Pawana - Keith Roberts - ebook + książka

Pawana ebook

Roberts Keith

3,8

Opis

W roku 1588 została zamordowana królowa Elżbieta. Ta tragedia zapoczątkowała cały ciąg wydarzeń, którego wynikiem było pokonanie Anglii przez Hiszpańską Armadę i późniejszy upadek protestantyzmu. Teraz jest wiek dwudziesty, najwyższą władzę sprawuje Kościół rzymski. Ludzie prowadzą sielskie życie, zajmują się rzemiosłem i rolnictwem, technika zatrzymała się na etapie lokomotyw parowych i prymitywnego radia. Jednak rozwoju nauki nie da się hamować w nieskończoność... zaczyna się rewolucja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (15 ocen)
2
8
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Soontir1

Całkiem niezła

Bardzo dobry zamysł na historię. Szkoda, że całość nie wygląda tak ciekawie jak w opisie/na odwrocie książki. Styl nie jest wciągający, a samo przedstawienie historii też pozostawia wiele do życzenia. Szkoda, bo potencjał na historię był.
00
KateLost

Dobrze spędzony czas

niepokojące przesłanie, lepiej czytać jako całość niż jako pojedyncze opowiadania
00
Agatokles

Dobrze spędzony czas

Absolutny klasyk. Minimalnie przekombinowany. Ale warto.
00
KamaZa

Dobrze spędzony czas

Przygnębiająca...
00

Popularność




Prolog

pro­log

W cie­pły lip­cowy wie­czór roku tysiąc pięć­set osiem­dzie­sią­tego ósmego w kró­lew­skim pałacu Gre­en­wich w Lon­dy­nie pewna kobieta umie­rała od kul, postrze­lona przez zabójcę w brzuch i pierś. Twarz ran­nej była pomarsz­czona, zęby sczer­niałe, a bli­skość śmierci nie przy­dała jej god­no­ści, jed­nak jej ostat­nie tchnie­nie wywo­łało echa, które wstrzą­snęły pół­kulą pół­nocną. Zabra­kło bowiem Elż­biety Pierw­szej, kró­lo­wej wiesz­czek, naj­więk­szej wład­czyni Anglii…

Wście­kłość Angli­ków nie miała gra­nic. Wystar­czyło słowo, szept; mło­kos nie­spełna rozumu roz­szar­pany przez tłum powo­łu­jący się na bło­go­sła­wień­stwo papieża. Angiel­scy kato­licy, dopro­wa­dzani do ruiny przez podatki, na­dal opła­ku­jący kró­lową Szko­tów, jesz­cze pamię­ta­jący krwawe powsta­nie pół­nocne, musieli się zmie­rzyć z nowymi pogro­mami. Nie­chęt­nie, w samo­obro­nie, pod­nie­śli broń prze­ciwko swoim współ­ziom­kom, gdy pożoga wznie­cona przez masa­kry Wal­sin­ghama roz­sze­rzyła się na cały kraj, a świa­tła latarni ostrze­gaw­czych wymie­szały się z ponu­rym bla­skiem auto da fé.

Nowina się roze­szła; doszła do Paryża, do Rzymu, do Esco­rialu, oso­bli­wej twier­dzy, w któ­rej Filip II roz­my­ślał o swo­jej wypra­wie na Anglię. Wie­ści o kraju roz­dar­tym i podzie­lo­nym dotarły do wiel­kich stat­ków Armady, które mijały wła­śnie przy­lą­dek Lizard, prąc na spo­tka­nie z armią Parmy, by wraz z nią doko­nać inwa­zji na wybrzeże fla­mandz­kie. Przez jeden dzień, pod­czas gdy Medina-Sido­nia prze­mie­rzał pokłady San Mar­tina, losy świata ważyły się na szali. Gdy w końcu powzięto decy­zję, jeden po dru­gim gale­ony, karaki, galery i ocię­żałe holki skrę­ciły na pół­noc ku lądowi. W stronę Hastings i pra­sta­rego pola bitwy San­tla­che, gdzie już raz przed wie­kami prze­to­czyło się koło histo­rii. Powstały zamęt zakoń­czył się osa­dze­niem Filipa na tro­nie angiel­skim. We Fran­cji zwo­len­nicy Gwi­zju­szy, pod­bu­do­wani zwy­cię­stwami po dru­giej stro­nie Kanału, wresz­cie pozbyli się osła­bio­nej dyna­stii Wale­zju­szów. Wojna trzech Hen­ry­ków zakoń­czyła się trium­fem Ligi Świę­tej, a Kościół odzy­skał dawną potęgę.

Dla zwy­cięzcy łupy. Po umoc­nie­niu się wła­dzy Kościoła kato­lic­kiego młody naród Wiel­kiej Bry­ta­nii oddał swoje woj­ska w służbę papie­żom: roz­gro­mił nider­landz­kich pro­te­stan­tów, osła­bił nie­miec­kie mia­sta-pań­stwa w dłu­go­trwa­łych woj­nach lute­rań­skich. Miesz­kańcy kon­ty­nentu pół­noc­no­ame­ry­kań­skiego pozo­stali pod wła­dzą Hisz­pa­nii. Cook zatknął w Austra­la­zji kobal­tową flagę tronu Pio­tro­wego.

W samej Anglii, w kraju na pół sta­ro­żyt­nym, na pół nowo­cze­snym, podzie­lo­nym jak w pra­daw­nych cza­sach barie­rami języka, klasy i rasy, na­dal stra­szyły prze­żytki śre­dnio­wie­cza. Całe mile nie­prze­by­tych lasów sta­no­wiły schro­nie­nie dla istot z innej epoki. Dla nie­któ­rych minione lata były cza­sami speł­nie­nia, osta­tecz­nego wyko­na­nia Bożego planu; dla innych nastał nowy mroczny wiek, pełen stwo­rzeń mar­twych i takich, o któ­rych lepiej zapo­mnieć: niedź­wie­dzi, pum, strasz­nych wil­ków i wiesz­czek.

Przede wszyst­kim jed­nak dłu­gie ramię papieży karało i nagra­dzało. Kościół Woju­jący stał się naj­wyż­szą wła­dzą. Jed­nak w poło­wie dwu­dzie­stego wieku zaczęły się sze­rzyć groźne pomruki nie­za­do­wo­le­nia. W powie­trzu znowu wyczu­wało się bunt…

Pierwszy takt / Lady Margaret

pierw­szy takt

Lady Mar­ga­ret

Dur­no­va­ria, Anglia, 1968

Gdy nad­szedł wyzna­czony ranek, pocho­wano Eliego Strange’a. Zsu­nięto czarne i fio­le­towe dra­pe­rie, trumnę opusz­czono do grobu. Białe par­ciane pasy prze­su­nęły się w rękach gra­ba­rzy i zie­mia przy­jęła go z powro­tem do sie­bie „in nomine Patris, et Filii, et Spi­ri­tus Sancti”. Wiele mil dalej Żela­zna Mar­ga­ret zapła­kała zimną, skłę­bioną parą, a jej dźwięczny głos poniósł się przez wzgó­rza.

O trze­ciej po połu­dniu paro­wo­zow­nię z wolna ogar­niał mrok zbli­ża­ją­cej się nocy. Świa­tło, nie­bie­skawe i mętne, wpa­dało przez dłu­gie rzędy świe­tli­ków, uka­zu­jąc więźbę dachową, nagą niczym meta­lowy szkie­let. Na dole stały w posęp­nej zadu­mie loko­mo­tywy dwa razy wyż­sze od czło­wieka; ich dachy się­gały kro­kwi. Wrze­cio­no­wate kształty poły­ski­wały, świa­tło odbi­jało się tu od spa­wów boj­lera, tam od koła napę­do­wego. W sadzaw­kach cie­nia kryły się masywne koła.

Przez pogrą­żoną w pół­mroku halę szedł czło­wiek. Masze­ro­wał pew­nym kro­kiem, pogwiz­du­jąc przez zęby; ćwieki jego butów szu­rały o znisz­czoną ceglaną pod­łogę. Był ubrany w dżinsy i ciężką mary­nar­ską kurtkę z koł­nie­rzem posta­wio­nym dla ochrony przed zim­nem. Na gło­wie miał weł­nianą czapkę, kie­dyś czer­woną, teraz brudną i popla­mioną ole­jem. Wysta­wały spod niej gęste czarne włosy. Lampa koły­sząca się w jego ręce rzu­cała odpry­ski świa­tła na rdza­wo­czer­wone powłoki maszyn.

Męż­czy­zna zatrzy­mał się przy ostat­niej loko­mo­ty­wie w rzę­dzie i powie­sił lampę na gwizdku. Stał przez chwilę i patrzył na wiel­kie pojazdy, odru­chowo zacie­ra­jąc ręce i wdy­cha­jąc słaby, ale wszech­obecny zapach dymu i oleju. Następ­nie wsko­czył na pomost i otwo­rzył drzwi skrzyni ognio­wej. Przy­kuc­nął i wziął się do pracy. Para z odde­chu two­rzyła obłoczki nad jego ramie­niem, kiedy meto­dycz­nie szo­ro­wał pogrze­ba­czem po rusz­cie. W końcu zmiął papier i umie­ścił go pod skrzy­żo­wa­nymi szcza­pami drewna, po czym zaczął ryt­micz­nie nabie­rać łopatą węgiel z ten­dra. Nie za duży pło­mień na począ­tek, póki kocioł zimny. Nagły żar ozna­czał gwał­towne roz­sze­rza­nie metalu, co z kolei ozna­czało pęk­nię­cia na spo­je­niach rur ognio­wych, a w rezul­ta­cie prze­cieki, czyli nie­zli­czone kło­poty. Mimo całej ich mocy paro­wozy trzeba było chro­nić jak dzieci, zachę­cać je i nama­wiać, żeby dawały z sie­bie wszystko.

