Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grzech śmiertelny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Grzech śmiertelny - ebook

Młoda dziewczyna popełnia samobójstwo, wchodząc do wody w opuszczonym kamieniołomie. Nagrania monitoringu jednoznacznie wykluczają udział osób trzecich. Sprawa wydaje się oczywista, ale dwie policjantki, Sanna i Eir, zaczynają drążyć temat. Przeglądając klatka po klatce nagranie z miejsca zdarzenia, dostrzegają coś w mętnej wodzie obok ciała dziewczyny. Maskę lisa. W międzyczasie w spokojnym nadmorskim miasteczku dochodzi do makabrycznych morderstw, a mimo zaangażowania w śledztwo całej grupy miejscowych policjantów zabójca pozostaje nieuchwytny. Czy samobójstwo nastolatki ma jakiś związek z serią zabójstw na wyspie? Czy można dostrzec kogoś, kto nie chce być zobaczony, mimo że jest widoczny? Jaką tajemnicę kryje spokojna społeczność? Niezwykły szwedzki thriller, z mrocznym klimatem i świetnie zbudowanymi postaciami kobiecymi, które emanują równie groźnym mrokiem, co otaczająca je rzeczywistość.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67327-28-2
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

_Mgła ota­cza chłopca. Miękki mech unosi go i popy­cha. Dzięki temu udaje mu się uni­kać roz­dzie­ra­ją­cych skórę cierni i gałęzi się­ga­ją­cych do oczu i wło­sów. Gołe nogi i bose stopy mar­zną mu tak, że trudno to wytrzy­mać. Gdyby nie ochronna war­stwa baweł­nia­nych maj­tek, ude­rze­nia pędów już dawno powa­li­łyby go na zie­mię._

_Przy­spie­sza, prze­ska­kuje nad prze­wró­co­nymi pniami i bie­gnie przez labi­rynt sosen i spróch­nia­łych jesio­nów. Gna, pędząc przed sie­bie. Serce bije mu coraz moc­niej, aż wresz­cie jego ude­rze­nia zagłu­szają ból i czy­ha­jące w ciem­no­ści głosy._

_Może by im uszedł, gdyby nie próż­nia, która otwarła się pod jego sto­pami, chwy­ciła go za nogę i prze­wró­ciła na zie­mię. Kiedy ude­rza twa­rzą o poro­śnięty mchem kamień, roz­kłada ręce i leży krzy­żem z oczami zwró­co­nymi do wewnątrz. Sły­szy, jak głosy się zbli­żają:_

_– Śmierć wil­kowi, śmierć wil­kowi, śmierć wil­kowi…_ROZDZIAŁ 1.

1.

Sanna Ber­ling roz­gląda się po pustym, wypa­lo­nym pokoju. Słońce za oknami pokry­tymi kurzem i zaschniętą solą jest brą­zowe i brudne. W gar­dle dra­pie ją prze­szy­wa­jący smród dymu prze­mie­sza­nego z ple­śnią. Za każ­dym razem gdy tu wraca, pomiesz­cze­nie wydaje się jej coraz mrocz­niej­sze. Może to wina drzew nie­skrę­po­wa­nie rosną­cych na zewnątrz, a może złu­dze­nie, sku­tek potwor­nego zmę­cze­nia.

Ostroż­nie wodzi pal­cami po okop­co­nej powierzchni ściany. Tam, gdzie war­stwa sadzy jest cień­sza, widać znisz­czoną dzie­cięcą tapetę. Kobieta zamyka oczy, opusz­cza rękę i idzie przy ścia­nie do drzwi. Dociera do drew­nia­nej futryny i zatrzy­muje się przy wyry­tych w niej lite­rach, jak zawsze. Opuszki pal­ców podą­żają za dzie­cię­cym pismem: „WYNO­CHA”.

Wycho­dzi wresz­cie przez podwójne drzwi, a gro­mada nie­wiel­kich pta­ków zrywa się z dużego drzewa usy­cha­ją­cego przy domu. Kiedy odla­tują, jakby ści­gane przez burzę, trze­pot ich skrzy­deł wypeł­nia powie­trze.

Stoi na skraju roz­po­ście­ra­ją­cego się przed nią kra­jo­brazu – pola i łąki cią­gną się aż do drogi, kościoła i dalej do suro­wej linii brze­go­wej. Ta część wyspy jest opu­sto­szała. Dzwoni jej tele­fon. Sanna odbiera, wsłu­chuje się w głos w słu­chawce, po czym mówi:

– Wła­śnie tu jestem. Dzię­kuję, ale nie. Nie sprze­daję. Jesz­cze nie teraz.

Pomimo gło­śnych pro­te­stów pośred­niczki Sanna bez mru­gnię­cia okiem kie­ruje się do czar­nego saaba. Odjeż­dża, a podwó­rze miga jej w lusterku, jakby obser­wo­wało ją spa­lo­nymi, zio­ną­cymi pustką oknami.

W radiu trzesz­czy głos przed­sta­wi­ciela władz regio­nal­nych: „… surowe ogra­ni­cze­nia i trudne decy­zje podej­mo­wane w ostat­nich latach posta­wiły cały nasz region przed poważ­nymi wyzwa­niami spo­łecz­nymi, dre­nu­jąc poczu­cie bez­pie­czeń­stwa na wiele spo­so­bów. Budżet wciąż jed­nak nie został zrów­no­wa­żony… Wspól­nie musimy jesz­cze tro­chę zaci­snąć pasa, nie likwi­du­jąc już wię­cej miesz­kań, ośrod­ków czy innych waż­nych przed­się­wzięć słu­żą­cych wspar­ciu rosną­cej grupy osób żyją­cych na mar­gi­ne­sie i dys­kry­mi­no­wa­nych…”.

