Zanim zniknęła - Lisa Gardner - ebook + audiobook + książka

Zanim zniknęła ebook i audiobook

Lisa Gardner

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jedna z najbardziej wyczekiwanych książek 2021 roku, m.in. Według Good Morning America, „Mystery Tribune” i Crimereads.

Książka miesiąca i najlepszy thriller stycznia 2021 roku na Amazonie.

Kolejna silna postać wykreowana przez Lisę Gardner.

Zwyczajna kobieta niecofająca się przed niczym, by odnaleźć zaginionych, o których nikt już nie chce pamiętać.

Już w wkrótce Hilary Swank wcięli się w rolę głównej bohaterki w filmowej wersji książki!

Nie jest policjantką. Ani prywatnym detektywem.
Nie ma jakichś szczególnych umiejętności czy wyszkolenia.
Jest przeciętną kobietą, która swoje w życiu przeszła.
Nazywa się Frankie Elkin i zajmuje się odnajdywaniem zaginionych osób.
Kiedy policja daje za wygraną, ludzie zaczynają powoli zapominać, a media tracą zainteresowanie, Frankie pojawia się i zaczyna szukać. Nie dla pieniędzy czy sławy.

Dlaczego to robi?
Może należałoby zapytać, dlaczego nie robią tego inni?
Ile osób już znalazła?
Jeszcze żadnej.
Ale może tym razem się uda?
Tylko że minął już rok od zaginięcia, a Angelique Badeau, haitańska nastolatka, zniknęła z bostońskiej dzielnicy o nie najlepszej reputacji. W dodatku Frankie jest zdana wyłącznie na siebie – policja rzuca jej pod nogi kłody, a rodzina dziewczyny podchodzi do niej z rezerwą.
Frankie nie da jednak za wygraną. Zrobi wszystko, by odkryć prawdę. Nawet jeśli miałoby się to skończyć tym, że sama będzie następną zaginioną.

Świetna powieść kryminalna napisana przez mistrzynię gatunku. Gorąco polecam!

David Baldacci

Tym razem Lisa Gardner przeszła samą siebie. Frankie Elkin jest bohaterką, która przejdzie do historii.

Tess Gerritsen

W tej nietypowej dla Lisy Gardner powieści pojawia się jedna z najoryginalniejszych bohaterek współczesnego kryminału. Czytelniczki będą jej kibicować, nawet jeśli nie będą pewne, co o niej myśleć.

„The Washington Post”

Perełka wśród współczesnych powieści z gatunku czarnego kryminału. Mroczna, hipnotyzująca historia.

„The Providence Journal”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 2 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
4,2 (373 oceny)
188
108
57
18
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Macans

Z braku laku…

Jak ja się umęczyłam!!! Jak ta książka mnie wynudziła , wielkie rozczarowanie. Uwielbiam autorkę, miałam wielkie oczekiwania, niestety. Dla mnie historia nudna, postać głównej bohaterki wręcz mityczna, wszystko czego się nie dotknęła zamieniła w złoto i wszędzie wzbudzała praktycznie dobre uczucia. Całość niewiarygodna, bez większych emocji i dreszczu. Przyznam , że ledwo dobrnełam do końca.
40
bella79

Nie polecam

nie ta książka została zalaczona-to nie jest Lisa Gardner
20
oszinf

Całkiem niezła

czytalam wszystkie ksiazki Lisy I niestety ta mnie najmniej urzekla. Troche za monotonna I przewidywalna
10
Adella60

Z braku laku…

Nie porwała jak inne pozycje tej autorki. Mam nadzieję, że nie będzie kontynuacji "przygód" tej bohaterki.
10
SusanMilee

Nie polecam

To nie ta książka, pomyłka
10

Popularność




KOLEJNA SILNA POSTAĆ KOBIECA WYKREOWANA PRZEZ LISĘ GARDNER.

KIEDY POLICJA DAJE ZA WYGRANĄ, LUDZIE ZACZYNAJĄ ZAPOMINAĆ, A MEDIA TRACĄ ZAINTERESOWANIE, POJAWIA SIĘ FRANKIE I ZACZYNA SZUKAĆ.

Nie jest policjantką ani prywatnym detektywem. Jest przeciętną kobietą, która swoje w życiu przeszła. Nazywa się Frankie Elkin i zajmuje się odnajdywaniem zaginionych osób.

Nie dla pieniędzy czy sławy.

Dlaczego to robi? Może należałoby zapytać, dlaczego nie robią tego inni?

Znalazła już czternaście osób. Niestety za późno, żeby udało się je uratować. Może tym razem będzie inaczej?

Tylko że minął już rok od zaginięcia Angelique Badeau, nastolatki, która zniknęła z bostońskiej dzielnicy o nie najlepszej reputacji. A Frankie jest zdana wyłącznie na siebie. Nie da jednak za wygraną. Zrobi wszystko, by znaleźć dziewczynę. Nawet jeśli miałoby się to skończyć tym, że sama będzie następną zaginioną.

LISA GARDNER

Amerykańska autorka powieści kryminalnych. Urodziła się i wychowała w Oregonie, studiowała na Uniwersytecie Stanu Pensylwania. Po opublikowaniu debiutanckiej książki, Mąż doskonały, która okazała się niesamowitym sukcesem, zajęła się pisaniem na pełny etat. Dotychczas do księgarni trafiło ponad dwadzieścia jej powieści, z których większość miesiącami zajmowała czołowe miejsca na liście bestsellerów „New York Timesa”. Sąsiad został uznany przez International Thriller Writers za Thriller Roku 2010 i nagrodzony francuską Grand prix de lectrices de „Elle”. Książki Lisy Gardner ukazały się w ponad 30 krajach.

Autorka obecnie mieszka w New Hampshire i kiedy nie pisze, zajmuje się ogrodem i zwierzętami, podróżuje lub wybiera się na piesze wędrówki.

lisagardner.com

Tej autorki w Wydawnictwie Albatros

SAMOTNA

W UKRYCIU

SĄSIAD

DZIECIĘCE KOSZMARY

POWIEM TYLKO RAZ

CZYSTE ZŁO

ZANIM ZNIKNĘŁA

Tytuł oryginału:

BEFORE SHE DISAPPEARED

Copyright © Lisa Gardner, Inc. 2021

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Andrzej Szulc 2022

Redakcja: Anna Walenko

Projekt graficzny okładki: Justyna Nawrocka/Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Zdjęcie na okładce: © David Paire/Arcangel Images

ISBN 978-83-6733-857-8

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Podziękowania i nota od autorki

Wszystkim, którzy szukają, żeby inni mogli znaleźć

Rozdział 1

Woda pieści zimnymi dłońmi moją twarz. Nurkuję głębiej w mrok, długie włosy suną za mną niczym ciemne węgorze. Mam na sobie ubranie. Dżinsy, tenisówki, T-shirt, niezapiętą kurtkę; jej rozchylone poły krępują mi ruchy. Ubranie robi się coraz cięższe i w końcu ledwo ruszam kończynami.

Dlaczego jestem ubrana?

Pianka do nurkowania.

Butle z tlenem.

Przez głowę przelatują mi różne myśli, ale żadna nie pozostaje na dłużej.

Muszę dotrzeć do dna jeziora. Tam, gdzie nie dochodzi światło słońca i czyhają na mnie różne stworzenia. Muszę znaleźć… muszę…

Moje płuca stają się tak samo ciężkie jak nogi. Zwiększa się ucisk w klatce piersiowej.

Stary pick-up Chevroleta. Poobijany, przerdzewiały, z wyblakłym od słońca dachem szoferki. Jego obraz pojawia się w moim umyśle i kurczowo się go trzymam. Dlatego tu jestem, tego właśnie szukam. Srebrzystej kreski w jeziornym mule.

Zaczęłam od sonaru. Kolejna luźna myśl, ale opadając coraz niżej w wodną otchłań, to także jestem sobie w stanie przypomnieć. Siebie, za sterami małej łódki, którą wynajęłam za własne pieniądze. Przez całe dwa dni, bo na tyle było mnie stać, zataczałam szerokie kręgi po jeziorze, testując teorię, którą odrzucili wszyscy inni. Aż do chwili…

Gdzie jest moja pianka do nurkowania? Gdzie butla z tlenem? Coś jest nie tak. Jest mi potrzebna… Muszę…

Nie mogę logicznie myśleć. Moje płuca płoną. Czuję, jak zapadają się w klatce piersiowej; chcę za wszelką cenę zaczerpnąć powietrza. I nagle wdycham ciemną mętną wodę. Nie walczę dłużej z jeziorem, ale staję się jego częścią. Nie będę już musiała płynąć. Opadnę na dno i jeśli moja teoria jest słuszna, dołączę do tej, której szukam. Będę kolejną zagubioną duszą, po której zaginie wszelki słuch.

Stary pick-up. Dach szoferki, który przybrał kolor zachmurzonego nieba. Pamiętaj o tym. Skup się. Znajdź go.

Czy to, co tam widzę, to nie błysk srebra schowanego za gęstą ścianą wodorostów?

Staram się popłynąć w tamtą stronę, lecz zaplątuję się w poły kurtki. Zatrzymuję się i przebierając gorączkowo nogami, próbuję ją z siebie ściągnąć.

Ucisk w klatce piersiowej znów się zwiększa.

Czy nie miałam ze sobą butli z tlenem?

Czy nie włożyłam pianki?

Coś jest zdecydowanie nie tak. Muszę się skupić, ale jezioro wygrywa, moje płuca płoną i tracę siłę w rękach i nogach.

Czuję na policzku miękki dotyk wody. Wzywa mnie, a ja odpowiadam na jej wezwanie.

Moje nogi poruszają się coraz wolniej. Ramiona się unoszą. Pozwalam, by ściągał mnie w dół ciężar ubrania, balast w mojej piersi. Zaczynam opadać szybciej. Coraz niżej, niżej, niżej.

Zamykam oczy i już nie walczę.

Paul zawsze powtarzał, że zbyt zaciekle walczę. Zbytnio wszystko utrudniam. Nawet jego miłość do mnie. Ale ja go oczywiście nie słuchałam.

Moje żyły wypełnia teraz dziwne ciepło. Jezioro wcale nie jest ciemne i mętne. To sanktuarium. Obejmuje mnie niczym kochankę, obiecuje, że nigdy mnie nie opuści.

I nagle…

To nie srebrzysta kreska. To nie dach starego poobijanego pick-upa, który najlepsze lata ma już dawno za sobą. Zamiast niego na ciemnozielonym dnie dostrzegam pojawiające się i znikające czarne wybrzuszenie. Czekam, aż falujące z prądem wodorosty przesuną się w lewo, i znów je widzę, a obok niego kolejne i jeszcze jedno. Spoczywające na dnie jeziora cztery identyczne kształty.

Opony. To są opony. Gdybym nie była tak cholernie zmęczona, parsknęłabym histerycznym śmiechem.

Sonar mówił prawdę. Przekazał ziarnisty obraz leżącego na dnie głębokiego jeziora obiektu, o odpowiednich rozmiarach i kształcie. Nie przyszło mi do głowy, że ten obiekt leży kołami do góry.

Budzę się z letargu i czuję ostatni przypływ determinacji. Miejscowi twierdzili, że się mylę. Drwili ze mnie i przewracali oczami, kiedy ładowałam sprzęt na łódkę, której nie umiałam nawet prowadzić. Mówili mi w twarz, że jestem szalona, i opowiadali prawdopodobnie jeszcze gorsze rzeczy za moimi plecami. Ale teraz…

Rusz się. Szukaj. Płyń. Zanim jezioro wygra tę bitwę.

Pianka do nurkowania. Butla z tlenem. Te myśli tłuką mi się gdzieś z tyłu głowy. Coś jest nie tak. Nie tak, nie tak, nie tak. Ale jestem zbyt zamroczona, żebym mogła to skorygować.

Płynę dalej w dół, walcząc z wodą, walcząc z brakiem tlenu. Mają rację: jestem szalona. Dzika, uparta, nierozważna.

Ale nie dałam się złamać. W każdym razie jeszcze nie teraz.

Dopływam do pierwszej opony. Łapię śliską gumę, by zorientować się w położeniu. Teraz szybko, bo zostało mało czasu. Tylna opona. Sunę wzdłuż obrośniętej algami ramy i w końcu docieram do szoferki.

I wtedy otwieram szerzej oczy.

Lani Whitehorse. Dwadzieścia dwa lata. Kelnerka, matka trzyletniej dziewczynki. Kobieta z długą historią pechowych związków z mężczyznami.

Zaginęła osiemnaście miesięcy temu. Uciekła z facetem, doszli do wniosku miejscowi. Niemożliwe, upierała się jej matka.

A teraz została odnaleziona, na dnie jeziora, poniżej ostrego zakrętu, który pokonywała dzień w dzień, wracając do domu po pracy za barem, do drugiej w nocy. Dokładnie tak, jak zakładałam, studiując przez długie miesiące zapisy rozmów, mapy i niebywale cienkie policyjne akta.

Czy Lani źle oceniła zakręt, który mijała tyle razy wcześniej? Czy szarpnęła kierownicą, widząc przebiegającego przez drogę jelenia? A może po prostu zasnęła za kółkiem, zmęczona życiem, które wyssało z niej wszystkie siły?

Nie umiem odpowiedzieć na te pytania.

Ale mogę dać przynajmniej jedno jej matce i córce.

Lani zwisa do góry nogami, nadal przypięta pasem, w szoferce, do której wsiadła przed osiemnastoma miesiącami. Jej twarz zasłaniają unoszące się w wodzie kruczoczarne włosy.

Płuca już mi nie płoną. Ubranie już mi nie ciąży. W skupieniu zaciskam palce na klamce drzwi i ją pociągam.

Drzwi otwierają się z łatwością.

Tyle że… pod wodą nie da się otworzyć drzwi. Pianka do nurkowania. Butla z tlenem. Co jest nie tak, co jest nie w porządku? Mój umysł wszczyna w końcu alarm: grozi ci niebezpieczeństwo! Myśl, kobieto, myśl! Tyle że nie mogę, nie mogę, nie mogę…

Biorę głęboki wdech. Oddycham jeziorem. Wciągam je w płuca. Staję się z nim jednością. A może ono staje się jednością ze mną.

A Lani Whitehorse obraca głowę.

Spogląda na mnie pustymi oczodołami tkwiącymi w gołej czaszce.

– Za późno – mówi. – Za późno.

I nagle wyciąga w moją stronę kościstą rękę i łapie mnie za nadgarstek.

Wierzgając nogami, próbuję się wyrwać, ale nie trzymam już klamki. Nie mam się czego złapać. Brakuje mi powietrza i jestem teraz wyłącznie wodą w jeziorze i zielonymi wodorostami.

Lani Whitehorse z niewiarygodną siłą wciąga mnie do szoferki.

Ostatni krzyk. Patrzę, jak wydobywa się z moich ust w postaci bańki powietrza i unosi się coraz wyżej i wyżej. Tyle tylko ze mnie zostało.

Lani Whitehorse zatrzaskuje drzwi i zostaję z nią na zawsze w mrocznej toni.

Łoskot. Zgrzyt. I płynący z głośnika komunikat: „Następny przystanek: South Station!”.

Pociąg staje na peronie, a ja budzę się nagle, mrugam i zerkam na swoje całkowicie suche ubranie.

To był sen. Koszmar. Nie pierwszy i nie ostatni w mojej robocie. Lekko spocona z przerażenia, łapię walizkę i spóźniona wysiadam z wagonu w ślad za innymi pasażerami.

Odnalazłam Lani Whitehorse trzy tygodnie wcześniej, uwięzioną w pojeździe na dnie jeziora. Stało się to po kilku miesiącach intensywnych poszukiwań w indiańskim rezerwacie, gdzie od początku nie byłam mile widziana przez miejscowych i plemienną policję. Trafiłam na tę sprawę w sieci i zaimponowała mi niewzruszona pewność matki, że Lani nigdy nie porzuciłaby córki. Mogła mieć długą historię pechowych związków z mężczyznami, ale była mamą. Nigdy nie dowiem się, dlaczego według pewnych ludzi takie rzeczy nie mogą iść ze sobą w parze.

Pojechałam więc tam, zatrudniłam się jako barmanka w byłym miejscu pracy Lani i wszczęłam moje własne śledztwo.

Matka Lani wyściskała mnie w dniu, kiedy w strugach szlamu i grozy policja w końcu wyciągnęła z jeziora furgonetkę jej córki. Jednocześnie rozpaczała i cieszyła się, że Lani wróci wreszcie do domu. Zaczekałam tam do pogrzebu i wzięłam w nim udział, stojąc na uboczu, bo udowodnienie, że miało się rację, prawie zawsze oznacza, że ktoś inny się mylił, i dlatego nie przysparza ci przyjaciół.

Zrobiłam, co do mnie należało. A potem poszłam do miejscowej biblioteki, odpaliłam komputer i wróciłam na strony ogólnokrajowych grup dyskusyjnych, na których członkowie rodzin, zatroskani sąsiedzi i fiksaci, tacy jak ja, wymieniają uwagi na temat zaginionych osób. Znika ich tak dużo. Czasami zbyt dużo jak na lokalne możliwości. I tę lukę coraz częściej wypełniają ludzie mojego pokroju.

Poczytałam sobie. Wysłałam kilka pytań. I po paru godzinach wiedziałam już, dokąd udam się teraz.

Tyle osób przepada bez wieści. Zbyt wiele.

Dlatego przyjechałam do Bostonu, miasta, w którym nigdy wcześniej nie byłam. Nie mam pojęcia, gdzie jestem i co robię, ale to nic nowego. Na razie zmierzam wraz z tłumem peronem do wyjścia, z całym moim dobytkiem spakowanym do jednej walizki, którą za sobą ciągnę. Kiedyś miałam dom, samochód i ogródek z białym płotkiem. Ale czasy się zmieniają i obecnie…

Powiedzmy po prostu, że nauczyłam się podróżować bez zbędnego bagażu.

Po wyjściu z dworca przystaję na skąpanym w słońcu chodniku, mrugam, po czym zaciskam mocno powieki. Śródmieście Bostonu atakuje wszystkie zmysły. Hordy ludzi, klaksony, pikające przejścia dla pieszych. Smród diesla, smażonej ryby i słonej wody z portu. Zapomniałam już, jak przytłaczająca jest betonowa dżungla, nawet ta, którą obmywają lśniące wody zatoki.

Biorę głęboki, mocny wdech. To będzie mój nowy dom do czasu, aż wykonam misję. Powoli wypuszczam powietrze z płuc, otwieram oczy i prostuję ramiona. Oddalam od siebie resztki koszmaru i trudy podróży. Jestem gotowa ruszać dalej, i to dobrze, zważywszy, ilu przeciska się obok mnie zniecierpliwionych przechodniów.

Z mojej sfatygowanej skórzanej torby kurierskiej wyjmuję teczkę z materiałami, które wydrukowałam przed kilkoma dniami. Są tu mapka Bostonu, artykuły na temat demografii miasta oraz fotografia uśmiechającej się nieśmiało dziewczyny o gładkiej ciemnej twarzy, wspaniałych brązowych oczach i czarnych włosach, które spływają kaskadą starannie wyszczotkowanych loków. Miała piętnaście lat, kiedy zniknęła. Teraz ma szesnaście.

Poznajcie Angelique Lovelie Badeau. Dla przyjaciół Angel. Dla rodziny LiLi.

Angelique zniknęła przed jedenastoma miesiącami na Mattapanie, dzielnicy Bostonu. Wyszła ze szkoły w listopadowe piątkowe popołudnie i… bum! Nikt już jej więcej nie zobaczył. Żadnych tropów. Żadnych przełomów w sprawie. Przez jedenaście długich miesięcy.

Bostończycy powiedzą ci, że Mattapan to właśnie taka dzielnica. Niebezpieczna. Biedna. Zamieszkują ją oczywiście ciężko pracujący, uczciwi ludzie, a dzięki najliczniejszej w Stanach, poza Florydą, populacji Haitańczyków szczyci się bogatym dziedzictwem kulturowym, ale działa tam również wiele gangów i dochodzi do wielu przestępstw z użyciem przemocy. Jeżeli chcesz, żeby cię zastrzelili albo zadźgali, Murderpan, jak przekręcają tę nazwę miejscowi, jest do tego idealnym miejscem. Tam właśnie zamierzam wynająć mieszkanie, znaleźć pracę i zacząć wypytywać sąsiadów.

I mam nadzieję, że dzięki intuicji, determinacji i odrobinie szczęścia uda mi się znaleźć dziewczynę, o której cały świat najwyraźniej już zapomniał.

Nie jestem policjantką.

Nie jestem prywatnym detektywem.

Nie mam specjalnych umiejętności ani wyszkolenia.

Jestem tylko sobą. Przeciętną białą kobietą w średnim wieku, mającą więcej rzeczy, których żałuje, niż tych, które posiada, więcej smutnych aniżeli wesołych historii.

Nazywam się Frankie Elkin i zajmuję się odnajdywaniem zaginionych osób – zwłaszcza tych należących do mniejszości. Kiedy policja daje za wygraną, kiedy ludzie już powoli zapominają, kiedy media tracą zainteresowanie, pojawiam się i zaczynam szukać. Nie dla pieniędzy ani dla sławy – i w większości przypadków bez niczyjej pomocy. Dlaczego robię to, co robię?

Tyle naszych dzieci zaginęło. Tyle nigdy nie zostanie odnalezionych, często wyłącznie ze względu na kolor ich skóry. Może zamiast: „Dlaczego to robię?” pytanie powinno brzmieć: „Dlaczego nie robią tego wszyscy?”.

Angelique Lovelie Badeau zasługuje na to, by wrócić do domu.

Kolejny raz zerkam na moją mapę. Powinnam znaleźć linię metra, które zawiezie mnie na Morton Street. Na schemacie komunikacji miejskiej Bostonu oznaczona jest purpurową linią, której oczywiście nigdzie nie widzę. Obracam się dookoła w jednym miejscu. Obracam się w kolejnym. Nagle to sobie uświadamiam: nie powinnam w ogóle wychodzić z South Station. Idę tam z powrotem.

Nie przejmuję się tym, że błądzę. Że się gubię. Ani nawet że się boję.

Po tylu latach już do tego przywykłam.

Paul zwracał mi uwagę, że odpychając tych, których kocham, i narażając się na niebezpieczeństwo, robię to nie po to, by ratować innych, ale by ukarać samą siebie.

Paul był zawsze bardzo mądry.

Spostrzegam wielką mapę komunikacji miejskiej Bostonu, wodzę palcem po purpurowej linii i odnajduję mój cel. Ponownie na szlaku, zmierzam prosto do Murderpanu.

Rozdział 2

O czwartej po południu docieram do mojego pierwszego punktu docelowego. Stoney’s, głosi napis nad wejściem. Namalowane na łuszczącym się czerwonym tle białe litery stanowią bardziej sugestię niż czytelny komunikat. Dwukondygnacyjny budynek nie różni się od innych przysadzistych zapuszczonych domków, stojących jeden obok drugiego po obu stronach ulicy. Chodnik jest tu szerszy, niż myślałam, i o tej porze dnia prawie pusty. Po lekturze niektórych artykułów spodziewałam się ujrzeć w każdej bramie gangsterów i dilerów. W rzeczywistości widzę tu i tam zajęte swymi codziennymi sprawami różne osoby, z których większość mierzy mnie, samotną białą kobietę, zaciekawionym spojrzeniem.

Z uczuciem ulgi otwieram drzwi i wtaczam walizkę do słabo oświetlonego wnętrza. Pracowałam jako barmanka przez większość dorosłego życia. To łatwa do znalezienia praca dla kogoś, kto się nie zakorzenia, i jak okazało się w ciągu ostatnich dziesięciu lat, dobry sposób, żeby zebrać informacje. Poza tym lubię tę robotę. Bary zawsze przyciągają samotników i odludków. Można poczuć się jak w domu.

Rejestruję zapach papierosowego dymu, który wgryzł się w pory starego budynku. Na wprost przed sobą mam okrągłe drewniane stoliki ze zbieraniną różnych krzeseł. Po prawej stronie cztery boksy z popękanymi, ale nadal dzielnie trzymającymi się kanapami obitymi czerwonym winylem. Trzy kolejne boksy po lewej są mniej więcej w takim samym stanie.

Widzę sześciu gości. Wyłącznie czarnych mężczyzn. Siedzących w różnych miejscach niewielkiej sali i wpatrzonych w stojące przed nimi drinki. W tym momencie wszyscy podnoszą głowy, żeby mi się przyjrzeć. Jeśli lokalsi na ulicy przyglądali mi się z zaciekawieniem, tu spotykam się z jawną podejrzliwością.

W tej okolicy to ja jestem przedstawicielką mniejszości. Ale tak samo było rok, a także dwa i trzy lata wcześniej. Przywykłam do takich spojrzeń, jednak to wcale nie znaczy, że zawsze łatwo je znosić.

Na szczęście popołudniowi pijacy mają ważniejsze rzeczy na głowie. Jeden po drugim wracają do swoich indywidualnych smuteczków, a ja spoglądam na kontuar z ciemnego drewna, za którym samotny czarny mężczyzna wyciera stojące na tacy wysokie szklanki.

Podchodzę do niego.

Szczupły i zadbany, ma siwe włosy i krótko przystrzyżoną szpakowatą bródkę. Z pooraną zmarszczkami skórą wokół oczu sprawia wrażenie kogoś, kto niejedno widział i przeżył dość, żeby o tym opowiadać.

– Pan Stoney? – zgaduję.

– Zabłądziła pani?

Facet odstawia jedną wysoką szklankę i bierze następną. Wokół pasa ma zawiązany biały fartuch i z dużą wprawą operuje ściereczką. Zdecydowanie właściciel, a poza tym ktoś, kto od kilkudziesięciu lat prowadzi tego rodzaju lokale.

– Ja w sprawie posady barmanki.

– Nie – odpowiada i łapie kolejną szklankę.

Stawiam walizkę przy barze i siadam na stołku. Jego odpowiedź mnie nie dziwi. Większość moich rozmów zaczyna się w ten sposób.

– Dwadzieścia lat doświadczenia – mówię. – Plus nie robię problemu, kiedy trzeba posprzątać, zaparzyć kawę albo stanąć przy frytkownicy.

Smażenina to naturalny dodatek do gorzały; jesteśmy blisko kuchni i powietrze jest gęste od tłuszczu. Smażone kurczaki, smażone ziemniaki – może nawet smażone banany, biorąc pod uwagę haitańską społeczność.

– Nie – powtarza.

Kiwam głową. Na barze leży druga ściereczka. Chwytam ją, biorę najbliższą szklankę i zaczynam wycierać.

Stoney łypie na mnie okiem, ale nie każe przestać. Żaden właściciel firmy nie wzgardzi darmową siłą roboczą.

Wycieramy oboje w milczeniu. Lubię to robić. Rytmiczne obracanie, posuwisty ruch ściereczki. Na górnych krawędziach szklanek, nawet tych suchych, nadal widać niewyraźną białą linię. Lata piwnej piany i dotyku ludzkich ust. Ale są czyste. Co zachęca mnie do Stoneya i jego lokalu. Poza tym ma na piętrze pokój do wynajęcia, na który prawie mnie stać. Znalazłam ofertę na tablicy ogłoszeń.

– Nie piję – oświadczam.

Wysokie szklanki na pierwszej tacy są już wytarte. Stoney zabiera ją i kładzie na barze tacę ze szklankami do whisky.

– Abstynentka? – pyta.

– Nie.

– Przyjechała pani nas zbawić?

– Zakłada pan, że sama jestem zbawiona.

Słysząc to, odchrząkuje. Wracamy do wycierania szklanek. Z tego, co się dowiedziałam, znaczna część populacji Mattapanu, która wywodzi się z Karaibów, mówi po francusku, kreolsku, dialektem patois i tak dalej. Ale w głosie Stoneya nie słyszę obcego akcentu. Ma twardą wymowę mieszkańca Nowej Anglii. Może mieszkał w Bostonie od urodzenia albo przyjechał tu z Nowego Jorku czy Filadelfii, żeby otworzyć własny lokal. Zakładanie czegoś z góry jest zawsze niebezpieczne, choć nie sposób tego uniknąć.

– Anonimowa alkoholiczka – przyznaję się, kiedy kończymy wycierać szklanki do whisky.

Stoney stawia na kontuarze tacę z kilkudziesięcioma kieliszkami do wódki i oboje wracamy do pracy. Szybkiej, mechanicznej, bezmyślnej. Idealne ćwiczenie medytacyjne.

Stoney nie komentuje. Wyciera szybciej ode mnie, ale nie aż tak bardzo.

– Szklanki do wody? – pytam, kiedy wszystkie kieliszki są wytarte.

Stoney unosi brew. Czyli nie jest to lokal, w którym serwuje się napoje bezalkoholowe. Dobrze wiedzieć.

– Ma pan pokój do wynajęcia – mówię, opierając łokcie na mocno polakierowanym kontuarze.

– Niech pani wraca do domu.

– Nie mam domu. No więc tak to sobie wyobrażam. W zamian za zakwaterowanie będę pracowała cztery dni w tygodniu, od trzeciej do zamknięcia.

Stoney jest facetem, który potrafi zakomunikować wiele rzeczy, unosząc jedną brew.

– Nie podoba się panu, że jestem biała – mówię. – Albo że jestem kobietą. A może jedno i drugie. Myśli pan, że nie dam sobie rady.

– To miejscowy lokal. Odwiedzany przez miejscowych. Pani nie jest miejscowa.

Z udawanym zdziwieniem obracam się.

– To zabawne, ale nie widzę zbyt wielu miejscowych stojących w kolejce po tę robotę. A ogłoszenie wisi od dwóch tygodni. Pokój jest wolny jeszcze dłużej, co musi zastanawiać, zważywszy, jak trudno jest tu coś wynająć. – Przyglądam mu się podejrzliwie – Ktoś tam wykorkował czy coś w tym rodzaju?

Facet kręci głową. Nie mając więcej szkła do wycierania, krzyżuje ręce na piersi i patrzy mi prosto w oczy. Nadal się nie odzywa.

– Nie boję się ciężkiej pracy. – Podnoszę jeden palec. – Mieszkając na górze, nie będę się spóźniać. I nie będę panu podpijała wódy. Umiem szybko nalewać, wiem, jak wymienić keg i jestem idealną słuchaczką. Wszyscy lubią kogoś, kto potrafi ich wysłuchać.

– Nie polubią pani.

– Pan też mnie nie polubił, ale to się zmieni. Proszę dać mi miesiąc. Po tym czasie nikt nie zauważy, że jestem biała i piękniejszej płci. Będę kolejnym kranikiem za barem.

Stoney znów unosi brew, ale nie mówi „nie”.

– Dlaczego akurat tutaj? – pyta w końcu. – Jest wiele innych miejsc w Bostonie.

– Mam tu coś do załatwienia.

Ponownie wbija we mnie oczy.

Nie spuszczam wzroku. Podoba mi się ten gość. To ocaleniec. Ktoś, z kim czuję łączność – i prędzej czy później on poczuje łączność ze mną.

– Pięć dni w tygodniu – mówi. – Od trzeciej do zamknięcia.

– Zakwaterowanie plus media – odpowiadam. – Jeden darmowy posiłek dziennie. I zatrzymuję napiwki.

Przygląda mi się jeszcze przez chwilę i nagle wyciąga do mnie rękę. Umowa stoi. Zdecydowanie czuję z nim łączność.

– Pokój jest z sublokatorką – informuje mnie.

– Nie było o tym mowy w ogłoszeniu.

– Teraz pani wie.

– Kto to taki?

– Kocica.

– W pokoju jest kot? Dlatego nikt nie chciał go wynająć?

Stoney po raz pierwszy się uśmiecha. To łagodzi jego surowe rysy i marszczy szpakowatą bródkę.

– Jeszcze jej pani nie poznała.

Prowadzi mnie na piętro. Na pierwszy rzut oka małe, jednopokojowe pomieszczenie jest dokładnie tym, czego można się spodziewać w gęsto zaludnionej, borykającej się z kryzysem dzielnicy. Przy ścianie na wprost wejścia stoi podwójne łóżko z samotną szafką nocną po jednej stronie i szczelnie zasuniętymi czarnymi zasłonami po drugiej. Przymocowany do ściany metalowy pręt służy jako szafa, a przy frontowych drzwiach jest mały aneks kuchenny z europejskich rozmiarów lodówką i mikrofalówką. Wprawdzie nie ma piekarnika, lecz widzę elektryczny czajnik i ekspres do kawy, co całkiem mnie zadowala. Po drugiej stronie drzwi jest kojarząca się ze szpitalną salą prosta biała zasłona, zawieszona na kolejnym pręcie. Skrywa łazienkę z najmniejszym na świecie prysznicem i mikroskopijną umywalką. Niewiele przestrzeni i prywatności, ale trudno oczekiwać więcej za taką cenę.

Nie wspominając o tym, że pokój jest nieskazitelnie czysty, a na łóżku leży zaskakująco kolorowa, ręcznie szyta narzuta. Ponownie okazuje się, że Stoney potrafi zaskoczyć.

– Gdzie moja sublokatorka? – Rozglądam się.

– Nie jest towarzyska.

– Ma jakieś imię?

– Piper.

– I to jest jej pokój?

Stoney wzrusza ramionami.

– Pasuje jej.

Nadal nie wiem, co o tym sądzić. Teoretycznie lubię koty. Ale słowa Stoneya każą mi zachować ostrożność. Po skrzypiących starych deskach podłogi wtaczam na środek walizkę, nachylam się, unoszę powoli narzutę i zaglądam pod łóżko.

Dopiero po chwili dostrzegam lśniące zielone oczy, które obserwują mnie z wyraźną wrogością. Jest zbyt ciemno, by ocenić, jakiego koloru i wielkości jest kotka. Jedyne, co rejestruję, to czysta nienawiść.

– Piper – mówię.

W odpowiedzi kładzie uszy po sobie, gardłowo mruczy, a potem wyraźnie syczy. Pojmuję aluzję i opuszczam narzutę.

– No dobrze.

Stoney wychodzi już na korytarz.

– Chwileczkę. Co z jedzeniem dla kotki, wodą i kuwetą? Co muszę wiedzieć?

– Nic. Piper potrafi sama o siebie zadbać. Nie jest głupia. Tyle że nienawidzi ludzi.

– Jak długo tu mieszka?

Stoney drapie się po głowie.

– Dość długo.

– Wziął ją pan z ulicy?

– Przyszła tu z ulicy. – Stoney pokazuje otwarte drzwi, w których, co teraz zauważam, jest otwór dla małego czworonoga. – Potrafi sama o siebie zadbać – powtarza.

– Nie ustaliliśmy jeszcze, kiedy zaczynam.

Nie wiem dlaczego, ale nagle ogarnia mnie lekka panika. Nie chodzi o to, że będę sama z kotką. Więc może o to, że będę sama? Ale przecież jestem sama od zawsze. Tak żyję. Nie ma powodu bać się tego akurat teraz.

– Jutro – odpowiada Stoney. – Aha. Zamek w drzwiach nie jest zbyt solidny. Jeśli ma pani w tej torbie komputer, chowałbym go codziennie przed wyjściem.

– Rozumiem.

– Ciepła woda raz jest, raz jej nie ma. Przeważnie nie ma.

– W porządku.

– Palenie wzbronione.

– Nie palę.

– Żadnej broni palnej.

– Nie mam.

– A w razie kłopotów?

– Liczę na mój urok osobisty.

– Gdyby panią zawiódł, pod barem trzymam kij bejsbolowy.

– Dobrze wiedzieć.

Stoney kiwa głową i najwyraźniej ma zamiar iść już do swoich gości. Zostawiając mnie z dziką kotką.

W ostatniej chwili zaskakuje mnie i jeszcze się odwraca.

– Jak się pani ogarnie, proszę przyjść na dół i coś zjeść – mówi. – Nie mam czasu na obsługiwanie niepłacących gości, ale może pani zrobić sobie kanapkę. Wszystkie składniki są pod ręką.

To do tej pory najdłuższa wypowiedź, jaką mnie zaszczycił. Zastanawiam się, czy zaproponował to samo Piper, kiedy tu trafiła. Może ma słabość do przybłęd. Albo jak większość barmanów potrafi rozpoznać zagubioną duszę, kiedy ją widzi.

Dziękuję mu skinieniem głowy. Stoney wychodzi, a ja wciąż stoję pośrodku mojego nowego domu. Na kilka tygodni? Kilka miesięcy? Nie mam pojęcia. Zaczyna się najtrudniejsza część. I choć przerabiałam to już wcześniej, czuję się przytłoczona.

A to sprawia, że mroczna bestia mojego nałogu budzi się, otwiera oko i widzi doskonałą okazję. Robiąc sobie na dole kanapkę, mogę napić się piwa. A może lepiej wódki, tequili albo whisky bez lodu. Czegoś mocnego i wypróbowanego, co rozluźni mi mięśnie i rozproszy wszelkie obawy.

Myślę o Paulu i czuję znajomy ucisk w piersi. Głęboki wdech, głęboki wydech.

A potem zostawiam walizkę na łasce dzikiej kocicy i ponieważ jest jeszcze jasno, wychodzę na dwór. Ponownie zaglądam do mojej wydrukowanej mapy, gdzie czerwonym X zaznaczyłam dom ciotki Angelique.

Ruszam ulicą i znowu czuję na sobie spojrzenia i chodzące mi po karku mrówki. Mam wyprostowane ramiona i wysoko uniesioną głowę. Uśmiecham się do mijanych ludzi. Powtarzam sobie, że jestem dość silna.

I modlę się, żebym tym razem rzeczywiście była.

Rozdział 3

Wiem o tej dzielnicy tyle, ile wyczytałam przed przyjazdem. Mattapan jest gęsto zaludniony: ponad trzydzieści pięć tysięcy osób stłoczonych w kamienicach z mieszkaniami na wynajem i kwaterunkowymi oraz w charakterystycznych dla tej dzielnicy dwupiętrowych domach. Większość to imigranci z Haiti, co daje bogactwo etnicznej kuchni i egzotycznych salonów fryzjerskich. Poza tym są tu niewielkie skupiska Latynosów oraz Azjatów i jeszcze mniejsze białych.

Na Google Earth widać oprócz zatłoczonych ulic plamy zieleni – Harambee Park, Franklin Park Zoo oraz Boston Nature Center. Nieprzyzwyczajona do miejskiego życia, czułabym się tam pewnie lepiej, ale stać mnie tylko na pokój nad barem, z nienawidzącą mnie kocicą jako sublokatorką. Mieszkanie z widokiem nie wchodzi w grę.

Największe obawy budzi we mnie tutejsza statystyka przestępczości. Tygodniowo sześć napadów z użyciem noża, nie wspominając już o miesięcznej liczbie strzelanin i rocznej zabójstw. W większości są to porachunki gangsterskie, ale drapieżcy to drapieżcy, a ja, będąc kobietą w średnim wieku, szczególnie ich nie odstraszam.

Przemierzając pogmatwaną siatkę ulic, przestrzegam chociaż podstawowych zasad bezpieczeństwa. Przede wszystkim nie noszę przy sobie nic wartościowego. Żadnego smartfona, urządzeń elektronicznych, torebki. Mam najprostszy na świecie telefon na kartę marki Tracfone, co sprawia, że jestem nieco staroświecka, jeśli chodzi o research i orientację w terenie. Z braku torebki noszę prawo jazdy i zwitek banknotów wciśnięte głęboko do przedniej kieszeni. Jeśli ktoś będzie chciał ograbić mnie z całego dobytku, proszę bardzo. Nie można odebrać komuś rzeczy, z których zrezygnował już dawno temu.

W kieszeni trzymam również czerwony gwizdek gwałtu, bo są rzeczy gorsze od napadu rabunkowego. Mam także we włosach „taktyczne spinki” ze stali nierdzewnej. W każdej jest malutka piła do drewna, klucz do nakrętek, linijka oraz mikroskopijny śrubokręt – wszystko za marne trzy dolary dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Nie wiem, czy spinka do włosów może być aż tak skuteczna, i obym nigdy nie musiała tego sprawdzać.

Na koniec mam mój naszyjnik, zwykły złoty krzyżyk, który kupiłam przed laty w lombardzie i noszę pod koszulą. Czasami najprostsze rzeczy są najlepszym zabezpieczeniem.

Następny trik: kiedy tylko to możliwe, dołączam do innych. Drapieżcy atakują tych, którzy odłączyli się od stada, więc staram się nie sprawiać wrażenia zbyt samotnej.

O tej porze dnia łatwo zastosować taką strategię. Jest piąta po południu. Autobusy zatrzymują się na przystankach, wypluwając zmęczonych lokalsów, którzy z radością wracają do domu. Słońce jeszcze nie zaszło, ale wisi nisko nad horyzontem i zrywa się chłodny wiatr, który niesie odór ropy, brudu i ludzkiego potu.

Co jakiś czas w nozdrza wpada mi również woń smażeniny i ostrych przypraw. Znowu burczy mi w brzuchu. Nigdy nie próbowałam haitańskiego jedzenia, ale sądząc po zapachach, powinno mi smakować.

Na razie zasuwam na piechotę. Nie opanowałam jeszcze tajników bostońskiego transportu zbiorowego, a z baru Stoneya mam półtora kilometra do bocznej uliczki, przy której mieszka ciotka Angelique. Wszędzie wokół widzę zapuszczone budynki i znużone twarze. Stopniowo docierają do mnie szczegóły. Grupki nastolatków, którzy łypią pustymi spojrzeniami spod kapturów bluz. Sunące po szerokich ulicach auta, błyskające czerwonymi światłami stop. Z ich otwartych okien dochodzi bezustanny łomot muzyki, od reggae do rapu. Grupka starszych czarnych mężczyzn, którzy – sądząc po ich pokrytych pyłem ubraniach – pracują na pobliskim placu budowy, a teraz śmieją się i poklepują po plecach, zadowoleni, że dzień pracy się skończył.

Przede mną zatrzymuje się z piskiem opon kolejny miejski autobus. Tym razem wysiada z niego grupka czarnych kobiet w różowych szpitalnych fartuchach i kolorowych chustkach na głowach. Personel miejscowej służby zdrowia. Doganiam ostatnią z nich i dostosowuję do niej krok. Kobieta zauważa, że zwolniłam, i kiwa głową na znak, że mnie widzi. Nie stanowię dla niej żadnego zagrożenia i najwyraźniej rozumie moją strategię. Jesteśmy bezpieczniejsze w grupie.

Często się nad tym zastanawiam, zmieniając miejsca zamieszkania, bo zawsze jestem kimś obcym, nigdy sąsiadką. Tak naprawdę ludzie są wszędzie tacy sami. Pragną się w kimś zakochać. Cieszą się, że przeżyli kolejny dzień. Modlą się, żeby ich dzieci miały lepsze życie od nich. To nas łączy. Tak przynajmniej chcę myśleć.

Słońce zachodzi, ale ulica się rozjaśnia: więcej reflektorów samochodowych, ulicznych latarni, podświetlonych witryn sklepowych. Moja towarzyszka skręca w prawo, kiwając mi na pożegnanie głową. Odwzajemniam jej gest i ruszam dalej sama.

Przy następnej przecznicy muszę wyjąć moją mapkę. Nie znoszę tego robić na widoku, bo to oznacza, że się zgubiłam, i od razu czuję obserwujące mnie z tyłu oczy.

Nie kłamałam, mówiąc Stoneyowi, że muszę liczyć na swój urok osobisty. Który, co ciekawe, może się przydać, kiedy mam do czynienia z ludźmi powyżej dwudziestego piątego roku życia, ale zupełnie nie działa na młodszych.

Nie dorastałam w dużym mieście. Jako młoda dziewczyna nie wyobrażałam sobie, że będę zajmowała się czymś takim. Pochodzę z małego miasta w północnej Kalifornii. Mój ojciec był pijakiem. Zdałam sobie sprawę z jego nałogu dopiero jako dorosła, walcząc ze swoim. W dzieciństwie tato kojarzył mi się z głupimi przygodami, krzywymi uśmiechami i odorem piwa.

To matka była tą, która trzymała wszystko garści. Pracowała na dwóch etatach, jako sekretarka w kancelarii prawnej i księgowa w rodzinnych biznesach. Nie pamiętam, żeby się uśmiechała, bawiła ze mną czy choćby przystanęła, by mnie uściskać. Wstawała wcześnie i pracowała do późna, a po powrocie do domu przeważnie zgrzytała zębami z powodu naczyń, których ojciec nie pozmywał, brudnych ubrań, których nie wyprał, i posiłków, których nie ugotował.

Myślę, że ojciec pokochał matkę za jej energię, a ona ojca za zmysł zabawy. Aż w końcu przestali się kochać.

Spędzałam dużo czasu na dworze. Biegałam po lesie, po polach i wzdłuż krętych strumieni. Kiedy byłam mała, nie mieliśmy Amber Alertu* i ostrzeżeń przed obcymi. Nawet siedmioletnie dzieci mogły wychodzić z domu i zasuwać po kilka kilometrów na swoich rowerkach. Miałam dziewięcioletnie koleżanki, które z kluczem na szyi wracały do pustego domu. Nie baliśmy się. Po prostu żyliśmy.

Nie sądzę, by którekolwiek z nas zdawało sobie sprawę, że to był magiczny czas, którego dzieciaki w przyszłości nigdy nie doświadczą. Na pewno nie wiedzieliśmy, jakie czyhają na nas niebezpieczeństwa. Do momentu, kiedy zaginęła jedna z moich koleżanek z liceum. A później kolejna dziewczynka z naszego miasta. I wkrótce potem cztery następne.

Policja złapała zabójcę, kiedy miałam dwadzieścia pięć lat. Przeniosłam się już wtedy do L.A., nie mając praktycznie żadnych planów, poza tym, żeby uciec z małego miasteczka i ostro zabalować. Okazało się, że jestem cholernie dobra, jeśli idzie o balowanie. I dość ładna, żeby inni kupowali mi drinki, jedzenie, a czasami nawet nowe sukienki.

Chciałabym móc stwierdzić, że to były czasy, kiedy żyłam pełną piersią, ale prawdę mówiąc, niezbyt dobrze je pamiętam. To było jedno pasmo narkotyków, wódy i seksu, a fakt, że przeżyłam…

Paul. To on mnie uratował. Przynajmniej dopóki nie stałam się na tyle silna, by sama się uratować.

Dom z ogródkiem, biały płotek, uroki przedmieścia.

Zabawne, że rzeczy, o których człowiek, dorastając, w ogóle nie marzył, stają się nagle przedmiotem pożądania.

Co jeszcze zabawniejsze, kiedy je w końcu zdobywa, okazuje się, że miał wcześniej rację.

Ale ja kochałam Paula. Nadal go kocham. Nawet teraz.

Docieram do mojej przecznicy, która odchodzi od głównej drogi pod kątem ostrym. Siatka ulic zdecydowanie nie jest tutaj regularna. Ulice zbiegają się, a potem eksplodują w zwariowanych gwieździstych albo szprychowych systemach. To nie jest jedno z tych miejsc, w których szybko i łatwo uczę się przemieszczać. Wydaje mi się, że za kilka tygodni będę tak samo zdezorientowana i zagubiona jak teraz. Może dzielnic Bostonu po prostu nie da się ogarnąć. Albo wiesz, gdzie jesteś, albo nie wiesz. Ja zdecydowanie nie wiem.

Zamiast przysadzistych komercyjnych budynków z cegły widzę teraz dwupiętrowe domy, stojące jeden obok drugiego niczym gderliwi tetrycy. Przy każdym dostrzegam ogrodzenia z siatki, brudne podwórka i zapadające się schodki. Niektóre domy mają ściany pokryte nowym jasnoniebieskim albo żółtym sidingiem. Inne sprawiają wrażenie, że może je przewrócić jeden silniejszy podmuch wiatru. Czynsze na Mattapanie nie bez powodu należą do najniższych w mieście.

Piąty w rzędzie budynek ma wykuszowe okna i solidniejszą z wyglądu werandę. To tutaj. Dwa razy sprawdzam numer domu, żeby się upewnić, a potem zauważam światło w oknie na drugim piętrze. Według danych z kwaterunku to mieszkanie należy do ciotki Angelique Badeau.

To jest moment prawdy. Moment, w którym kończą się dobre chęci, a zaczyna pełne zaangażowanie. Nie wiem, co mnie teraz czeka. Nieśmiała akceptacja czy twarda odmowa. Upust łzawej rozpaczy czy podejrzliwe spojrzenie. Doznałam już wszystkiego, ale za każdym razem wykańcza mnie to psychicznie.

Od tej chwili moja praca będzie polegała na tym, żeby słuchać, akceptować i dostosowywać się.

I mam nadzieję, naprawdę mam nadzieję, że mnie zbytnio nie znienawidzą.

Babcia Lani Whitehorse w końcu mnie uściskała, ale członkowie rady plemienia odwrócili się do mnie plecami.

Powtarzam sobie, że jestem dobra w tym, co robię.

Przyrzekam sobie, że to, co odkryję, będzie miało znaczenie.

Myślę z niepokojem, że jak każdy uzależniony, świetnie potrafię się okłamywać.

Wchodzę po schodkach na werandę.

Na ścianie przy drzwiach widzę sześć dzwonków, co oznacza, że w tym domu wydzielono nie trzy, ale sześć mieszkań, po dwa na parterze i dwóch piętrach. Pod dzwonkami jest rząd pomalowanych na czarno, szczelnie zamkniętych skrzynek pocztowych. Prosty, ale skuteczny system dla lokatorów. Licząc na łut szczęścia, próbuję otworzyć drzwi, lecz są oczywiście zamknięte. W związku z tym naciskam kilka pierwszych dzwonków, gotowa przedstawić się jako kurier. Niestety, nikt się nie odzywa.

Pozostaje mi wziąć byka za rogi. Wciskam dzwonek pod numerem 2B. Po dłuższej chwili odzywa się młody męski głos.

– Tak?

– Szukam Guerline Violette.

– Ona panią zna?

– Ja w sprawie Angelique.

Pauza. Angelique ma młodszego brata, Emmanuela, także nastolatka. Po niechętnym, prawie nadąsanym, tonie domyślam się, że to on. Brzmi jak ktoś, kto miał do czynienia z wieloma ekspertami i wieloma życzliwymi osobami i do wszystkich się rozczarował.

– Jest pani reporterką? – pyta.

– Nie.

– Gliną?

– Nie.

– Ciotka jest zajęta.

– Chcę tylko pomóc.

– Słyszeliśmy to już wcześniej.

Czuję niemal, jak chłopak przewraca oczami. Zdecydowanie nastolatek.

– Pracuję za darmo i mam duże doświadczenie.

– To znaczy?

– Jeśli zdołam porozmawiać z Guerline, chętnie wyjaśnię jej to osobiście.

Kolejna pauza. W końcu w domofonie odzywa się kobieta.

– Kim pani jest i dlaczego nas pani nachodzi?

W jej głosie słychać melodię morza i piasku. Jej siostrzenica i siostrzeniec przyjechali do Bostonu przed dziesięciu laty, razem z dziesiątkami tysięcy innych Haitańczyków, po tym, jak trzęsienie ziemi zrównało z ziemią Port-au-Prince. Emmanuel dorastał w Bostonie – i to słychać. Jego ciotka zachowała akcent rodzimej wyspy.

– Nazywam się Frankie Elkin. Specjalizuję się w poszukiwaniu osób zaginionych. Śledziłam losy pani siostrzenicy i jestem przekonana, że mogę pomóc.

– Jest pani reporterką, tak?

– Nie, proszę pani. Nie pracuję dla żadnych agencji prasowych ani środków masowego przekazu. Interesuje mnie tylko odnalezienie Angelique i sprowadzenie jej do domu.

– Dlaczego?

Zadaje to pytanie zrezygnowanym, nie agresywnym tonem. Uderza mnie, ile znużenia można zawrzeć w jednym słowie.

Żałuję, że nie mogę udzielić jej odpowiedzi. Prostej w rodzaju: „Dlatego”; znaczącej w stylu: „Każde dziecko zasługuje, by je odnaleźć”; albo zadziornej: „Dlaczego nie?”. Guerline pewnie wszystko to już słyszała. Całą gamę słów i powodów. Zamiast tego, czego pragnie najbardziej: konkretów.

Milczenie się przedłuża. Powinnam przedstawić jakieś argumenty, ale do głowy nie przychodzi mi nic przekonującego. Słyszę hałas z wnętrza budynku. Schody skrzypią pod stopami kogoś lekkiego, kto zbiega na dół. Innego lokatora albo…

Zgrzyta odciągana zasuwa, frontowe drzwi się uchylają i staję twarzą w twarz z kilkunastoletnim Haitańczykiem. Wysoki, chudy, o krótko przyciętych ciemnych włosach i brązowych oczach, identycznych jak jego siostry. Przez szparę w drzwiach przygląda mi się, z miną, która jest tak samo nieufna jak wcześniej jego głos, po czym odwraca się i puszcza drzwi. Muszę złapać je, wejść i wspiąć się za nim po przedpotopowych drewnianych schodach na drugie piętro.

Guerline Violette stoi pośrodku ciasnego pokoju, z rękami skrzyżowanymi na potężnym torsie. Oceniam jej wiek na jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt lat, ale gładka cera i klasyczne rysy nie ułatwiają mi zadania. Ma na sobie fioletowy fartuch z pomarańczową lamówką i jasnozielone crocsy. Ze związanymi w ciasny kok włosami, wyrazistymi kośćmi policzkowymi i wysokim czołem sprawia imponujące wrażenie. Przyglądając się bliżej, widzę pod jej oczami ciemne smugi po nieprzespanych nocach i koszmarnych dniach. Patrzy na mnie z mieszaniną podejrzliwości i obawy. Trudno mi ją winić.

Emmanuel zamyka za mną drzwi i niepewnie staje przy ciotce. W wieku trzynastu lat jest tak samo wysoki jak ja i szczupły jak ktoś, kto ostatnio sporo urósł. W przeciwieństwie do kolorowego ubioru ciotki ma na sobie standardowy uniform nastolatka – sportowe buty, dżinsy i mocno sprany podkoszulek. Młody, schludny i zdeterminowany. Mężczyzna w rodzinie, nawet jeśli go to przeraża. Właśnie tego rodzaju sytuacje łamią mi serce.

Poniewczasie wyciągam dłoń na powitanie. Guerline ściska ją, bardziej z uprzejmości, niż aby mnie serdecznie powitać. W dwupokojowym mieszkanku musiały się wcześniej pomieścić trzy osoby i to widać. Guerline wskazuje zagracone pomieszczenie, które służy najwyraźniej jako salon, sypialnia i jadalnia. Brak przestrzeni nadrabiany jest feerią barw. Żółte ściany, obity czerwonym aksamitem fotel, sofa, na której piętrzą się jaskrawe wzorzyste kołdry, i turkusowe kuchenne szafki po prawej stronie.

Wybieram stojący naprzeciwko okna czerwony fotel. Na półce ściennej obok są fotografie świętych oraz ikony i wisi na niej różaniec. Pod nią jest sekretarzyk i dalej długa szafka z telewizorem, a między nimi masa roślin doniczkowych, które dodają klimatu. Wśród liści zauważam kilka białych świeczek, ustawionych dyskretnie w kręgu, miseczkę wody i bukiet świeżo ściętych kwiatów. Za świeczkami stoi oprawione w ramkę zdjęcie Angelique z nieśmiałym uśmiechem, to samo, które widniało na ulotkach rozdawanych po jej zaginięciu.

Guerline spostrzega, że przyglądam się prowizorycznemu ołtarzykowi, a ja szybko odwracam wzrok. Z tego, co czytałam, wielu Haitańczyków praktykuje mieszankę katolicyzmu i voodoo, ale mało wiem na ten temat.

Moją uwagę przyciągają inne pamiątki, których wszędzie tu pełno. Mały słoiczek z piaskiem – czyżby pochodzącym z ojczyzny Guerline? Potem zauważam szkolną fotografię Emmanuela błyskającego idealnie białymi zębami. Obok jest wyblakłe mniejsze zdjęcie dorosłej kobiety na tle czegoś, co trudno rozpoznać. Ma znajomy uśmiech. Gdybym miała zgadywać – to matka Emmanuela i Angelique, nadal mieszkająca na Haiti. Jest też zdjęcie siwowłosej pary na tle palm. Rodziców Guerline i jej siostry, zrobione być może przed ich domem, zanim zniszczyło go trzęsienie ziemi.

– Powiedziała pani, że może pomóc? – odzywa się Guerline, podchodząc do sofy i opierając dłoń na kołdrach.

Emmanuel staje tuż obok niej. Najwyraźniej stara się chronić ciotkę. Zastanawiam się, czy chronił również starszą siostrę, czy też dopiero jej zniknięcie uświadomiło mu, że musi strzec swoich bliskich.

– Nazywam się Frankie Elkin – powtarzam, zwracając się do nich obojga. – Jeżdżę po kraju i zajmuję się sprawami podobnymi do tej, która dotyczy pani siostrzenicy.

– Jest pani prywatnym detektywem? – pyta Guerline ze swoim śpiewnym francuskim akcentem.

– Nie mam licencji. Jestem kimś w rodzaju ochotniczki. – Nigdy nie wiem, jak to dokładnie wyjaśnić. – Jest właściwie całkiem sporo podobnych do mnie osób, amatorów, którzy starają się pomóc przy dochodzeniach w sprawie zaginionych osób. Poczynając od treserów psów tropiących, przez pilotów, kończąc na ludziach biorących bezpośredni udział w akcji. Są specjalne organizacje i listy zaginionych osób, dzięki którym śledzimy historie podobne do tego, co przytrafiło się pani siostrzenicy.

Guerline marszczy czoło.

– Moja Angelique… jest na jakiejś liście?

– W internecie, matant – mruczy przy jej ramieniu Emmanuel. – Mówi, że dowiedziała się o wszystkim z internetu.

– Z policyjnych raportów wynika – ciągnę – że Angelique wyszła ze szkoły w piątek, piątego listopada. Kwadrans po trzeciej. I nikt jej już później nie widział.

– Policja szukała i szukała – mówi Guerline, w zamyśleniu przebierając palcami. – Ricardo, nasz dzielnicowy, obiecał, że sprowadzi moją Angelique do domu. Ale od wielu miesięcy nie ma żadnych nowych wiadomości.

– Znaleźli jej plecak.

– Tak. Pod krzakiem, na terenie szkoły.

– W plecaku policja znalazła jej komórkę, podręczniki i ubranie, w którym była tamtego dnia w szkole. Tak?

Guerline kiwa głową. Zerkam na Emmanuela, zastanawiając się, czy wie, że jego siostra zapakowała do plecaka zapasowe ubranie i że musiała coś planować w tamto piątkowe popołudnie. Ale twarz chłopaka pozostaje nieprzenikniona.

– Żadnych śladów przemocy? – pytam, bo nie wszystkie szczegóły upubliczniono.

– Nie… niczego nie odkryli. Nawet w jej telefonie. Ricardo mówił, że mogą odczytać esemesy i sprawdzić spis połączeń, ale nie było tam niczego, co wskazywałoby, dokąd się wybiera i co zamierza zrobić. Jej koleżanki przysięgają, że nic nie wiedzą. Angel poszła do szkoły. Potem miała wrócić do domu i zacząć szykować obiad. Tyle że…

Guerline wydaje się tak samo zagubiona, jak zapewne była przed jedenastoma miesiącami. Drżą jej dłonie. Składa je razem, jakby w rozpaczy odmawiała modlitwę.

– Angelique miała bliskie przyjaciółki? – pytam.

– Kyrę i Marjolie. Też porządne dziewczyny. – W jej głosie słyszę ślad wahania, co mnie intryguje.

– Miała chłopaka?

– Angel trzymała się na uboczu. Żadnych chłopaków, imprez, tego rodzaju historii. To dobra dziewczyna. Troskliwa siostra, kochająca siostrzenica.

– Przepraszam, pani Violette, ale czy Angelique nie miała z kimś jakichś zatargów? Z kimś ze swojej klasy, z nauczycielem, trenerem?

Guerline kręci głową. Emmanuel wbija wzrok w podłogę z wystudiowaną obojętnością.

To oznacza kolejne pytania, które powinnam zadać później.

– Przeżywała jakieś dramaty? – próbuję po raz ostatni. – Wie pani, jak to jest z młodymi dziewczynami. Dzisiaj najlepsza przyjaciółka, jutro najgorszy wróg.

– To nie w stylu mojej Angelique. Miała głowę na karku. Chciała iść na studia. Myślała o przyszłości. Rozumie pani.

Guerline patrzy mi prosto w oczy i dociera do mnie, o co jej chodzi. Angelique nie chciała wracać na Haiti. Chciała studiować i dostać wizę studencką, by móc pozostać w kraju, w którym jest tyle możliwości.

– Jestem dyplomowaną pomocą pielęgniarską – mówi cicho Guerline. – To dobra praca. Ale Angel pewnego dnia będzie doktorem. Może nawet chirurgiem. Jest taka bystra. Dlatego siostra przysłała mi swoje dzieciaki, choć kraje jej się serce, bo dorastają daleko od niej. Musi być jakaś nadzieja. Nasze piękne Haiti… Trzęsienie ziemi zniszczyło zbyt wiele, a odbudowa trwa powoli…

Emmanuel ściska ramię ciotki.

– Czy policja trafiła na jakiś trop? Podejrzewała jakieś osoby? – pytam.

Guerline znów kręci głową.

– Jakieś hipotezy? Odeszła z własnej woli czy pod przymusem?

– Nigdy nie odeszłaby z własnej woli – informuje mnie kategorycznym tonem Guerline, po czym krzyżuje ręce na fioletowym fartuchu i mierzy mnie wyzywającym spojrzeniem, jakie miałam już okazję poznać w wykonaniu jej siostrzeńca.

Nie drążę tematu. Nie ma sensu podważać tego, w co wierzy rodzina, tego, jak widzi całą sytuację. Muszą sobie z tym radzić każdego dnia, co oznacza, że prawda jest marnym sprzymierzeńcem.

– Jak może pani pomóc? – pyta nagle Emmanuel, podnosząc wojowniczo podbródek. – Co może pani zrobić, czego nie zrobiła policja?

– Policja na pewno wykonała świetną robotę – mówię pojednawczo, choć wcale nie jestem tego taka pewna. – Ale trzeba pamiętać, że nawet najlepsi policyjni detektywi mają dziesiątki spraw, które wymagają ich uwagi. Zwłaszcza teraz, kiedy minęło tyle czasu. Podczas gdy ktoś taki jak ja będzie skupiał się wyłącznie na twojej siostrze. Przyjechałam tu, żeby ją znaleźć, i nie wyjadę, dopóki tego nie zrobię.

– Mieszka pani tutaj, w tej dzielnicy?

– Wynajęłam pokój nad barem Stoneya.

Na twarzy chłopaka odmalowuje się zaskoczenie. Sekundę później krzywi się z niesmakiem.

– Jest pani szalona.

Guerline trzepie go lekko po ramieniu.

– Nie obrażaj naszego gościa.

– Ale weź. Popatrz na nią, matant. Nie jest policjantką, nie jest miejscowa, nie jest…

Nie jest jedną z nas, kończę za niego w myśli.

– Nikt nie będzie chciał z nią gadać – kontynuuje nieubłaganie chłopak. – Wkurzy tylko ludzi. Jak ma pomóc w odnalezieniu mojej siostry?! – Pod koniec podnosi ostro głos, a jego złość świadczy o tym, w jakiej jest rozpaczy.

Widzę, że jego ciotka to rozumie, a ona widzi, że ja to rozumiem. Przez krótką chwilę to nas łączy. Dwie starsze, mądrzejsze kobiety, którym przykro patrzeć na ból, jaki świat sprawia naszym dzieciom.

– Cieszę się, że zadowalają cię, jak twierdzisz, działania policji – mówię do Emmanuela. – Ale prawda jest taka, że śledztwo trwa prawie od roku. Policja nie ma nowych tropów, bo gdyby je znalazła, wiedzielibyście o tym. Więc nawet jeśli mnie nie lubisz albo nie rozumiesz… co masz do stracenia? – Patrzę prosto w jego wątpiące, nieprzyjazne oczy. – Ty chcesz odzyskać siostrę. Ja chcę pomóc. Dlaczego nie skorzystać z moich usług?

Emmanuel nie znajduje na to odpowiedzi, lecz sądząc po wyrazie jego twarzy, nadal nie jest przekonany. Za to jego ciotka kiwa powoli głową. Nie powiedziałabym, że mi wierzy, ale jest praktyczną kobietą. Mając za sobą dzieciństwo, gdy wszystkiego jej brakowało, i dorosłość, gdy niczego nie była pewna, akceptuje chyba moją logikę.

Jej podkrążone oczy świadczą o tym, że po jedenastu miesiącach jest skrajnie zdesperowana. Nie mówi o tym Emmanuelowi; oboje udają, że jakoś sobie radzą. I nagle pojawiam się ja, naruszam ich kruchy ekosystem i oferuję nadzieję. Emmanuel nie jest na to gotów, lecz jego ciotka nie zamierza z niej rezygnować.

Uzyskanie zgody nie zawsze bywa takie łatwe. Ludzie wyrzucali mnie już z domów. Ciskali we mnie butelkami po piwie, obrzucali najgorszymi wyzwiskami. Niektórzy łatwiej sobie radzą, wyrażając złość. I wiele rodzin ma tajemnice, których nie chce ujawniać.

Nie sądzę, by Guerline była kimś takim. Co do Emmanuela… założę się, że wie więcej, niż mówi. Ale założę się również, że milcząc, chce chronić siostrę. Muszę go przekonać, że jest dokładnie odwrotnie.

Wstaję. Nie chcę zbyt mocno maglować Guerline i zrazić do siebie Emmanuela. Tym bardziej że moim zdaniem szczerze chcą poznać prawdę.

– Ten dzielnicowy, Ricardo – zwracam się do Guerline. – Może pani podać mi jego dane i zawiadomić go, że spróbuję się z nim skontaktować? Albo jeśli pani woli, podać mu moje dane?

Guerline kiwa głową, a ja daję jej mój numer telefonu.

– Może pani zadzwonić do szkoły Angelique i powiedzieć, że nie ma pani nic przeciwko temu, żebym porozmawiała z dyrektorem i szkolnym pedagogiem?

Kolejne kiwnięcie głową.

– Mieszkam nad barem Stoneya – powtarzam, widząc, że są już zmęczeni. – I pracuję tam kilka dni w tygodniu. Jeśli będziecie chcieli się ze mną skontaktować, możecie tam przyjść. Przyjechałam tu nie tylko dla Angelique. Również i dla was.

Emmanuel wygłasza pod nosem jakiś zgryźliwy komentarz, lecz Guerline tym razem mocniej ściska moją dłoń. Nie zna mnie i w ogóle się mnie nie spodziewała, ale jest kobietą, która nie ma nic do stracenia.

Tak zaczyna się większość spraw. Od bańki desperackiej nadziei i odrobiny zaufania. Jak potoczy się dalej ta historia i jak będą mnie za kilka tygodni widzieli Guerline i Emmanuel?

Chłopak odprowadza mnie na dół. W ogóle się nie odzywa, licząc, że odczytam dezaprobatę z jego wyprostowanych sztywno ramion.

– Kochasz Angelique – mówię cicho, kiedy stajemy na dole. – Jest dobrą starszą siostrą. Zawsze się o ciebie troszczyła.

Spogląda na mnie spode łba, ale widzę, że ma łzy w oczach. Ból, którego tak bardzo nie chce okazywać.

– Naprawdę robiła pani to już przedtem? – pyta ochrypłym głosem.

– Wiele razy.

– Ile osób udało się pani znaleźć?

– Czternaście.

Zaciska wargi, najwyraźniej zaskoczony tą liczbą.

– Dobranoc, Emmanuelu. I jeśli przyjdzie ci do głowy coś, o czym powinnam wiedzieć… – Wyciągam do niego dłoń, a on tym razem ją ściska.

Wychodzę na dwór. Jest rześki jesienny wieczór, słońce już zaszło. W oddali migoczą jasne światła, ale przy tej ulicy nie pali się żadna latarnia. Przemieszczanie się tędy po zmroku nie jest najlepszym pomysłem dla samotnej kobiety, ale nie bardzo mam wybór.

Prostuję plecy i ruszam raźnym krokiem do baru Stoneya, ciesząc się, że Emmanuelowi nie przyszło na myśl zadać kolejnego pytania.

Nie ile osób udało mi się odnaleźć, lecz ile odnalazłam żywych.

Żadnej.

Przynajmniej na razie.

* Americas Missing: Broadcast Emergency Response – system szybkiej informacji o zaginionych dzieciach.

Rozdział 4

Idąc ulicą, spostrzegam niewyraźne sylwetki siedzących na werandach ludzi. Dłonie mam wciśnięte w kieszenie oliwkowozielonej kurtki. Byłoby mi cieplej, gdybym ją zapięła, ale nie chcę, by cokolwiek krępowało mi ruchy. Zwłaszcza kiedy jedna z siedzących osób zeskakuje z werandy, wychodzi przez furtkę i rusza w ślad za mną.

Nie zatrzymuję się ani nie oglądam. Docieram do następnej przecznicy i przystaję na czerwonym świetle. Kroki za mną są coraz głośniejsze.

Odsuwam się na bok, robiąc wolne miejsce. Obok mnie staje czarny mężczyzna. Może mieć od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat. Wysoki i barczysty, w zbyt obszernej bluzie New England Patriots z kapturem, w której wydaje się jeszcze wyższy i bardziej barczysty.

Zerka na mnie. Ja patrzę prosto przed siebie.

Światło zmienia się na zielone. Facet rusza przez jezdnię. Każdy jego krok jest dwa razy dłuższy od mojego.

Idąc za nim, oddycham z ulgą, ale nagle zdaję sobie sprawę, że wciąż słyszę za sobą czyjeś kroki. Kogoś, kto – jak podpowiada mi paranoja – szedł za mną przez cały czas. Po przejściu przez jezdnię widzę, że następna przecznica jest tak samo słabo oświetlona i złowieszcza jak poprzednia.

Czy mam się odwrócić i stawić czoło temu, kto za mną idzie? A może skręcić w stronę któregoś z domów i udać, że tam właśnie zmierzam?

Powinnam podjąć jakąś decyzję, coś zrobić, nim ten ktoś pokona dzielący nas dystans.

Obracam się w ostatniej chwili, gotowa spojrzeć w twarz zagrożeniu.

Idąca za mną czarna dziewczyna staje jak wryta. Ma na sobie obcisłe dżinsy, dopasowaną bawełnianą koszulkę i czarną skórzaną kurtkę. Do tego wielkie srebrne kolczyki i botki na wysokich obcasach.

– Odbiło pani? – pyta, unosząc prześliczne brwi. – Tutaj nie chodzi się samej po zmroku. Hej, Jazz, zaczekaj chwilę.

Mija mnie, dogania barczystego chłopaka, wsuwa rękę pod jego łokieć i niespiesznie się oddalają.

Powtarzam sobie, że nic mi nie grozi.

Pół biegnąc, pół idąc, docieram przez labirynt uliczek do baru Stoneya.

Jestem alkoholiczką wychodzącą z nałogu. Próbowałam to zrobić kilka razy, ale teraz nie piję od dziewięciu lat, siedmiu miesięcy i osiemnastu dni. Mimo to nadal uwielbiam wchodzić do lokalu i wdychać zapach porządnego, prawdziwego pubu. Czuję się, jakbym wracała do domu.

Wielu moich znajomych z AA radzi sobie z nałogiem, unikając wódy i wszelkich sytuacji związanych z alkoholem. Na początku też tak robiłam. To znaczy próbowałam. Godzinami krążyłam wokół miejscowego wodopoju, rozpaczliwie pragnąc tam wejść i wstrzymując się przed tym. Tak poznałam Paula. Wyczuł mnie, wyczuł, co się ze mną dzieje. I przez jakiś czas wierzył we mnie – kiedy sama nie byłam gotowa w siebie uwierzyć.

Zaliczyłam dziewięćdziesiąt spotkań w dziewięćdziesiąt dni. Dali mi sponsora. Dali nowego sponsora. Uznałam, że to nie jest program dla mnie. Bałam się, że trzeźwość nie jest dla mnie. I przede wszystkim zrozumiałam, że bycie mną nie jest dla mnie. Nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzić. Nigdy nie wiedziałam.

Po dwóch falstartach i dwunastu latach w AA wiem z pierwszej ręki, że nie ma jednej drogi do trzeźwości. Ale prosta prawda AA – przyznanie, że jest się bezradnym wobec alkoholu, i zbudowanie w sobie determinacji dzięki sile wyższej – pozostaje najlepszym punktem wyjścia, jaki znam. Chodzę na spotkania. Czytam Wielką Księgę. Odnajduję spokój w towarzystwie ludzi, którzy prowadzą uczciwe, pokręcone, trudne życie, nie sięgając po drinka, i mimo to jakoś sobie radzą. Potrafią się nawet bawić.

Musiałam wrócić do kelnerowania. Biorąc pod uwagę mój koczowniczy tryb życia, praca w barze jest najłatwiejsza i stosunkowo najlepiej płatna. Poza tym fizyczna bliskość gorzały nie jest tym, co mi zagraża. Najgorsze są noce takie jak ta, kiedy czuję się przytłoczona, zagubiona i troszeczkę smutna.

Stoney podnosi wzrok, gdy wchodzę do środka. To samo robi kilka innych osób. Późna pora przyciągnęła sporo gości. Zajęta jest większość stolików i stołków przy barze. Samotnicy, pary, grupki znajomych. Ci, którzy dobrze się bawią, i ci, którzy zalewają robaka.

Nie spoufalam się i nie oceniam. Pośród ludzi, ale osobno. Zawsze łatwo mi to przychodziło. Jak wielu pijakom. Większość życia spędziłam sama w zatłoczonych miejscach. Picie było jednym ze sposobów, żeby lepiej to znosić.

Ruszam do kuchni, by skorzystać z oferty Stoneya i coś zjeść. Od śniadania nie miałam nic w ustach i teraz, po wszystkich tych dramatycznych wydarzeniach, konam z głodu. Widzę niską, korpulentną czarną kobietę w białym fartuchu, która stoi przy grillu, z metalowym skrobakiem w jednej ręce i drewnianą łyżką w drugiej.

– Ty jesteś tą nową kelnerką? – pyta, podnosząc wzrok.

– Zaczynam od jutra.

– Boże, ale z ciebie chudzina. Głodna?

– Zawsze. Ale mogę sobie sama coś przygotować. Jesteś zajęta.

– Bez obaw, złotko. Burger czy kurczak? Skoro grilluję cztery, piąty nie zrobi mi różnicy.

– Jestem Frankie. I jeśli mam wybór, wolałabym burgera.

– Viv. Poznałaś swoją sublokatorkę?

– Przelotnie. Łypnęła na mnie, jakbym była diablicą. A może ja tak na nią łypnęłam.

Viv parska śmiechem, który wstrząsa całym jej mającym metr pięćdziesiąt wzrostu ciałem.

– Mnie lubi – oświadcza.

– Serio?

– Siekane wątróbki drobiowe. Działa za każdym razem.

W okamgnieniu przewraca cztery burgery i rzuca na grill piątego. Darzę respektem każdego, kto potrafi tak szybko kucharzyć.

– Całe życie w kuchni? – pytam.

– Tak jest, proszę pani.

– Ja też. Całe życie za barem.

– Stoney mówi, że nie pijesz.

– Praktykuję dwanaście kroków.

– Yhym. Mój mąż też się w to bawi. Potrzebna ci lista spotkań w najbliższej okolicy?

– Byłabym wdzięczna. – Wydrukowałam sobie trochę informacji przed przyjazdem, ale w tej dziedzinie nauczyłam się zawsze przyjmować czyjąś pomoc. – Co dajecie do burgerów?

Viv wskazuje głową roboczy blat ze stali nierdzewnej, na którym widzę plasterki sera, słoik pikli i torbę bułek, a przy pojemniku ze sztućcami stos białych talerzy z melaminy. Mała, ale dobrze urządzona kuchnia. Viv przechodzi od grilla do frytkownicy i wsadza do niej kosz frytek.

Myję ręce, po czym nakładam na talerze bułki, krojone pikle i plasterki sera. Dodaję piąty talerz dla siebie. Czując zapach smażonych burgerów i skwierczących frytek, słyszę, jak burczy mi w brzuchu.

– W lodówce są pomidory i sałata. A także mój specjalny sos – informuje mnie scenicznym szeptem Viv. – Trzymam trochę dla Stoneya. I jego przyjaciół.

– Już cię lubię.

Nucąc wesoło, Viv nakłada cztery gotowe burgery na talerze, obraca piątego i wyjmuje frytki z frytkownicy. Jest cholernie dobra w tym, co robi.

Podczas gdy ona kończy smażyć dla mnie burgera, ja niosę na salę cztery talerze. Stoney nie mruga nawet okiem, kiedy staję z nimi przy końcu baru. Ktoś mógłby pomyśleć, że pracujemy razem od lat. Jednocześnie uwielbiam to uczucie i się go boję. Nie jestem outsiderką bez powodu. Wielu AA mówi o potrzebie zastąpienia jednego nałogu innym. Rzuciłam picie i zastąpiłam je byciem w ciągłym ruchu.

Toczący się kamień nie porasta mchem. Paul stale mi to powtarzał. Później zarzucał mi, że go nie słucham. Ale ja wszystko słyszałam. Zawsze wszystko słyszałam.

Viv zaczyna smażyć w głębokim tłuszczu mrożone skrzydełka kurczaka. Pracując, nuci pod nosem; na jej czole lśnią kropelki potu. Ma posuwiste, niespieszne ruchy. Pojawia się Stoney z dwoma kolejnymi zamówieniami. Zerka na mojego wciąż niegotowego burgera, po czym wręcza mi karteczki z zamówieniami i znika.

Odczytuję Viv zamówienia, biorę burgera w dwie ręce i zaczynam jeść.

– Stołek jest w rogu – nuci Viv.

I rzeczywiście, za lodówką stoi stary drewniany stołek. Przysuwam go do blatu i siadam.

– Słyszałam, że zaginęła u was dziewczyna – zagajam, bo Viv, jak się zdaje, nie ma nic przeciwko temu, żeby pogadać przy pracy.

– Angelique Badeau – potwierdza.

Słyszę skwierczenie, kiedy rzuca na grill dwa kolejne krążki mielonego mięsa.

– Co się stało?

Chrobot metalowego skrobaka.

– Dziewczyna wyszła któregoś dnia ze szkoły i bum, wszelki słuch o niej zaginął.

– Narkotyki, gangi? – rzucam.

Viv obraca się i posyła mi długie spojrzenie.

– Bo była czarna? – pyta.

– Białe dzieciaki też mają gangi – zapewniam ją. – Jeśli o to chodzi, mają je najróżniejsze grupy, w tym także ludzie z klasy średniej. Na przykład biali faceci w średnim wieku, którzy zakładają nagle gangi motocyklowe. Można nawet powiedzieć, że gangi są czymś, co nas łączy.