Prze­woź­nik odło­żył łopatę i chlu­snął para­finą z puszki w otwór pale­ni­ska. I jesz­cze nasą­czona szmatka, zapałka… Buch­nął mały pło­myk, zaskwier­czał. Olej zajął się z cichym puuuf. Męż­czy­zna zamknął drzwi skrzyni ognio­wej, otwo­rzył szy­ber. Wypro­sto­wał się, wytarł ręce w baweł­nianą ścierkę, po czym zesko­czył z pomo­stu i zaczął mecha­nicz­nie pole­ro­wać lśniące ele­menty paro­wozu. Nad jego głową znaj­do­wała się tabliczka z nazwą firmy napi­saną roz­strze­lo­nymi zawi­ja­sami: Strange i Syno­wie, Prze­woź­nicy z Dor­set. Niżej, na boku wiel­kiego kotła, wid­niało imię samej loko­mo­tywy. Lady Mar­ga­ret. Szmatka znie­ru­cho­miała, kiedy dotarła do mosięż­nej pla­kietki. Następ­nie wypo­le­ro­wała ją powoli, z czułą sta­ran­no­ścią.

Mar­ga­ret posa­py­wała cicho, przez szcze­liny popiel­nika widać było blask pło­mieni. Po połu­dniu bry­ga­dzi­sta napeł­nił jej kocioł i zbior­niki ten­dra; pociąg już cze­kał przy ram­pach zała­dun­ko­wych maga­zynu po dru­giej stro­nie zajezdni. Prze­woź­nik dorzu­cił paliwa do ognia i przez chwilę obser­wo­wał, jak powoli rośnie ciśnie­nie w kotle. Następ­nie wyjął spod kół cięż­kie dębowe kliny i umie­ścił je w paro­wo­zie obok szkieł wodo­wska­zo­wych. Kadłub loko­mo­tywy już się nagrze­wał, słabe cie­pło pro­mie­nio­wało w stronę kabiny.

Prze­woź­nik w zadu­mie spoj­rzał w górę na świe­tliki. Połowa grud­nia. Bóg jak zwy­kle ską­pił świa­tła, kolejne dni były jak mru­gnię­cia ciem­no­sza­rego oka. Wkrótce nastaną mrozy, silne jak zawsze. Już chwy­tał przy­mro­zek. Kałuże na dzie­dzińcu trzesz­czały i pękały pod butami, war­stewka lodu z poprzed­niej nocy pra­wie się nie zmniej­szyła. Kiep­ska pogoda dla prze­woź­ni­ków; wielu z nich już spa­ko­wało manatki. W taki czas wilki, te nie­liczne oca­lałe, opusz­czały swoje kry­jówki. A roz­bój­nicy… To rów­nież była ich pora, ide­alna na bły­ska­wiczne napa­ści i szansa na bogate łupy z ostat­nich zimo­wych trans­por­tów. Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami pod kurtką. Cze­kał go ostatni kurs na wybrzeże, przy­naj­mniej w tym mie­siącu, chyba że ten stary cap Ser­je­ant­son spró­buje szyb­kiego wypadu swoim osła­wio­nym trzy­cy­lin­dro­wym Fow­le­rem. W takim wypadku Mar­ga­ret znowu by wyru­szyła w trasę, ponie­waż to Strange i Syno­wie robili ostatni kurs nad morze. Zawsze tak było i zawsze będzie…

Ciśnie­nie pary sto pięć­dzie­siąt fun­tów na cal. Prze­woź­nik powie­sił ręczną lampę na uchwy­cie przy skrzyni ognio­wej, wspiął się z powro­tem na pomost, usta­wił sta­wi­dło w poło­że­niu neu­tral­nym, otwo­rzył zawory cylin­dra i wolno prze­su­nął regu­la­tor. Lady Mar­ga­ret się prze­bu­dziła, tłoki zadud­niły, wodziki zaczęły się prze­su­wać w suwa­kach, wydmuch pary zabrzmiał pod dachem jak grzmot. Dym, gęsty i prze­sy­cony popio­łem, aż dła­wił w gar­dle. Męż­czy­zna uśmiech­nął się słabo, bez śladu weso­ło­ści. Roz­ruch loko­mo­tywy był wypa­lony w jego umy­śle i krwi, sta­no­wił jego druga naturę. Spraw­dze­nie mecha­ni­zmu, zawo­rów cylin­dra, regu­la­tora… Pomi­nął te etapy tylko raz, przed laty, jesz­cze jako młody chło­pak. Uru­cho­mił czte­ro­konną loko­mo­bilę Roby przy zamknię­tych zawo­rach, a woda sprę­żona przez tłok wysa­dziła koń­cówkę wału. Jego serce pękło wraz z nie­szczę­snym urzą­dze­niem, ale stary Eli i tak chwy­cił pas nasa­dzany ćwie­kami i stłukł go na kwa­śne jabłko.

Zamknął zawory, prze­su­nął nastaw­nik mak­sy­mal­nie do przodu i ponow­nie otwo­rzył prze­pust­nicę. Nagle w mroku paro­wo­zowni zma­te­ria­li­zo­wał się stary Dic­kon. Odcią­gnął cięż­kie drzwi, a Mar­ga­ret, bucha­jąc parą, ruszyła przez dzie­dzi­niec do miej­sca, gdzie stał zapar­ko­wany jej pociąg.

Dic­kon, mimo chłodu bez kurtki, przy­cze­pił do dyszla Mar­ga­ret trzy wozy i ten­der z wodą, tym razem skład łatwy do ucią­gnię­cia. Potem sta­nął z rękami na bio­drach, w bry­cze­sach i brud­nej koszuli z żabo­tem; jego szpa­ko­wate włosy wiły się na koł­nie­rzu.

– Lepiej niech pan pozwoli mi ze sobą jechać, panie Jesse…

Jesse z posępną miną i zaci­śniętą szczęką pokrę­cił głową. Już wcze­śniej odby­wali takie roz­mowy. Jego ojciec wystrze­gał się prze­ro­stu zatrud­nie­nia. Swoim nie­licz­nym pra­cow­ni­kom pła­cił dobrze, ale na te pie­nią­dze kazał im ciężko haro­wać. Można było tylko zga­dy­wać, jak długo potrwa taka sytu­acja, zwa­żyw­szy na to, że Gil­dia Mecha­ni­ków wciąż usztyw­niała swoje sta­no­wi­sko. Sam Eli wyru­szał w trasę aż do ostat­nich dni przed śmier­cią. Jesse zastą­pił go nie dalej jak przed tygo­dniem. Popro­wa­dził Mar­ga­ret przez gór­skie wio­ski za Brid­port, żeby zabrać serżę i wełnę cze­san­kową z tam­tej­szych przę­dzalni. Część tam­tego ładunku teraz miała poje­chać do Poole. Stary Strange nie uzna­wał prze­sia­dy­wa­nia w biu­rze, więc po jego śmierci w fir­mie zabra­kło rąk do pracy. Ale przyj­mo­wa­nie nowych kie­row­ców mijało się z celem, skoro za parę dni koń­czył się sezon. Jesse chwy­cił Dic­kona za ramię.

– Nie możemy się bez cie­bie obejść, Dick. Pro­wadź depo, opie­kuj się moją matką. On by tego chciał. – Skrzy­wił się i dodał: – Jeśli do tej pory nie umia­łem pro­wa­dzić Mar­ga­ret, ostat­nim razem się nauczy­łem.

Ruszył wzdłuż składu, popra­wia­jąc po dro­dze wią­za­nia bre­zen­to­wych płacht. Ten­der oraz wozy numer jeden i dwa wyglą­dały jak należy, wszyst­kie szyb­kie i sprawne. Nie było potrzeby spraw­dzać ładunku przy­czepy. Jesse sam zapa­ko­wał na nią towar dzień wcze­śniej, pra­cu­jąc przez wiele godzin. Teraz obej­rzał ją mimo wszystko, upew­nił się, że dzia­łają tylne świa­tła i oświe­tle­nie tablicy reje­stra­cyj­nej, po czym wziął list prze­wo­zowy od Dic­kona. Następ­nie wspiął się z powro­tem do kabiny, wsu­nął dło­nie w grube ręka­wice ze spodami wzmoc­nio­nymi skórą.

Bry­ga­dzi­sta obser­wo­wał go bez­na­mięt­nie.

– Niech pan uważa na roz­bój­ni­ków. Na nor­mandz­kich drani…

Jesse chrząk­nął.

– Niech sami na sie­bie uwa­żają. Doglą­daj wszyst­kiego, Dic­kon. Ocze­kuj­cie mnie jutro.

– Bóg z panem.

Jesse prze­su­nął regu­la­tor do przodu i uniósł rękę, kiedy krępa postać została z tyłu. Mar­ga­ret z łosko­tem prze­je­chała pod łukiem bramy i ruszyła przez zryte kole­inami ulice Dur­no­va­rii, cią­gnąc swój pociąg.

Jesse miał czym zająć umysł, kiedy jechał przez mia­sto. Na razie roz­bój­nicy byli jego naj­mniej­szym zmar­twie­niem. Teraz, gdy pierw­szy ostry żal tro­chę osłabł, młody Strange zaczy­nał sobie uświa­da­miać, jak bar­dzo wszyst­kim będzie bra­ko­wać Eliego. Firma była jak młyń­ski kamień bez ostrze­że­nia zawie­szony na jego szyi. W dodatku zapo­wia­dały się bar­dzo trudne czasy. Kościół otwar­cie popie­rał żąda­nia Gil­dii w spra­wie krót­szych godzin pracy i wyż­szych płac, więc wyglą­dało na to, że kom­pa­nie prze­wo­zowe będą znowu musiały zaci­snąć pasa, choć Bóg wie­dział, że mar­gi­nes zysku coraz bar­dziej się kur­czył. Ponadto krą­żyły plotki o jesz­cze więk­szych ogra­ni­cze­niach, które zamie­rzano nało­żyć na pociągi dro­gowe: mak­si­mum sześć przy­czep i ten­der z wodą. Jako powód poda­wano rosnące zagęsz­cze­nie ruchu wokół dużych miast. Oraz stan dróg. Ale czego innego można się spo­dzie­wać, dumał Jesse, kiedy połowa podat­ków zbie­ra­nych w kraju idzie na zakup zło­tych naczyń litur­gicz­nych do kościo­łów? A może to tylko począ­tek nowej rece­sji, takiej jak ta spo­wo­do­wana przez Gwi­zju­sza kilka wie­ków wcze­śniej. Jej wspo­mnie­nie na­dal bolało, przy­naj­mniej na zacho­dzie. Gospo­darka Anglii była teraz sta­bilna, po raz pierw­szy od lat. Sta­bil­ność ozna­czała dobro­byt i rezerwy złota. A złoto zma­ga­zy­no­wane w miej­scach innych niż na pół mityczne kufry Waty­kanu ozna­czało nie­bez­pie­czeń­stwo…

Parę mie­sięcy wcze­śniej Eli, klnąc na czym świat stoi, posta­no­wił obejść nowe prze­pisy. Kazał zmo­dy­fi­ko­wać tuzin przy­czep, tak żeby zmie­ściło się na nich pięć­dzie­siąt galo­nów wody w gal­wa­ni­zo­wa­nym zbior­niku za dysz­lem. Cysterny zaj­mo­wały nie­wiele miej­sca, dzięki czemu cała reszta plat­formy pozo­sta­wała wolna na ładu­nek. Jed­no­cze­śnie sze­ryf mógł zacho­wać god­ność i czy­ste sumie­nie. Jesse potra­fił sobie wyobra­zić, że stary czort chi­cho­cze teraz z powodu tego zwy­cię­stwa; szkoda tylko, że nie prze­żył, żeby je zoba­czyć. Jego myśli pomknęły z powro­tem ku ojcu, rów­nie nie­odwo­łal­nie, jak trumna zsu­nęła się do ziemi. Przy­po­mniał sobie ostatni raz, kiedy go widział: szary woskowy nos ster­czący nad dra­pe­riami, pod­czas gdy goście, mię­dzy innymi pra­cow­nicy, defi­lo­wali przez izbę pogrze­bową w sta­rym domu. Śmierć nie zmięk­czyła Eliego Strange’a; spu­sto­szyła jego twarz, ale ona i tak pozo­stała twarda jak zbo­cze kamie­nio­łomu.

Dziwne, że kiedy czło­wiek pro­wa­dzi, ma wię­cej czasu na myśle­nie. Nawet gdy jest sam i musi obser­wo­wać pozio­mow­skazy boj­lera, ciśnie­nie pary, ogień… Jesse czuł w rękach zna­jome wibra­cje, drobne naprę­że­nia, które w cza­sie dłu­giej jazdy się kumu­lo­wały, aż w rezul­ta­cie ich kon­tro­wa­nie przy­pra­wiało o rwący ból w ramio­nach i ple­cach. Na szczę­ście trasa nie była długa: dwa­dzie­ścia, dwa­dzie­ścia dwie mile do Wool, potem przez Wiel­kie Wrzo­so­wi­sko do Poole. Łatwa droga dla Lady Mar­ga­ret i lekki ładu­nek, jedy­nie trzy­dzie­ści ton. Do tego w więk­szo­ści po pła­skim tere­nie. Loko­mo­tywa miała tylko dwa biegi. Jesse zaczął od wyż­szego i przy nim zamie­rzał pozo­stać. Nomi­nalna moc Mar­ga­ret wyno­siła dzie­sięć koni mecha­nicz­nych, ale według sta­rej skali; jeden koń mecha­niczny rów­nał się dzie­się­ciu calom śred­nicy tłoka. W pew­nych warun­kach Bur­rell mógł osią­gnąć sie­dem­dzie­siąt, osiem­dzie­siąt koni. Wystar­cza­jąco dużo, żeby pocią­gnąć sto trzy­dzie­ści ton. Stary Eli popro­wa­dził kie­dyś taki pociąg dla zakładu. I wygrał…

Jesse spraw­dził ciśnie­nio­mierz. Jego oczy poru­szały się nie­mal auto­ma­tycz­nie. Dzie­sięć fun­tów poni­żej mak­si­mum. Na razie wszystko w porządku. Mógłby doło­żyć do pieca, ale póki co nie było takiej potrzeby. Dotarł do pierw­szego skrzy­żo­wa­nia, spoj­rzał w prawo, potem w lewo i obró­cił kie­row­nicą. Obej­rzał się za sie­bie, żeby spraw­dzić, czy wszyst­kie przy­czepy skrę­ciły gładko w tym samym miej­scu. Dobrze. Eliemu spodo­bałby się ten manewr. Zda­rzało się, że ostat­nia przy­czepa prze­kra­czała oś jezdni, ale on się o to nie mar­twił. Lampy dzia­łały, a kie­rowcy, któ­rzy nie potra­fili dostrzec ciel­ska Mar­ga­ret i reszty składu, zasłu­gi­wali na zmiaż­dże­nie. Ponad czter­dzie­ści ton toczą­cych się z łosko­tem. Pech dla wszyst­kich lek­kich pojaz­dów, które za bar­dzo by się zbli­żyły.

Jesse żywił zako­rze­nioną we wszyst­kich prze­woź­ni­kach pogardę dla sil­ni­ków o spa­la­niu wewnętrz­nym, choć sta­ran­nie roz­wa­żał argu­menty za i prze­ciw. Może pew­nego dnia napęd ben­zy­nowy na coś się przyda, a poza tym był jesz­cze ten inny sys­tem, jak go nazy­wali, die­sel… Ale naj­pierw Kościół musiałby dać przy­zwo­le­nie. Ustawa z tysiąc dzie­więć­set dzie­sią­tego roku, Weto dla ropy naf­to­wej, ogra­ni­czyła obję­tość sil­ni­ków o spa­la­niu wewnętrz­nym do stu pięć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów sze­ścien­nych i od tam­tej pory prze­woź­nicy nie mieli praw­dzi­wej kon­ku­ren­cji. Wła­ści­ciele pojaz­dów ben­zy­nowych musieli zamon­to­wać na nich kolo­rowe żagle, które poma­gały im wlec się po dro­dze; cią­gnię­cie jakie­go­kol­wiek ładunku byłoby wyjąt­kowo kiep­skim żar­tem.

Matko Boska, ale ziąb! Jesse szczel­niej otu­lił się kurtką. Lady Mar­ga­ret nie miała plat­formy wido­ko­wej. Na wielu innych paro­wo­zach ją zain­sta­lo­wano, ale Eli się zarze­kał, że na Mar­ga­ret ni­gdy tego nie zrobi. Nie na Mar­ga­ret. Ona była dzie­łem sztuki, dosko­na­ło­ścią samą w sobie. Jaką ją zbu­do­wali twórcy, taka pozo­sta­nie. Wpusz­cze­nie na nią gapiów… Stary nie­mal mdlał na samą myśl. Lady Mar­ga­ret wyglą­da­łaby wtedy jak jedna z tych kole­jo­wych maszyn, któ­rymi Eli tak gar­dził. Jesse wytę­żył wzrok i zmru­żył oczy przed szczy­pią­cym wia­trem. Spoj­rzał na tacho­metr. Pręd­kość pięt­na­ście mil na godzinę, obroty jeden pięć­dzie­siąt. Dło­nią w ręka­wicy pocią­gnął w tył nastaw­nik. Zgod­nie z pra­wem kró­le­stwa w mia­stach obo­wią­zy­wało ogra­ni­cze­nie do dzie­się­ciu. Jesse nie miał zamiaru nara­żać się na kło­poty za jego prze­kro­cze­nie. Firma Strange zawsze dobrze żyła z sędziami pokoju i sier­żan­tami poli­cji. Co mię­dzy innymi skła­dało się na jej suk­ces.

Wjeż­dża­jąc na długą High Street, Jesse znowu przy­ha­mo­wał. Mar­ga­ret wydała z sie­bie pomruk obu­rze­nia. Dźwięk odbił się echem od fasad sza­rych kamien­nych budyn­ków. Jesse wyczuł przez pode­szwy butów zmniej­sze­nie naci­sku na dyszel i zakrę­cił kołem; pociąg zła­many jak scy­zo­ryk był chyba naj­gor­szym kosz­ma­rem i bla­ma­żem w pracy prze­woź­nika. Pło­mie­nie tyl­nych reflek­to­rów buch­nęły w górę i w jed­nej chwili roz­bły­sły dwa razy moc­niej. Hamulce zadzia­łały, kom­pen­sa­tory szarp­nęły naj­pierw ostat­nią przy­czepą, potem wypro­sto­wały pozo­stałe wozy. Jesse prze­su­nął nastaw­nik o jedno nacię­cie do tyłu. Para wpusz­czona przed tłoki zmniej­szyła szyb­kość Mar­ga­ret. Przed nią w cen­trum mia­sta paliły się gazowe lampy zamon­to­wane na wyso­kich słu­pach. Dalej widać było mury i Wschod­nią Bramę.

Sier­żant dyżurny zasa­lu­to­wał nie­dbale hala­bardą, dając znak, żeby Bur­rell jechał dalej. Jesse pchnął dźwi­gnię, zwal­nia­jąc hamulce z kół. Wystar­czyłby za duży nacisk szczęk, żeby gdzieś w pociągu wybuchł pożar. A tym razem więk­szość frachtu była łatwo­palna.

Jesse prze­biegł w myślach listę towa­rów prze­wo­żo­nych przez Mar­ga­ret. Przede wszyst­kim bele serży. Obję­to­ściowo tka­niny sta­no­wiły główną część jej ładunku. Angiel­skie wełny były słynne na całym kon­ty­nen­cie, a przę­dzal­nicy nale­żeli do naj­po­tęż­niej­szych grup zawo­do­wych na połu­dnio­wym zacho­dzie kraju. Ich manu­fak­tury i maga­zyny były roz­rzu­cone po wio­skach w pro­mie­niu wielu mil. Dzięki mono­po­lowi na han­del i prze­wozy stary Eli zdy­stan­so­wał rywali. I jesz­cze far­bo­wane jedwa­bie od Anthony’ego Har­co­urta z Mells; jego pościel cie­szyła się wiel­kim powo­dze­niem w samym Paryżu. Ponadto skrzy­nie z cera­miką i wyro­bami miej­sco­wych cie­ślów: Era­smusa Coxa, Jeda Robertsa z Dur­no­va­rii, Jere­miaha Strin­gera z Mar­tin­stown. Towary z pie­czę­cią namiest­nika hrab­stwa jako ostat­nie w tym sezo­nie podatki należne Rzy­mowi. Czę­ści maszyn, wyso­kiej jako­ści sery, resztki mate­ria­łów. Gli­niane fajki, guziki z rogu, wstążki i taśmy. Nawet par­tia Madonn z drzewa wiśnio­wego, pro­du­ko­wa­nych przez pewną firmę z Beamin­ster, finan­so­waną przez ludzi z Nowego Świata. Jak oni się nazy­wali… Uśmier­za­cze, Inc.? Tka­niny weł­niane i przę­dza cze­san­kowa na ten­drze z wodą i w pierw­szej przy­cze­pie, wyroby ręko­dziel­ni­cze i cała reszta w dru­giej. Towar na ostat­niej przy­cze­pie nie wyma­gał tro­ski; sam mógł o sie­bie zadbać.

Na widok Wschod­niej Bramy i ciem­nego ogromu miej­skiego muru Jesse prze­zor­nie zwol­nił. Oka­zało się jed­nak, że nie ma takiej potrzeby. Nie­liczne małe żaglowe pojazdy, które tej nocy zma­gały się z żywio­łami, hala­bard­nicy już zatrzy­mali, chro­niąc je przed uszko­dze­niem. Mar­ga­ret zagwiz­dała. Kłąb pary zaja­śniał na tle wie­czor­nego nieba. Pociąg minął obwa­ło­wa­nia i pomknął ku wrzo­so­wi­sku i wzgó­rzom.

Jesse odkrę­cił zawór inżek­tora. Para wodna, wstęp­nie ogrzana po przej­ściu przez prze­dłu­że­nie dym­nicy, wpa­dła do boj­lera. Loko­mo­tywa nabrała szyb­ko­ści i wkrótce Dur­no­va­ria znik­nęła z tyłu. Dzienne świa­tło szybko gasło. Oko­lica po pra­wej i lewej stro­nie drogi była mono­tonna, bez cha­rak­te­ry­stycz­nych cech. Przed sobą Jesse miał tylko czę­ściowo widoczny obra­ca­jący się wał kor­bowy i obłą ścianę wiel­kiego kotła. Uśmiech­nął się do sie­bie sze­roko. Samo kie­ro­wa­niem pocią­giem nie­odmien­nie spra­wiało mu radość. Blask pło­mieni tań­czący wokół drzwi­czek skrzyni ognio­wej oświe­tlał jego wydatną, twardą szczękę i głę­boko osa­dzone oczy pod czar­nymi, gęstymi brwiami. Niech­by tak stary Saer­je­ant­son spró­bo­wał ukrad­kiem wybrać się w ostat­nią podróż. Mar­ga­ret bez trudu wzię­łaby jego Fow­lera, pod górę albo z góry. A Eli tarzałby się z rado­ści w świeżo wyko­pa­nym gro­bie…

Lady Mar­ga­ret. W umy­śle Jes­sego nie­pro­szona poja­wiła się pewna scena. Zoba­czył sie­bie jako chłopca z łamią­cym się gło­sem. Jak dawno temu to było, osiem sezo­nów, dzie­sięć? Zauwa­żył, że lata zle­wają się ze sobą, nie­zau­wa­żone, nie­po­li­czone, i w ten spo­sób mło­dzi ludzie zmie­niają się w star­ców. Jesse pamię­tał ranek, kiedy Mar­ga­ret po raz pierw­szy poja­wiła się w zajezdni. Bucha­jąc parą i pędząc przez Dur­no­va­rię, przy­była pro­sto z fabryki Bur­rella w odle­głym Thet­ford, lśniąca od świe­żej farby, z dono­śnym gwizd­kiem i mosięż­nymi ele­men­tami iskrzą­cymi się w słońcu. Loko­mo­tywa z sil­ni­kiem sprzę­żo­nym o mocy dzie­się­ciu koni, ze wszyst­kimi czę­ściami opi­sa­nymi, od ozdoby koła napę­do­wego po pio­ru­no­chrony. Ostoja, kocioł, pompy. Tak, Eli dostał to, co chciał, jeden z naj­lep­szych paro­wo­zów na zacho­dzie. Sam ją ode­brał i odbył pierw­szą nie­wprawną podróż przez wiele hrabstw aż do Nor­folk. Nie miał jesz­cze nikogo na tyle zaufa­nego, by powie­rzyć mu dumę floty. I od tam­tej pory był to jego paro­wóz. Jeśli gra­ni­towa sko­rupa, która nazy­wała się Eli Strange, kochała cokol­wiek na ziemi, to wła­śnie olbrzy­miego Bur­rella.

Jesse powi­tał ją razem z młod­szym bra­tem Timem i dwoma pozo­sta­łymi: Jame­sem i Mica­hem, już nie­ży­ją­cymi – niech Bóg ma w opiece ich dusze – obu ich zabrała zaraza panu­jąca w tam­tym cza­sie w Bri­stolu. Jesse pamię­tał, jak ojciec zesko­czył z plat­formy i spoj­rzał na loko­mo­tywę, która buchała parą i drżała jak żywa istota. Była na niej nazwa firmy, nama­lo­wana lśnią­cymi lite­rami na osło­nie kabiny, ale na razie Bur­rell nie miał wła­snego imie­nia.

– Jak ją nazwiemy? – spy­tała matka, prze­krzy­ku­jąc hałas sil­nika pra­cu­ją­cego na jało­wym biegu.

Eli zmierz­wił sobie włosy i skrzy­wił czer­woną twarz.

– Cho­lera wie…

Mieli już Gro­mo­wład­nego, Apo­ka­lipsę, Obe­rona, Bal­larda Down i Zachod­nią Siłę; mocne nazwy, odpo­wied­nie dla noszą­cych je maszyn.

– Cho­lera wie – powtó­rzył stary Eli, uśmie­cha­jąc się sze­roko.

I wtedy bez pozwo­le­nia ode­zwał się Jesse łamią­cym się chło­pię­cym gło­sem.

– Lady Mar­ga­ret, ojcze. Lady Mar­ga­ret…

Eli spoj­rzał na niego groź­nie, popra­wił czapkę, znowu podra­pał się po wło­sach i w końcu ryk­nął śmie­chem.

– Podoba mi się… Ja chro­molę, podoba mi się.

I maszyna została ochrzczona Lady Mar­ga­ret mimo pro­te­stów kie­row­ców, nawet sta­rego Dic­kona, który twier­dził, że to „cho­lerny pech nazy­wać loko po jakiejś prze­klę­tej babie”. Jesse pamię­tał, jak pie­kły go uszy, sam nie wie­dział, czy ze wstydu, czy z dumy. Tysiąc razy żało­wał, że wymy­ślił to imię, ale ono przy­lgnęło na dobre. I podo­bało się Eliemu. A nikt nie chciał dener­wo­wać sta­rego Strange’a, nie w cza­sach jego naj­więk­szej siły.