Sanna wyłą­cza radio, pusz­cza płytę i dodaje gazu. Z gło­śni­ków leci Robert John­son i Punch­drunk z utwo­rem _Rab­bia Fuori Con­troll_. Mija poje­dyn­cze gospo­dar­stwa i zagrody. Łąki, pola i ciemne par­tie lasu. Potem dociera do nie­wiel­kiego, choć głów­nego mia­sta na wyspie i wjeż­dża na obszar prze­my­słowy. Widać tu popę­kany asfalt i kon­te­nery usta­wione pod wyso­kim par­ka­nem wzmoc­nio­nym dru­tem kol­cza­stym.

Młody męż­czy­zna ubrany w szmi­zjerkę z buf­kami, wiel­kim koł­nie­rzem i solid­nymi podusz­kami na ramio­nach poru­sza się ner­wowo przy sygna­li­za­to­rze. Bra­kuje mu jed­nej brwi, druga jest nama­lo­wana fla­ma­strem wysoko na czole. Na nogach ma brudne buty do pły­wa­nia i za każ­dym razem, gdy sta­wia prawą stopę, rzuca nim jak potrą­co­nym psem. Kiedy Sanna prze­jeż­dża, wydaje się, że męż­czy­zna odpręża się na kilka sekund. Zerka na nią nie­śmiało, ale życz­li­wie. Sanna zwal­nia, szuka cze­goś na tyl­nym sie­dze­niu, otwiera okno i rzuca weł­niany swe­ter. Męż­czy­zna pospiesz­nie się nim owija i coś mam­ro­cze, może „dzię­kuję”.

Saab skręca w mniej­szą, szu­trową drogę i mija pose­sje z przy­cze­pami kem­pin­go­wymi i namio­tami. Kiedy przy nie­po­zor­nej tablicy „Maga­zyny i garaże” skręca w prawo, gdzieś w ciem­no­ści szczeka pies.

Drzwi trzesz­czą i skrzy­pią, szo­ru­jąc o beton. Sanna zapala lampę w kącie, która deli­kat­nie oświe­tla łóżko polowe, koc i poduszkę. Sufit jest zawie­szony niżej niż w pozo­sta­łej czę­ści garażu, gdzie stoi nieco krzywo zapar­ko­wany saab z klu­czy­kami w sta­cyjce.

Sanna rzuca na krze­sło kilka rachun­ków i prze­różne reklamy, zdej­muje krótki, czarny weł­niany płaszcz, zrzuca go na pod­łogę i zaczyna ścią­gać spodnie. Potem pod­nosi pory­so­wane ochron­niki i zakłada je na uszy.

Na sto­lik kem­pin­gowy – słu­żący za sto­lik nocny – odkłada klu­cze do garażu i odznakę poli­cyjną. Ude­rzają o leżący tam przed­miot: okrą­głe lusterko z napi­sem „Erik”. Potem Sanna bie­rze bli­ster z małymi, fio­le­to­wymi tablet­kami. Wyci­ska trzy i wrzuca je do ust.

Kiedy kła­dzie się na łóżku, jej wzrok staje się nie­obecny, senny, nie­mal mar­twy.

– Już idę – szep­cze i podąża za mro­kiem.

Dzwo­ne­czek przy drzwiach nie­wiel­kiej dyżur­nej apteki gło­śno i dono­śnie obwiesz­cza, że Eir Peder­sen prze­kro­czyła próg. Sku­lona i czujna poru­sza się szybko; jest lekko pochy­lona i rzuca gorącz­kowe spoj­rze­nia. Kiedy roz­pina obci­słą skó­rzaną kurtkę i wci­ska dłoń do wewnętrz­nej kie­szeni, spo­strzega, że zza lady obser­wuje ją apte­karka. Dys­kret­nie, choć z nie­po­ko­jem. Eir zna ten wzrok, jest do niego przy­zwy­cza­jona. Kobieta w bia­łym far­tu­chu z pew­no­ścią zdą­żyła już poło­żyć rękę na przy­ci­sku alar­mo­wym. Eir mogłaby jej powie­dzieć coś, co roz­ła­do­wa­łoby atmos­ferę, ale nie ma na to siły, pod­cho­dzi więc do lady i kła­dzie dwa dowody oso­bi­ste. W jeden z nich lekko ude­rza pal­cem.

– Powinna być recepta na tabletki i płyn. Wezmę płyn.

Apte­karka ogląda doku­menty, stuka coś na kom­pu­te­rze i spo­gląda spod grzywki na Eir.

– Nie ma? – dopy­tuje Eir. – Jakiś pro­blem? Jeśli tak, zadzwo­nię do…

– Nie, nie, wszystko jest w porządku – zapew­nia ją pospiesz­nie kobieta i znika w głębi lokalu przy szu­fla­dach.

Eir roz­gląda się po nie­wiel­kim lokalu. Wszystko jest tu ele­gancko usta­wione na swo­ich miej­scach. Piękne stare posadzki są czy­ste i wypo­le­ro­wane, a oświe­tle­nie nad­zwy­czaj łagodne jak na aptekę. Na lądzie Eir przy­zwy­cza­iła się do tego, że apteki przy­po­mi­nają duże kli­niczne kon­te­nery z dają­cymi zimne świa­tło jarze­niów­kami na sufi­cie i ugi­na­ją­cymi się od towaru pół­kami. Ta z kolei ma aurę i blask sta­rego sklepu z cukier­kami.

– Pro­szę. – Apte­karka wyrywa ją z zamy­śle­nia. – Coś jesz­cze?

Wkłada butelkę meta­donu do torebki i prze­suwa ją do klientki. Eir odczy­tuje kwotę na ekra­nie i płaci.

– Jest jakaś krót­sza droga do parku Kor­spar­ken niż ta przez tor wyści­gowy?

– Cho­dzi pani pew­nie o Kors_gården_? – popra­wia ją apte­karka.

– Tak, wła­śnie.

– Kiedy wyj­dzie pani na rynek, pro­szę się kie­ro­wać na wprost, przez wzgó­rze. Nie wycho­dzić za mury, tylko iść główną ulicą i przy zamknię­tym lodo­wi­sku przejść na prze­łaj przez boisko.

– Okej, dzię­kuję.

Eir idzie do drzwi.

– Cho­ciaż ja bym poszła mimo wszystko przez wyścigi – woła za nią kobieta. – O tej godzi­nie.

Oto­czone murem mia­steczko, spo­wite jesien­nym mro­kiem, jest ciche. Uliczki wiją się niczym węże wokół pochy­łego rynku. Bruk jest wil­gotny, na zdrew­nia­łych krza­kach róż poły­skuje w ciem­no­ści kilka nie­złom­nych liści.

Zaczyna padać deszcz, co wpra­wia Eir w dobry nastrój, pocho­dzący gdzieś z głębi, z samego szpiku. Zawsze lubiła brzydką pogodę, jest według niej wyzwa­la­jąca i kojąca. Jed­nak tym razem burza cich­nie już po paru kro­plach desz­czu.

Kilka kro­ków przed pięk­nie oświe­tlo­nym murem oto­cze­nie się zmie­nia. Poja­wia się coraz wię­cej skle­pów zamknię­tych na sie­dem spu­stów, a stop­niowo, kiedy Eir mija kolejne porzu­cone samo­chody i poma­zane znaki, rów­nież ulice stają się coraz bar­dziej opu­sto­szałe. Idzie na skróty przez nie­do­koń­czone roboty dro­gowe i przez boisko, dociera do zanie­dba­nego obszaru ze sta­rymi sze­re­gow­cami i sku­pi­skami ści­śnię­tych niskich czyn­szó­wek. Zapo­mniane meble ogro­dowe stoją to tu, to tam, na dział­kach wszę­dzie walają się śmieci. Dalej w głębi ulicy dwie młode dziew­czyny ozda­biają drzwi gara­żowe spre­jem.

Kiedy Eir się do nich zbliża, jedna z dziew­czyn unosi wzrok, posyła jej obo­jętne spoj­rze­nie i wraca do spre­jo­wa­nia. Na drzwiach do garażu powstaje napis „WON” zapi­sany gru­bymi, inten­syw­nie różo­wymi lite­rami.

– Miesz­ka­cie tu? – pyta spo­koj­nie Eir.

– Co? – odpo­wiada dziew­czyna o kru­czo­czar­nych krę­co­nych wło­sach, z kol­czy­kami w kształ­cie dużych kul w uszach i tru­pią czaszką wyta­tu­owaną na szyi.

Eir wkłada torebkę z meta­do­nem do wewnętrz­nej kie­szeni kurtki i zapina suwak.

– To _wasz_ garaż?

Wan­dalki wymie­niają spoj­rze­nia, oce­nia­jąc sytu­ację.

– Tak, nasz – mówi jedna z nich.

Eir wyciąga tele­fon, ale kiedy naci­ska przy­cisk, bate­ria pada. Wzdy­cha zre­zy­gno­wana.

– Więc jeśli zadzwo­nię do drzwi tego domu, otwo­rzy mi wasza matka?

Druga dziew­czyna, chuda i wyspor­to­wana, z ogo­loną głową i dużym nadru­ko­wa­nym smo­kiem na ręka­wie bluzy, zaczyna krą­żyć wokół niej. Kątem oka Eir dostrzega, że nie­zna­joma wyciąga nóż, ale chowa go pod nad­garst­kiem.

– Jeśli nie chcesz dostać wpier­dolu, lepiej sobie daruj, stara… – syczy dziew­czyna i robi krok do przodu.

Eir koń­czy za nią, tra­fia­jąc ją łok­ciem w twarz. Dziew­czyna leci do tyłu, upusz­cza nóż i chwyta się za nos. Wtedy druga, z czaszką, rzuca się na Eir. Tra­fia ją pię­ścią w usta, ale Eir chwyta napast­niczkę za ramię i powala ją z takim impe­tem, że dziew­czyna wali głową o kra­węż­nik.

– Zła­ma­łaś mi, kurwa, nos… – syczy dziew­czyna ze smo­kiem.

Kiedy Eir się odwraca, stoi pochy­lona i przy­ci­ska bluzę do twa­rzy.

– Chyba cię posrało… – jęczy.

Eir łapie ją mocno za rękę i już chce pocią­gnąć po chod­niku, kiedy ta z czaszką ska­cze na nią od tyłu. Tym razem psika przy tym spre­jem jak osza­lała. Eir robi unik i chwyta gar­ścią loki nie­zna­jo­mej. W mię­dzy­cza­sie ta ze smo­kiem zdą­żyła pod­nieść nóż, ale Eir łapie ją za nad­gar­stek, nóż ude­rza o zie­mię, a Eir kopie go tak, że ten znika pod samo­cho­dem.

Potem cią­gnie dziew­czynę ze smo­kiem po asfal­cie aż do drzwi gara­żo­wych, ale spo­strzega, że ktoś ją obser­wuje. W ciem­nym domu koło garażu stoi za zasłonką młoda dziew­czyna w wieku tych, z któ­rymi Eir wła­śnie się pobiła. Wtem zapala się u niej świa­tło i obok dziew­czyny poja­wia się star­sza kobieta w szla­froku.

Prze­ga­nia dziew­czynę, po czym wybiera czyjś numer, ruchy jej ust zdra­dzają, że prosi o połą­cze­nie z poli­cją. Jed­no­cze­śnie ner­wowo wodzi wzro­kiem po ulicy.

Eir prze­ciąga się, bie­rze głę­boki wdech i stara się odzy­skać spo­kój. Ociera krew ze spierzch­nię­tej wargi, wkłada ręce do kie­szeni i idzie dalej.ROZDZIAŁ 2.

2.

Następ­nego ranka, kiedy Sanna jedzie do zamknię­tego kamie­nio­łomu wapie­nia na wscho­dzie wyspy, mróz pokrywa zie­mię cienką war­stwą szronu.

Woda w potęż­nym kra­te­rze jest tur­ku­sowa i nie­ru­choma. Na brzegu stoi karetka, pick-up ochot­ni­czego pogo­to­wia ratun­ko­wego i radio­wóz z otwar­tymi drzwiami. Nur­ko­wie zwi­jają swoje kom­bi­ne­zony, żeby scho­wać je do bagaż­nika. Na noszach, w roz­pię­tym worku, leżą zwłoki nasto­latki. Ktoś pie­czo­ło­wi­cie układa w nim jej dłu­gie, rude włosy.

Sanna par­kuje i wysiada z wozu. Zie­mia pod jej bot­kami wydaje się głu­cha, mię­dzy korze­niami i kamie­niami roi się od kró­li­czych nor. To tu, to tam walają się śmieci zosta­wione przez ama­to­rów kąpieli. Pla­sti­kowe sztućce, papierki od lodów i obtłu­czona butelka po winie. Sanna sły­szy fale ude­rza­jące o kamie­ni­sty brzeg kilka kilo­me­trów dalej – prak­tycz­nie wszę­dzie na wyspie sły­chać szum morza.

Kamie­nio­łom to popu­larne kąpie­li­sko. W prze­ci­wień­stwie do zatło­czo­nych, płyt­kich zatok bez pro­blemu można w nim zanur­ko­wać i się schło­dzić, cho­ciaż o tej porze roku świeci pust­kami. Oprócz poroz­rzu­ca­nych śmieci jedyne ślady obec­no­ści czło­wieka to zardze­wiała dra­binka i dwie małe prze­bie­ral­nie za nie­wiel­kim laskiem.

Sanna patrzy zre­zy­gno­wana na zwłoki na noszach. Z daleka wydają się małe i chude, nogi roz­ło­żone są jak u mar­twego ptaka.

Z samo­chodu wysiada komi­sarz Ber­nard Hel­l­kvist i na nią zerka. San­nie przy­po­mina się, jak zde­ner­wo­wany był przez tele­fon. Każ­dego ranka ma okropny humor, ten dzień nie należy do wyjąt­ków. Wysoki, potężny męż­czy­zna o sze­ro­kich bar­kach koły­sze się w przód i w tył i obej­muje ramio­nami, żeby utrzy­mać cie­pło. Kąci­kiem wąskich ust wypom­po­wuje z papie­rosa resztkę niko­tyny, nie­do­pa­łek ląduje na ziemi. Ber­nard wygląda, jakby stale był na kacu; zawsze tak było. Mruży oczy, patrzy na Sannę i kiwa głową w ramach krót­kiego „dzień dobry”.

– I to aku­rat w nie­dzielę – wzdy­cha. – Mia­łem dziś oglą­dać mecz.

– Gdzie reszta? – pyta Sanna.

– Jon już poje­chał. Nie­wiele wię­cej da się tu zro­bić. Nie­po­trzeb­nie cię wezwa­łem, nie musia­łaś się tu wcale faty­go­wać. Ale dopóki nie wycią­gnę­li­śmy tej małej, nie byłem pewny, czy to samo­bój­stwo.

– I tak nie mia­łam nic lep­szego do roboty.

Kolega się do niej uśmie­cha, po czym zerka na zega­rek w tele­fo­nie.

– Wiemy, kto to? – pyta Sanna.

– Mia Askar. Czter­na­ście lat, w tym roku miała skoń­czyć pięt­na­ście. Ofi­cjal­nie jesz­cze jej wpraw­dzie nie ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy, ale kilka dni temu zaj­rzała na komendę jej matka. Zgło­siła zagi­nię­cie. Miała zdję­cia i opi­sała ją dość szcze­gó­łowo. Stąd wiem, że to ona. Ach, te dzi­siej­sze dzie­ciaki, cho­lerne samo­luby.

Sanna posyła mu surowe spoj­rze­nie.

– No, dobra, dobra – mówi Ber­nard. – Wybacz. Ale wolno chyba się wner­wić? To w końcu mój naj­młod­szy wnuk i jego pierw­szy mecz na wyjeź­dzie.

– Nie­długo będziesz oglą­dać piłkę całymi dniami. Zostały ci rap­tem dwa tygo­dnie.

– Wiem. Ale mogłyby już minąć.

Sanna wzdy­cha.

– A tech­nicy?

– Prze­cież to samo­bój­stwo?

– Ale już jadą?

– Są na pół­nocy. Wła­ma­nie do daw­nego obiektu woj­sko­wego. Cho­ciaż nawet gdyby nie byli teraz zajęci, to wiesz rów­nie dobrze jak ja, że nie zaj­mują się już takimi pier­do­łami.

Sanna tłumi iry­ta­cję, Ber­nard ma w zwy­czaju nazy­wać samo­bój­stwa „pier­do­łami”. Może dla­tego, że są na wyspie coraz powszech­niej­sze, albo dla­tego, że jedyne, co teraz robi poli­cja, to świad­czy „usługi sprzą­ta­jąco-trans­por­towe”.

– Jeśli naprawdę chcesz się z nimi kłó­cić, żeby przy­je­chali… – mówi buń­czucz­nie.

– Ręka­wiczki? – Sanna wyciąga rękę, nawet nie patrząc na kolegę.

Ten sięga do samo­chodu po pudełko i rzuca je San­nie.

– Co ty beze mnie zro­bisz, do cho­lery? – Szcze­rzy się do niej.

Sanna nie odpo­wiada. Ber­nard popra­wia wytarty pasek przy obszer­nych sztruk­sach i idzie za nią do noszy.

– Zna­lazł ją facet spa­ce­ru­jący z psem – wyja­śnia jej po dro­dze. – Uno­siła się na powierzchni w naj­głęb­szym miej­scu. Ze stra­chu koleś pra­wie wyzio­nął ducha. Myślał, że to jakaś nimfa wodna.

– Mieszka w oko­licy?

– Nie, w tej oko­licy nikt nie mieszka. Przy­jeż­dża tu cza­sem pospa­ce­ro­wać z psem.

Dziew­czyna na noszach ma na sobie tylko zno­szone dżinsy. Falo­wane rude włosy przy­kle­jają się do policz­ków, ramion i piersi niczym dodat­kowa war­stwa skóry. Drze­mie w niej jakiś spo­kój. Gdyby nie sine usta i spa­zma­tycz­nie roz­ca­pie­rzone palce u nóg, można by uznać, że po pro­stu głę­boko śpi.

Sanna wciąga ręka­wiczki, obcho­dzi zwłoki i przy­gląda się dło­niom dziew­czyny. Ani jed­nego zadra­pa­nia, czy­ste i równo przy­cięte paznok­cie. Deli­kat­nie obraca jej dło­nie i widzi nacię­cia.

– Słu­chaj, obiło mi się o uszy, że znów odrzu­ci­łaś jakąś grubą ofertę? – zaczyna Ber­nard, a jako że nie otrzy­muje żad­nej odpo­wie­dzi, dodaje: – Cóż, sio­stra Jona pra­cuje w tej nowej agen­cji i wszy­scy wie­dzą, że znów zre­zy­gno­wa­łaś z milio­nów za to gospo­dar­stwo…

– Ludzie za dużo gadają.

– Może i tak. Ale czy mimo wszystko nie byłoby super?

Sanna posyła mu poiry­to­wane spoj­rze­nie.

– Tak tro­chę wylu­zo­wać.

– To już zro­bi­łam.

– Tak, cho­ciaż wiesz, na­dal…

– Mam wszystko, czego mi trzeba – prze­rywa mu.

Ber­nard mruży oczy w bla­dym świe­tle słońca.

– Tak. Dobrze wiesz, co myślę – wzdy­cha.

Nacię­cia na rękach dziew­czyny są równe i głę­bo­kie. W jed­nym z nich widać coś jakby rdzę, przy dotknię­ciu roz­sy­puje się to jed­nak jak pia­sek.

– Wkrótce będą uro­dziny Erika – mówi Sanna i spo­strzega zmie­sza­nie Ber­narda.

– A tak, wła­śnie. Skoń­czyłby czter­na­ście lat – pró­buje kolega.

– Pięt­na­ście.

Ber­nard nie­po­rad­nie się uśmie­cha. Sanna ostroż­nie kła­dzie ręce dziew­czyny przy jej ciele.

– Mie­li­śmy go uczyć jeź­dzić na moto­ro­we­rze po gospo­dar­stwie, żeby na pięt­na­ste uro­dziny zdał prawko – cią­gnie Sanna. – Kiedy Erik się uro­dził, Patrik nawet kupił dakotę i sam ją odre­stau­ro­wał.

– Dakota marki Puch? Kla­syk.

Sanna nie mówi już nic wię­cej. Ber­nard podej­muje kolejną próbę:

– Tak, wiem, prze­rą­bane. Ale on już nie wróci, prze­cież wiesz. Ani on, ani Patrik. Nie jesteś jesz­cze tak cho­ler­nie stara i nie wyglą­dasz źle, mogła­byś więc kogoś poznać. Nie sądzisz, że tego by sobie życzył twój syn? Żebyś zro­biła krok naprzód?

Sanna dalej w mil­cze­niu przy­gląda się zwło­kom dziew­czyny.

– Jedno jest w każ­dym razie pewne – cią­gnie Ber­nard. – W gospo­dar­stwie już ich nie ma. Trzy­ma­nie tego domu tylko po to, żeby ich tam zatrzy­mać, to oszu­ki­wa­nie samej sie­bie. Jeśli chcesz znać moje zda­nie, zrób sobie przy­sługę i sprze­daj to. Żyj dalej.

Sanna uważ­nie ogląda twarz dziew­czyny, ale nie znaj­duje na niej śla­dów prze­mocy. Potem wodzi wzro­kiem po ota­cza­ją­cym ich tere­nie. Nic, ani jed­nego owada.

– Zna­leź­li­ście żyletkę czy coś, czym to sobie zro­biła?

Ber­nard zaczyna się sro­żyć.

– Nie mamy tu już _nic_ wię­cej do roboty. Zostały nam papie­ro­lo­gia i poin­for­mo­wa­nie rodziny. Chyba że masz ochotę sama popły­wać w poszu­ki­wa­niu żyle­tek?

Pod­cho­dzi do nich nurek, ale zatrzy­muje się, nie­pewny, do kogo ma się zwró­cić.

– O co cho­dzi? – pomaga mu Sanna.

– Chcę tylko dać znać, że tak to zosta­wimy. – Wska­zuje na włosy dziew­czyny.

W rude fale wplótł się szorstki sznu­rek. Jest gruby, z mocno sple­cio­nej bawełny i oplata coś w rodzaju czar­nej gumy. Cho­ciaż nie mie­rzy wię­cej niż kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów, zaplą­tał się we włosy na karku.

– Więk­szość tego syfu: algi, śmieci i cała reszta, który się do niej przy­cze­pił pod­czas dry­fo­wa­nia, odpa­dła, kiedy ją wycią­ga­li­śmy z wody – dodaje. – To jedno się zaplą­tało. Nie ma tech­ni­ków, więc…

– Tak, nie ma co się przej­mo­wać – wtrąca Ber­nard.

– Rzu­ciło wam się w oczy coś, z czego może pocho­dzić ten sznu­rek? – pyta Sanna.

– Nie, ale w tej niecce pły­wają wszel­kie moż­liwe śmieci. Może to być cokol­wiek.

– Dzięki – mówi Sanna. – Radio­wóz już jedzie?

– Tak.

– Sek­cja zwłok to nic innego jak strata czasu i mar­no­wa­nie środ­ków – mam­ro­cze Ber­nard, kiedy męż­czy­zna z ochot­ni­czego pogo­to­wia ratun­ko­wego w pośpie­chu odcho­dzi.

– Wiesz prze­cież, że w takich sytu­acjach zawsze się ją prze­pro­wa­dza.

Ber­nard zerka na bio­dro dziew­czyny. Nad kra­wę­dzią dżin­sów ktoś zapi­sał na skó­rze liczbę dwa­dzie­ścia sześć. Na nie­bie­sko, cho­ciaż kolor wyblakł, jakby napis znaj­do­wał się tam od dawna. Albo jakby ktoś pró­bo­wał go zetrzeć.

– Mówi ci to coś? – pyta Sanna.

Ber­nard kręci głową.

– Wygląda na fla­ma­ster. Moje wnuki zawsze się nimi mażą, gdy tylko dostaną je w ręce. Przy odro­bi­nie pecha – nie do usu­nię­cia. Można prać i prać, nie scho­dzi nawet przy goto­wa­niu. Pew­nie też się czymś bawiła.

Sanna znów odwraca dło­nie dziew­czyny.

– Nie zro­biła sobie tego sama.

– Oj, zro­biła – mówi zmę­czony Ber­nard. – Pod­cięła sobie żyły. Sama widzisz. Daj już temu spo­kój.

– Nie o _to_ mi cho­dzi. Mia­łam na myśli to, że sama sobie _tego nie napi­sała._

Sanna staje przy sto­pach dziew­czynki. Ber­nard podąża za nią.

– Napi­sał to ktoś inny, ktoś, kto stał _przed_ nią.

– Hmm, dobrze, dobrze… – mam­ro­cze Ber­nard. – Miała pew­nie chło­paka albo kolegę. Tak czy ina­czej, wciąż jest to ewi­dentne samo­bój­stwo.

Kiedy Sanna nie odpo­wiada, Ber­nard dodaje:

– Już chyba nic tu po nas?

– Poin­for­mo­wano Ekena? – pyta Sanna.

– Taa. – Na ustach Ber­narda poja­wia się filu­terny uśmiech. – Ucie­szył się jak cho­lera, kiedy go obu­dzi­łem, żeby powie­dzieć mu o samo­bój­stwie nasto­latki.

– Wiesz, że powin­ni­śmy do niego zadzwo­nić?

– To ostatni tydzień jego waka­cji. Jest tysiące kilo­me­trów stąd, do cho­lery.

– Ale mają tam chyba tele­fony.

– Wróci za kilka dni. W tej chwili i tak nic tu wię­cej nie wskóra.

Sanna nie odpo­wiada. Erns „Eken” Eriks­son jest ich sze­fem. Uwiel­bia­nym. Budzą­cym lęk. Darzo­nym sza­cun­kiem. Rok temu dopa­dła go cho­roba zwy­rod­nie­niowa sta­wów i mimo że wró­cił do pracy, wciąż ma trud­no­ści z nie­któ­rymi ruchami. Ten urlop w cie­płych kra­jach dla zła­go­dze­nia dole­gli­wo­ści to jego pierw­sze wolne dni od prze­szło dzie­się­ciu lat. Pod jego nie­obec­ność miano wyzna­czyć na zastęp­stwo kogoś z lądu, ale tego nie zro­biono.

– No dobra. – Ber­nard uśmie­cha się wyczer­pany. – Co ty na to, żeby­śmy odwa­lili teraz to, co mamy do zro­bie­nia, i cho­ciaż tro­chę sko­rzy­stali z nie­dzieli?

Wydaje się przy­gnę­biony, myśli Sanna. Zamglone oczy i obwi­słe policzki: trwa to już któ­ryś rok, stra­cił zapał i wszel­kie zain­te­re­so­wa­nie.

Kiedy Sanna roz­gląda się po oko­licy, z dużego, przy­po­mi­na­ją­cego puszkę przed­miotu na wyso­kim drew­nia­nym słu­pie po dru­giej stro­nie kamie­nio­łomu wzbija się rybo­łów.

– Tam jest kamera moni­to­ringu.

Ber­nard mruży oczy.

– Ktoś spi­sał jej kod? – pyta Sanna. – Spraw­dził, gdzie są prze­cho­wy­wane nagra­nia?

– Że co? Musiała tu zostać po zeszło­rocz­nym sezo­nie, pew­nie nawet nie jest włą­czona.

– Ale jeśli przy­pad­kiem dzia­łała, może nam poka­zać, co się tu dokład­nie wyda­rzyło.

– Co do… Chyba nie mówisz poważ­nie?

– A tak przy oka­zji: zna­la­złeś jakiś list poże­gnalny lub inną wia­do­mość? Jeśli ode­brała sobie życie, mogła po sobie coś zosta­wić, mając nadzieję, że ktoś to znaj­dzie?

– Nic.

– Nawet tele­fonu?

Ber­nard wzdy­cha i kręci głową.

– Spraw­dzi­łeś sam lub kaza­łeś komuś spraw­dzić jej Face­bo­oka? Insta­gram? Resztę?

– Przej­rze­li­śmy wszystko z jej mamą. To zna­czy, sama nam poka­zała. Od kilku dni żad­nych aktu­ali­za­cji, żad­nych wska­zó­wek. I pra­wie nie miała zna­jo­mych. Smutne.

Sanna mil­czy, zasta­na­wia się.

– Ktoś z rodziny figu­ruje w reje­strze kar­nym? Spraw­dzi­li­ście to?

Ber­nard znów wzdy­cha, jesz­cze bar­dziej poiry­to­wany i zre­zy­gno­wany. Wci­ska jej w dło­nie swój notes, pod­wija rękawy i idzie do słupa, na któ­rym zamon­to­wana jest kamera. Kiedy dociera na miej­sce, zatrzy­muje się i patrzy na zardze­wiałą żela­zną dra­binkę na słu­pie, po czym chwyta się jej i wcho­dzi na górę.

– Pro­szę, zro­bi­łem zdję­cie kodu. A niech to, jak miło będzie się cie­bie pozbyć – mówi po powro­cie i krzywo się uśmie­cha.

– Prze­pra­szam? – Roz­lega się za nimi czyjś głos.

Odwra­cają się. Zgar­biona kobieta po trzy­dzie­stce z popę­ka­nymi, pora­nio­nymi ustami patrzy na nich pyta­jąco.

– Sanna Ber­ling? – Wyciąga rękę. – Eir Peder­sen. Twoja nowa part­nerka.

Zastęp­stwo za prze­cho­dzą­cego na eme­ry­turę Ber­narda nie wygląda tak, jak Sanna je sobie wyobra­żała. Spo­dzie­wała się wymu­ska­nej, zadba­nej biurwy. Eir raczej wygląda, jakby sypiała pod mostem w podar­tym kar­to­nie. Ma ogo­rzałą twarz i ner­wowo prze­stę­puje z nogi na nogę. Jest w tym coś buń­czucz­nego.

Wodzi wzro­kiem po oto­cze­niu, kiedy drzwi radio­wozu zatrza­skują się za Mią Askar i samo­chód odjeż­dża. Ber­nard szybko rusza i dodaje gazu. Sanna roz­waża, czy zapy­tać Eir, co tu robi, bo zaczyna prze­cież dopiero jutro, ale odpusz­cza, nie ma ochoty wda­wać się dys­ku­sje. Kiedy roz­ma­wiały przez tele­fon kilka tygo­dni temu, Eir zda­wała się spo­kojna, teraz spra­wia wra­że­nie, jakby bra­ko­wało jej pią­tej klepki. Cho­dzi prędko w brud­nych butach, które nie są porząd­nie zawią­zane. I coś się na nie wylało, a może to tylko zaschnięta słona woda.

Wpraw­dzie ich szef na lądzie mówił, że Eir Peder­sen „ni­gdy nie odpusz­cza”, ale nie wspo­mi­nał, że – sądząc po wyglą­dzie – potrze­buje kaftana bez­pie­czeń­stwa. Nie omiesz­kał z kolei pod­kre­ślić, że to córka zna­nego praw­nika i dyplo­maty. Zro­bił to zapewne po to, żeby zni­we­lo­wać szok, gdy wresz­cie się pojawi. Jakby dało się w ogóle zła­go­dzić szok, kiedy czło­wiek wyobra­żał sobie zadbaną laskę w gabi­ne­cie z dro­gimi meblami z ciem­nego maho­niu i cięż­kimi aksa­mit­nymi zasło­nami.

– Mam nadzieję, że nie masz nic prze­ciwko, że przy­je­cha­łam – mówi Eir. – Na komen­dzie powie­dzieli, że tu jesteś. Dali mi samo­chód, więc pomy­śla­łam: co mi tam. Cza­isz?

– Wyda­wało mi się, że dopiero wczo­raj mia­łaś się tu prze­pro­wa­dzić?

– No tak.

– Dziw­nie zaczy­nać w nowym miej­scu w nie­dzielę. Dla­czego niby nie wstrzy­ma­łaś się z tym do jutra?

Eir nie odpo­wiada.

– Nie musisz naj­pierw odbyć jakie­goś wpro­wa­dze­nia na komen­dzie? – dopy­tuje Sanna.

– Zro­bię to jutro. Aha, nie ma tech­ni­ków – mówi Eir. – Samo­bój­stwo?

– Praw­do­po­dob­nie.

– Na komen­dzie mówili, że to młoda dziew­czyna.

Sanna przy­ta­kuje.

– Mam coś zro­bić? – pyta Eir.

– Jutro się tym zaj­miemy.

– Ale ja cho­ler­nie bym chciała _teraz_ coś zro­bić. Czuję się taka nała­do­wana. – Skro­bie zie­mię czub­kiem buta. Sanna ją igno­ruje. – Albo może udo­stęp­nij mi akta, zapo­znam się z innymi spra­wami, które są wła­śnie w toku – cią­gnie Eir.

Sanna wzdy­cha, zawie­dziona tą uciąż­liwą, nad­gor­liwą i nie­po­jętą istotą, która truchta obok niej do samo­chodu.

– Co jest? – Eir uśmie­cha się drwiąco. – Boisz się, że wpa­kuję ci się z bucio­rami i będę lep­sza od cie­bie, co?

– Nie. Ale w tej chwili nie mam czasu wymy­ślać ci roz­ry­wek.

– Słu­cham?

– Spraw­dzi­łam cię, kiedy się dowie­dzia­łam, że masz zastą­pić Ber­narda. Klasa wyż­sza. Szkoła z inter­na­tem. Znu­dzona i kłó­tliwa. Szkoła poli­cyjna. Znu­dzona i mimo naj­lep­szych wyni­ków – trudna. Naro­dowy Wydział Ope­ra­cyjny. Znu­dzona i nie­umie­jąca współ­pra­co­wać.

– Ej, daj spo­kój. – Eir wzdy­cha sfru­stro­wana. – Możemy chyba iść na kawę i poga­dać, tro­chę lepiej się poznać?

– Do zoba­cze­nia jutro.

– Pie­przona zdzira – mam­ro­cze za nią Eir, kiedy Sanna idzie dalej do samo­chodu.

– Co powie­dzia­łaś? – Sanna odwraca się.

– Nic.

Otwie­ra­jąc drzwi, Sanna przy­po­mina sobie pochwały, jakich nie szczę­dził Eir jej szef. Odpuść, myśli sobie.

– Zasta­na­wiam się więc, dla­czego mnie wybra­łaś? – pyta Eir, kiedy doga­nia Sannę. – Skoro już wszystko wie­dzia­łaś?

– Nic podob­nego.

– To zna­czy?

– Wcale cię nie _wybra­łam_.

– Ach tak?

– Tak. Nie było innych chęt­nych.

Eir par­ska śmie­chem.

– To takie śmieszne?

– Tak, bo ja wcale się nie ubie­ga­łam o żadną jebaną pracę. Mój szef zro­bił to za mnie. Powie­dział tylko, że wysłał moje zgło­sze­nie. Cóż, ni­gdy mnie nie lubił, dziad jeden. – Żałuje tych słów już w chwili, gdy je wypo­wiada.

Twa­rzy Sanna roz­pro­mie­nia się w peł­nym satys­fak­cji uśmie­chu.

– Naprawdę? – pyta. – Jak on mógł _cię_ nie lubić?

– Zasta­na­wia mnie jedno. – Eir ryt­micz­nie ude­rza ręką w udo.

– Tak?

– No, skoro to samo­bój­stwo, to jak ona się tu dostała. Nie widzę żad­nego roweru ani nic podob­nego, a to zaje­bi­ście daleko od szosy.

Sanna kiwa głową. Ota­cza­jący kamie­nio­łom las wydaje się nagle głę­boki i ciemny. Przede wszyst­kim gęsty i nie­prze­nik­niony. Jedyna pro­wa­dząca tu droga jest długa i poko­na­nie jej musia­łoby zająć dziew­czy­nie sporo czasu. Sanna bie­rze tele­fon.

– Tak, to ja – mówi, gdy Ber­nard odbiera. – Przy­kro mi, ale musisz tu wró­cić. Trzeba prze­szu­kać teren. Dziew­czyna musiała się tu jakoś dostać. Spro­wadź Jona czy kogo tam dorwiesz. A potem do mnie zadzwoń.

Kiedy Sanna się roz­łą­cza, ramiona Eir są spięte, a policzki rumiane od zimna.

– Chodź.

– Dokąd się wybie­ramy? – pyta z uśmie­chem zasko­czona Eir.

– Pla­no­wa­łam zro­bić to sama. Ale weź swój samo­chód i jedź za mną.

Lara Askar czuje się tak, jakby ktoś postrze­lił ją w głowę. Jakby roz­pa­dła się na kawałki w ele­ganc­kim przed­po­koju, kiedy Sanna i Eir pro­szą ją, żeby udała się z nimi i ziden­ty­fi­ko­wała córkę. To postawna kobieta o ład­nych rysach. Ma takie same ogni­sto­czer­wone, falu­jące włosy jak Mia i surowe nie­bie­skie oczy. Ale na tę wia­do­mość bled­nie. Osuwa się na pod­łogę i aż do przy­by­cia pogo­to­wia nie spo­sób nic z niej wycią­gnąć. Kiedy ratow­nicy udzie­lają jej pomocy, szep­cze:

– To nie mogą być _oni_.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: