Jak być lepszym człowiekiem. Proste odpowiedzi na trudne moralnie pytania - Michael Schur - ebook

Jak być lepszym człowiekiem. Proste odpowiedzi na trudne moralnie pytania ebook

Michael Schur

4,1

Opis

Przewrotny i pasjonujący poradnik… jak żyć przyzwoicie.

Współtwórca seriali Dobre miejsce, Parks and Recreation i amerykańskiej wersji Biura swobodnie korzysta ze skarbnicy dwóch i pół tysiąca lat filozofii, by stworzyć lekką, zabawną i zarazem jak najbardziej poważną książkę o etyce – bez pretensji, nudziarstwa i akademickiej oschłości.

Większość z nas myśli o sobie jako o dobrych ludziach. Ale czy zawsze potrafimy bezbłędnie wskazać, co jest dobre, a co złe? Zwłaszcza we współczesnym świecie, w którym na każdym kroku czyhają na nas trudne decyzje, niezbyt mądre rady i inne pułapki? Na szczęście wielu mądrych filozofów próbowało oddzielić dobro od zła i zostawiło nam liczne wskazówki na ten temat. Jak być lepszym człowiekiem w błyskotliwy i przystępny sposób wyjaśnia pojęcia takie jak deontologia, utylitaryzm, ubuntu i wiele innych, żebyśmy mogli popisać się przed znajomymi na imprezie, a może nawet… stać się lepszymi ludźmi.

Schur zaczyna od najprostszych pytań, takich jak: „Czy powinienem uderzyć kumpla w twarz bez powodu?” (odpowiedź brzmi: „Nie”). Aż dochodzi do najbardziej złożonych problemów etycznych. Czy mogę zachwycać się pięknym dziełem sztuki, jeśli jego autor był okropnym człowiekiem? Ile pieniędzy powinienem przekazywać na cele charytatywne? Po co w ogóle zawracać sobie głowę czynieniem dobra, jeśli nie spotka nas kara za zło?

Zanim skończycie czytać tę książkę, będziecie doskonale wiedzieć, jak zachować się w każdej możliwej sytuacji w najwłaściwszy sposób. Będziecie idealni, a wasi znajomi zzielenieją z zazdrości. No dobrze, może nie do końca. Ale z pewnością poznacie świeże, dowcipne i inspirujące spojrzenie na wiele problemów, które gryzą was na co dzień.

Schur nie brzmi jak nudnawy profesor, tylko jak lekko szalony gawędziarz z baru, zabawny i naprawdę podekscytowany, że może dzielić się swoją pasją z każdym, kto chce posłuchać. Jeden z najlepszych na rynku przewodników po etyce.

„The Wall Street Journal”

Napisane z głębi serca i prześmieszne, inteligentne i zajmujące wprowadzenie do filozofii od najbardziej praktycznej strony. Podobnie jak jego serial Dobre miejsce, książka Schura jest dowcipna i skłania do refleksji.

„Kirkus Reviews”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (34 oceny)
14
14
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mariajuanita

Nie polecam

Nie potrafię ocenić tej książki, bo od pierwszych zdań widać, że tłumaczka nie ma odpowiednich umiejętności - brak jakiegokolwiek stylu i czuje się, że to tłumaczenie, to samo w oryginale mogło być dobre, ale zostałe przeniesione do polszczyzny jeden do jednego. Przestałem czytać po kilku stronach, gdy mowa jest o ośmiu bilionach ludzi zamieszkującej naszą planetę. Jeśli tłumaczka nie wie, że angielski billion to polski miliard, to już cała reszta musi budzić spore wątpliwości. Mówi to także wiele o ogólnym rozeznaniu tłumaczki, a także korektora/ki i redaktorki (a wszystkie te osoby dostały honorarium).
makalonka2000

Dobrze spędzony czas

całkiem fajna, pozytywna i zabawna
00

Popularność




Te proste odpowiedzi to oczywiście żart.

Nie ma prostych odpowiedzi na trudne pytania, nie ma nawet prostych odpowiedzi na łatwe pytania. Co nie znaczy, że NIE NALEŻY ICH ZADAWAĆ.

Robiły to już tak tęgie głowy jak Arystoteles, Kant (tak, ten strasznie nudny Niemiec), dwóch Anglików, którzy na wszelkie ludzkie decyzje patrzyli tylko i wyłącznie pod kątem sumy szczęścia, jakie mogą wygenerować, francuscy egzystencja liści zmuszający nas do podejmowania wyborów (no ale jakie było ciacho z tego Camusa!) i paru innych, jak pewna amerykańska filozofka, której nazwiska nie warto wymieniać, a której idee z lubością realizuje pewien były prezydent gustujący w pomarańczowym kolorze.

I w końcu zabrała się do tego najtęższa z głów: Michael Schur we własnej osobie!!!

Próbuje nam pomóc rozwiązać banalne dylematy – czy powiedzieć przyjaciółce, że jej bluzka jest brzydka? – ale też trudne, takie przed którymi raczej wcięlibyśmy nie stanąć, na przykład czy mamy prawo poświęcić życie jednego człowieka, żeby ratować pięciu innych.

Swobodnie korzysta ze skarbnicy dwóch i pół tysiąca lat filozofii, by stworzyć lekką, zabawną i zarazem jak najbardziej poważną książkę o etyce – bez pretensji, nudziarstwa i akademickiej oschłości.

Zanim skończycie ją czytać, będziecie doskonale wiedzieć, jak zachować się w każdej możliwej sytuacji. Będziecie idealni.

MICHAEL SCHUR

Amerykański producent telewizyjny, scenarzysta oraz aktor występujący w epizodycznych rolach.

Urodził się w stanie Michigan, a dorastał w Connecticut; studiował anglistykę na Harvardzie.

Karierę w telewizji rozpoczął w 1998 r. jako scenarzysta programu NBC Saturday Night Live. W 2004 roku otrzymał swoją pierwszą nagrodę: Primetime Emmy.

W 2004 r. został producentem i scenarzystą The Office; napisał scenariusz do dziesięciu odcinków (w kilku pojawił się na ekranie jako Mose) i w 2006 r. otrzymał nagrodę Emmy.

Był także współproducentem serialu HBO Wielki powrót i autorem scenariusza trzynastu odcinków tego serialu.

W 2008 r. rozpoczął pracę nad Parks and Recreation, a w 2013 nad Brooklyn 9-9, serialem, który może się pochwalić aż sześcioma nagrodami.

Czterosezonowy serial Dobre miejsce, współtworzony przez Schura, został świetnie przyjęty zarówno przez krytyków, jak i widzów.

Tytuł oryginału:

HOW TO BE PERFECT

Copyright © Michael Schur 2022

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Xenia Wiśniewska 2022

Redakcja: Aleksandra Żdan

Projekt graficzny okładki: Agnieszka Drabek

Zdjęcie Petera Singera, s. 244: © Keith Morris/Hay Fotos/Alamy Stock Photo

Zdjęcie Alberta Camusa, s. 302: © Hay Shalunts/Alamy Stock Photo

ISBN 978-83-6733-860-8

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Ta sprawa dotyczy nas wszystkich.

Albert Camus, Dżuma

Dawaj z siebie wszystko, dopóki nie dowiesz się więcej. A kiedy dowiesz się więcej, więcej z siebie dawaj.

Maya Angelou

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
WSTĘP
KILKA PYTAŃ, KTÓRE MOGĄ PRZYJŚĆ CZYTELNIKOWI DO GŁOWY, ZANIM ZACZNIEMY
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„Płynąca rzeka złota”
Złoty środek: dzięki niemu mniej wkurzasz innych!
Zbędne okrucieństwo: dobrze go unikać
ROZDZIAŁ DRUGI
Utylitaryzm – przedsięwzięcie zorientowane na rezultaty!
Nie. Utylitaryzm to nie jest to (w wielu sytuacjach)
Jeszcze dwa problemy z utylitaryzmem: hedoniści i szeryfowie mordercy
Dosyć dokuczania utylitarystom – skupmy się na pozytywach!
ROZDZIAŁ TRZECI
Imperatyw kategoryczny: najbardziej niemiecki pomysł w historii
Imperatyw kategoryczny 2: Rzadki przypadek, gdy kontynuacja jest lepsza od oryginału
Znaleźć właściwą maksymę: to prawie niemożliwe!
Nie możemy nawet okłamywać… morderców?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Daj spokój. Bądźmy rozsądni
No dobra, kapuję, ale powiedz mi, proszę, czy mam odstawić ten piekielny wózek? Spieszę się…
Jestem, ponieważ jesteśmy
Ograniczenie się do absolutnego minimum to wciąż (najwidoczniej) dla niektórych zbyt dużo
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ PIĄTY
Moralna perfekcja: opowieść ku przestrodze
Nie poświęcaj całego życia dla nieznajomego skrzypka
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Niezaspokojone pragnienie ludzkości, by posiąść złoty medal
Punkt dla utylitarystów!
Filozoficzny groch z kapustą
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Dobra, schrzaniłem. Ale ile razy to ty coś schrzaniłeś?
Czy ktoś stanie tu w mojej obronie?
ROZDZIAŁ ÓSMY
Moralne wyczerpanie. Najważniejszy termin, jaki poznasz w tej książce
Moralna droga na skróty
Kiepska pisarka, jeszcze gorsza filozofka
Ninja, który jeździ na gapę: studium przypadku
Małe poświęcenie, wielka nagroda
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Każda para mokasynów to ludzkie życie: historia Petera Singera
Najbardziej drażniący mankament współczesnego życia: schrzanić z dobrymi intencjami
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Mała zabawna niespodzianka etyczna: wszystko, co kochamy, jest okropne!
Scenariusz 1: Lampart może zmienić swoje cętki, ale nie chce
Scenariusz 2: Lampart nie może zmienić cętek lub nigdy nie nadarzyła się ku temu okazja, a teraz już nie żyje
Obrona „dodatkowego kawałka kurczaka”
Jak można się było spodziewać, Snyder znów przegrywa
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Jean-Paul Sartre, sławny optymista
Albert Camus, nieegzystencjalny egzystencjalista
„Nie mieliśmy wyboru!”
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Życie jest ciężkie (dla niektórych bardziej niż dla innych)
Kwestia przypadku
Bogowie szczęścia domagają się daniny!
Zasłona niewiedzy: wyrównajmy trochę to boisko!
Pamiętajmy o portalu!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
To ta część, w której jest dużo wciskania kitu (z dobrego powodu)
POSŁOWIE
PODZIĘKOWANIA