Teraz Eli nie żył. Nie było żad­nego ostrze­że­nia, tylko kaszel, dło­nie ści­ska­jące porę­cze krze­sła, twarz, która nagle prze­stała być twa­rzą jego ojca, wytrzesz­czone oczy. Plu­cie ciemną krwią, rzę­żące płuca, piana na ustach. Chwilę potem w łóżku leżał sta­rzec koloru gliny, obok paliła się jedna lampa, u boku umie­ra­ją­cego czu­wał kapłan i żona o pustym wzroku. Ojciec Tho­mas był chłodny i pełen dez­apro­baty dla zatwar­dzia­łego grzesz­nika. Wokół domu wzdy­chał prze­ni­kli­wie mroźny wiatr, pod­czas gdy usta księ­dza roz­grze­szały i mecha­nicz­nie bło­go­sła­wiły… ale to nie była śmierć. Śmierć była czymś wię­cej niż koń­cem wszyst­kiego. Przy­po­mi­nała raczej wycią­ga­nie nitki z bogato zdo­bio­nego płótna. Eli sta­no­wił część życia Jes­sego, podob­nie jak sypial­nia pod kro­kwiami sta­rego domu. Śmierć prze­rwała pro­cesy pamięci, poru­szyła stare struny, które nale­żało zosta­wić w spo­koju. Jesse nie potrze­bo­wał dużo wyobraźni, żeby znowu ujrzeć nie­ru­chomą, pobruż­dżoną twarz ojca, jego spra­co­wane dło­nie, zatłusz­czoną, zde­for­mo­waną czapkę prze­woź­nika nasu­niętą nisko na oczy. Szal zatknięty koń­cami za szelki, szy­nel, grube robo­cze sztruksy. Wła­śnie tutaj tęsk­nił za nim naj­bar­dziej, pośród łoskotu, ciem­no­ści i zapa­chu gorą­cego oleju, w dymie bucha­ją­cym z wyso­kiego komina i szczy­pią­cym w oczy. Wie­dział, że tak będzie. Może tego wła­śnie chciał.

Czas nakar­mić bestię. Strange spoj­rzał na cią­gnącą się przed nim drogę. Paro­wóz musiał utrzy­mać kurs, prze­kład­nia śli­ma­kowa nie mogła zawieść. Jesse otwo­rzył skrzy­nię ogniową, chwy­cił łopatę. Szybko i spraw­nie pod­sy­cił ogień, zała­do­wał pale­ni­sko do mak­si­mum. Potem zamknął drzwiczki i się wypro­sto­wał. Rów­no­mierne dud­nie­nie loko­mo­tywy już na stałe wnik­nęło do jego krwio­biegu. Od meta­lo­wego pomo­stu bił żar, pro­mie­nio­wał przez buty. Cie­pło bucha­jące od pieca owie­wało mu twarz. Póź­niej dosię­gnie go mróz, wsą­czy się aż do kości.

Jesse uro­dził się w sta­rym domu na obrze­żach Dur­no­va­rii wkrótce po tym, jak jego ojciec zało­żył firmę dys­po­nu­jącą kil­koma loko­mo­bi­lami, młoc­kar­niami i cią­gni­kami paro­wymi Ave­linga i Por­tera. Jako trzeci z czte­rech braci ni­gdy na serio nie ocze­ki­wał, że odzie­dzi­czy mają­tek Strange’ów. Ale Boże wyroki są rów­nie nie­zba­dane, jak tutej­sze góry. Naj­pierw na łono Abra­hama prze­nie­śli się dwaj syno­wie Eliego, a teraz on sam. Jesse wró­cił myślami do dłu­gich let­nich dni, kiedy paro­wo­zow­nia wrzała od gorąca, cuch­nęła dymem i ole­jem. Spę­dzał w niej całe dnie, obser­wu­jąc, jak pociągi przy­jeż­dżają i wyjeż­dżają. Poma­gał je roz­ła­do­wy­wać i wno­sić towar do maga­zynu, wcho­dził na nie­zli­czone stosy skrzyń i bel. Pamię­tał rów­nież zapa­chy. Bogaty aro­mat suszo­nych owo­ców: moreli, fig i rodzy­nek. Słodką woń świe­żej sosny, tar­cicy i drzewa cedro­wego, inten­sywny, przy­pra­wia­jący o zawroty głowy bukiet tyto­niu z dodat­kiem rumu, szam­pana i porto prze­zna­czo­nych do luk­su­so­wych skle­pów, koniaku, fran­cu­skich koro­nek, man­da­ry­nek i ana­na­sów, gumy i sale­try, juty i konopi…

Cza­sami uda­wało mu się wyże­brać prze­jażdżkę do Poole albo Bourne Mouth, do Brid­port i Wey Mouth. Albo na zachód do Isca czy Lin­di­nis. Raz poje­chał do Lon­di­nium i na pół­nocny wschód do Camu­lo­du­num. Bur­relle, Clay­tony i Fodeny wręcz poże­rały mile. Dobrze było sie­dzieć w przy­cze­pie jed­nego z tych sta­rych pocią­gów z loko­mo­tywą widoczną pół mili dalej, gwiż­dżącą i bucha­jącą parą. Jesse biegł zasa­pany przo­dem, żeby zapła­cić pobor­com myta, i zosta­wał, żeby pomóc im zamy­kać szla­bany z dłu­gich drą­gów w białe i czer­wone pasy. Pamię­tał łoskot licz­nych kół, gęsty kurz wzbi­ja­jący się z trak­tów zry­tych kole­inami. Pył osia­dał na pobo­czach i żywo­pło­tach, przez co drogi wyglą­dały jak białe bli­zny prze­ci­na­jące kraj. Cza­sami spę­dzał noce z dala od domu, przy­cup­nięty w jakimś kącie tawerny, pod­czas gdy ojciec hulał. Nie­kiedy Eli robił się ponury i wyga­niał go na górę do łóżka. Kiedy indziej sta­wał się wylewny i snuł nie­wia­ry­godne histo­rie o cza­sach, kiedy sam był chłop­cem, a loko­mo­tywy miały kominy przed boj­le­rami. Jesse został hamul­co­wym w wieku ośmiu lat, a w wieku dzie­się­ciu ster­ni­kiem na krót­szych tra­sach. Nie­zwy­kle bole­sna oka­zała się dla niego chwila, kiedy wysłano go do szkoły.

Co też Eliemu cho­dziło po gło­wie?

– Przyda ci się tro­chę cho­ler­nej edu­ka­cji – powie­dział stary. – Tylko ona się liczy, chłop­cze.

Jesse pamię­tał, jak się wtedy czuł, jak wałę­sał się po sadzie za domem, oglą­dał śliwki rosnące na sta­rych drze­wach, sęka­tych i pochy­łych, w sam raz do wspi­na­nia. I jabłka: bram­leye, lanesy i haleye. Gruszki com­mo­dore o szorst­kiej skórce, wiszące jak bomby tuż przy murach nagrza­nych przez wrze­śniowe słońce. Wcze­śniej zawsze poma­gał przy zbio­rach. Ale w tam­tym roku już nie. Jego bra­cia nauczyli się pisać, czy­tać i racho­wać w małej wiej­skiej szkole i nic ponadto. Nato­miast Jesse poje­chał do Sher­borne i wstą­pił do col­lege’u w sta­rym uni­wer­sy­tec­kim mie­ście. Pra­co­wał ciężko nad języ­kami i naukami ści­słymi i dobrze mu szło. Tylko że coś było nie tak. Całe lata zabrało mu uświa­do­mie­nie sobie, że jego dło­niom bra­kuje dotyku stali naoli­wio­nej ole­jem, że jego noz­drza potrze­bują zapa­chu pary. Spa­ko­wał się, wró­cił do domu i zaczął pra­co­wać jak każdy inny prze­woź­nik. A Eli nie rzekł ani słowa. Żad­nej pochwały ani potę­pie­nia. Jesse pokrę­cił głową. W głębi serca zawsze wie­dział, bez naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że to jest wła­śnie to, co będzie robił. Duszą i cia­łem był prze­woź­nikiem. Jak Tim, jak Dic­kon, jak stary Eli. To wszystko. I tyle musiało wystar­czyć.

Mar­ga­ret wspięła się na wznie­sie­nie i poto­czyła w dół zbo­cza. Jesse zer­k­nął na długi pozio­mow­skaz znaj­du­jący się na wyso­ko­ści jego kolana i bar­dziej instynkt niż odczyt kazał mu otwo­rzyć inżek­tory, dodać wody do boj­lera. Loko­mo­tywa miała długą oś, co naka­zy­wało ostroż­ność przy zjeż­dża­niu ze wzgó­rza. Za mało wody i nachy­le­nie w przód mogły spo­wo­do­wać odsło­nię­cie pod­nie­bie­nia skrzyni ognio­wej i sto­pie­nie znaj­du­ją­cego się tam korka. Zawsze woził ze sobą czę­ści zapa­sowe, ale wymiana jakiej­kol­wiek była zaję­ciem, któ­rego nale­żało uni­kać. Ozna­czała bowiem koniecz­ność wyga­sze­nia ognia, wpeł­znię­cia do pie­kiel­nie gorą­cej komory pale­ni­ska i maj­stro­wa­nia całą wiecz­ność w ciem­no­ści z rękami unie­sio­nymi do góry. Jesse spa­lił w swoim cza­sie nie­je­den korek topliwy, jak każdy inny nowi­cjusz. W ten spo­sób nauczył się pil­no­wać, żeby skrzy­nia zawsze była oto­czona wodą. Z dru­giej strony zbyt wysoki jej poziom ozna­czał, że woda dotrze do wylo­tów pary i buch­nie z komina parzącą chmurą. To rów­nież mu się przy­da­rzyło.

Prze­krę­cił zawór i syk inżek­to­rów ucichł. Mar­ga­ret mozol­nie wspi­nała się na zbo­cze, nabie­ra­jąc szyb­ko­ści. Jesse prze­su­nął nastaw­nik i uru­cho­mił hamulce, żeby spo­wol­nić pociąg. Usły­szał zmianę rytmu przy zwięk­szo­nym kącie nachy­le­nia terenu i ponow­nie dodał loko­mo­ty­wie pary. Za dnia czy w ciem­no­ści znał każdą piędź drogi, jak przy­stało na dobrego prze­woź­nika.

Samotny blask w oddali świad­czył o zbli­ża­niu się do Wool. Mar­ga­ret krzyk­nęła ostrze­gaw­czo w stronę mia­steczka i prze­to­czyła się z rumo­rem mię­dzy zamknię­tymi domami. Teraz zaczy­nała się pro­sta droga przez wrzo­so­wi­sko do Poole. Godzina do bram mia­sta i powiedzmy kolejne pół, żeby dotrzeć na wybrzeże. Jeśli korki nie będą zbyt duże… Jesse zatarł dło­nie i poru­szył ramio­nami pod kurtką. Zaczy­nał odczu­wać chłód. Zimno powoli osa­dzało mu się w kościach.

Popa­trzył na obie strony drogi. W środku nocy Wiel­kie Wrzo­so­wi­sko było czarne jak smoła. W oddali Jesse zoba­czył albo wyda­wało mu się, że doj­rzał, błędny ognik, zapewne nad jakimś cuch­ną­cym trzę­sa­wi­skiem. Chłodny wiatr z jękiem nad­la­ty­wał od pust­ko­wia. Mono­tonne dud­nie­nie Bur­rella jak zwy­kle nasu­nęło mu sko­ja­rze­nie ze stat­kiem. Lady Mar­ga­ret, plama świa­tła i cie­pła, sunęła przez odlu­dzie niczym okręt prze­mie­rza­jący roz­le­gły, nie­przy­ja­zny ocean.

Był dwu­dzie­sty wiek, epoka rozumu, ale wrzo­so­wi­sko na­dal zalud­niały prze­sądy i lęki. Przed sta­dami wil­ków, cza­row­ni­cami, kobol­dami i wieszcz­kami. I roz­bój­ni­kami… Jesse się skrzy­wił. „Nor­mandzcy dra­nie”, jak nazy­wał ich Dic­kon. Było to rów­nie dobre okre­śle­nie jak inne. Oni sami twier­dzili, że są potom­kami Nor­ma­nów. Ale w kato­lic­kiej Anglii ponad tysiąc lat po Pod­boju linie rodowe Nor­ma­nów, Sak­so­nów i pier­wot­nych Cel­tów bez­na­dziej­nie się wymie­szały. Ist­nie­jące róż­nice narzu­cono ponow­nie, w bar­dziej lub mniej arbi­tralny spo­sób, parę wie­ków temu zgod­nie z raso­wymi teo­riami Gize­wiu­sza Wiel­kiego. Więk­szość ludzi znała przy­naj­mniej pod­stawy pię­ciu języ­ków kraju: nor­mandz­kiego klas rzą­dzą­cych, kościel­nej łaciny, współ­cze­snego angiel­skiego han­dlu i inte­re­sów, prze­sta­rza­łego średnioangiel­skiego oraz cel­tyc­kiego uży­wa­nego przez pospól­stwo. Ist­niały też oczy­wi­ście inne języki: gaelicki, korn­wa­lij­ski i walij­ski, wszyst­kie popie­rane przez Kościół i przez stu­le­cia chro­nione przed wymar­ciem. Ale sie­ka­nie kraju na kawałki i wzno­sze­nie barier kla­so­wych i języ­ko­wych zawsze się spraw­dzało w poli­tyce. „Dziel i rządź” od dawna było zasadą Rzymu, przy­naj­mniej nie­ofi­cjal­nie.

O samych roz­bój­ni­kach krą­żyło mnó­stwo legend. Na połu­dnio­wym zacho­dzie zawsze gra­so­wały bandy rze­zi­miesz­ków, któ­rzy szmu­glo­wali, kra­dli, łupili pociągi dro­gowe. Zwy­kle, choć nie zawsze, wystrze­gali się mor­do­wa­nia. W nie­które lata prze­woź­nicy cier­pieli bar­dziej niż w inne. Jesse pamię­tał, jak Lady Mar­ga­ret wlo­kła się do domu pew­nej czar­nej nocy z mar­twym ster­ni­kiem, który zgi­nął od kuszy. Połowa składu pło­nęła, a stary Eli klął i przy­się­gał zemstę. Woj­sko z dale­kiego Sorvio­du­num przez wiele dni prze­cze­sy­wało oko­licę, nie­stety bez rezul­tatu. Banda się roz­pro­szyła. Jeśli Eli Strange miał rację, rabu­sie wró­cili do domów i zmie­nili się z powro­tem w uczci­wych, bogo­boj­nych oby­wa­teli. Na wrzo­so­wi­sku nie było czego szu­kać; mityczne twier­dze wyję­tych spod prawa po pro­stu nie ist­niały.

Jesse znowu doło­żył do ognia, drżąc mimo kurtki. Nie woził ze sobą broni. Czło­wiek nie podej­mo­wał walki z roz­bój­ni­kami, jeśli chciał pozo­stać przy życiu. A przy­naj­mniej nie wal­czył kon­wen­cjo­nal­nymi meto­dami. Eli miał wła­sne prze­my­śle­nia na ten temat, ale nie pożył dosta­tecz­nie długo, żeby zasto­so­wać je w prak­tyce. Jesse zaci­snął usta. Jeśli przyjdą, to przyjdą. I wszystko, co zabiorą fir­mie Strange, niech sobie zatrzy­mają. Tego przed­się­bior­stwa nie zbu­do­wano na łagod­no­ści. W Anglii prze­woź­nic­two nie było łatwym zaję­ciem.

Jakąś milę dalej drogę prze­ci­nał stru­mień, dopływ Frome. Na tym odcinku prze­woź­nicy zwy­kle zatrzy­my­wali się, żeby uzu­peł­nić zbior­niki. Na wrzo­so­wi­skach nie budo­wano studni ze względu na ogromne koszty. Woda sto­jąca w zagłę­bie­niach terenu, sło­nawa i brudna, była nie­bez­pieczna dla boj­le­rów. Sadzawki trzeba by wyło­żyć beto­nem, a na takie prace ktoś musiałby wydać pół­roczne zyski. Rzym ści­śle kon­tro­lo­wał fabryki cementu i usta­lał zapo­rowe ceny. Embargo oczy­wi­ście było zamie­rzone. Zbyt łatwo dostępny mate­riał mógł posłu­żyć do szyb­kiego budo­wana twierdz. Przez lata wybu­chło w kraju dość bun­tów, żeby nauczyć ostroż­no­ści nawet papieży.

Jesse dostrzegł daleko przed sobą lśnie­nie wody albo lodu. Jego dłoń powę­dro­wała do nastaw­nika i hamul­ców. Mar­ga­ret zatrzy­mała się na środku nie­wiel­kiego mostu. Na balu­stra­dach wisiały poważne ostrze­że­nia o „nie­bez­piecz­nych pojaz­dach”, ale nie­wielu prze­woź­ni­ków zwra­cało na nie uwagę, w każ­dym razie po zmroku. Jesse zesko­czył na zie­mię, odpiął od boku kotła wąż zbro­jony i prze­rzu­cił jego koniec przez poręcz mostu. Z dołu dobiegł trzask pęka­ją­cego lodu. Pompy wodne zasy­czały hała­śli­wie, z zawo­rów poszła para. Po kilku minu­tach zada­nie było wyko­nane. Wpraw­dzie Mar­ga­ret bez trudu dotar­łaby do Poole i dalej, ale żaden prze­woź­nik z praw­dzi­wego zda­rze­nia nie czuł się cał­kiem bez­pieczny, jeśli nie miał zbior­ni­ków peł­nych po brzegi. Teraz paro­wóz był nale­ży­cie przy­go­to­wany do dłu­giej, cięż­kiej podróży.

Jesse zwi­nął węża i wyjął z ten­dra lampy. Były ich cztery, po jed­nej z obu stron kotła i dwie przy przed­niej osi. Strange powie­sił je na uchwy­tach, otwo­rzył zawory znaj­du­jące się nad kar­bi­dem, uniósł przed­nie szybki, żeby spraw­dzić, czy wydziela się ace­ty­len. Lampy rzu­cały w przód i na boki wachla­rze czy­stego, bia­łego świa­tła, w któ­rym iskrzyła się cienka war­stewka szronu na powierzchni drogi. Zimno było prze­ni­kliwe. Jesse oce­niał, że już jest kilka stopni mrozu, a naj­gor­sze miało dopiero nadejść. W tej czę­ści podróży zwy­kle zaczy­nał myśleć o chło­dzie jako o oso­bi­stym wrogu, który chwy­tał za gar­dło i wbi­jał w plecy lodo­wate pazury. Nale­żało z nim stale wal­czyć, cia­łem i umy­słem. Zimno potra­fiło tak odu­rzyć czło­wieka, że przy­ma­rzał do pomo­stu, jego ogień przy­ga­sał, a on tra­cił parę i nie miał dość roz­sądku, żeby pod­sy­cić pło­mień. Już tak się zda­rzało. Nie­je­den prze­woź­nik stra­cił życie w taki spo­sób. Wia­domo było, że coś takiego znowu się zda­rzy.

Lady Mar­ga­ret huczała rów­no­mier­nie, wiatr zawo­dził nad wrzo­so­wi­skiem.

Od strony lądu domy i chaty Poole tło­czyły się za masyw­nym obwa­ło­wa­niem i rowem. Wzdłuż for­ty­fi­ka­cji paliły się kaganki. Ich świa­tło było widoczne na pust­ko­wiu z odle­gło­ści paru mil. Mar­ga­ret zbli­żyła się do nich powoli, syp­nęła migo­tli­wymi iskrami. Na widok Zachod­niej Bramy Jesse zaklął pod nosem i zaczął hamo­wać. Przed murami zro­bił się korek, ledwo widoczny w bla­sku pochodni. Bur­rowy, Ave­lingi, Clay­tony, Fow­lery, wszyst­kie z dłu­gimi skła­dami. Wokół bie­gali urzęd­nicy celni, pió­ro­pu­sze pary wzbi­jały się w powie­trze, odgłos licz­nych pra­cu­ją­cych sil­ni­ków brzmiał jak stłu­miony pomruk burzy. Lady Mar­ga­ret zwol­niła, wyrzu­ca­jąc z sie­bie białe chmury niczym oddech. Zatrzy­mała się obok dzie­się­cio­kon­nego Fow­lera w bar­wach Kom­pa­nii Moskiew­skiej.

Jesse znaj­do­wał się pięć­dzie­siąt jar­dów od bramy i wyglą­dało na to, że roz­ła­do­wa­nie zatoru potrwa z godzinę albo wię­cej. Powie­trze wypeł­niał zgiełk, na który skła­dało się dud­nie­nie paro­wo­zów, krzyki kie­row­ców, pohu­ki­wa­nia urzęd­ni­ków miej­skich i straż­ni­ków kie­ru­ją­cych ruchem. Zespoły Anio­łów Papieża krą­żyły mię­dzy potęż­nymi kołami, śpie­wa­jąc kolędy i wycią­ga­jąc kubki z prośbą o datki. Jesse pozdro­wił znę­ka­nego poli­cjanta. Sier­żant wbił w zie­mię hala­bardę, spoj­rzał na ładu­nek Lady Mar­ga­ret i uśmiech­nął się sze­roko.

– Znowu bło­go­sła­wień­stwo biskupa Bla­ize, przy­ja­cielu?

Jesse chrząk­nął twier­dząco. Sto­jący obok Fow­ler wydał z sie­bie serię ogłu­sza­ją­cych gwiz­dów.

– Spo­koj­nie tam! – wrza­snął poli­cjant. – Co też wie­ziesz, że tak ci śpieszno?

Prze­woź­nik, drobny czło­wie­czek oku­tany w palto i szal, splu­nął na zie­mię nie­do­pał­kiem papie­rosa.

– Sko­ru­piaki dla Jego Świą­to­bli­wo­ści – zażar­to­wał. – Dzi­siaj spalą Rzym. – Histo­ria o papieżu Orlando raczą­cym się ostry­gami, gdy jego najem­nicy plą­dro­wali Flo­ren­cję, już prze­szła do legendy.

– Jesz­cze tro­chę takich bluź­nierstw, a brama zamknie ci się przed nosem! – ryk­nął wście­kle sier­żant. – Będziesz stał na wrzo­so­wi­sku przez całą noc, aż roz­bój­nicy cię osku­bią. Ruszaj tę kupę złomu, no już, mówię!

Z przodu utwo­rzyła się luka. Fow­ler zahu­czał pogar­dli­wie i wje­chał w wolne miej­sce. Jesse ruszył za nim. Po trwa­ją­cym całą wiecz­ność wymi­ja­niu i gwiz­da­niu wresz­cie poko­nał wąskie gar­dło i wpro­wa­dził pociąg na długą główną ulicę Poole.

Strange i Syno­wie utrzy­my­wali skład celny na nabrzeżu, nie­da­leko sta­rej komory cel­nej. Mar­ga­ret ruszyła w jego stronę, manew­ru­jąc mię­dzy sto­sami towa­rów, które prze­peł­niały rampy zała­dow­cze. W por­cie też pano­wał duży tłok jak na tak późny sezon. Jesse minął szkocki węglo­wiec, duży nie­miecki frach­to­wiec, jakie­goś Fran­cuza, potem jed­nostkę z Nowego Świata, dawny sta­tek nie­wol­ni­ków, sądząc po wyglą­dzie. Dalej ładny szwedzki kli­per jesz­cze wyzy­wa­jąco pod żaglami i stary holen­der­ski tramp Gro­nin­gen, na­dal wypo­sa­żony, o czym Jesse wie­dział, w sta­ro­świec­kie i dzi­waczne boj­lery rtę­ciowe. Wresz­cie zaje­chał pod maga­zyn fir­mowy, pra­wie godzinę po cza­sie.

Ładu­nek powrotny już na niego cze­kał. Jesse z ulgą wrę­czył list prze­wo­zowy agen­towi firmy i zaje­chał tyłem po nowy towar. Następ­nie po raz kolejny spraw­dził ostat­nią przy­czepę i wyru­szył w drogę. Teraz zimno prze­ni­kało go do kości, okna por­to­wych pubów kusiły obiet­nicą cie­pła, drinka i gorą­cego jedze­nia. Ale tej nocy Mar­ga­ret nie zosta­wała w Poole. Docho­dziła ósma, kiedy pociąg dotarł do murów mia­sta. Korek tym­cza­sem już się roz­ła­do­wał. Bramę otwo­rzył ponury sier­żant. Jesse wypro­wa­dził skład na główny trakt. Księ­życ stał wysoko na pogod­nym nie­bie, ziąb był prze­raź­liwy.

Długa jazda na połu­dniowy zachód, przez cały port Poole do miej­sca, gdzie od szlaku na Dur­no­va­rię odcho­dził skręt w lewo na Ware­ham. Jesse ostroż­nie prze­pro­wa­dził pociąg przez roz­wi­dle­nie i na otwar­tej dro­dze roz­pę­dził Mar­ga­ret do dwu­dzie­stu mil na godzinę. Dotarł do Ware­ham, poko­nu­jąc trudny zakręt przy skrzy­żo­wa­niu z torami kole­jo­wymi. Minął Black Bear z mon­stru­al­nym rzeź­bio­nym dro­go­wska­zem i prze­pra­wił się przez Frome w miej­scu, gdzie rzeka wpa­dała do morza, wyty­cza­jąc pół­nocną gra­nicę wyspy Pur­beck. Potem znowu zaczęły się wrzo­so­wi­ska: Sto­bo­ro­ugh, Slepe, Mid­dle­bere, Nor­den, puste i roz­le­głe, omia­tane zawo­dzą­cym wia­trem. Wresz­cie z przodu lekko po pra­wej stro­nie, wysoko nad drogą, poja­wiło się migo­tliwe świa­tło. Mar­ga­ret z hukiem poko­nała prze­łęcz Corves­geat, starą trasę przez góry Pur­beck. Nad drogą góro­wał sto­jący na szczy­cie wzgó­rza kwa­dra­towy, wielki zamek Corfe o roz­ja­rzo­nych oknach, które wyglą­dały jak oczy. Lord Pur­beck bez wąt­pie­nia prze­by­wał w rezy­den­cji i przyj­mo­wał gości zapro­szo­nych na święta Bożego Naro­dze­nia.

Paro­wóz okrą­żył wyso­kie stoki rycer­skiego grodu i wspiął się do leżą­cej za nim wio­ski. Prze­ciął opu­sto­szały plac; łoskot kół i sil­nika odbił się głu­chym echem od ściany gospody Grey­ho­und. Następ­nie Mar­ga­ret prze­to­czyła się długą główną ulicą do miej­sca, za któ­rym znowu roz­cią­gało się wrzo­so­wi­sko. Pła­skie, bez­ludne, chło­stane przez wiatr i oświe­tlone przez gwiazdy.

Droga do Swa­nage. Jesse, senny z zimna, myślał sobie, że Mar­ga­ret pędzi przez tę pustkę, bucha­jąc odde­chem w czerń, niczym jakiś prze­klęty duch uwię­ziony w zamar­z­nię­tym pie­kle. Chęt­nie powi­tałby jaki­kol­wiek znak życia, nawet roz­bój­ni­ków. Ale nie było niczego. Tylko lodo­waty wicher i ciem­ność panu­jąca po obu stro­nach drogi. Jesse wszedł na pomost i trzy­ma­jąc się drążka dłońmi w ręka­wi­cach, wychy­lił się i spoj­rzał na wyso­kie ładunki chwie­jące się na tle noc­nego nieba i daleki słaby odblask tyl­nych lamp. Już dawno prze­stał wyzy­wać sie­bie od idio­tów. Powi­nien był zostać w Poole i wyru­szyć o świ­cie. Dobrze o tym wie­dział. Ale tej nocy miał nie­ja­sne wra­że­nie, że to nie on kie­ruje skła­dem, tylko że jest wie­ziony.

Wtło­czył wodę do pod­grze­wa­cza i zamknął zawór. Pew­nego dnia wymie­nią te kotły opa­lane węglem na maszyny ole­jowe. Te ostat­nie znano już od lat. Jed­nak spa­la­nie oleju na­dal cze­kało w czyśćcu na wer­dykt papieża. Decy­zja mogła zostać wydana w następ­nym roku albo w kolej­nym. A może ni­gdy. Drogi Matki Kościoła były nie­zba­dane, ale owieczki nie mogły ich kwe­stio­no­wać.

Stary Eli zamon­to­wałby piece ole­jowe i do dia­bła z kapła­nami, ale jego kie­rowcy baliby się pew­nej eks­ko­mu­niki. Firma Strange i Syno­wie wtedy się ugięła, nie po raz pierw­szy ani ostatni. Jesse znowu przy­ła­pał się na tym, że myśli o ojcu, pod­czas gdy Mar­ga­ret wspi­nała się mozol­nie pod górę. Dziwne, ale Jesse poczuł, że mógłby teraz poroz­ma­wiać ze sta­rusz­kiem. Potra­fiłby wyja­śnić mu swoje lęki, swoje nadzieje… Tylko że było już za późno. Bo Eli nie żył. Jego pierś przy­gnia­tało sześć stóp błota Dor­set. Czy tak wyglą­dało życie? Czy ludzie dopiero ponie­wcza­sie czuli, że mogliby gadać i gadać bez końca?

Duży zakład kamie­niar­ski za Long Tun Matra­vers. Wyso­kie stosy kamieni, słabo widoczne w świe­tle lamp paro­wozu, wresz­cie jakieś uroz­ma­ice­nie mar­twej pustki wrzo­so­wisk. Jesse zagwiz­dał ostrze­gaw­czo. Głos Bur­rella zagrzmiał ponad dachami domów, żałobny i potężny. Miej­sce było opu­sto­szałe, wyglą­dało jak mia­sto umar­łych. Po pra­wej stro­nie uka­zały się przy­ćmione świa­tła King’s Head; szyld skrzy­piał, koły­sząc się na wie­trze. Koła Mar­ga­ret stu­kały o bruk, śli­zgały się po nim. Jesse włą­czył hamulce i prze­su­nął nastaw­nik, żeby odciąć parę od tło­ków. Oszro­niona droga gdzie­nie­gdzie lśniła jak szkło. Na szczy­cie wzgó­rza, za któ­rym leżało Swa­nage, Jesse zablo­ko­wał dyfe­ren­cjały. Loko­mo­tywa usta­bi­li­zo­wała się i ruszyła w dół w poszu­ki­wa­niu bez­piecz­nego schro­nie­nia. Wiatr wył i ciskał krysz­tałki śniegu w przed­nie lampy.

Dachy małego mia­steczka kuliły się pod cału­nem szronu. Jesse znowu zagwiz­dał. Dźwięk zabrzmiał potęż­nie mię­dzy domami. Z bocz­nej uliczki wypa­dła banda dzie­cia­ków i wrzesz­cząc, puściła się bie­giem wzdłuż pociągu. Nie­da­leko skrzy­żo­wa­nia na fasa­dzie hotelu Geo­rge świe­ciły się żółte lampy. Jesse skrę­cił we wjazd na dzie­dzi­niec, ostroż­nie manew­ru­jąc skła­dem. Komin musnął górną część bramy. Teraz przy­dałby mu się pomoc­nik. Para z Bur­rella kłę­biła się w zamknię­tej prze­strzeni, czarne kłęby zasła­niały widok. Dzieci znik­nęły. Jesse deli­kat­nie prze­su­nął nastaw­nik i wje­chał do środka. Mar­ga­ret powoli wto­czyła się na dzie­dzi­niec. Zajazd powięk­szono przed laty, żeby przyj­mo­wać pociągi dro­gowe. Jesse zapar­ko­wał mię­dzy Gar­ret­tem a sze­ścio­kon­nym Clay­to­nem Shut­tle­wor­them, prze­su­nął nastaw­nik w poło­że­nie neu­tralne i zamknął regu­la­tor. Dud­nie­nie uci­chło w jed­nej chwili.

***

Jesse prze­cią­gnął się i potarł twarz. Ramiona kurtki miał przy­pró­szone śnie­giem. Otrze­pał je i wysiadł sztywno z kabiny. Wsu­nął kliny pod koła, zga­sił lampy. Podwó­rzec hotelu był opu­sto­szały, wiatr wył nad ota­cza­ją­cymi go dachami. Boj­ler loko­mo­tywy stygł powoli. Jesse wypu­ścił nad­miar pary, zga­sił ogień i zamknął szy­ber. Następ­nie sta­nął na przed­niej osi i nało­żył wia­dro na komin. Mar­ga­ret teraz mogła bez­piecz­nie spę­dzić noc. Cof­nął się i spoj­rzał na jej ciel­sko na­dal pro­mie­niu­jące cie­płem. Od popiel­nika biła słaba poświata. Jesse wziął chle­bak z kabiny i wszedł do Geo­rge’a, żeby się zamel­do­wać.

Zapro­wa­dzono go do pokoju i zosta­wiono samego. Jesse sko­rzy­stał z toa­lety, umył twarz i ręce, po czym opu­ścił hotel. Kilka jar­dów dalej jarzyły się na czer­wono okna pubu, świa­tło sączyło się przez zacią­gnięte zasłony. Szyld gło­sił, że jest to gospoda Syrena. Jesse powlókł się uliczką w jej stronę. Salę wypeł­niał gwar roz­mów, powie­trze wyda­wało się aż gęste od dymu tyto­nio­wego. Syrena była ulu­bio­nym pubem prze­woź­ni­ków. Jesse od razu zauwa­żył z pół tuzina zna­jo­mych. Toma Skin­nera z Power­stock, Jeffa Hol­royda z Wey Mouth, dwóch synów sta­rego Saer­je­ant­sona. W tra­sie wie­ści roz­no­siły się szybko. Obecni stło­czyli się wokół niego, mówiąc jeden przez dru­giego. Jesse odpo­wia­dał bur­kli­wie, prze­py­cha­jąc się do baru. Tak, jego ojciec miał nagły krwo­tok. Nie, po nim nie pożył długo. Jesse roz­piął płaszcz, żeby się­gnąć po port­fel, po czym zło­żył zamó­wie­nie. Wziął kufel piwa i podwójną szkocką. Roz­ża­rzony pogrze­bacz wetknięty do meta­lo­wego kufla z pokrywą zagrzał ale. Kre­mowa pianka pocie­kła po bokach naczy­nia. Alko­hol zapiekł Jes­sego w gar­dle, aż łzy napły­nęły mu do oczu. Dopiero zje­chał z trasy, więc inni zro­bili mu miej­sce, a on usiadł przed komin­kiem, sze­roko roz­sta­wia­jąc kolana. Pocią­gnął kolejny łyk grzańca i poczuł, że gorąco roz­pływa się po żołądku, dociera do nóg. W gło­wie na­dal sły­szał dud­nie­nie Bur­rella, czuł w pal­cach wibra­cje kie­row­nicy. Póź­niej będzie czas na roz­mowy i pyta­nia. Naj­pierw trzeba się roz­grzać. Czło­wiek musi mieć cie­pło.

Nie­po­strze­że­nie prze­szła przez salę i sta­nęła za nim. Ode­zwała się, zanim wyczuł jej obec­ność. Prze­stał zacie­rać ręce i wypro­sto­wał się, nagle skrę­po­wany z powodu swo­jego wzro­stu i masy.

– Cześć, Jesse…

Wie­działa? Ta myśl zawsze poja­wiała się w jego gło­wie. Przez wszyst­kie lata, odkąd nadał imię Bur­rel­lowi. Wtedy była nie­zgrab­nym pod­lot­kiem, samymi nogami i rękami, ale od tam­tego czasu zmie­niła się w damę, przy­naj­mniej w jego oczach. Jej duch nawie­dzał go w upalne noce doj­rze­wa­nia, zosta­wiał swój zapach wśród aro­ma­tów kwia­tów ogro­do­wych. Kiedy Eli przy­jął tam­ten sza­lony zakład, on sie­dział w paro­wo­zie i pła­kał jak głu­piec, bo kiedy loko­mo­tywa poko­nała ostat­nie zbo­cze, wcale nie wygrała pięć­dzie­się­ciu zło­tych gwi­nei dla jego ojca, tylko sapiąc, gło­siła chwałę Mar­ga­ret. Ale ona sama już nie była dzier­latką, o nie. Lampy rzu­cały jasne refleksy na jej brą­zowe włosy, oczy uśmiech­nęły się do niego, usta zadrżały.

– Bry wie­czór, Mar­ga­ret – wymam­ro­tał.

Przy­nio­sła mu jedze­nie, posta­wiła tacę na naroż­nym stole i sie­działa z nim przez chwilę, kiedy jadł. Jej bli­skość spra­wiała, że oddech wiązł mu w krtani. Musiał wciąż sobie przy­po­mi­nać, że to nic nie zna­czy. Prze­cież ojco­wie nie umie­rają co tydzień. Mar­ga­ret nosiła masywny pier­ścio­nek ze sztucz­nym jasno­nie­bie­skim kamie­niem. Miała zwy­czaj obra­ca­nia go ner­wowo, kiedy mówiła. Jej palce były chude, z pła­skimi, wypo­le­ro­wa­nym paznok­ciami, o sze­ro­kich kost­kach jak u chłopca. Jesse patrzył teraz, jak jej dło­nie doty­kają wło­sów, bęb­nią o stół, zgar­niają popiół z papie­rosa na spodek. Mógł też sobie wyobra­zić, jak zamia­tają izbę, odku­rzają, czysz­czą, a także wyko­nują inne tajem­ni­cze, kobiece czyn­no­ści.

Spy­tała go, czym przy­je­chał. Zawsze o to pytała.

– Lady – odparł krótko, uży­wa­jąc żar­gonu prze­woź­ni­ków.

Jak zwy­kle zasta­na­wiał się, czy ona kie­dy­kol­wiek widziała Bur­rella, czy zda­wała sobie sprawę, że paro­wóz nazywa się Lady Mar­ga­ret. I czy mia­łoby to zna­cze­nie, gdyby wie­działa. Potem przy­nio­sła mu następ­nego drinka, na koszt firmy, po czym oznaj­miła, że musi wra­cać do baru i że zoba­czą się póź­niej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki