod­nika, ko­goś, kto do­sko­nale zna mia­sto i jego ta­jem­nice. Cie­kawa je­stem, kto bę­dzie opro­wa­dzać nas po No­wym Or­le­anie, scep­tyk czy osoba, która wie­rzy w du­chy.

Ro­dzice krzą­tają się po dru­giej stro­nie po­koju, przy­go­to­wu­jąc do wyj­ścia. Mama wy­ciera smugę kremu do go­le­nia z po­liczka taty, a on po­maga jej za­piąć bran­so­letkę.

W tej chwili są jesz­cze mo­imi ro­dzi­cami: roz­targ­nio­nymi, prze­mi­łymi ner­dami. Jed­nak wie­czo­rem, kiedy ru­szą ka­mery, staną się kimś wię­cej: Du­cho­dze­niow­cami, po­dró­żu­ją­cymi po świe­cie, po­lu­ją­cymi na du­chy de­tek­ty­wami od spraw pa­ra­nor­mal­nych, prze­ry­so­wa­nymi po­sta­ciami.

– Ni­gdy nie ro­zu­mia­łem, jak można prze­ry­so­wać po­stać – mówi Ja­cob, nie pod­no­sząc głowy. – To dziwne. W su­mie to nie ro­zu­mia­łem, jak można ją w ogóle za­ry­sować. – Ja­cob El­lis Hale, naj­lep­szy przy­ja­ciel, to­wa­rzy­szący mi duch, za­wsze pod­słu­chu­jący moje my­śli. Unosi bez­rad­nie dło­nie. – To nie moja wina, że my­ślisz tak gło­śno.

O ile mi wia­domo, jego zdol­ność do czy­ta­nia mo­ich my­śli ma coś wspól­nego z tym, że wy­cią­gnął mnie z kra­iny umar­łych, a ja wcią­gnę­łam go do świata ży­wych i ja­koś tak zo­sta­li­śmy ra­zem, skle­jeni ni­czym włosy i guma do żu­cia.

Ja­cob marsz­czy brwi.

– To ja niby je­stem gumą?

Prze­wra­cam oczami. W su­mie to ja też po­win­nam móc czy­tać mu w my­ślach.

– Może moje my­śli są cich­sze – stwier­dza.

„A może po pro­stu masz pu­stą głowę?” – my­ślę, po­ka­zu­jąc ję­zyk.

Ły­pie na mnie gniew­nie.

Par­skam śmie­chem.

Ro­dzice od­wra­cają się i pa­trzą na mnie.

– Sorki – mó­wię, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – To tylko Ja­cob.

Mama się uśmie­cha, lecz tato unosi brew. Mama wie­rzy w du­chy, cho­ciaż nie je­stem pewna, czy aku­rat w Ja­coba. Może uważa go za du­cha, a może za wy­my­ślo­nego przy­ja­ciela, który sta­nowi do­godną wy­mówkę, kiedy trzeba wy­ja­śnić, dla­czego jej córka pa­kuje się w kło­poty. Tato zde­cy­do­wa­nie nie wie­rzy w du­chy, a do tego uważa, że je­stem już za stara na wy­my­ślo­nych przy­ja­ciół. Zgoda, ale Ja­cob nie jest wy­my­ślony, tylko nie­wi­dzialny, i to nie moja wina, że ro­dzice nie mogą go zo­ba­czyć.

Jak do­tąd.

My­ślę te ostat­nie słowa tak ci­cho, jak po­tra­fię, jed­nak Ja­cob i tak je sły­szy. Naj­wy­raź­niej nie za­uważa kry­ją­cego się w nich lęku, bo wstaje tylko i się uśmie­cha.

– Wiesz co – mówi, po czym chu­cha na okno. – Może mógł­bym… – Przy­tyka pa­lec wska­zu­jący do zma­to­wia­łej szyby i marsz­czy w sku­pie­niu czoło, ry­su­jąc li­terę „J”. Ku mo­jemu za­sko­cze­niu i prze­ra­że­niu wi­dać ją na szkle! Wy­ska­kuję z łóżka i ście­ram li­terę, za­nim za­uważą ją ro­dzice. – Psu­jesz do­brą za­bawę – mam­ro­cze przy­ja­ciel. Przy­kro mi, na­prawdę le­piej, żeby mama i tato nie zda­wali so­bie sprawy, że Ja­cob jest praw­dziwy, ja zaś pra­wie umar­łam, a w wol­nych chwi­lach po­luję na du­chy. Z ja­kie­goś po­wodu nie są­dzę, żeby im się to spodo­bało.

„Sia­daj. Zo­stań tu”, ko­men­de­ruję i spie­szę do ła­zienki, żeby się ubrać.

Upi­nam włosy w nie­po­rządny ko­czek, pró­bu­jąc nie my­śleć o tym, że mój naj­lep­szy przy­ja­ciel nie­wąt­pli­wie robi się co­raz sil­niej­szy.

Wy­cią­gam na­szyj­nik spod ko­szuli i przy­glą­dam się dyn­da­ją­cemu nań zwier­cia­dełku. To lu­stro po­ka­zuje prawdę, przy­po­mina du­chom, że nie żyją. Unie­ru­cha­mia je tak, że­bym mo­gła wy­rwać im nić i ode­słać je.

Moje od­bi­cie pa­trzy na mnie nie­pew­nie z lu­sterka, a ja wy­pie­ram wszyst­kie my­śli o Za­sło­nie i o tym, dla­czego du­chy po­winny po­zo­sta­wać po jej dru­giej stro­nie. I o tym, co się z nimi dzieje, kiedy stają się dość rze­czy­wi­ste, by do­tknąć na­szego świata. I o mo­jej przy­ja­ciółce, La­rze Chow­dhury, która po­wie­działa mi, że moim za­da­niem jest ode­sła­nie Ja­coba, za­nim sta­nie się zbyt nie­bez­pieczny, za­nim, za­nim…

Pró­buję nie my­śleć o snach, które ostat­nio mie­wam, w któ­rych oczy Ja­coba roz­pa­lają się czer­wie­nią, a świat wo­kół niego roz­pada się na ka­wałki, nie pa­mięta, kim je­stem i kim jest on sam, a ja mu­szę wy­bie­rać: ra­to­wać naj­lep­szego przy­ja­ciela czy wszystko inne.

Na­prawdę sta­ram się nie my­śleć o żad­nej z tych rze­czy.

Koń­czę się ubie­rać, a kiedy wra­cam do po­koju, Ja­cob leży roz­cią­gnięty na pod­ło­dze tuż przed Gri­mem, to­cząc z nim chyba po­je­dy­nek na spoj­rze­nia. Mó­wię so­bie w my­ślach, że Ja­cob to Ja­cob. Nie jest zwy­kłym du­chem, tylko moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.

Ja­cob od­rywa spoj­rze­nie od kota i kie­ruje wzrok na mnie. Wiem, że sły­szy moje my­śli, to­też kon­cen­truję się na Gri­mie.

Le­ni­wie ma­cha czar­nym ogo­nem, a ja za­sta­na­wiam się, nie po raz pierw­szy, czy koty – na­wet cał­ko­wi­cie bez­u­ży­teczne, wy­glą­da­jące jak bo­che­nek chleba – do­strze­gają wię­cej niż lu­dzie. Czy wy­czu­wają Za­słonę i du­chy za nią tak jak ja?

Chwy­tam apa­rat z pod­łogi, za­kła­dam na szyję fio­le­towy pa­sek i ła­duję nową kli­szę. Ro­dzice po­pro­sili mnie, że­bym do­ku­men­to­wała po­wsta­wa­nie ich pro­gramu zza ku­lis. Tak jak­bym nie miała dość ro­boty z po­wstrzy­my­wa­niem zło­śli­wych du­chów przed wy­wo­ły­wa­niem cha­osu.

Ale hej, każdy po­trze­buje ja­kie­goś hobby.

– Po­le­cam gry wi­deo – wtrąca Ja­cob.

Pa­trzę na niego przez wi­zjer, to ła­piąc ostrość, to ją tra­cąc. Na­wet gdy po­kój się roz­mywa, Ja­cob wciąż po­zo­staje ja­sny i wy­raźny.

Ten apa­rat jest tro­chę dziwny, jak wszystko inne w moim ży­ciu. Mia­łam go ze sobą, kiedy nie­mal uto­nę­łam, i od tam­tej pory ja­kimś cu­dem wy­daje się wi­dzieć więcej.

Tak jak ja.

Wy­cho­dzimy z ro­dzi­cami i Ja­co­bem na ko­ry­tarz. Po­dob­nie jak w na­szym po­koju do­mi­nują tu so­czy­ste gra­naty i fio­lety. Kin­kiety na ścia­nach wy­glą­dają jak dło­nie: więk­szość z nich trzyma lampy, ale tam i tu zda­rzają się pu­ste.

– Przy­duś piątkę – pro­po­nuje Ja­cob, kle­piąc w jedną z otwar­tych dłoni. De­ko­ra­cja ko­ły­sze się lekko, tak jakby miała spaść, a ja rzu­cam mu miaż­dżące spoj­rze­nie. Przy­ja­ciel w od­po­wie­dzi uśmie­cha się nie­win­nie.

Ru­szamy na dół, omi­ja­jąc po­nurą windę z ku­tego że­laza, w któ­rej mie­ści się za­le­d­wie jedna osoba, i wy­bie­ramy krętą, drew­nianą klatkę scho­dową.

Na su­fi­cie lobby na­ma­lo­wano stół z krze­słami, wi­dziany z góry, tak jakby to widz sto­jący na pod­ło­dze oglą­dał go z su­fitu. Osza­ła­mia­jący efekt.

Czuję się ob­ser­wo­wana. Od­wra­cam się i za­uwa­żam męż­czy­znę w ni­szy, wy­glą­da­ją­cego zza ko­tary. Pod­cho­dzę i do­piero wtedy wi­dzę, że to nie czło­wiek, ale po­pier­sie: mie­dziana rzeźba głowy i klatki pier­sio­wej. Ma ko­zią bródkę oraz baczki i wpa­truje się we mnie upar­cie.

Ta­bliczka na mar­mu­ro­wej pod­sta­wie zdra­dza mi, że to pan Al­lan Kar­dec.

Ja­cob opiera się o po­stu­ment.

– Wy­gląda na na­bur­mu­szo­nego – oce­nia, ale nie zga­dzam się z nim. Pan Kar­dec marsz­czy czoło w gry­ma­sie, jaki po­ja­wia się cza­sem na twa­rzy taty, kiedy my­śli na­prawdę in­ten­syw­nie. Mama na­zywa go „miną na­krę­caną”, po­nie­waż – jak twier­dzi – pra­wie wi­dzi wtedy try­biki pra­cu­jące mu w gło­wie.

W spoj­rze­niu wy­rzeź­bio­nego męż­czy­zny kryje się jed­nak coś dziw­nego. W końcu zdaję so­bie sprawę, że jego oczy nie są zro­bione z mie­dzi, lecz ze szkła. Ciemne szklane kulki z pa­smami sza­ro­ści.

Mama mnie woła. Od­wra­cam się i wi­dzę, że zmie­rzają z tatą ku wyj­ściu. Wy­co­fu­jemy się z Ja­co­bem z za­sięgu upior­nego spoj­rze­nia po­pier­sia.

– Go­towi? – pyta tato i otwiera drzwi.

Wy­cho­dzimy na roz­świe­tloną słoń­cem ulicę.

~ ~ ~

Upał ude­rza mnie ni­czym oło­wiana kula.

Na pół­nocy stanu Nowy Jork, gdzie miesz­kamy, let­nie słońce przy­grzewa cza­sem mocno, ale w cie­niu na­dal jest chłodno. Tu­taj jego pro­mie­nie są jak go­rący płyn, na­wet w cie­niu, a po­wie­trze przy­po­mina zupę. Prze­su­wam przez nie ręką i czuję, jak na skó­rze osiada mi wil­goć.

Poza upa­łem za­uwa­żam coś jesz­cze.

Przed nami tur­ko­cze konny po­wóz, a na dru­gim pla­nie prze­jeż­dża ka­ra­wan.

Nie je­stem na­wet za Za­słoną. Tak wy­gląda co­dzien­ność w No­wym Or­le­anie.

Idziemy przez Dziel­nicę Fran­cu­ską, gdzie ulice no­szą ta­kie na­zwy jak Bo­ur­bon Street czy Royal Street, gdzie domy są ni­skie i przy­sa­dzi­ste, a bal­kony o po­rę­czach z ku­tego że­laza bie­gną jak pędy blusz­czu przez całą sze­ro­kość bu­dyn­ków. To zde­rze­nie barw, sty­lów i dźwię­ków. Bruk i be­ton, po­skrę­cane drzewa i mech hisz­pań­ski. Ni­gdy nie by­łam w oko­licy tak peł­nej sprzecz­no­ści.

W Edyn­burgu, pierw­szym miej­scu, w któ­rym krę­ci­li­śmy ma­te­riały do pro­gramu, pa­no­wała wil­gotna at­mos­fera, pełna sza­ro­ści. To mia­sto sta­rych ka­mieni i ukry­tych ście­żek, z hi­sto­rią wy­pi­saną na po­wierzchni. W Pa­ryżu, ja­snym i czy­stym, ozdo­bio­nym zło­tem, z sze­ro­kimi ale­jami, se­krety są po­grze­bane pod zie­mią.

Tym­cza­sem Nowy Or­lean to… coś jesz­cze in­nego.

Trudno by­łoby uchwy­cić at­mos­ferę tego mia­sta na zdję­ciu.

Jest tu gło­śno i tłoczno. Wo­koło wi­dzę i sły­szę mnó­stwo rze­czy, które do sie­bie nie pa­sują: stu­kot koń­skich ko­pyt, klak­son sa­mo­chodu i uliczny sak­so­fon. W tej oko­licy znaj­duje się mnó­stwo re­stau­ra­cji, sa­lo­nów ta­tu­ażu i skle­pów z odzieżą, ale po­mię­dzy nimi do­strze­gam okna pełne świe­czek, ka­mieni, ob­raz­ków świę­tych, neo­no­wych zna­ków z otwar­tymi dłońmi oraz krysz­ta­ło­wych kul. Nie po­tra­fię stwier­dzić, ile z nich wy­sta­wiono na po­kaz dla tu­ry­stów, a ile jest praw­dzi­wych.

A nade wszystko (a ra­czej poza tym wszyst­kim) roz­ciąga się tu Za­słona, a za nią Mię­dzy­świat, pe­łen du­chów, które chcą być do­strze­żone i wy­słu­chane.

Wid­mom cza­sami zda­rza się w nim utknąć. Od­twa­rzają wtedy w pę­tli swoje ostat­nie chwile, a ja mam jedno za­da­nie: ode­słać je.

– To kwe­stia sporna – od­zywa się Ja­cob, który wo­lałby uda­wać, że to nor­malne, by dziew­czyna sły­szała „puk-puk-puk” du­chów i stale czuła zew tam­tej strony, pró­bu­ją­cej ją wcią­gnąć. – Chciał­bym tylko za­py­tać: kiedy ode­sła­nie ja­kie­goś du­cha uła­twiło ci ży­cie?

Ro­zu­miem jego punkt wi­dze­nia, ale tu­taj nie cho­dzi o uła­twie­nie cze­go­kol­wiek.

Cho­dzi o to, by po­stą­pić wła­ści­wie.

Mimo to od czasu do czasu chcia­ła­bym umieć wy­ci­szyć od­głosy z tam­tej strony.

Obok nas prze­jeż­dża po­wóz, ozdo­biony czer­wo­nymi pió­ro­pu­szami i zło­tymi frędz­lami. Ru­szam za nim, pró­bu­jąc zro­bić mu jak naj­lep­sze zdję­cie.

– Hej, Cass, uwa­żaj! – prze­strzega Ja­cob, tuż za­nim na ko­goś wpadnę.

Co­fam się chwiej­nie, mru­ga­jąc gwał­tow­nie oczami. Za­czy­nam prze­pra­szać, kiedy spo­glą­dam w górę i wi­dzę szkie­let w smo­li­ście czar­nym stroju.

I na­gle cały świat gwał­tow­nie się za­trzy­muje.

Po­wie­trze ucho­dzi mi z płuc, a Nowy Or­lean znika. Na­gle je­stem znów na pe­ro­nie pa­ry­skiego me­tra w dniu wy­jazdu i pa­trzę na nie­zna­jo­mego po dru­giej stro­nie to­ro­wi­ska, za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego nikt inny nie za­uważa gład­kiej bia­łej czaszki pod sze­ro­ko­skrzy­dłym ka­pe­lu­szem. Czuję się uwię­ziona we wła­snej skó­rze, nie mogę od­dy­chać ani my­śleć, mogę tylko wpa­try­wać się w te pu­ste oczo­doły, a tym­cza­sem nie­zna­jomy po­woli zdej­muje ma­skę, pod którą nie ma nic poza ciem­no­ścią.

Wpa­dam w tę pustkę, prze­la­tuję przez nią na wy­lot, z po­wro­tem do No­wego Or­le­anu, pod­czas gdy tu­tej­szy szkie­let przy­suwa się do mnie, wy­cią­ga­jąc ko­ścianą dłoń.

Tym ra­zem wrzesz­czę ile sił w płu­cach.

Szkie­let od­ska­kuje.

– Hej, hej – mówi, co­fa­jąc się jesz­cze o krok. – Prze­pra­szam cię, moje dziecko. – Unosi ręce w ge­ście ka­pi­tu­la­cji. Te­raz wi­dzę, że nie są wcale ko­ściane, ale nor­malne: końce pal­ców wy­stają z mi­te­nek. – Nie chcia­łem cię prze­stra­szyć – głos jest ła­godny i na­leży nie­wąt­pli­wie do czło­wieka, a kiedy fa­cet ściąga ma­skę, pod nią jest twarz, cie­pła, przy­ja­zna i praw­dziwa.

– Cas­sidy! – mówi mama, ła­piąc mnie za ło­kieć. – Co tu się dzieje?

Kręcę głową i sły­szę samą sie­bie, jak beł­ko­czę, że wszystko w po­rządku, to moja wina, ten pan wcale mnie nie prze­stra­szył, ale jed­no­cze­śnie serce wali mi jak osza­lałe, tak gło­śno, że sły­szę wła­sny puls w uszach i zmu­szam się do od­dy­cha­nia, pod­czas gdy męż­czy­zna od­cho­dzi. A je­śli na­wet kto­kol­wiek uważa, że fa­cet w prze­bra­niu szkie­letu o tej po­rze dnia jest czymś dziw­nym, to nie mówi tego gło­śno. Nikt nie zwraca na niego uwagi, kiedy od­cho­dzi ulicą, po­gwiz­du­jąc.

– Cass – od­zywa się ci­cho Ja­cob.

Opusz­czam wzrok i wi­dzę, że ręce mi drżą. Chwy­tam fu­te­rał apa­ratu i ści­skam mocno, do­póki nie prze­staną.

– Do­brze się czu­jesz, dzie­ciaku? – pyta tato. Oboje z mamą pa­trzą na mnie te­raz, jakby wy­ro­sły mi wąsy albo skrzy­dła, jak­bym zmie­niła się z ich córki w ko­goś dziw­nego, prze­czu­lo­nego i pło­chli­wego.

Nie mam im tego za złe.

Je­stem prze­cież Cas­sidy Blake.

Ni­gdy nie re­ago­wa­łam nad­wraż­li­wie, na­wet wów­czas, kiedy jedna z dziew­czy­nek w szkole za­częła krwa­wić z nosa i po chwili wy­glą­dała, jakby ktoś wy­lał jej na ko­szulkę wia­dro czer­wo­nej farby.

Ani wtedy, gdy po raz pierw­szy się­gnę­łam mię­dzy że­bra du­cha i wy­cią­gnę­łam stam­tąd ze­tlałe szczątki jego ży­cia.

Ani kiedy wla­złam do otwar­tego grobu czy też prze­bi­łam się przez stos kru­chych ko­ści pięć pię­ter pod zie­mią.

Szkie­let w czar­nym stroju był jed­nak inny. Samo wspo­mnie­nie przy­pra­wia mnie o dresz­cze. Kiedy pa­ry­ski nie­zna­jomy w ma­sce w kształ­cie czaszki pa­trzył na mnie z dru­giego pe­ronu, wy­da­wało mi się, że spo­glą­dał przeze mnie na wy­lot. Tak jak­bym znaj­do­wała się w mi­łym, cie­płym po­koju, w któ­rym ktoś na­gle otwo­rzył okna i rap­tow­nie się ochło­dziło. Wcze­śniej ni­gdy nie czu­łam się tak chora, prze­ra­żona i sa­motna.

– To tak jak de­men­cjał – stwier­dza Ja­cob.

Mru­gam, wra­ca­jąc do rze­czy­wi­sto­ści.

– Co ta­kiego?

– No wiesz, taki prze­ra­ża­jący stwór z Harry’ego Pot­tera, ten, co wy­gląda jak wiedźma i wy­sysa z cie­bie ży­cie, po­chła­nia całą ra­dość i robi z cie­bie wa­rzywo.

Och. Ma na my­śli de­men­tora.

Ja­cob ni­gdy nie czy­tał ksią­żek, więc jego wie­dza na te­mat tej se­rii po­cho­dzi wy­łącz­nie z uryw­ków fil­mów i mo­ich cią­głych na­wią­zań… ale tym ra­zem pra­wie ma ra­cję.

To rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nało ta­kie uczu­cie. Tak jak­bym spoj­rzała ciem­no­ści pro­sto w oczy, a ona po­żarła całe świa­tło mo­jej du­szy… Tyle że de­men­to­rzy nie są praw­dziwi, a ta rzecz w Pa­ryżu, czym­kol­wiek była, ist­niała na­prawdę. A przy­naj­mniej tak mi się wy­daje.

Nikt poza mną jej nie wi­dział.

Na­wet Ja­cob.

Dla mnie była jed­nak wy­star­cza­jąco rze­czy­wi­sta.

– Wie­rzę ci – mówi, trą­ca­jąc mnie ra­mie­niem. – Może po­win­naś po­roz­ma­wiać o tym z Larą? – To chyba ostat­nia rzecz, jaką spo­dzie­wa­ła­bym się usły­szeć od Ja­coba. – No wiem, wiem – przy­znaje, wty­ka­jąc dło­nie w kie­sze­nie.

Ja­cob i Lara nie­zbyt do­brze się do­ga­dują. Można by po­wie­dzieć, że to róż­nica tem­pe­ra­men­tów: Ja­cob jest ty­po­wym Gry­fo­nem, pod­czas gdy Lara nie­wąt­pli­wie pa­suje bar­dziej do Kru­ko­nów… ale sprawa jest jed­nak bar­dziej skom­pli­ko­wana. Lara tak jak ja na­leży do mię­dzy­świa­tow­ców, a jej za­da­nie (tak samo jak i moje) po­lega na od­sy­ła­niu du­chów zza Za­słony jesz­cze da­lej, gdy tym­cza­sem Ja­cob prze­bywa tu­taj.

Duch od­chrzą­kuje zna­cząco.

„…czyli do­kład­nie tam, gdzie po­wi­nien być”, my­ślę gło­śno i wy­raź­nie.

– Słu­chaj, Lara nie zna się może na wszyst­kim, ale wie na­prawdę wiele – od­zywa się Ja­cob. – Może wi­działa jed­nego z tych dziw­nych fa­ce­tów-szkie­le­tów wcze­śniej?

Prze­ły­kam z wy­sił­kiem ślinę. Co­kol­wiek na­po­tka­łam w Pa­ryżu, na pewno nie było czło­wie­kiem. Przy­po­mi­nało kształ­tem wy­so­kiego męż­czy­znę w czar­nym stroju i w ka­pe­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem. Męż­czy­zna jed­nak składa się zwy­kle z ciała i krwi. Męż­czy­zna ma za ma­ską praw­dziwą twarz. Ma wresz­cieoczy.

Co w ta­kim ra­zie do­strze­głam?

Nie czło­wieka, to pewne.

Ro­dzice idą kilka kro­ków przede mną, a ja wy­cią­gam ko­mórkę. Za­kła­da­jąc, że Lara na­dal mieszka u ciotki, w Szko­cji jest te­raz śro­dek po­po­łu­dnia. Wy­sy­łam jej ese­mesa.

Ja:

Hej, mo­żesz ga­dać?

Od­po­wiedź przy­cho­dzi w ciągu kil­ku­na­stu se­kund.

Lara:

Co znowu na­roz­ra­biał Ja­cob?

– To nie było miłe! – mam­ro­cze mój przy­ja­ciel.

Spo­glą­dam na ekran, pró­bu­jąc jak naj­le­piej sfor­mu­ło­wać py­ta­nie, żeby do­wie­dzieć się, co wła­ści­wie wi­dzia­łam na pe­ro­nie.

Przy­gry­zam wargę, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów.

– My­ślę, że naj­sen­sow­niej­sze to „prze­ra­ża­jący”, „ład­nie ubrany” i „wy­sy­sa­jący du­szę fa­cet-szkie­let” – su­ge­ruje Ja­cob, ale od­ga­niam go tylko nie­cier­pli­wym ru­chem dłoni.

Ja:

Ist­nieją jesz­cze inne nad­na­tu­ralne istoty, prawda? Poza du­chami?

Lara:

Chyba mu­sisz wy­ra­żać się pre­cy­zyj­niej.

Za­czy­nam pi­sać od­po­wiedź, ale ją ka­suję, i tak parę razy. Nie wiem, co mnie po­wstrzy­muje. A może i wiem.

Nie mogę za­wsze ucie­kać do Lary. Nie po­win­nam tego ro­bić. Je­stem mię­dzy­świa­tow­cem tak jak ona. Po­win­nam się orien­to­wać, jak po­stą­pić w po­dob­nej sy­tu­acji, a je­śli nie, to przy­naj­mniej po­tra­fić sa­mo­dziel­nie wpaść na ja­kieś roz­wią­za­nie.

– No pew­nie – stwier­dza Ja­cob. – Tylko że nie masz mar­twego wujka, który spę­dził całe ży­cie na ba­da­niu zja­wisk pa­ra­nor­mal­nych, a te­raz za­siada na skó­rza­nym fo­telu w twoim sa­lo­nie.

– Nie… – mó­wię po­woli. – Ale mam cie­bie.

Przy­ja­ciel uśmie­cha się nie­pew­nie.

– Taa, ow­szem, no oczy­wi­ście. – Szura nogą. – Tyle że ja nie wi­dzia­łem tej rze­czy, to zna­czy szkie­letu.

To spra­wia, że wa­ham się jesz­cze bar­dziej. Prawdę mó­wiąc, nie mam ochoty my­śleć o tym, co wi­dzia­łam, albo jak się w związku z tym czu­łam. Nie chcę uj­mo­wać tego w słowa, po­nie­waż wtedy sta­nie się praw­dziwe.

Lara:

Cas­sidy?

Roz­glą­dam się w po­szu­ki­wa­niu cze­goś, o co mo­gła­bym ją za­py­tać. Z muru uśmie­chają się do mnie na­ma­lo­wane farbą w sprayu usta z dwoma wy­sta­ją­cymi kłami. Strzałka wska­zuje w głąb alejki, a pod nią wid­nieje na­pis: „Spra­gnieni?”.

Ro­bię zdję­cie ko­mórką i wy­sy­łam je do Lary.

Ja:

To praw­dziwe?

Chwilę póź­niej przy­ja­ciółka od­pi­suje.

Lara:

Nie, Cas­sidy, wam­piry nie są praw­dziwe.

Pra­wie sły­szę przy tym jej ele­gancki an­giel­ski ak­cent. Wy­obra­żam so­bie rów­nież, jak prze­wraca oczami. Lara jest wy­jąt­kowo scep­tyczna jak na ko­goś, kto po­trafi się prze­miesz­czać mię­dzy świa­tami ży­wych i mar­twych.

Mój te­le­fon znów wi­bruje.

Lara:

Je­steś w No­wym Or­le­anie? Za­wsze chcia­łam tam po­je­chać. To sie­dziba naj­star­szego od­działu To­wa­rzy­stwa Czar­nego Kota.

Nie po raz pierw­szy wspo­mina tę tajną or­ga­ni­za­cję. Kiedy się po­zna­ły­śmy, Lara miesz­kała w Edyn­burgu z ciotką i du­chem wujka. Wu­jek ten za ży­cia był, jak twier­dziła, człon­kiem To­wa­rzy­stwa, ta­jem­ni­czej grupy, która wie nie­mal wszystko na te­mat zja­wisk pa­ra­nor­mal­nych.

Lara:

Gdy­bym tam była, mo­gła­bym oso­bi­ście wnieść pe­ty­cję i prze­ko­nać ich, żeby po­zwo­lili mi do nich do­łą­czyć.

Lara:

Jak znaj­dziesz ich sie­dzibę, daj znać.

Roz­glą­dam się, na wpół spo­dzie­wa­jąc się zna­leźć drogo­wskaz do To­wa­rzy­stwa wła­śnie tu­taj, na Bo­ur­bon Street.

Ja:

A gdzie się miesz­czą?

Lara:

Nie je­stem pewna. Nie ogła­szają tego wszem wo­bec.

Z przodu tato przy­gląda się pla­ka­towi z wy­pi­sa­nymi go­dzi­nami otwar­cia mu­zeum po­świę­co­nego tru­ci­znom, a tym­cza­sem mama czyta na­pisy na ta­bli­cach nie­sio­nych przez ja­kie­goś czło­wieka, re­kla­mu­ją­cych se­anse spi­ry­ty­styczne. Pod­cho­dzę do niej i pa­trzę na ry­su­nek od­wró­co­nej dłoni i le­wi­tu­ją­cej nad nią krysz­ta­ło­wej kuli. Ro­bię zdję­cie plan­szy i wy­sy­łam La­rze.

Ja:

A co z tym? To praw­dziwe?

Pa­trzę na trzy mi­ga­jące kropki, ozna­cza­jące, że przy­ja­ciółka mi od­pi­suje. I od­pi­suje. I pi­sze. Nie wiem, dla­czego ocze­ki­wa­łam pro­stej od­po­wie­dzi, ale kiedy przy­cho­dzi, wy­peł­nia cały ekran.

Lara:

Więk­szość me­diów na­prawdę ma kon­takt z du­chami, ale se­anse zwy­kle na­leżą do ka­te­go­rii roz­rywki, dla­tego że me­dium, ina­czej niż mię­dzy­świa­towcy, po­zo­staje po tej stro­nie Za­słony i tylko ją od­chyla, żeby po­roz­ma­wiać z kimś z dru­giej strony. Or­ga­ni­za­to­rzy se­an­sów utrzy­mują jed­nak, że me­dium przy­ciąga du­chy przez gra­nicę do świata ży­wych. Tym­cza­sem je­śli du­chy fak­tycz­nie są dość silne, żeby prze­do­stać się przez Za­słonę, to ucie­kają spoza niej same.

Ja­cob czyta mi przez ra­mię i kręci głową.

– A mo­głaby po pro­stu na­pi­sać „nie”.

Stoi przed wy­stawą ka­wiarni i ze­zuje na od­bi­cie, które wi­dzimy tylko my dwoje. Przy­gła­dza dło­nią włosy, ale bez efektu. Za­wsze ster­czą do góry, a jego su­per­bo­ha­ter­ska ko­szulka jest za­wsze po­gnie­ciona. Nic się nie zmie­nia, bo nie może. Ja­cob wy­gląda tak samo jak w dniu, kiedy uto­nął.

Cie­szę się, że po­wie­dział mi prawdę o tym, co mu się stało w rzece, na­prawdę się cie­szę.

Nie mogę jed­nak prze­stać o tym my­śleć. O Ja­co­bie, któ­rego ni­gdy nie uda mi się po­znać, tym z dwójką braci i całą ro­dziną, tym, który miał swoje życie. Wzdy­cha te­raz i rzuca mi zna­czące spoj­rze­nie, a ja zdaję so­bie sprawę, że my­ślę zbyt gło­śno. Za­czy­nam nu­cić w my­ślach pio­senkę, a on prze­wraca oczami.

Mama i tato znów ru­szają przed sie­bie, a my po­dą­żamy za nimi. Już mam wró­cić do roz­mowy z Larą, kiedy mój przy­ja­ciel mija otwarte drzwi, za któ­rymi znaj­duje się wnę­trze sklepu peł­nego świe­czek, aro­ma­tów i amu­le­tów. Ja­cob eks­plo­duje se­rią kich­nięć.

Aaap­sik!

– Głu­pie…

Aaap­sik!

– Od­stra­sza­cze…

Aaap­sik!

– Du­chów! – wrzesz­czy po­mię­dzy kich­nię­ciami, a przy­naj­mniej tak mi się wy­daje.

Tak samo za­re­ago­wał w Pa­ryżu, kiedy Lara przy­słała nam pu­dełko z ochron­nymi sub­stan­cjami, które trzy­mały po­lter­ge­ista na dy­stans. Naj­wy­raź­niej po­dobne środki dzia­łają na wszyst­kie du­chy, na­wet na co­raz bar­dziej cie­le­snych przy­ja­ciół.

Ro­bię zdję­cie sklepu z upior­nym na­pi­sem „Vo­odoo” w wi­try­nie i wy­sy­łam je do Lary.

Ja:

A to praw­dziwe?

Cze­kam na od­po­wiedź, gdy na­gle coś przy­ciąga mój wzrok.

Czarny kot.

Sie­dzi na ocie­nio­nym frag­men­cie chod­nika przed skle­pem Thread & Bone, pra­co­wi­cie li­żąc łapę. Przez chwilę za­sta­na­wiam się, czy przy­pad­kiem Grim nie uciekł z ho­telu, ale to oczy­wi­ście nie on (ni­gdy nie wi­dzia­łam, żeby wy­li­zy­wał so­bie co­kol­wiek), a kiedy ten kot pod­nosi wzrok, jego oczy nie są zie­lone, lecz la­wen­dowe, w ja­snym od­cie­niu fio­letu. Pa­trzę, jak prze­ciąga się, ziewa, a po­tem od­cho­dzi w głąb alejki. W ta­kim mie­ście jak Nowy Or­lean żyją praw­do­po­dob­nie ty­siące czar­nych ko­tów, lecz ten przy­wo­dzi mi na myśl To­wa­rzy­stwo. Za­sta­na­wiam się, czy może to pod­po­wiedź od losu. Mama za­pewne orze­kłaby, że to „mało wy­ra­fi­no­wana alu­zja”, ale na wszelki wy­pa­dek fo­to­gra­fuję zwie­rzaka, za­nim znik­nie z pola wi­dze­nia. Już mam wy­słać zdję­cie La­rze, kiedy od­po­wiada w kwe­stii sklepu vo­odoo.

Lara:

Jak naj­bar­dziej praw­dziwe.

W na­stęp­nym ese­me­sie po­ja­wia się 0X. Przez chwilę my­ślę, że Lara prze­syła mi ca­łusy i uści­ski, co by­łoby bar­dzo nie w jej stylu, ale po chwili wy­ja­śnia, że to czaszka i skrzy­żo­wane ko­ści, jak na bu­telce z tru­ci­zną. Nie ru­szać.

Wzmianka na te­mat czaszki przy­po­mina mi o szkie­le­cie w czar­nym stroju. Może po­win­nam zwy­czaj­nie po­wie­dzieć przy­ja­ciółce, co za­szło? Ale za­nim po­dejmę de­cy­zję, pi­sze jesz­cze, że musi biec na sa­mo­lot, a po­tem opusz­cza kon­wer­sa­cję.

Od­dy­cham głę­boko i mó­wię so­bie, że wszystko w po­rządku. Nie po­trze­buję jej po­mocy. Na­wet je­żeli raz wi­dzia­łam nie­zna­jo­mego z czaszką za­miast twa­rzy, nie ozna­cza to, że na­po­tkam go znowu. Po­je­dyn­cze spo­tka­nie to za­kłó­ce­nie, przy­pa­dek. Nie ma się czym mar­twić.

– Taak – od­po­wiada scep­tycz­nie Ja­cob. – Na pewno wszystko do­brze się skoń­czy.

W Café du Monde po­wie­trze ma słodki smak.

Ka­wiar­nia znaj­duje się na Jack­son Squ­are, gi­gan­tycz­nym placu peł­nym lu­dzi, tu­ry­stów, ale także ulicz­nych ar­ty­stów. Na prze­wró­co­nym wia­drze stoi ko­bieta po­ma­lo­wana od stóp do głów na srebrno, w stroju ba­let­nicy. Nie po­ru­sza się, do­póki ktoś nie włoży jej w dłoń mo­nety. W cie­niu gra na sak­so­fo­nie ja­kiś gość, a z prze­ciw­nej strony placu do­bie­gają dźwięki trąbki. Obie me­lo­die brzmią tak, jakby mu­zycy ze sobą roz­ma­wiali.

Zaj­mu­jemy sto­lik pod mar­kizą w zie­lono-białe pa­ski. Mama i tato za­ma­wiają kawę, a ja mro­żoną her­batę w wiel­kim, pla­sti­ko­wym kubku, na któ­rym skra­pla się wil­goć. Na­pój jest ko­jąco zimny, lecz jed­no­cze­śnie tak słodki, że pra­wie bolą mnie zęby.

Tu­zin wia­tra­ków le­ni­wie mieli po­wie­trze nad na­szymi gło­wami, wcale go nie chło­dząc, ale mimo upału tato jest w swoim ży­wiole. Roz­gląda się po gwar­nym placu.

– Nowy Or­lean to cu­downe miej­sce – za­gaja. – Za­ło­żony przez Fran­cu­zów, od­dany Hisz­pa­nom, wy­ko­rzy­sty­wany przez pi­ra­tów i prze­myt­ni­ków… – Ra­zem z Ja­co­bem oży­wiamy się, tym­cza­sem tato cią­gnie: – Sprze­dany Sta­nom Zjed­no­czo­nym, na­pięt­no­wany nie­wol­nic­twem, po­chło­nięty przez po­żary, spu­sto­szony przez po­wódź, a mimo wszystko od­bu­do­wany… i tak to wła­śnie wy­gląda. Wie­dzie­li­ście, że znaj­dują się tu czter­dzie­ści dwa cmen­ta­rze oraz naj­dłuż­szy most w ca­łych Sta­nach? Most nad je­zio­rem Pont­char­train, taki długi, że z jed­nego końca nie wi­dać dru­giego…

Mama kle­pie go po ra­mie­niu.

– Zo­staw so­bie coś na ju­tro, na zdję­cia do pro­gramu, ko­cha­nie – mówi kpiąco, jed­nak on już się roz­pę­dził.

– Hi­sto­ria tego mia­sta nie składa się tylko z ele­men­tów pa­ra­nor­mal­nych – oznaj­mia. – Na przy­kład jest ono rów­nież ko­lebką jazzu.

– A także vo­odoo i wam­pi­rów – do­daje mama.

– I praw­dzi­wych lu­dzi też – upiera się tato. – Ta­kich jak An­to­nio de Se­della, zwany Père An­to­ine, albo Jean La­fitte…

– …a także Kat z No­wego Or­le­anu – wtrąca ra­doś­nie mama.

Ja­cob rzuca mi zna­czące spoj­rze­nie.

– Mam na­dzieję, że to na­zwa ja­kie­goś ze­społu he­avy­me­ta­lo­wego, a nie…

– …który rą­bał swoje ofiary sie­kierą – uzu­peł­nia mama.

Ja­cob wzdy­cha.

– No tak, oczy­wi­ście, rą­bał…

– Ter­ro­ry­zo­wał mia­sto w ty­siąc dzie­więć­set osiem­na­stym roku – przy­po­mina so­bie tato.

– Nikt nie czuł się bez­pieczny – rzuca mama. Wpa­dają w swój zwy­kły rytm Du­cho­dze­niow­ców z pro­gramu, mimo że w po­bliżu nie ma ka­me­rzy­stów, tylko Ja­cob i ja, chło­nący ich słowa. – Kat był se­ryj­nym mor­dercą, ale uwiel­biał jazz, więc wy­słał do po­li­cji list, w któ­rym na­pi­sał, że nie za­bije ni­kogo w domu, w któ­rym bę­dzie grał ze­spół jaz­zowy. Przez całe ty­go­dnie mu­zyka wy­peł­niała ulice mia­sta, gło­śniej­sza niż zwy­kle i wszech­obecna. Wy­le­wała się z do­mów w dzień i w nocy, praw­dziwa jaz­zowa ka­ko­fo­nia.

– I co, zła­pali go? – py­tam.

Mama mruga gwał­tow­nie i unosi wy­soko brwi, tak jakby hi­sto­ria po­chło­nęła ją do tego stop­nia, że nie po­my­ślała o za­koń­cze­niu.

– Nie – od­po­wiada za nią tato. – Ni­gdy go nie zła­pano.

Roz­glą­dam się, nie­mal ocze­ku­jąc, że duch Kata wciąż wę­druje tymi uli­cami z to­po­rem na ra­mie­niu i prze­chy­loną głową, słu­cha­jąc sak­so­fonu i trąbki, szu­ka­jąc jazzu.

Mama uśmie­cha się pro­mien­nie.

– Cześć! Je­steś na­szym prze­wod­ni­kiem, prawda?

Od­wra­cam się na krze­śle i wi­dzę mło­dego czar­nego czło­wieka w śnież­no­bia­łej ko­szuli z rę­ka­wami pod­wi­nię­tymi do łokci. Na no­sie ma oku­lary w sta­lo­wych opraw­kach, za któ­rymi kryją się ja­sno­brą­zowe oczy w zie­lone i złote cętki.

– Pro­fe­so­rze Du­mont – wita go tato, wsta­jąc z ­krze­sła.

– Pro­szę, mów­cie mi Lu­cas – od­po­wiada tam­ten przy­jem­nym, spo­koj­nym gło­sem. Ści­ska dłoń taty, mamy, a po­tem moją, to­też od razu czuję do niego sym­pa­tię. – Wi­taj­cie w No­wym Or­le­anie.

Opada na pla­sti­kowe krze­sło na­prze­ciwko nas i za­ma­wia kawę oraz coś, co brzmi jak „be­ignety”.

– Za­trzy­ma­li­ście się w ho­telu Kar­dec? – pyta po odej­ściu kel­nera.

– Tak – po­twier­dza mama.

– Ten ho­tel na­zwano po kimś kon­kret­nym, prawda? – py­tam, przy­po­mi­na­jąc so­bie sto­jące w lobby po­pier­sie ze wzro­kiem wbi­tym w ho­ry­zont i zmarsz­czo­nym czo­łem. – Kim on był?

Lu­cas i tato w tej sa­mej chwili na­bie­rają po­wie­trza, żeby mi od­po­wie­dzieć, lecz tato kiwa głową do Lu­casa, ustę­pu­jąc mu pierw­szeń­stwa. Pro­fe­sor uśmie­cha się i pro­stuje na krze­śle.