Dziesiątki tysięcy lat temu, gdy ludzie pierwotni uporali się z podstawową robotą, polegającą na ewolucji, opanowaniu ognia, walce z tygrysami i tak dalej, niektórzy zaczęli rozmawiać o etyce. Poświęcali część cennego czasu, a także energii na rozmyślania o tym, dlaczego ludzie zachowują się tak, a nie inaczej, i próbowali znaleźć metody na to, by postępować lepiej, sprawiedliwiej, uczciwiej. Zanim umarli, słowa, które wypowiedzieli, zostały podchwycone i dyskutowali o nich inni ludzie, a potem następni i tak dalej, i tak dalej, aż do chwili obecnej – co oznacza, że przez ostatnich kilkadziesiąt tysiącleci ludzie na całym świecie prowadzili bardzo długą, nieprzerwaną dyskusję na temat etyki.

Większość ludzi, którzy poświęcili tej dyskusji życie, nie robiła tego dla pieniędzy, sławy ani chwały – jeśli ci na tym zależy, to kariera naukowa (a konkretniej, filozofia) nie jest najlepszym wyborem. Robili to, ponieważ wierzyli, że etyka jest ważna. Że warto się zastanowić nad elementarnymi pytaniami o to, jak powinniśmy zachowywać się na Ziemi, żeby odkryć i opisać lepszą drogę dla nas wszystkich. Tę książkę dedykuję, z ogromną wdzięcznością, tym wszystkim, którzy angażowali się w tę niezwykłą i głęboko ludzką rozmowę.

WSTĘP

Dzisiaj postanowiłeś być dobrym człowiekiem.

Tak naprawdę nie wiesz dlaczego – mimo że świat często staje na głowie, by cię zdołować, po prostu obudziłeś się rano pełen zapału, energii i optymizmu i wyskoczyłeś z łóżka zdecydowany, że będziesz odrobinę lepszą osobą niż wczoraj.

To nie powinno być takie trudne, prawda? Musisz tylko dokonać w swoim życiu kilku małych zmian. Wychodzisz z domu, widzisz plastikowy kubek na chodniku i wyrzucasz go do kosza. Czujesz się świetnie! Wczoraj może byś go zignorował i poszedł dalej, ale nie dzisiaj, kotku. Dzisiaj jesteś lepszy. W sklepie wydajesz trochę więcej pieniędzy na jajka z wolnego wybiegu i mleko od dobrze traktowanych krów. Uśmiechasz się na myśl o tych krowach, radośnie żujących organiczną trawę zamiast tłoczyć się w zamknięciu w jakiejś paskudnej przemysłowej hodowli. Przypominasz sobie artykuł na temat wpływu produkcji wołowiny na zmiany klimatyczne i rezygnujesz nawet z hamburgerów. Zamiast nich wybierasz kotlety wegańskie. Krowy są więc jeszcze szczęśliwsze! Bo nie są martwe!

Świetnie ci idzie. Wymiatasz. Nowy ty!

Wybierasz się na krótką przebieżkę po okolicy (dla zdrowia!), pomagasz starszej pani przejść przez ulicę (dobry uczynek!), oglądasz film dokumentalny (zdobywasz wiedzę!), czytasz wiadomości (postawa obywatelska!) i kładziesz się spać. Co za wspaniały dzień.

Potem jednak leżysz w łóżku, wpatrując się w sufit. Coś cię gryzie. Ile „dobra” tak naprawdę dokonałeś? Wydaje ci się, że zrobiłeś kilka dobrych uczynków, ale przecież w zeszłym roku wydawało ci się, że możesz pójść na przyjęcie świąteczne w pracy w kapeluszu w zebrę, i wszyscy wiemy, jak to się skończyło.

Wyobraź więc sobie, że możesz się zwrócić do Biura Rachunkowego Dobroci, które przedstawi ci nieomylny liczbowy raport z twojego wkładu w dobro tego świata. Ale kiedy już wprowadzi cyfry z twojego dnia dobrych uczynków i Kalkulator Dobra wypluje paragon, okaże się, że Biuro Rachunkowe Dobroci nie ma dla ciebie dobrych wiadomości.

Plastikowy kubek, który wyrzuciłeś? Ostatecznie trafi do oceanu, gdzie dołączy do wyspy śmieci wielkości Teksasu zagrażającej faunie morskiej Pacyfiku. (Czytałeś o tym, ale nie sądziłeś, że masz z tym cokolwiek wspólnego). Kotlety wegańskie zostały sprowadzone do twojego lokalnego sklepu z bardzo odległego miejsca, pozostawiły więc po sobie gigantyczny ślad węglowy, a krowy, które sobie wyobrażałeś, tak naprawdę są stłoczone w przemysłowej hodowli, ponieważ dzięki mętnemu ustawodawstwu, przeforsowanemu przez lobbystów przemysłu rolnego, prawne definicje terminów „organiczny” i „karmiony trawą” są zawstydzająco szerokie.

Robi się coraz gorzej: buty, w których biegałeś, zostały wyprodukowane w fabryce, w której pracownikom płaci się cztery centy za godzinę. Reżyser filmu, który oglądałeś, to popapraniec lubiący wąchać w metrze włosy obcych ludzi – świetna robota, wsadziłeś mu dziesięć dolców do kieszeni – a serwis streamingowy, na którym oglądałeś film, należy do międzynarodowego koncernu produkującego również drony do zabijania dla sił powietrznych Korei Północnej. A tak przy okazji, starsza pani, której pomogłeś, zbiera pamiątki związane z nazizmem. „Ale wydawała się taka miła!”, zaprotestujesz. Akurat! Ukryta nazistka. Kiedy pomogłeś jej przejść przez ulicę, właśnie szła kupić więcej nazistowskich gadżetów.

I co? Jesteś załamany. Próbowałeś być dobry na swoją małą skalę, a świat dał ci w twarz. Jesteś też zły. Miałeś dobre intencje i przynajmniej się starałeś – czy to nie powinno się liczyć? Czujesz się także zniechęcony. Nie stać cię na wiele więcej niż to, co zrobiłeś, nie jesteś przecież miliarderem, który może założyć ogromną fundację charytatywną, a biorąc pod uwagę wszystko, z czym musimy się zmagać w codziennym życiu, kto ma czas, pieniądze i energię, żeby myśleć o moralności?

W skrócie: bycie dobrym jest niemożliwe i nie ma sensu nawet próbować, wszyscy powinniśmy po prostu jeść naszpikowane hormonami cheeseburgery, wrzucać śmieci prosto do Pacyfiku i dać sobie spokój.

To był zabawny eksperyment. Co teraz?

Prawie każdy myśli o sobie, że jest „dobry”, i chciałby być postrzegany jako „dobry”. A co za tym idzie, jeśli ma wybór, wolałby zrobić coś „dobrego” niż „złego”. Nie zawsze jednak łatwo określić, co jest dobre, a co złe w tym zagmatwanym, splątanym jak precel świecie, pełnym skomplikowanych wyborów, pułapek, min i złych rad od pozornie godnych zaufania przyjaciół – jak głupia Wendy, która powiedziała, że kapelusz jest tak brzydki, że aż słodki, i przekonała cię, byś go kupił. A jeśli nawet, jakimś cudem, odnajdujesz drogę na polu minowym współczesnego życia i udaje ci się być dobrą osobą, to jesteś tylko pojedynczym człowiekiem! Na tej planecie żyje osiem bilionów ludzi i najwyraźniej wielu z nich w ogóle nie zależy na tym, by być dobrym. Istnieją skorumpowani politycy, wyrachowani dyrektorzy generalni, ludzie, którzy nie zbierają psich kup, gdy ich pies załatwi się na chodniku, nikczemni dyktatorzy i głupia Wendy (o co jej chodzi? lubi unieszczęśliwiać innych?), dlatego trudno się nie zastanawiać, czy jedna „dobra” osoba w ogóle ma jakieś znaczenie. Albo, żeby ująć to tak, jak to ująłem, gdy zacząłem czytać o filozofii moralnej i myśleć o tym gigantycznym, zawikłanym, spiętrzonym bałaganie:

Co ja mam, do diabła, zrobić?

To pytanie – w jaki sposób możemy prowadzić bardziej moralne życie? – prześladuje ludzi od tysięcy lat[I], ale nigdy nie było na nie trudniej odpowiedzieć niż teraz, bo nasze codzienne życie zalewają małe i wielkie wyzwania i grożą zatopieniem nas w niemożliwych do podjęcia decyzjach, które mogą mieć niezamierzone konsekwencje. Poza tym bycie choćby trochę „moralnym człowiekiem” wymaga codziennego namysłu, introspekcji i ciężkiej pracy: musimy myśleć o tym, jak być dobrym, nie raz w miesiącu, ale dosłownie przez cały czas. Aby to wszystko stało się odrobinę mniej przytłaczające, spróbuję w tej książce zredukować tę poplątaną dżunglę do czterech pytań, które możemy zadawać sobie za każdym razem, gdy natrafimy na jakikolwiek dylemat moralny, wielki lub mały:

Co robimy?

Dlaczego to robimy?

Czy moglibyśmy zrobić coś lepszego?

Dlaczego byłoby to lepsze?

To filozofia moralna i etyka[II] w pigułce – poszukiwanie odpowiedzi na te cztery pytania. I chociaż Biuro Rachunkowe Dobroci miało dla nas głównie złe wiadomości, oto kilka dobrych: filozofowie od bardzo dawna rozmyślają nad odpowiedziami na dokładnie te same pytania. Znaleźli je dla nas – albo przynajmniej wpadli na pomysły, które mogą nam pomóc w sformułowaniu własnych odpowiedzi. I jeśli przebolejemy to, że wielu z tych filozofów pisało wkurzająco hermetyczną prozę, która przyprawia czytelnika o ból głowy, możemy uzbroić się w ich teorie, wykorzystywać je przy podejmowaniu decyzji i być dzisiaj odrobinę lepszymi ludźmi niż wczoraj.

Zacząłem interesować się filozofią moralną, kiedy pracowałem nad serialem Dobre miejsce. Jeżeli go widziałeś, rozpoznasz wiele idei w tej książce, ponieważ były przedmiotem rozważań w serialu. Jeśli go nie oglądałeś… (a) co za afront, (b) żartowałem, (c) nie martw się! Moim celem jest zabranie cię w podróż, jaką sam odbyłem – od faceta, który nie wiedział na ten temat prawie nic, do gościa, który może napisać o tym książkę. (A przynajmniej przekonać wydawnictwo Simon & Schuster, że może napisać o tym książkę). Zakochałem się w etyce z prostego powodu: niemal wszystko, co robimy, ma aspekt etyczny, bez względu na to, czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy nie. Co oznacza, że powinniśmy podjąć wysiłek, by dowiedzieć się, czym – do diabła – jest etyka i jak działa, żebyśmy przez cały czas wszystkiego nie rujnowali. Dzielimy tę planetę z innymi ludźmi. Nasze działania mają na nich wpływ. Jeśli choć trochę nam na tych ludziach zależy, powinniśmy dowiedzieć się, jak podejmować decyzje najlepsze w danych okolicznościach.

Kolejna rzecz, którą uwielbiam w etyce: etyka jest za darmo[III]! Żeby postępować moralnie i podejmować właściwe decyzje, nie musisz ubiegać się o licencję ani opłacać rocznej składki. Pomyśl o świecie jako o muzeum, a o zasadach moralnych jako o pracującej w nim wolontariuszce, która stoi w milczeniu w zielonym żakiecie, z dłońmi splecionymi za plecami. Wszyscy przechadzamy się po muzeum, oglądając dzieła sztuki (w tej metaforze: sytuacje niejednoznaczne moralnie), z których jedne rozumiemy, a innych zupełnie nie, ponieważ są niejasne, abstrakcyjne i zagmatwane. A kiedy widzimy coś, czego nie potrafimy zinterpretować, możemy po prostu zapytać miłą panią w zielonym żakiecie, na co patrzymy i co to znaczy, a ona nam powie, i to za darmo! Oczywiście możemy tylko pokiwać w zamyśleniu głową i udawać, że rozumiemy – to uświęcona tradycja, zarówno w muzeach, jak i w życiu – ale w następnej sali będzie jeszcze więcej niezrozumiałych dzieł, więc może jednak warto skorzystać z pomocy, żeby pojąć to, na co patrzymy teraz.

To samo w sobie już jest wiele warte. Szybki rzut oka wokół pozwala dostrzec tłumy ludzi, którzy ewidentnie uznali, że nie obchodzi ich moralne postępowanie, więc tak naprawdę wcale nie próbują. Trochę ich rozumiem, bo próby działania w imię moralności we wszechświecie – a mówiąc mniej wymyślnie: „robienia tego, co właściwe” – są skazane na porażkę. Nawet gdy ze wszystkich sił będziemy starali się być dobrymi ludźmi, schrzanimy, i to bez wątpienia. Podejmiemy decyzje, które uznamy za właściwe i dobre, a następnie okażą się one niewłaściwe i złe. Zrobimy coś, co naszym zdaniem nie będzie miało na nikogo wpływu, a potem okaże się, że miało jak diabli i, o kurczę, wpadliśmy w niezłe tarapaty. Będziemy ranić uczucia przyjaciół, szkodzić środowisku, wspierać nikczemne firmy, przypadkowo pomożemy faszystce przejść przez ulicę.

Poniesiemy porażkę, potem następną i jeszcze jedną, i kolejną, i kolejną. Na tym egzaminie, który co dzień zdajemy bez względu na to, czy tego chcemy, czy nie, porażka jest gwarantowana – tak naprawdę często trójka z plusem wydaje się beznadziejnie poza zasięgiem. A wszystko to może sprawić, że troszczenie się o to, co robimy – lub we współczesnym żargonie, „nieolewanie” – wydaje się pozbawione sensu.

Jeśli nam jednak zależy, ta porażka więcej znaczy i ma więcej potencjalnej wartości. Bo jeśli zależy nam, by postępować właściwie, będziemy chcieli się dowiedzieć, dlaczego ponieśliśmy porażkę, co da nam większe szanse na odniesienie sukcesu w przyszłości. Porażka boli i zawstydza, ale w ten sposób się uczymy – dlatego nazywa się to „metodą prób i błędów”, a nie „jedną, idealną próbą, mamy to i po robocie”. Poza tym, powiedzmy sobie szczerze: alternatywa wobec troski o nasze moralne życie jest właściwie żadna. Mamy po prostu zignorować wszystkie wątpliwości dotyczące naszego zachowania? Iść na łatwiznę? Nie wierzę, że to właściwy ruch. Jeżeli na czymkolwiek nam w tym życiu zależy, powinno zależeć nam na tym, by czuć, czy to, co robimy, jest dobre, czy złe. (Później poznamy grupę niezwykle ponurych Francuzów, którzy wierzyli, że nie ma Boga, a my jesteśmy jedynie drobinami nicości na wielkiej, obojętnej skale unoszącej się w kosmosie – i nawet oni nie chcieli, abyśmy opuszczali moralną gardę). Ta książka jest zapisem mojej podróży przez filozofię moralną, ale mowa w niej też o tym, jak nauczyć się akceptować porażkę – a właściwie docenić ją – jako niezbędny i korzystny produkt uboczny naszych starań, by próbować, uczyć się i stawać się lepszymi.

A zatem… będziemy zadawać pytania, co robić w konkretnych sytuacjach, i spróbujemy na nie odpowiedzieć, wykorzystując poglądy, które mają dwa i pół tysiąca lat, i te zaproponowane właściwie wczoraj. Zaczniemy spokojnie, od przedstawienia tych poglądów – na czym polegają, czego od nas wymagają i dlaczego mielibyśmy się stać lepszymi ludźmi, jeśli za nimi podążymy. Potem się rozpędzimy i zastosujemy to, czego się dowiedzieliśmy, do bardziej poplątanych kwestii, a po drodze zaprezentujemy nowe poglądy. I zanim przewrócimy ostatnią stronę tej książki, będziemy dokładnie wiedzieli, jak się zachować w każdej sytuacji tak, żeby uczynić jak najwięcej dobra, które da się potwierdzić. Staniemy się idealni. Ludzie będą spoglądać na nas z podziwem i uwielbieniem. Wszyscy przyjaciele będą nam zazdrościć.

Żartuję – nadal bezustannie będziemy ponosić porażki. Ale powtarzam jeszcze raz: to jest w porządku! A zatem zacznijmy ponosić porażki. Albo słowami Samuela Becketta:

Spróbuj jeszcze raz. Jeszcze raz ponieś porażkę. Ponieś porażkę lepiej[1].

[1] Samuel Beckett, Worstward Ho, w: Nohow On: Three Novels, Nowy Jork 1998, s. 7.

[I] Cóż, bądźmy szczerzy, prześladowało niektórych ludzi. Na każdego sumiennego obywatela przypada cała banda kłamców, oszustów i szaleńców rodem z Wilka z Wall Street, uważających zasady moralne za irytującą przeszkodę na drodze do marzeń.

[II] Jak wielu ludzi używam terminów „moralność” i „etyka” zamiennie, wbrew obiekcjom zatwardziałych filozofów i lingwistycznych świrów. Jeśli lubisz babrać się w semantyce, możesz wertować przeróżne słowniki w poszukiwaniu różnic… a potem wróć do mnie i razem będziemy radośnie te różnice ignorować, ponieważ życie jest zbyt krótkie, żeby skupiać się na takich detalach.

[III] Oczywiście musisz odjąć koszt tej książki, o ile zdecydujesz się ją kupić. Muszę też dodać, że prawdziwie moralne postępowanie często wymaga od nas poświęcenia pieniędzy lub czasu. Ale pomysły i koncepcje są dostępne za darmo.

KILKA PYTAŃ, KTÓRE MOGĄ PRZYJŚĆ CZYTELNIKOWI DO GŁOWY, ZANIM ZACZNIEMY

Czy muszę mieć jakiekolwiek pojęcie o filozofii moralnej, zanim przeczytam tę książkę?

Nie. Moim celem było napisanie książki, którą może zrozumieć każdy, bez względu na stopień znajomości tematu. To w zamierzeniu wstęp do idei dla względnych laików. Sam nim byłem, gdy zaczynałem zgłębiać te kwestie.

A zatem nie jesteś filozofem? Ani profesorem? Ani nawet doktorantem?

Nie. Jestem po prostu zwykłym facetem. Ale o to chodzi! Każdy, kto trzyma tę książkę, jest „zwykłym facetem” lub „zwykłą babką” albo „kimś, kto zastanawia się, jak postępować”, czy też „osobą, która dostała od przyjaciela książkę na temat tego, jak być lepszym człowiekiem, i właśnie zdała sobie sprawę, że może to jakaś aluzja”[I].

Jeśli chciałbym poznać filozofię moralną, to dlaczego miałbym czytać twoją książkę zamiast posłuchać kogoś mądrzejszego, na przykład jakiegoś profesora?

Przede wszystkim to nieuprzejme pytanie. Ale co ważniejsze: spędziłem mnóstwo czasu, zgłębiając ten temat oraz dyskutując o nim z bardzo mądrymi i zabawnymi ludźmi, i starałem się przedstawić go tak, by nikogo nie przyprawić o ból głowy. Moim celem nie jest zrewolucjonizowanie filozofii moralnej. Chcę po prostu przedstawić jej aspekty praktyczne, żebyśmy mogli ją stosować w życiu codziennym.

No dobrze, jesteś zwyczajnym facetem. W takim razie kto, do diabła, dał ci prawo oceniania mnie?

Tak, spodziewałem się, że możesz zadać to pytanie. Dlatego posłuchaj: ta książka absolutnie nie ma na celu wywołania w tobie wyrzutów sumienia z powodu głupot, które zrobiłeś w swoim życiu. Na pewno nie chcę w niej sugerować, że sam nie narobiłem mnóstwa głupot, bo bez wątpienia narobiłem i nadal robię. (Jak zobaczymy w rozdziale piątym, „moralna perfekcja” jest niemożliwa do osiągnięcia i już samo próbowanie to zły pomysł). Powtarzam, naszym celem jest akceptacja niechybnych porażek i znalezienie sposobu, jak je wykorzystać i odnosić korzyści z popełnionych błędów, zamiast taplać się w poczuciu winy, co skazuje nas na powtarzanie tych samych błędów bez końca.

Jestem człowiekiem mądrym jak profesor i wkurzyłeś mnie. Powołujesz się na prace tylko kilku wielkich filozofów! Jak w ogóle mogłeś zignorować dzieła tak wielu ważnych myślicieli?!

Filozofia moralna towarzyszy nam od tysięcy lat i każda nowa teoria jest w jakiś sposób powiązana z tymi, które były przed nią. Czasami przedzierasz się przez zawiłe tomiszcze filozoficzne i natrafiasz na sześćdziesięciostronicową dygresję, w której autor odnosi się do innego zawiłego tomiszcza filozoficznego, i jeśli jeszcze nie przedarłeś się przez to drugie, kompletnie się gubisz, oczy zachodzą ci mgłą i po prostu odkładasz książkę, żeby obejrzeć Kawalera do wzięcia[II]. Gdybym starał się przedstawić całą filozofię moralną, przez sześćdziesiąt lat nie robiłbym nic innego, tylko czytał książki, po czym bym umarł, a mam żonę i dzieci, lubię oglądać koszykówkę i w ogóle. Nie wspominając o tym, że niektóre dzieła filozoficzne, które próbowałem przeczytać, były dla mnie zwyczajnie niezrozumiałe. W pewnym momencie stałem się wielkim entuzjastą metafizyki, której korzenie sięgają starożytnej Grecji i która stawia pytania dotyczące samej natury bytu. Brzmi świetnie! Otworzyłem książkę Wprowadzenie do metafizyki niemieckiego filozofa Martina Heideggera i pierwsze zdanie z przypisami tłumacza brzmiało mniej więcej tak:

Dlaczego[1] jest[2] w ogóle[3] byt[4]?

1. „Dlaczego” to być może nawet nie jest odpowiednie pytanie: lepiej zapytać „jak” lub „w jakim celu”.

2. Oczywiście robimy a priori założenie, że „byt” rzeczywiście „jest”.

3. Heidegger używa niemieckiego określenia IchschätzedieMühediesnachzuschlagen, którego nie da się dosłownie przetłumaczyć, dlatego wybrałem prymitywne słowo „w ogóle”, które stanowi tragiczną i poważną deformację intencji Heideggera.

4. „Byt” chyba lepiej określić jako „miejsce istnienia” albo neologizmem „istnieniowiec” w znaczeniu „rzecz, która istnieje”, lub nowym słowem, jakie właśnie wymyśliłem, brzmiącym „blerf”, które absolutnie nic nie znaczy, ale w swoim bezsensownym bezznaczeniu jest najbardziej precyzyjnym słowem, jakiego można użyć, by nakreślić granicę między nicością a coś-ością.

No dobra, trochę to wyolbrzymiłem, ale tylko trochę. Poddałem się po kolejnych czterech zdaniach. Później dowiedziałem się, że Heidegger był w gruncie rzeczy faszystą, więc mam poczucie, że podjąłem właściwą decyzję.

Istnieje jeszcze jeden powód, dla którego uwzględniłem to, co uwzględniłem, i zignorowałem to, co zignorowałem: dzieła, o których mówię w tej książce, po prostu mi się spodobały i do mnie przemówiły. Odnalazłem w nich sens. Gdybym był bohaterem kreskówki, nad moją głową zapaliłaby się żarówka. Takie proste poczucie, że coś do mnie przemawia, ma znaczenie w sprawach takich jak filozofia, która jest ogromnym i różnorodnym lasem deszczowym teorii. Żaden badacz nie sporządzi mapy całej dżungli, więc koniec końców grawitujesz w kierunku jednych myślicieli, trzymając się z dala od innych, a powód wydaje się prosty: jest nim poczucie, że jedne idee do jakiegoś stopnia współbrzmią z tobą bardziej niż inne.

Moje rozumienie etyki (czyli sedno tej książki) obraca się wokół szeroko rozumianej grupy teorii – etyki wartości, deontologii i utylitaryzmu – które obecnie są postrzegane w zachodniej filozofii moralnej jako Wielka Trójka. Taki punkt widzenia marginalizuje niektórych najsławniejszych myślicieli w historii, jak Laozi, David Hume i John Locke, których dzieła pokrywają się częściowo z teoriami Wielkiej Trójki, ale nie są ich integralną częścią. Poza tym chciałem, aby Dobre miejsce było świeckie, więc trzymałem się z dala od myślicieli religijnych, takich jak Tomasz z Akwinu i Søren Kierkegaard. Bardzo prawdopodobne, że jeśli teorie z tej książki wzbudzą twoje zainteresowanie, kilku z tych gości, których przeważnie ignorowałem, stanie się twoimi ulubieńcami. A wtedy będziesz mógł napisać swoją własną książkę i dowodzić, dlaczego twoi ludzie są lepsi niż moi!

Jestem innym człowiekiem, ale także mądrym jak profesor, i muszę powiedzieć, że kompletnie źle zinterpretowałeś [coś tam]. Jak mogłeś tak jawnie źle odczytać [to coś]?

W 1746 roku grupa brytyjskich księgarzy poprosiła doktora Samuela Johnsona, żeby napisał kompletny słownik języka angielskiego[1]. Zrobił to w ciągu następnych ośmiu lat – napisał calutki słownik, korzystając tylko z własnego umysłu[III]. Kiedy skończył, zwróciła się do niego pewna zirytowana kobieta i zapytała, jakim cudem mógł zdefiniować „pęcinę” jako „kolano konia”[2], skoro tak naprawdę to część stopy. Johnson odpowiedział: „Ignorancja, proszę pani. Czysta ignorancja!”. A zatem, jeśli coś pomyliłem, oto przyczyna: czysta ignorancja!

Czy nie byłoby rozsądnie, gdyby ktoś ci w tym pomógł? No wiesz, prawdziwy filozof?

Ach, ależ pomógł – profesor Todd May, pracujący od lat jako wykładowca akademicki i autor kilku doskonałych książek na temat filozofii moralnej. Poznaliśmy się, kiedy poprosiłem go, żeby pomógł scenarzystom Dobrego miejsca zrozumieć, o czym, u diabła, ci wszyscy filozofowie w ogóle piszą, a potem zgodził się współpracować ze mną przy tej książce – w sumie żeby mnie „pilnować” i pomóc mi nie spieprzyć sprawy do tego stopnia, że pozwałyby mnie praprapraprapraprapraprapraprawnuki Jeremy’ego Benthama. Dlatego tak sobie teraz myślę: jeśli w tej książce występują jakieś problemy z prawdziwą filozofią, to nie z powodu mojej ignorancji. To wina Todda. Do niego miejcie pretensje[IV].

[1] Samuel Johnson, A Dictionary of the English Language, British Library, bl.uk, bit.ly/3K7RCJc [dostęp: 23.04.2021].

[2] Adam Kirsch, Samuel Johnson’s Peculiar Dictionary, slate.com, 17 września 2003, bit.ly/3HGbvFw [dostęp: 3.03.2022].

[I] Inne „niezainteresowane etyką” istoty, które teoretycznie mogą w tej chwili trzymać tę książkę: facet, który potrzebuje czegoś ciężkiego, by zgnieść robaka; dzieciak z lat pięćdziesiątych, ukrywający w niej komiks podczas lekcji; kobieta, która dostała ją w pracy od tajemniczego Świętego Mikołaja i musi przerzucić kilka pierwszych stron, żeby przekonać swojego współpracownika Terrence’a, że dokonał dobrego wyboru i wcale nie wolałaby dostać alkoholu jak wszyscy inni; pies, który jakimś cudem schwycił tę książkę w pysk i teraz wszyscy wokół niego rechoczą: „Ha, ha, tylko spójrzcie, Buster próbuje czytać!”.

[II] Hipotetycznie. Oczywiście ja nigdy tego nie zrobiłem. Ale hipotetycznie ktoś może tak zrobić.

[III] I pracy kilku pomocników, którzy pomagali mu zebrać i uporządkować wszystkie wpisy, ale to nie zmienia postaci rzeczy. Za osiem lat pracy Johnson otrzymał wynagrodzenie w wysokości ekwiwalentu około dwustu pięćdziesięciu tysięcy dzisiejszych dolarów. Nie chcę zachowywać się, jakbym był z Hollywood, ale temu kolesiowi przydałby się lepszy agent.

[IV] Uwaga od Todda: Niech będzie.

CZĘŚĆ PIERWSZA

W której poznamy różne teorie na temat tego, jak być dobrym człowiekiem, prezentowane przez trzy główne szkoły zachodniej filozofii moralnej, które powstały w ciągu ostatnich dwóch i pół tysiąca lat, plus jeszcze kilka fajnych ciekawostek, a wszystko to na mniej więcej osiemdziesięciu stronach

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Czy powinienem bez powodu uderzyć przyjaciela w twarz?

Nie. Nie powinieneś. Czy tak brzmiała twoja odpowiedź? Wspaniale. Jak na razie świetnie ci idzie.

Założę się, że gdybym przeprowadził sondaż wśród tysiąca ludzi i zapytał, czy ich zdaniem w porządku jest bez powodu uderzyć przyjaciela w twarz, cały tysiąc odpowiedziałby „Nie”[I]. Ten człowiek jest naszym przyjacielem. Ten człowiek nie zrobił nic złego. Dlatego nie powinniśmy bić go w twarz. Jednak co dziwne, kiedy zostanie postawione pytanie, dlaczego nie powinniśmy tego robić, bez względu na to, jak wydaje się to oczywiste, w odpowiedzi zaczynamy się jąkać:

„Bo, no wiesz, to jest… złe”.

Nawet wydukanie tak uproszczonego wyjaśnienia jest zaskakująco krzepiące – oznacza, że jesteśmy świadomi etycznego aspektu tego działania i uznaliśmy, że jest, no wiesz… złe. Żeby stać się lepszymi ludźmi, potrzebujemy jednak solidniejszej odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie powinniśmy tego robić, niż „bo to złe”. Zrozumienie konkretnej etycznej teorii, która wyjaśnia, dlaczego to jest złe, może pomóc nam w podejmowaniu decyzji w sytuacjach mniej ewidentnych moralnie niż rozstrzygnięcie, czy powinienem bez powodu uderzyć przyjaciela w twarz. Czyli mniej więcej we wszystkich innych sytuacjach.

Oczywistym początkiem mogłoby być stwierdzenie, że – cóż – dobry człowiek zwykle się tak nie zachowuje, a zły człowiek tak, a my chcemy być dobrymi ludźmi. Następnym krokiem byłoby sformułowanie dokładniejszej definicji, kim tak naprawdę jest „dobry człowiek”, a to może być trudniejsze, niż się wydaje. Wstępny pomysł na Dobre miejsce był taki, że „zła” kobieta, która w życiu zachowywała się egoistycznie i dosyć okrutnie, na skutek urzędniczej pomyłki zostaje przyjęta po śmierci do raju i zyskuje w ten sposób miejsce w idyllicznej wieczności obok najlepszych ludzi, jacy kiedykolwiek istnieli – ludzi, którzy rozbrajali miny i eliminowali ubóstwo, podczas gdy ona przeżyła życie, śmiecąc, okłamując wszystkich i bez żadnej litości sprzedając zagubionym seniorom fałszywe leki. Przerażona, że zostanie zdemaskowana, postanawia spróbować stać się „dobrym” człowiekiem, aby zasłużyć na swoje miejsce. Uważałem, że to zabawny pomysł, ale też szybko zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia, co tak naprawdę znaczy być „dobrym” lub „złym”. Potrafiłem określić działania jako „dobre” lub „złe”:

dzielenie się – dobre,

morderstwo – złe,

pomoc przyjaciołom – dobre,

bicie przyjaciół w twarz bez powodu – złe.

Nie umiałem jednak wskazać, co leży u podstaw takich zachowań. Czy istnieje wszechogarniająca, jednolita teoria, wyjaśniająca, jaki człowiek jest „dobry”, a jaki „zły”? Pogubiłem się, próbując ją znaleźć. To przywiodło mnie do filozofii moralnej, co z kolei doprowadziło mnie do serialu, co ostatecznie zaowocowało napisaniem książki, w której dwadzieścia dwie strony poświęciłem próbom wyjaśnienia, dlaczego nie jest fajnie ni z tego, ni z owego znokautować kumpla.

Filozofowie opisują „dobro i zło” na różne sposoby i z wieloma z nich zetkniemy się w tej książce. Niektórzy z nich podchodzą do pojęcia dobra i zła właśnie z perspektywy działania – mówią, że dobre uczynki podlegają pewnym zasadom, które możemy odkryć, a potem stosować. Inni twierdzą, że dobry uczynek to taki, który przynosi jak najwięcej przyjemności i jak najmniej bólu. Jedna filozofka sugeruje nawet, że dobro pochodzi z bycia tak egoistycznym, jak to tylko możliwe, i dbania wyłącznie o siebie. (Naprawdę, tak mówi). Ale pierwsza teoria, o której będziemy rozmawiać – najstarsza z Wielkiej Trójki, zwana etyką cnoty – próbuje odpowiedzieć na pytanie, które początkowo zapędziło mnie w kozi róg: co sprawia, że człowiek jest dobry lub zły? Etyka cnoty definiuje jako dobrych ludzi posiadających określone cechy, czy też „cnoty”, które z upływem czasu pielęgnują i doskonalą, dlatego nie tylko je mają, ale też w odpowiedniej ilości. Wydaje się to zrozumiałe, prawda?

Chociaż… natychmiast bombarduje nas setka innych pytań. Jakie cechy? Jak mamy je zdobyć? Skąd wiemy, że już je mamy? To zdarza się często w filozofii – gdy tylko postawisz pytanie, musisz cofnąć się o krok i zadać pięćdziesiąt innych tylko po to, żebyś wiedział, że zadajesz właściwe pytanie i rozumiesz, dlaczego w ogóle je zadajesz, a potem musisz postawić pytania odnośnie do tamtych pytań i dalej się cofasz, poszerzając obszar poszukiwań, i sięgasz w swoim dochodzeniu coraz głębiej do fundamentów, aż w końcu niemiecki faszysta próbuje dociec, czy „rzeczy” w ogóle istnieją.

Możemy też zastanawiać się, czy istnieje jedna definicja „dobrego” człowieka; w końcu, jak napisał kiedyś Philip Pullman: Ludzie są zbyt skomplikowani, żeby im przylepiać proste etykietki[1]. Wszyscy jesteśmy wysoce zindywidualizowanymi produktami zarówno natury, jak i wychowania – złożonymi mieszankami wrodzonych cech charakteru, wiedzy zdobytej od nauczycieli, rodziców i przyjaciół oraz z lekcji życiowych, zasłyszanych u Szekspira[II] lub w filmach z serii Szybcy i wściekli[III]. Czy możliwe jest opisanie zestawu cech, które wszyscy powinniśmy mieć w ściśle określonej ilości, żeby być „dobrymi”? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy oduczyć się tego, czego się nauczyliśmy – dokonać resetu, rozebrać się na części, a potem zbudować na nowo, w pełni rozumiejąc, co, do diabła, robimy i dlaczego, u diabła, to robimy. A żeby uzyskać w tym pomoc, zwrócimy się do Arystotelesa.

„Płynąca rzeka złota”

Arystoteles żył od 384 do 322 roku przed naszą erą i napisał najważniejsze rzeczy na temat najważniejszych rzeczy. Jeśli chcesz złapać doła z powodu swoich żałosnych osiągnięć, zerknij na jego stronę w Wikipedii. Szacuje się, że przetrwała mniej niż jedna trzecia dzieł, które napisał, a tylko w tych zachowanych do naszych czasów porusza takie tematy jak etyka, polityka, biologia, fizyka, matematyka, zoologia, meteorologia, dusza, pamięć, sen i sny, wymowa, logika, metafizyka, polityka, muzyka, teatr, psychologia, gotowanie, ekonomia, badminton, lingwistyka, polityka i estetyka. Lista jest tak długa, że nawet nie zauważyłeś, że przemyciłem politykę trzy razy, ani nie mrugnąłeś okiem, kiedy stwierdziłem, że pisał o badmintonie, który na pewno nie istniał w czwartym wieku przed naszą erą. (Nie sądzę też, żeby kiedykolwiek pisał o gotowaniu, ale nawet bym się nie skrzywił, gdybyś mi powiedział, że Arystoteles machnął kiedyś zwój papirusu z czterema tysiącami słów na temat tego, jak przygotować idealną parmigianę z kurczaka). Nie można przecenić jego wpływu na historię myśli zachodniej. Cyceron nazwał jego prozę płynącą rzeką złota[5], co brzmi bardzo fajnie w ustach słynnego mówcy opisującego twoje dzieła. (Chociaż mogłeś spuścić trochę z tonu, Cyceron. Pewnie cię suszyło).

Dla celów tej książki interesują nas jednak tylko poglądy Arystotelesa na etykę. Jego najważniejszym dziełem na ten temat jest Etyka nikomachejska, zatytułowana tak albo na cześć jego ojca Nikomacha, albo jego syna Nikomacha, albo być może zupełnie innego gościa o imieniu Nikomach, którego Arystoteles lubił bardziej niż tatę czy dziecko. Wyjaśnienie, co czyni człowieka dobrym lub złym, bez skupiania się na tym, co taki człowiek robi, wymaga kilku kroków. Arystoteles musi określić, (1) jakie cechy powinien posiadać dobry człowiek, (2) w jakich ilościach, (3) czy każdy może mieć te cechy, (4) jak się je zdobywa i (5) jak to będzie (lub co będziemy czuli), kiedy już je zdobędziemy. To długa lista rzeczy do zrobienia, a przejście przez jego wywód wymaga trochę cierpliwości i czasu. Niektórzy myśliciele – poznamy ich później – głoszą teorie, które spokojnie można przedstawić w kilku zdaniach; Arystoteles przypomina raczej podmiejski pociąg, zatrzymujący się na wielu stacjach. Ale to przyjemna podróż!

Kiedy dotrzemy na stację „Dobry Człowiek”?

Może wydać się dziwne, że zaczynamy od pytania nawiązującego do ostatniego zdania poprzedniego akapitu, ale właśnie tak robi Arystoteles. Najpierw definiuje ostateczny cel – cel naszego życia, to, do czego zmierzamy – w ten sam sposób, w jaki młody pływak mógłby określić złoty medal olimpijski jako cel oznaczający największy sukces. Arystoteles mówi, że naszym celem jest szczęście. To telos[IV], inaczej cel bycia człowiekiem. Moim zdaniem na poparcie tej tezy przedstawia całkiem solidne argumenty. Wykonujemy różne czynności z różnych powodów – na przykład pracujemy w celu zarobienia pieniędzy albo ćwiczymy w celu nabrania siły. Istnieją też dobre rzeczy, których pragniemy, jak zdrowie, honor czy przyjaźń, ponieważ nas uszczęśliwiają[6]. Ale szczęście to numer jeden na liście „rzeczy, których pożądamy” – nie ma innego celu oprócz siebie[7]. To coś, co chcemy, żeby po prostu… było.

Technicznie rzecz biorąc, w oryginalnej grece Arystoteles używa mglistego określenia „eudajmonia”, które czasami jest tłumaczone jako „szczęście”, a czasami jako „rozkwit”[V]. Ja wolę „rozkwit”, bo brzmi poważniej niż „szczęście”. Mówimy tutaj o ostatecznym celu ludzkości i człowiek w rozkwicie wydaje się bardziej spełniony, kompletny i imponujący niż człowiek szczęśliwy. Często się zdarza, że jestem szczęśliwy, ale naprawdę nie czuję, żebym rozkwitał. Na przykład trudno mi wyobrazić sobie większe szczęście niż oglądanie meczu koszykówki i pałaszowanie paczki ciastek, ale czy rozkwitam, kiedy to robię? Czy to mój maksymalny możliwy poziom spełnienia? (Mój umysł chce odpowiedzieć na to retoryczne pytanie „Tak!” i jeśli to prawda, to dosyć smutne dla mnie, dlatego będę się z tym zmagał). Arystoteles przewidział zresztą ten konflikt i rozwiązał go, wyjaśniając, że szczęście to coś innego niż przyjemność (rodzaj szczęścia kojarzony z hedonizmem), ponieważ ludzie mają umysły i zdolność rozumowania. To oznacza, że Szczęście przez duże S, o którym mówi, wymaga racjonalnej myśli i cnót charakteru[8], a nie polega tylko na – żeby podać pierwszy przykład, jaki przychodzi mi do głowy – oglądaniu finałów NBA w towarzystwie pudła maślanych ciastek z supermarketu.

Jeśli „rozkwit” nadal wydaje ci się nieco podejrzanym pojęciem, pomyśl o tym w ten sposób: słyszałeś, jak niektórzy ludzie, fanatycy joggingu, mówią o „haju biegacza”? To jest (jak twierdzą) stan euforii, który osiągają na późnym etapie długiego biegu, kiedy nagle w ogóle nie czują, że są zmęczeni, i walczą, ponieważ weszli na „wyższy poziom” i teraz są nadludzkimi biegnącymi bogami, unoszą się nad trasą napędzani Czystą Radością Biegania. Powiem na ten temat dwie rzeczy: po pierwsze, ci ludzie to paskudni kłamcy, bo to niemożliwe, żeby czerpać tak wielką przyjemność z biegania; niemożliwe jest czerpanie jakiejkolwiek przyjemności z biegania – w bieganiu nie ma nic przyjemnego. Bieganie jest okropne i nikt nigdy nie powinien tego robić, chyba że goni go niedźwiedź. A po drugie, dla mnie Arystotelesowski rozkwit to rodzaj „haju biegacza” w odniesieniu do całości naszej egzystencji – to poczucie kompletności, które przepływa przez nas, kiedy łapiemy każdy aspekt bycia człowiekiem.

A zatem według Arystotelesa najwyższym celem życia jest rozkwit – tak jak celem fletu jest tworzenie pięknej muzyki, a celem noża doskonałe krojenie. I to brzmi fantastycznie, prawda? #ŻyćNaszymNajlepszymŻyciem? Po prostu totalnie je realizować? Arystoteles jest dobrym sprzedawcą i jesteśmy niezwykle podekscytowani jego ofertą marketingową: wszyscy możemy, teoretycznie, osiągnąć status superczłowieka. Lecz potem zrzuca bombę: jeśli chcemy rozkwitać, musimy mieć cnoty. Całe mnóstwo cnót. W precyzyjnie określonych ilościach i proporcjach.

Czym są cnoty?

Możemy myśleć o cnotach jako o aspektach ludzkiego charakteru, które podziwiamy lub kojarzymy z dobrem; w zasadzie to cechy, które sprawiają, że chcemy się z danym człowiekiem zaprzyjaźnić – jak odwaga, wstrzemięźliwość, hojność, uczciwość, wielkoduszność i tak dalej[VI]. Arystoteles definiuje cnoty jako cechy, które sprawiają, że ich posiadacze są w dobrej formie i właściwie funkcjonują[9]. A zatem cnoty noża to cechy, które sprawiają, że jest dobry w byciu nożem, a cnoty konia to nieodłączne cechy, dzięki którym koń jest dobry w galopie i kłusie. A spisane przez Arystotelesa cnoty ludzkie to takie, dzięki którym jesteśmy dobrzy w byciu ludźmi. Na pierwszy rzut oka przypomina to wszystko masło maślane. Gdyby na pierwszej lekcji tenisa instruktor powiedział nam, że „cnotami dobrego tenisisty są cechy, dzięki którym tenisista jest dobry w tenisie”, najprawdopodobniej pokiwalibyśmy głowami, udali, że ktoś do nas dzwoni, i już nie wrócili na lekcję. Te analogie mają jednak sens:

OBIEKT

JEGO CNOTY

JEGO CEL

Nóż

ostrość, wytrzymałość ostrza, wyważenie itp.

dobrze kroić

Tenisista

sprawność, refleks, przewidywanie przebiegu gry itp.

świetnie grać w tenisa

Człowiek

hojność, uczciwość, odwaga itp.

rozkwit/szczęście

Teraz już wiemy, czego potrzebujemy (cnót), i wiemy, do czego się nam przydadzą (pomogą nam rozkwitnąć). Ale… skąd mamy je wziąć? Czy może już je mamy? Urodziliśmy się z nimi? Niestety, tu nie ma drogi na skróty. Osiąganie cnót to proces, który trwa całe życie i jest naprawdę trudny. (Wiem, co za pech. Kiedy Eleanor Shellstrop – bohaterka grana przez Kristen Bell w Dobrym miejscu – pyta swego mentora, filozofa Chidiego Anagonye, jak może stać się dobrym człowiekiem, zastanawia się, czy istnieje jakaś tabletka, którą mogłaby połknąć, albo coś do wciągnięcia. Nie ma tak dobrze).

Jak możemy osiągnąć cnoty?

Niestety, według Arystotelesa nikt nie rodzi się w pełni z natury prawy – nie istnieje niemowlę, które od razu posiada zaawansowaną i doskonałą wersję tych wspaniałych cech[VII]. Ale wszyscy rodzimy się ze zdolnością ich zdobywania. Wszyscy ludzie mają coś, co Arystoteles nazywa „naturalnym stanem” cnoty: Każdy rodzaj charakteru jest poniekąd wrodzony; ile że od urodzenia jesteśmy sprawiedliwi i skłonni do umiarkowania i mężni i posiadamy inne cnoty[10]. Myślę o tym jako o „pakiecie startowym cnót” – podstawowych narzędziach i prostych mapach, stanowiących początek trwających całe życie poszukiwań wysublimowanych cnót. Arystoteles twierdzi, że te pakiety startowe to nieoszlifowane cechy charakteru i mają je zarówno dzieci, jak i zwierzęta – grupy te, jak wiesz, jeśli kiedykolwiek zabrałeś kilku dziesięcioletnich chłopców do salonu gier wideo, często niewiele się różnią.

Prawdopodobnie wszyscy możemy zidentyfikować jakiś pakiet startowy, w który byliśmy zaopatrzeni jako dzieci. Od bardzo wczesnych lat obsesyjnie przestrzegałem reguł – a może powiedzmy, że miałem „predyspozycje do cnoty obowiązkowości”, żebym nie wyszedł na takiego grzecznego maminsynka. Trzeba mnie niezwykle długo przekonywać, bym złamał jakąkolwiek zasadę – bez względu na to, jak minimalna jest potencjalna kara – ponieważ mój osobisty zestaw startowy cnoty obowiązkowości został wyjątkowo dobrze wyposażony; mam w nim mnóstwo narzędzi. Jednym z nich jest ten cichutki głos w mojej głowie – obecny jak daleko sięgam pamięcią – który zaczyna do mnie świergolić, jeśli ktokolwiek nie przestrzega zasad, i nie milknie, dopóki zasada nie zacznie być przestrzegana[VIII]. Kiedy byłem na pierwszym roku college’u, w akademiku obowiązywała reguła, że o pierwszej w nocy trzeba wyłączać głośną muzykę. Jeśli o pierwszej w nocy byłem na imprezie, nawet w pokoju kogoś innego, ten cichy głos nakazywał mi podkraść się do wieży i trochę ją ściszyć. Bo taka była zasada. Możecie sobie wyobrazić, jak popularny byłem na imprezach[IX].

Muszę to powtórzyć: ten zestaw startowy to jedynie nasz potencjał do osiągnięcia cnót, a między potencjałem a rzeczywistością jest ogromna różnica. Pomyśl o tym w ten sposób: czasami mówimy o niektórych ludziach, że „urodzili się” z pewnymi cechami – ona jest „urodzoną przywódczynią” albo on jest „urodzonym dudziarzem” czy coś w tym stylu. Tak naprawdę chcemy powiedzieć, że ta osoba ma naturalne predyspozycje do dowodzenia lub gry na dudach, i często mówimy to z podziwem, ponieważ nam ta umiejętność nie przychodzi naturalnie. Nigdy nawet nie myśleliśmy, żeby spróbować grać na dudach, i za każdym razem, gdy nasz przyjaciel Rob wyciąga to oklapłe, wyglądające jak z książek Dr. Seussa ustrojstwo z szafy i zaczyna na nim grać, przypisujemy jego talent jakimś wewnętrznym, niedostępnym ustawieniom, które Rob pewnie miał od dziecka. Potem, kiedy jedzie za friko do stanu Ohio na stypendium dla dudziarzy, myślimy: Wykorzystał wrodzoną umiejętność i wypełnił swoje przeznaczenie. Myślimy też: W stanie Ohio mają stypendium dla dudziarzy? A potem jeszcze: Co, u diabła, Rob będzie robił z takim dyplomem? Jak zarobi na czynsz? Będzie grywał na szkockich pogrzebach?

Rob nie przyszedł na ten świat z piosenką The Bonnie Banks of Loch Lomond rozbrzmiewającą mu w głowie w tonacji b-moll. Miał po prostu predyspozycje do gry na dudach, w ten tajemniczy sposób, w jaki niektórzy ludzie mają predyspozycje do matematyki, malarstwa lub baseballu, co jest superfajne, kiedy przydarza się tobie lub twoim dzieciom, i superirytujące, gdy trafia się innym ludziom lub ich dzieciom. Potem pielęgnował swoją zdolność i rozwijał ją podczas wielu lat praktyki, aż stała się umiejętnością. Znalazł coś, co lubił, i robienie tego przychodziło mu w naturalny sposób, a potem ćwiczył przez milion godzin[X], aż stał się wirtuozem.

Arystoteles mówi nam, że tak jak rozwijamy każdą umiejętność, tak stajemy się cnotliwi, cnotliwie postępując. To proces trwający całe życie, element równania: Cnót natomiast nabywamy – pisze – dzięki uprzedniemu wykonywaniu czynów […]. Stajemy się sprawiedliwi, postępując sprawiedliwie, umiarkowani przez postępowanie umiarkowane, mężni przez mężne zachowywanie się[11]. Innymi słowy: musimy ćwiczyć hojność, wstrzemięźliwość, odwagę i wszystkie inne cnoty, tak jak wkurzający Rob ćwiczył na swoich wkurzających dudach. Plan Arystotelesa wymaga nieustannej nauki, pielęgnowania i czujności. Mogliśmy przyjść na świat z określonym zestawem startowym, ale jeśli nie będziemy rozwijać go przez przyzwyczajenie[12] – jeżeli spoczniemy na laurach i sięgniemy do niego dopiero jako dorośli – jesteśmy skazani na porażkę. (To tak jakby ktoś powiedział: „Jako dziecko uwielbiałem bawić się resorakami, więc myślę, że wskoczę do tego ferrari i wezmę udział w Grand Prix Wielkiej Brytanii Formuły 1”). Przyzwyczajenie to coś jak zasada „trening czyni mistrza”, wtłaczana nam do głów przez licealnych trenerów koszykówki i nauczycieli muzyki: stajemy się lepsi w robieniu danej rzeczy, kiedy ją robimy, a jeśli przestajemy ją robić, stajemy się gorsi.

Tak naprawdę cała ta sprawa polega na przyzwyczajeniu, praktyce i pracy nad naszymi cnotami. W marketingowej ofercie Arystotelesa wspaniałe jest to, że – jak mówi – przyzwyczajenie działa na każdą z cnót, nawet na te, do których pozornie nie mamy od urodzenia predyspozycji, bo ich zestawy startowe to stare zardzewiałe skrzynki na narzędzia, gdzie brakuje połowy śrubokrętów. To ważne, ponieważ na pozór predyspozycje przydzielane są nam przypadkowo. Wszyscy mamy dziedziny, w których czujemy się jak ryba w wodzie, i takie, w których – żeby użyć technicznego terminu filozoficznego – jesteśmy do dupy. Ja na przykład mam fatalną orientację w terenie. Zupełnie nie wiem, gdzie się znajduję, jeśli nie byłem wcześniej w danym miejscu dziesięć tysięcy razy, a i wtedy istnieje ryzyko, że się nie odnajdę; gubiłem się często nawet przez te siedem lat, kiedy mieszkałem na Manhattanie, który został rozplanowany na siatce numerycznej[XI]. Jestem głęboko przekonany, że żadna praktyka w żadnym natężeniu nie zrobiłaby ze mnie dobrego nawigatora. Cnoty wydają się działać w ten sam sposób – mam predyspozycje do obowiązkowości, ale nie (na przykład) do odwagi. Możesz przypomnieć sobie, że miałeś predyspozycje do hojności, ale nie do wstrzemięźliwości, albo do pilności, ale nie do łagodności. Żeby rozkwitać, musimy rozwinąć wszystkie te cnoty i Arystoteles obiecuje nam, że możemy to zrobić[ZII], nawet jeśli pozornie do jednych mamy większe predyspozycje niż do innych. Jeżeli wystarczająco się przyłożymy, nikt z nas nie będzie skazany na życie bez wielkoduszności, odwagi czy innej pożądanej cechy, tak jak ja jestem skazany na gubienie się za każdym razem, gdy chodzę po parkingu, szukając samochodu.

Nawyk stanowi najważniejszy element etycznego systemu Arystotelesa, ale nie jedyny. Tak jak potrzebujemy trenera, żeby wprawiać się w grze w tenisa, lub maestra, który pomoże nam w nauce gry na flecie, tak potrzebujemy dobrego nauczyciela, który udzieli nam lekcji rozkwitu. Starożytni Grecy mieli lekką obsesję na punkcie tego, jak ważni są nauczyciele (albo „mędrcy”) w każdej dziedzinie – wiedzy o społeczeństwie, etyce, naukach ścisłych i tak dalej. Sokrates uczył Platona, Platon uczył Arystotelesa, a Arystoteles uczył Aleksandra Wielkiego[XIII], dlatego kładzie się ogromny nacisk na rolę znakomitych nauczycieli (i mądrych przyjaciół) w procesie transformacji ludzi z nieukształtowanych małych fistaszków w cywilizowanych, rozkwitających ludzi, jakimi według tych filozofów powinniśmy się wszyscy stać. A ponieważ sami często byli nauczycielami, którzy zakładali akademie, za każdym razem, gdy piszą o potrzebie posiadania mądrego nauczyciela, trudno nie wyobrazić sobie, jak wskazują na siebie i odchrząkują znacząco[XIV]. (Etyka brzmi czasami jak folder reklamowy akademii Arystotelesa).

Żeby było jasne, mądrość światłych nauczycieli nie zastępuje nawyku. Gamoń, który lubił resoraki, a potem próbował ścigać się w ferrari, pewnie nie poradziłby sobie dużo lepiej, gdyby po prostu przeczytał książkę[XV] o momencie obrotowym albo obejrzał pogadankę Dale’a Earnhardta Jr. na YouTubie. Natura, nawyk i nauka – twierdzi Arystoteles – wszystko jest potrzebne[15]. Ponieważ żeby rozkwitnąć, musimy nie tylko zidentyfikować, a potem zdobyć te wszystkie cnoty, lecz także musimy posiąść każdą z nich w odpowiedniej dawce. Musimy być hojni, ale nie zbyt hojni, musimy być odważni, ale nie zanadto odważni i tak dalej. Najtrudniejsze w etyce moralnej jest określenie tych dawek, a potem idealne w nie utrafienie. Arystoteles nazwał każdy z tych nieznośnie precyzyjnych celów „umiarem”.

Kiedy tak naprawdę osiągamy cnoty?

Umiar, czy też „złoty środek”, jak często jest nazywany (chociaż nigdy nie przez samego Arystotelesa[XVI]), to najważniejszy trybik w jego moralnej machinie. I moim zdaniem najpiękniejszy. Ale też najbardziej śliski, najelegantszy i najbardziej wkurzający.

Jako przykład weźmy łagodność, którą Arystoteles określa umiarem w odniesieniu do gniewu[16]. Ludzie z niedostatkiem gniewu to tacy, którzy:

…się nie gniewają dlatego, dlaczego gniewać się należy […], i ci, co się gniewają w niewłaściwy sposób, w niewłaściwym czasie i na niewłaściwe osoby; zdaje się bowiem, że człowiek taki jest niewrażliwy i nieobraźliwy[XVII], a nie umiejąc się gniewać, jest też niezdolny do obrony; niewolniczą zaś rzeczą jest znosić spokojnie zniewagi i nie ujmować się za swymi przyjaciółmi.

Innymi słowy: nie czując żadnego gniewu, moglibyśmy na widok czegoś okrutnego – na przykład łobuza zaczepiającego niewinnego dzieciaka – stanąć z rozdziawionymi ustami, zamiast zareagować z odpowiednią dawką oburzenia. Jeśli jednak mamy w sobie o wiele za dużo gniewu, moglibyśmy chwycić łobuza i wepchnąć go do jeziora, potem złapać całą jego rodzinę i wrzucić ich do jeziora, a na koniec spalić ich dom. Złoty środek w gniewie – który, powtarzam, Arystoteles nazywa „łagodnością” – reprezentuje odpowiednie natężenie gniewu, zarezerwowanego dla właściwych sytuacji i skierowanego przeciwko ludziom, którzy na to zasługują. Jak faszyści, skorumpowani politycy lub wszyscy mający cokolwiek wspólnego z New York Yankees[XVIII]. A zatem „gniew” to cecha, a „łagodność” jest najbardziej wyśrodkowaną cnotą, do jakiej dążymy[XIX].

Widzimy piękno tej koncepcji, prawda? Jej podstawą jest harmonia, równowaga i gracja. To „Simone Biles wykonująca idealny skok z równoważni”. Jeśli jednak zastanowimy się nad tym choć przez chwilę, robi się ślisko. Po pierwsze, skąd wiemy, co jest nadmierne lub niewystarczające? Skąd wiemy, że jesteśmy odpowiednio zagniewani, z właściwych powodów i na tych ludzi, co trzeba? To najczęstsza krytyka etyki moralnej. A zatem musimy tylko przyłożyć się, uczyć, starać i ćwiczyć i w jakiś magiczny sposób osiągniemy ten teoretycznie „idealny” poziom każdej cechy, którego nie można ani zdefiniować, ani zmierzyć? Świetny plan. Nawet Arystoteles ma czasami kłopot z precyzyjnym opisem umiaru. Na temat łagodności pisze: Niełatwo określić, w jaki sposób i na kogo, i z jakich powodów, i jak długo należy się gniewać, oraz wytyczyć granicę między postępowaniem słusznym a niesłusznym[17]. A potem wzrusza ramionami i dodaje: Ale tyle jest jasne, że pochwały godna jest dyspozycja znajdująca się pośrodku […], natomiast nagany godne są: przesada i niedociągnięcie[18]. Cały ten system przypomina trochę słynny komentarz sędziego Pottera Stewarta na temat „twardej” pornografii; Stewart stwierdził, że chociaż nie potrafi jej zdefiniować, to rozpozna ją, gdy ją zobaczy[19].

To wydaje się dosyć chwiejną podstawą całego systemu moralnego. A mimo wszystko w jakiś sposób to rozumiemy, prawda? Pewnie wszyscy pamiętamy moment, w którym wściekliśmy się na kogoś lub coś, a potem pomyśleliśmy: Ech, chyba za bardzo się zezłościłem. Albo sytuację, w której odpuściliśmy, a potem czuliśmy, że powinniśmy byli nieco bardziej podnieść głos. Jeśli poświęcimy czas na roztrząsanie tego, co zrobiliśmy, jeśli naprawdę przyłożymy się do zgłębienia zarówno naszych działań, jak i działań osób wokół nas, w końcu zrozumiemy, kiedy jest za mało, kiedy za dużo, a kiedy „w sam raz”. Musimy Poznać To, Gdy To Zobaczymy, a Poznamy To, Gdy to Zobaczymy, tylko wtedy, kiedy będziemy tego szukać.

Poszukiwanie cnót może nam też pomóc pod innymi względami. Gdy zaczniemy myśleć o ludziach jako o zbiorach cech, łatwiej nam będzie zrozumieć, co w nich nam się podoba, a co nie. Czasami mówimy: „Luis jest najmilszym facetem, jakiego znam” albo „Diana jest najsłodsza na świecie”. Tak naprawdę nie chcemy jednak, by nasi przyjaciele byli ekstremalni. (Rzeczywista najmilsza osoba na świecie byłaby niezwykle nudna). Pomyśl o ludziach, z którymi kiedyś spędzałaś wiele czasu – może o byłych chłopakach lub dziewczynach. To, co w nich uwielbiałaś, to prawdopodobnie cechy tak zrównoważone, że zakrawały na cnoty. („Damon zawsze mnie wspierał, ale też wiedział, kiedy potrzebowałam trochę czasu dla siebie”). To, co doprowadzało cię w nich do szału – i co prawdopodobnie zrobiło z nich „byłych” – to cechy, które mieli w nadmiarze lub niedoborze, i nigdy nie pracowali nad tym, żeby zbliżyć się do równowagi, jakiej pragnęłaś. („Damon nie używał dezodorantu, obcinał paznokcie u stóp przy stole w jadalni i wycierał palce po chrupkach w mojego kota[XX]