Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Domy na dnie morza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
53,00

Domy na dnie morza - ebook

Odkąd H.P. Lovecraft zaprosił kolegów, takich jak Frank Belknap Long i Robert Bloch (między innymi), żeby przyłączyli się do tworzenia "Mitologii Cthulhu" (pod wymyśloną przez niego mniej znaną nazwą "Yog-Sothery), dziesiątki autorów z różnym skutkiem próbowało swoich sił w tkaniu tego ogromnego gobelinu. Niektórzy, jak wówczas nastoletni Ramsey Campbell, wykorzystał fikcyjne uniwersum jako punkt wyjścia do własnej kariery i znalazł przy tym swój własny pisarski styl. Inni, jak Stephen King i Neil Gaiman, zrobili to samo w szczycie swoich karier, składając hołd autorowi, który był dla nich tak wielką inspiracją. Ale nikt, absolutnie nikt, nie ma tak błyskotliwego i oryginalnego wkładu w mitologię Cthulhu jak Caitlin R. Kiernan.

Do tego nadzwyczajnego zbioru autorka wybrała ponad dwadzieścia swoich lovecraftowskich opowiadań, poczynając od "Valentii" z 2000 roku po nowszą klasyczną "Górę", ponadto pełny cykl Dandridge, a także nowe opowiadanie "M jak Mars". Krótko mówiąc, jest to fundamentalne dzieło zarówno dla fanów Kiernan, jak i miłośników świata Cthulhu.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67353-76-2
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LOVECRAFT I JA

Love­craft i ja

Prze­mowa inau­gu­ra­cyjna
na pięt­na­stym Dorocz­nym
Festi­walu Fil­mo­wym HPL
w Por­t­land, Ore­gon,
2 paź­dzier­nika 2010

Od czego zacząć?

Po pierw­sze, sądzę, że kiedy jest się gościem hono­ro­wym, ozna­cza to, że zostało się uho­no­ro­wa­nym. Ale prawdę mówiąc, to ja czuję się uho­no­ro­wana pro­po­zy­cją wystą­pie­nia jako gość hono­rowy na Festi­walu Fil­mo­wym Love­cra­fta. Czuję się rów­nież uho­no­ro­wana tym, że Festi­wal zadał sobie spory trud i nie szczę­dził wydat­ków, żeby mnie tutaj spro­wa­dzić. Z pew­no­ścią nie uda­łoby mi się to w inny spo­sób. Nie pomaga fakt, że jestem raczej odlud­kiem i nie prze­pa­dam za podró­żami. Samo wycią­gnię­cie mnie z domu może być trud­nym zada­niem. Prze­mie­rze­nie całego kraju tam i z powro­tem jest czymś, czego nie robi­łam od ponad dekady. Ale kiedy dosta­łam zapro­sze­nie, nie mogłam odmó­wić. Dzieła Love­cra­fta miały zbyt duży wpływ na moje pisar­stwo, żebym mogła powie­dzieć nie, a poza tym, jak już wspo­mnia­łam, jest to dla mnie zaszczyt i honor.

Kiedy więc popro­szono mnie, żebym prze­mó­wiła na cere­mo­nii otwar­cia, zgo­dzi­łam się. Prze­cież to kolejny zaszczyt, więc nie mogłam odmó­wić. Mimo to nie mia­łam poję­cia, od czego zacząć ani na czym skoń­czyć. Naprawdę nie jestem dobra w tego rodzaju rze­czach. Ale odbie­gam od tematu. Tracę wątek. Zasta­na­wia­łam się jed­nak i zasta­na­wia­łam, aż wresz­cie w ostat­niej chwili – czyli w środę po połu­dniu – wymy­śli­łam.

Zacznę od dnia, kiedy pierw­szy raz zetknę­łam się z H.P. Love­cra­ftem. Dziwne, ale zna­la­złam go w Trus­sville w Ala­ba­mie, w żół­tym szkol­nym auto­bu­sie. Mia­łam sie­dem­na­ście lat. Był desz­czowy wio­senny pora­nek w tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym pierw­szym roku, a Love­craft leżał samot­nie na pustym sie­dze­niu. Wysia­da­jąc, ktoś nie­chcący zosta­wił książkę z Biblio­teki Publicz­nej w Bir­ming­ham. Było to ory­gi­nalne wyda­nie _Dagon and Other Maca­bre Tales_ Arkham House z tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tego pią­tego. Czarno-biała okładka Lee Browna Coye’a (1907–1981) przed­sta­wia starca o wyłu­pia­stych oczach, ubra­nego w łach­many. Męż­czy­zna trzyma har­pun, któ­rym, niczym posta­rzały kapi­tan Ahab, prze­bija bia­łego kasza­lota. Oka­zuje się, że Coye miał obse­sję na punk­cie _Moby Dicka_, a wie­lo­ryby są powra­ca­ją­cym moty­wem w jego pra­cach. Ale czło­wiek z okładki był gigan­tem w porów­na­niu z wie­lo­ry­bem, co, jak się wkrótce prze­ko­na­łam, wybrzmiewa we frag­men­cie _Dagona_. Love­craft pisze:

„Naj­bar­dziej pora­ża­jące wra­że­nie wywarły na mnie jed­nak reliefy obraz­kowe – z racji olbrzy­mich roz­mia­rów widoczne przez wodny prze­stwór jak na dłoni. Były to pła­sko­rzeźby o tema­tyce, któ­rej nie powsty­dziłby się sam Doré. Wyobra­żały, jak mi się zdaje, ludzi – a przy­naj­mniej pewien rodzaj ludzi; byli oni wszakże przed­sta­wieni w trak­cie rybich figli w mor­skiej gro­cie lub skła­da­nia hoł­dów w skal­nej świą­tyni naj­wy­raź­niej rów­nież znaj­du­ją­cej się pod wodą. Ich twa­rzy i cie­le­snych kształ­tów nie śmiem opi­sać w szcze­gó­łach – na samo ich wspo­mnie­nie robi mi się słabo. Gro­te­skowe ponad wszystko, co zro­dziła wyobraź­nia Poego czy Bul­wer-Lyt­tona, w ogól­nym pokroju zdra­dzały wstrętne podo­bień­stwo do ludzi – prze­czyły mu jed­nak płe­twia­ste dło­nie i stopy, rażąco sze­ro­kie i obwi­słe wargi, szkli­ste, wyłu­pia­ste oczy tudzież inne, jesz­cze mniej przy­jemne cechy. Co cie­kawe, mia­łem wra­że­nie, że wyrzeź­biono je z pogwał­ce­niem wszel­kich pro­por­cji wzglę­dem oto­cze­nia: jedno ze stwo­rzeń zostało przed­sta­wione w trak­cie zabi­ja­nia wie­lo­ryba, było jed­nak odeń zale­d­wie odro­binę mniej­sze. Uwagę moją przy­kuły, jak powia­dam, gro­te­sko­wość kształ­tów i dziwne roz­miary tych istot; po chwili wszakże uzna­łem, że są to tylko wize­runki bogów zro­dzo­nych w wyobraźni jakie­goś pry­mi­tyw­nego rybac­kiego lub żeglar­skiego ple­mie­nia, któ­rego ostatni poto­mek sczezł na długo, nim naro­dził się pierw­szy nean­der­tal­czyk lub czło­wiek z Pilt­down. Byłem zdu­miony i wstrzą­śnięty, że tak znie­nacka dane jest mi wej­rzeć w prze­szłość, o któ­rej nie śniło się nawet naj­śmiel­szym antro­po­lo­gom; zamy­śli­łem się tedy, świa­tło zaś księ­życa odbi­jało się dziw­nymi pobla­skami w cichym kanale u mych stóp”¹.

Oczy­wi­ście posta­cie na relie­fach nie są wymy­ślone, a pro­por­cje zapewne nie aż tak prze­sa­dzone.

W każ­dym razie tak zaczął się mój romans z Love­cra­ftem, od czarno-bia­łej okładki z czer­wo­nym imie­niem Dagon. Przy­znaję, że jako nasto­latka mia­łam dość naganny zwy­czaj osą­dza­nia książki po okładce. Jesz­cze gor­sza byłam pod tym wzglę­dem jako dziecko. Na szczę­ście w okładce Coye’a zako­cha­łam się od razu. A książka leżała sobie na sie­dze­niu szkol­nego auto­busu i nikt się do niej nie przy­zna­wał. Rozej­rza­łam się, czy ktoś patrzy. Nikt nie patrzył. Poczu­łam dreszcz, zabie­ra­jąc ją i pośpiesz­nie odda­la­jąc się z nią w ramio­nach. Chyba powin­nam była oddać ją kie­rowcy albo zanieść do biura rze­czy zna­le­zio­nych… albo coś w tym rodzaju. Ale czu­łam się zbyt zain­try­go­wana. Musia­łam się dowie­dzieć, co jest w środku. Tak więc spę­dzi­łam kilka dni i nocy, pochła­nia­jąc _Dagona_. Sie­dzia­łam do późna, choć powin­nam spać. Na lek­cji ukry­wa­łam ją w pod­ręcz­niku do alge­bry. To wszystko brzmi strasz­nie banal­nie, wiem, ale tak było naprawdę. Czy­ta­jąc, zako­cha­łam się w auto­rze tych opo­wia­dań, tak jak zako­cha­łam się w ilu­stra­cjach Lee Browna Coye’a.

Po prze­czy­ta­niu zbioru zro­zu­mia­łam, jak uda­nie okładka odda­wała nastrój tych opo­wia­dań, ich atmos­ferę i grozę. Każdy wiel­bi­ciel Love­cra­fta wie, że dla niego suk­ces albo porażka dowol­nej opo­wie­ści nie­sa­mo­wi­tej zale­żał przede wszyst­kim od tego, czy autor zdo­łał stwo­rzyć nastrój. Żadna liczba pod­upa­da­ją­cych por­tów Nowej Anglii, tajem­nych tek­stów czy śli­skich macek nie zdoła zastą­pić dobrze wykre­owa­nej atmos­fery. Tak więc w tym sen­sie okładka Coye’a jest strza­łem w dzie­siątkę. Wła­śnie ona mnie przy­cią­gnęła, a ja odkry­łam nie tylko opo­wia­da­nie tytu­łowe, ale rów­nież takie mroczne perełki jak _Ogar_, _Dziwny, wysoki dom wśród mgieł_, _Przy­cza­jona groza_, _Zagłada Sar­na­thu_ i być może naj­waż­niej­szą z nich: esej _Nad­na­tu­ralny hor­ror w lite­ra­tu­rze_. Prze­czy­ta­łam _Dagona i inne opo­wie­ści maka­bryczne_ od deski do deski, a nie­które opo­wia­da­nia wię­cej niż jeden raz. Potem nie­chęt­nie odda­łam książkę do oddziału biblio­teki w Trus­sville. Czę­sto żało­wa­łam, że jej nie zatrzy­ma­łam. To nie ja zosta­wi­łam ją bez­tro­sko w szkol­nym auto­bu­sie. To nie ja mia­ła­bym kło­poty z powodu jej zgu­bie­nia. Jed­nak jej nie zatrzy­ma­łam, posta­no­wi­łam ją oddać. Zwró­ci­łam ją światu.

Tak więc była to moja ini­cja­cja, moje wpro­wa­dze­nie do Love­cra­fta. Zgu­biona książka z biblio­teki z dziwną, gro­te­skową, przy­cią­ga­jącą wzrok okładką, stwo­rzoną przez czło­wieka, który przy­pad­kiem umarł w tym samym roku.

Nie mia­łam wtedy poję­cia, że to nie były naj­lep­sze opo­wia­da­nia Love­cra­fta, i miało minąć kilka lat, zanim się tego dowie­dzia­łam, zanim odkry­łam _W górach sza­leń­stwa_, _Kolor z innego wszech­świata_ i _Widmo nad Inn­smo­uth_. Byłam zachłanną czy­tel­niczką, jed­nak w tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym pierw­szym roku nie­ła­two było zna­leźć Love­cra­fta w Ala­ba­mie, a poza tym czas zaj­mo­wała mi szkoła śred­nia, potem col­lege i wielu innych auto­rów. Absor­bo­wało mnie stu­dio­wa­nie pale­on­to­lo­gii, geo­lo­gii i bio­lo­gii, tak że nie zna­la­złam drogi powrot­nej do Love­cra­fta aż do roku tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego ósmego. Lek­tura wysu­bli­mo­wa­nej powie­ści T.E.D. Kle­ina _Cere­mo­nies_, a potem jego zbioru _Dark Gods_ przy­po­mniała mi o tam­tym desz­czo­wym dniu w szkol­nym auto­bu­sie i o tym, co w nim zna­la­złam. Na Uni­wer­sy­te­cie Kolo­rado w Boul­der odna­la­złam w uczel­nia­nej biblio­tece inne książki wydane przez Arkham House i pochło­nę­łam je natych­miast.

Zapewne nie jest zbie­giem oko­licz­no­ści, że mój sen­ty­ment do Love­cra­fta utrwa­lił się w tam­tym okre­sie. Pra­co­wa­łam jako pale­on­to­log i kon­ty­nu­owa­łam stu­dia w tej dzie­dzi­nie. Wyobra­ża­nie sobie bez­miaru czasu i prze­strzeni sta­no­wiło dla mnie część codzien­nego życia, choć byłam świa­doma, że więk­szość ludzi nie poświęca tym kwe­stiom żad­nej uwagi. Oto jeste­śmy, nie­skoń­cze­nie mała kropka w nie­po­zna­wal­nym i cał­ko­wi­cie obo­jęt­nym wszech­świe­cie. Oto jeste­śmy, jedy­nie chwi­lowe wcie­le­nia mate­rii i ener­gii. Wiecz­ność i nie­skoń­czo­ność roz­cią­gają się wszę­dzie wokół nas. Widzimy je w gwiaz­dach, w mecha­nice kwan­to­wej, w ska­łach, które już były stare przed ewo­lu­cją wie­lo­ko­mór­ko­wego życia, widzimy w obfi­to­ści roślin i zwie­rząt, które zamiesz­ki­wały ten świat przed nami i prze­trwały jako ska­mie­liny. Widzimy w powsta­niu naszego gatunku i we wszyst­kich wie­kach ludz­kiej histo­rii. Dla mnie świa­do­mość tego, co geo­lo­dzy nazy­wają „cza­sem geo­lo­gicz­nym”, była zarówno pro­za­iczna, jak i cudowna. Nie przy­wy­kłam jed­nak do tego, że znaj­duję go w lite­ra­tu­rze. U Love­cra­fta zna­la­złam, i to bar­dzo dużo.

Nie­wielu innych pisa­rzy fan­ta­stycz­nych, a z pew­no­ścią bar­dzo nie­wielu przed Love­cra­ftem, tak dokład­nie zro­zu­miało głę­bię „czasu geo­lo­gicz­nego” i jego kon­se­kwen­cje dla ludz­ko­ści. Love­craft nie tylko ją pojął, ale spę­dził życie na pisa­niu opo­wia­dań, które mię­dzy innymi sta­rały się prze­ka­zać prawdę o naszym miej­scu w kosmo­sie. Oczy­wi­ście potwory, roz­pa­da­jące się rodowe zamki i zmu­to­wani rybio­lu­dzie robili wra­że­nie. Ale dla mnie liczyło się jego doce­nia­nie czasu i umie­jęt­ność poka­za­nia kosmicz­nej per­spek­tywy w bele­try­styce. On instynk­tow­nie znał potęgę tych odkryć. Czas i prze­strzeń – czasoprze­strzeń – to prze­ra­ża­jąca rzecz. Gdyby taka nie była, Gali­le­usz nie zostałby zmu­szony do odwo­ła­nia swo­ich poglą­dów, a my nie mie­li­by­śmy kre­acjo­ni­stów jazgo­czą­cych o biblij­nych mitach pół­tora stu­le­cia po tym, jak Dar­win opu­bli­ko­wał swoje wiel­kie dzieło. Love­craft nie tylko pisał straszne histo­rie. On na swój spo­sób oba­lił reli­gijny dogmat, mówiąc: „Posłu­chaj­cie, jeste­śmy malutcy i nie będzie nas, zanim się obej­rzymy. I nikogo ani niczego to nie obcho­dzi. To jest prze­ra­ża­jące, ale jed­no­cze­śnie wspa­niałe”.

Pora na pod­su­mo­wa­nie. Już wspo­mnia­łam, że mam kło­poty z zakoń­cze­niami. Ale jestem tutaj dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i kilka żywo­tów po tam­tym dniu w auto­bu­sie szkol­nym. Teraz miesz­kam w Pro­vi­dence w Rhode Island, w mie­ście Love­cra­fta, mie­ście, które, jak sam twier­dził, uosa­biał. Z pew­no­ścią ni­gdy nie pla­no­wa­łam, że sprawy tak się ułożą, ale los to dziwna, cudowna i nie­po­ko­jąca rzecz. Regu­lar­nie cho­dzę tymi samymi cegla­nymi chod­ni­kami, któ­rymi on cho­dził, obok domów, w któ­rych miesz­kał, odwie­dzam biblio­teki i muzea, które on odwie­dzał. Regu­lar­nie mijam obser­wa­to­rium, w któ­rym młody Love­craft obser­wo­wał gwiazdy. A cza­sami zosta­wiam dowody wdzięcz­no­ści na jego skrom­nym nagrobku na cmen­ta­rzu Swan Point.

Od czasu mojej dru­giej powie­ści _Thre­shold_ wyda­nej w dwa tysiące pierw­szym roku porów­nuje się moje pisar­stwo do jego. Ni­gdy nie wie­dzia­łam, co myśleć o takich porów­na­niach, oprócz tego, że mi pochle­biają. Kiedy je czy­tam, naprawdę czuję się uho­no­ro­wana. I odczu­wam pokorę.

Dzię­kuję.VALENTIA (1994)

Valen­tia
(1994)

Cała noc tur­bu­len­cji i skrę­tów w cza­sie lotu z JFK na Shan­non, nie­prze­rwany war­kot sil­ni­ków odrzu­to­wych i cała jesienna noc żeglo­wa­nia przez lodo­wate chmury wysoko nad wzbu­rzo­nym Atlan­ty­kiem. Wresz­cie za oknem poszar­pane zachod­nie wybrzeże Irlan­dii niczym sza­ro­zie­lony klej­not, nie­wy­po­le­ro­wany, nie­oszli­fo­wany, a potem lądo­wa­nie. Ruty­nowo podejrz­liwe spoj­rze­nie agenta cel­nego na pasz­port – krót­kie włosy, na zdję­ciu na­dal blond, teraz rude, kasz­ta­nowe. Anne była wdzięczna, kiedy dostrze­gła jedną z magi­stran­tek Mor­risa, cze­ka­jącą na nią z tabliczką ze sta­ran­nie wydru­ko­wa­nym nazwi­skiem dr Camp­bell, nie­bie­skim na brą­zo­wym kar­to­nie. W cza­sie dłu­giej jazdy do Kerry przy­sy­piała, pod­czas gdy stu­dentka mówiła, a na zewnątrz prze­su­wał się nie­równy pat­chwork wio­sek i farm.

– To takie straszne – mówi stu­dentka.

Powtó­rzyła to wię­cej niż jeden raz, prze­pro­siła wię­cej niż jeden raz, jakby cokol­wiek z tego mogło być jej winą. Máire, blada, czar­no­włosa dziew­czyna z Dublina, o oczach jak z kata­logu tury­stycz­nego, zie­lo­nych oczach, które nie odry­wają się od drogi, nie patrzy na Anne, kiedy samo­chód toczy się na połu­dnie i zachód, pod­czas gdy wody Din­gle Bay koloru łupka cią­gną się na pół­noc aż do morza. Za Kil­lor­glin wysoki dro­go­wskaz, czarne litery na pobie­lo­nym drew­nie, i biała strzałka, do Cahir­ci­veen na­dal czter­dzie­ści kilo­me­trów, więc Anne znowu zamyka oczy.

– Wia­domo, jak to się stało? – pyta.

– O Chry­ste, tak mi przy­kro, dok­tor Camp­bell. – Dziew­czyna mówi takim gło­sem, jakby była bli­ska łez, więc Anne nie pona­wia pyta­nia.

***

Dwie godziny póź­niej nie­bie­sko-biały prom samo­cho­dowy z Renard Point odbija od nabrzeża i sunie przez port w stronę dużej wyspy Valen­tia. To zale­d­wie pię­cio­mi­nu­towa prze­prawa, ale woda jest na tyle nie­spo­kojna, że Anne chcia­łaby mieć bute­leczkę dra­ma­miny w swoim woj­sko­wym ple­caku z demo­bilu, leżą­cym w bagaż­niku wypo­ży­czo­nego auta. Stoi przy relingu, bo uprzej­miej jest wymio­to­wać przez burtę niż na pokład. Po lewej ma zie­lo­no­oką Máire, jej szma­rag­dowe oczy i nie­spo­kojne dło­nie.

_Nic z tego nie wydaje się realne_, myśli Anne. _Nic z tego nie wydaje się ani tro­chę realne._

Dziew­czyna wyj­muje coś błysz­czą­cego z kie­szeni swe­tra, róża­niec: srebrny krzy­żyk i czarne kora­liki. Anne odwraca głowę i patrzy na hory­zont, nie­wy­raźne połą­cze­nie sza­rej wyspy i jesz­cze bar­dziej sza­rego morza. Powie­trze pach­nie słoną wodą, rybami i nad­cią­ga­ją­cym desz­czem. Ona sku­pia się na pyta­niach, które przy­wio­zła ze sobą z Nowego Jorku, na nie­przy­jem­nych myślach, żeby stłu­mić odwieczny strach przed cho­robą mor­ską. Pyta­niach, które zro­dziły się dwa dni wcze­śniej wraz z wie­ścią o śmierci Mor­risa Whit­neya, wraz z tele­fo­nem Ran­dalla w nie­dzielne popo­łu­dnie.

– Możesz przy­je­chać wie­czo­rem, Anne? – Ran­dall wyda­wał się zmę­czony, nie­wy­spany, jakby nagle dopa­dło go całe jego sześć­dzie­siąt lat. – Cho­dzi o Mor­risa. Coś się stało.

Ona nie chciała wysłu­chać reszty i mu to powie­działa, zmu­siła go, żeby na tym poprze­stał do czasu, aż ona doje­dzie metrem ze swo­jego miesz­ka­nia w Tri­bece do muzeum. Aż usią­dzie w maleń­kim gabi­ne­cie na pią­tym pię­trze. Wtedy Arthur Ran­dall prze­ka­zał jej wszystko, co wie­dział, skąpe i brzyd­kie szcze­góły, które z początku nie skła­dały się w żadną sen­sowną całość – tele­fon z poli­cji w Cahir­ci­veen, ciało Mor­risa wycią­gnięte z morza przez łódź rybacką z Kni­ght­stown, znisz­czone wyko­pa­li­sko. Anne słu­chała w mil­cze­niu drżą­cego głosu star­szego męż­czy­zny, a jej oczy bez­piecz­nie spo­czy­wały na archi­wal­nym nume­rze „Jour­nal of Ver­te­brate Pale­on­to­logy” leżą­cym na biurku – lśniąca poma­rań­czowo-biała okładka, czarny druk, pre­cy­zyjny rysu­nek eoceń­skiego okon­kowca – same bez­pieczne i sen­sowne rze­czy, żeby nie musieć patrzeć na twarz Arthura.

– Masz poję­cie, co on tam robił po zmroku? – pyta Anne nie­mal szep­tem.

Máire lekko odwraca głowę, na­dal patrząc na róża­niec, który trzyma w rękach.

– Nie – odpo­wiada. – Nikt z nas tego nie wie.

Anne patrzy na ląd, coraz mniej­szy, w miarę jak mały prom pra­co­wi­cie posuwa się naprzód, i już wie, że nie powinna była przy­jeż­dżać, że Arthur miał rację i że praw­do­po­dob­nie ona nie znaj­dzie tutaj wię­cej odpo­wie­dzi niż na Man­hat­ta­nie. Jeśli ta pło­chliwa dziew­czyna sto­jąca obok niej może być jakąś wska­zówką. Poza tym jest coś jesz­cze, cichy nie­po­kój pod oło­wia­nym cię­ża­rem straty, pod dez­orien­ta­cją. Nie­ja­sny lęk, w miarę jak zbli­żają się brzegi Valen­tii. _On by po cie­bie przy­je­chał_, myśli. A potem Máire znowu się odzywa:

– Dok­tor Whit­ney kazał nam wró­cić do Kni­ght­stown. Mnie i Billy’emu. Powie­dział, że mar­twi się, czy grant zosta­nie ponow­nie przy­znany. Mówił, że potrze­buje samot­no­ści, żeby w nocy popra­co­wać nad rapor­tem dla ludzi z „Natio­nal Geo­gra­phic”, ale my wie­dzie­li­śmy, że drę­czą go kosz­mary.

– Więc w pią­tek w nocy nie było cię na sta­no­wi­sku?

Máire kręci głową.

– W zeszłym tygo­dniu codzien­nie rano jeź­dzi­li­śmy tam rowe­rami i wra­ca­li­śmy wie­czo­rem. To tylko pół godziny drogi…

I wtedy wyje syrena promu, prze­ni­kliwe, ochry­płe bucze­nie zagłu­sza następne słowa Máire. Dziew­czyna chowa róża­niec z powro­tem do kie­szeni swe­tra.

***

Wyspa Valen­tia, jede­na­ście na pięć kilo­me­trów, ska­li­sty banita dawno temu odcięty od irlandz­kiego lądu sta­łego przez nie­spo­kojny Atlan­tyk i cienki, zagięty palec kanału Port­ma­gee. Owce i bydło. Wiek wcze­śniej silni męż­czyźni wydo­by­wali łupek z ogrom­nego kamie­nio­łomu na pół­noc­nym krańcu wyspy, kamień na płytki dachowe w Lon­dy­nie i na nawierzch­nie kole­jowe w Not­tin­gham i Leice­ster. Mała, ale solidna biała latar­nia mor­ska w miej­scu, gdzie port Valen­tia łączy się z oce­anem, nie­gdyś for­teca żoł­nie­rzy Crom­wella, zauto­ma­ty­zo­wana przed laty. Dalej na zachód teren wznosi się rap­tow­nie w stronę Reena­dro­laun na wyso­kość ponad trzy­dzie­stu metrów nad pozio­mem morza, ska­li­stego cypla wycio­sa­nego przed duże fale. Stam­tąd skraj wyspy z czy­stego antra­cytu i popiołu cią­gnie się od Fogher Cliffs do Been­na­kry­raka Head. Na tych pół­kach Mor­ris Whit­ney zna­lazł w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym trze­cim roku wydep­taną ścieżkę; dwa mie­siące spę­dzone w Irlan­dii na gran­cie NSF poświę­co­nym bada­niu kolek­cji dewoń­skich mię­śnio­płe­twych, pan­cer­nych ryb w Cork Geo­logy Museum, ale na Valen­tię zwa­biły go upo­rczywe pogło­ski o śla­dach stóp w kamie­niu. Naj­pierw opo­wie­ści miej­sco­wego far­mera o „tro­pach dino­zau­rów”, potem list do kura­tora muzeum od klubu orni­to­lo­gów ama­to­rów, więc w końcu Mor­ris wziął dzień wolny i wyru­szył z Cork. Nie wie­rzył wła­snym oczom, kiedy sta­rzec zapro­wa­dził go przez pastwi­sko na półki. Szczer­baty, dumny uśmiech far­mera na widok zdu­mio­nej miny pale­on­to­loga, kiedy ten zoba­czył ide­alny poje­dyn­czy szlak wijący się przez łupki w stronę morza, wszyst­kie ślady wyeks­po­no­wane na jed­nej płasz­czyź­nie uwar­stwie­nia.

– A nie mówi­łem? – trium­fo­wał sta­rzec. – I co, może to nie dino­zaury?

Whit­ney mógł jedy­nie pokrę­cić głową, ale na jego twa­rzy poja­wił się uśmiech rów­nie sze­roki jak u far­mera. Potem Mor­ris ruszył w dół, żeby lepiej się przyj­rzeć zna­le­zi­sku, pod­czas gdy fale gło­śno roz­bi­jały się o skały.

– Nie, panie O’Shea, to zde­cy­do­wa­nie nie są ślady dino­zau­rów. Cokol­wiek je zosta­wiło, żyło… – I umilkł, robiąc obli­cze­nia w pamięci, oce­nia­jąc wiek skał i dłu­gość okre­sów geo­lo­gicz­nych. – Cokol­wiek je zosta­wiło, cho­dziło tu sto czter­dzie­ści milio­nów lat przed pierw­szymi dino­zau­rami. To coś dużo, dużo lep­szego niż ślady dino­zau­rów.

Far­mer usiadł na tra­wie i zwie­sił nogi z nie­wiel­kiego urwi­ska. Oczy zro­biły mu się wiel­kie i pełne wąt­pli­wo­ści.

– Aha – mruk­nął. – No to jest cho­lerny cud, nie uwa­żasz pan?

Mor­ris ukląkł, wyjął z ple­caka tani pla­sti­kowy apa­rat Insta­ma­tic i spoj­rzał na ska­mie­nia­ło­ści przez wizjer.

– Tak – powie­dział. – Z pew­no­ścią tak. – I wypstry­kał całą rolkę filmu, po czym ruszył za star­cem przez pole.

***

Dwie godziny po świ­cie Anne Camp­bell, zmę­czona po dłu­gim locie i drżąca na paź­dzier­ni­ko­wym wichrze, stoi obok śla­dów. Płasz­czy­zna uwar­stwie­nia jest wyeks­po­no­wana wzdłuż półki o dłu­go­ści dzie­wię­ciu metrów, wąski, nie­mal poziomy pas nagiego kamie­nia w miej­scu, gdzie wyspa jest powoli odzy­ski­wana przez Atlan­tyk. W górze mewy i rissy krążą i krzy­czą jak zagu­bione, głodne dzieci. Za nią Máire na­dal roz­ma­wia z poli­cjan­tem o czer­wo­nych policz­kach i wydat­nym brzu­szy­sku, który eskor­to­wał je z Kni­ght­stown; ści­szają głosy, jakby mówili rze­czy, któ­rych Anne nie powinna usły­szeć.

Mimo fal i sło­nej mgiełki wod­nej, mimo tego, co zabójcy zro­bili z tym miej­scem, zacho­wały się znaki nary­so­wane kredą przez Mor­risa. Białe linie odmie­rza­jące dłu­gość kro­ków, słabo widoczne liczby potrzebne do zdjęć; jesz­cze dzień albo dwa i morze oczy­ści półkę. Łzy w oczach, lecz Anne nie jest pewna, czy to z powodu Mor­risa, znisz­czo­nych skar­bów czy lodo­wa­tych pal­ców wia­tru.

Na początku było sto śla­dów, według nota­tek Mor­risa, sto już wyeks­po­no­wa­nych, kiedy pierw­szy raz zoba­czył półkę, i kolej­nych pięć­dzie­siąt czy sześć­dzie­siąt odkry­tych póź­niej, kiedy on, Máire i Billy podą­żyli za odci­skami w stronę krańca klifu, z saniami i łomami do usu­wa­nia cięż­kich blo­ków łupku. Teraz zostało zale­d­wie pięć czy sześć nie­usz­ko­dzo­nych albo nie­znisz­czo­nych cał­ko­wi­cie. _Zbez­czesz­czo­nych_, myśli Anne. _To miej­sce zostało zbez­czesz­czone_. Jak spa­lony kościół albo splą­dro­wana świą­ty­nia. Siada obok jed­nego z nie­wielu śla­dów, które nie zostały odłu­pane, zeskro­bane albo kom­plet­nie roz­trza­skane. Łagod­nie pofał­do­wana powierzch­nia skały poły­skuje lekko, lśniąco-matowa gra krysz­tał­ków miki i słońca. Anne deli­kat­nie kła­dzie palce na płyt­kim wgłę­bie­niu, dotyka wyraź­nego odci­sku zosta­wio­nego przez istotę, która prze­szła tędy trzy­sta osiem­dzie­siąt pięć milio­nów lat temu. Pod­nosi wzrok na półkę, na zakwity o nie­zdro­wej bar­wie infek­cji, na małe nagro­ma­dze­nia brą­zo­wego pia­sku, jasnego na tle łupku, na kilka cuch­ną­cych sadza­wek wody pozo­sta­łych w niż­szych miej­scach, cze­ka­ją­cych na przy­pływ.

– Wszystko jest na kli­szy – odzywa się za nią Máire, siląc się na spo­kój i pew­ność sie­bie. – I mamy odlewy. Dok­tor Whit­ney część wysłał do Cork w zeszłym tygo­dniu, a inne do Dublina.

– Chcę zoba­czyć te zdję­cia, Máire. Wszystko, co zostało wywo­łane. Jak naj­szyb­ciej, okay?

– Dobrze – odpo­wiada dziew­czyna. – Wszyst­kie są z powro­tem w mie­ście. Uzna­li­śmy, że nie jest bez­piecz­nie zosta­wiać je na sta­no­wi­sku.

– Nie jest – mówi Anne, bar­dziej do sie­bie. – Pew­nie nie.

Potem Máire znowu roz­ma­wia z poli­cjan­tem, a Anne patrzy na roz­le­gły, zimny ocean.

***

Pokój w Kni­ght­stown, brudna tapeta na ścia­nach i wybla­kłe obrazki kato­lic­kich świę­tych, słaby, ole­isty zapach ryb, ale przy­naj­mniej jest cie­pło i sucho, bo godzinę po zacho­dzie słońca zaczął padać deszcz. Zimne kro­ple na szy­bie. Anne sie­działa przez jakiś czas przy oknie, cze­ka­jąc, aż dok­tor Ran­dall do niej oddzwoni, patrzyła na mokre, wąskie ulice, na pub naprze­ciwko hotelu i jego okna jaśnie­jące wśród ulewy łagod­nym, żół­to­po­ma­rań­czo­wym, przy­ja­znym bla­skiem, i żało­wała, że nie popro­siła Máire, żeby z nią została. Wymy­śli­łaby jakiś pre­tekst, gdyby się posta­rała: pomoc przy zapi­skach Mor­risa, pyta­nia o próbki wysłane do Dublina do ana­lizy radio­me­trycz­nej, cokol­wiek, co ura­to­wa­łoby ją przed odgło­sami burzy i samot­no­ścią. Ale przy tej dziew­czy­nie czuła się nie­swojo, choć nie umiała okre­ślić przy­czyny. W dro­dze powrot­nej ze sta­no­wi­ska Máire nachy­liła się do niej i zapy­tała, czy to prawda, że ona i Mor­ris byli kochan­kami, szep­tem, żeby poste­run­kowy Bryce nie usły­szał. Anne zaru­mie­niła się zmie­szana i odparła:

– To było dawno temu. – Nic wię­cej, choć jej zasko­cze­nie szybko zmie­niło się w gniew i nie­za­dane pyta­nia, co ta dziew­czyna może o niej wie­dzieć, co może się jej wyda­wać, że wie.

Tak więc ulga, kiedy zadzwo­nił tele­fon, głos po dru­giej stro­nie docho­dzący z daleka, prze­fil­tro­wany przez kabel i odle­głość, ale i tak przy­no­szący ulgę. Przy­naj­mniej na kilka minut prze­pę­dza­jącą tęsk­notę za domem. Arthur Ran­dall zapy­tał, czy wszystko w porządku, czy Anne jakoś się trzyma.

– Tak – odpo­wie­działa. – Jasne. – Nie­prze­ko­nu­jące kłam­stwo.

Ran­dall wes­tchnął gło­śno. Anne usły­szała, jak on zapala papie­rosa, wydmu­chuje dym, a potem pyta o ślady. Czy w ogóle zostało coś, co da się ura­to­wać.

– Tylko jeśli zacho­wało się pod nad­kła­dem. W życiu byś nie uwie­rzył, Arthu­rze. Ni­gdy nie widzia­łam miej­sca tak kom­plet­nie… – Słowa z klifu znowu do niej wró­ciły: _tak kom­plet­nie zbez­czesz­czo­nego_, ale nie chciała mówić tego na głos, więc powie­działa: – Znisz­czyli wszystko. – I dodała: – To po pro­stu nie ma sensu.

– Więc nie uwa­żasz, że komuś cho­dziło o te ślady?

– Nie. Jeśli ktoś pró­bo­wał ukraść ska­mie­nia­ło­ści, byłaby to naj­bar­dziej spa­prana próba, jaką można sobie wyobra­zić. Zresztą nic nie wska­zuje na to, żeby zamie­rzali coś zabrać. Zupeł­nie nic. Kto­kol­wiek to był, chciał znisz­czyć odci­ski, Arthu­rze, a nie je ukraść.

Teraz sie­dzi na łóżku, słu­cha desz­czu bęb­nią­cego o dach i okno, przed sobą ma roz­ło­żone wszyst­kie foto­gra­fie Mor­risa, lśniącą doku­men­ta­cję 8 x 10 z mie­siąca spę­dzo­nego na Valen­tii, każdy cen­ty­metr śla­dów pie­czo­ło­wi­cie utrwa­lony, zdję­cia jako doda­tek do map i wykre­sów Máire, sta­ran­nie wyko­na­nych rysun­ków uka­zu­ją­cych wiel­kość odci­sków stóp i ich wza­jemne poło­że­nie. Więc przy­naj­mniej dane zostały ura­to­wane. Same ska­mie­nia­ło­ści prze­pa­dły, ale nie infor­ma­cje. Wystar­czy ich, żeby mogła skoń­czyć to, co zaczęła: opis naj­star­szych zna­nych ska­mie­nia­ło­ści śla­do­wych czwo­ro­no­gów, naj­wcze­śniej­szych przod­ków wszyst­kich ziem­skich krę­gow­ców, odci­sków pozo­sta­wio­nych przez istotę o dłu­go­ści nie więk­szej niż metr, nie dłuż­szej od ryby, ale na­dal odle­głej od stwo­rzeń lądo­wych. Do tej pory znany był tylko jeden zestaw tak sta­rych śla­dów, z rzeki Genoa w Austra­lii, opi­sa­nych w tysiąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tym dru­gim roku.

Anne odkłada zdję­cie i bie­rze następne. Na tym uję­ciu nie ma żad­nych odci­sków, tylko ska­mie­niałe riple­marki łoży­ska pra­sta­rego stru­mie­nia. Przez chwilę myśli, że to wszystko. Muł i pia­sek ukształ­to­wane przez prądy cie­płych pale­ozo­icz­nych wód, ich wzór utrwa­lony przez czte­ry­sta tysięcy mil­le­niów. Już ma odło­żyć zdję­cie, kiedy zauważa coś w lewym dol­nym rogu. Coś zato­pio­nego w łupku, błysz­czą­cego w słońcu jak metal. Pod­nosi foto­gra­fię do lampy przy łóżku, żeby lepiej się przyj­rzeć.

Jej pierw­sze wra­że­nie jest takie, że Mor­ris poło­żył monetę dla poka­za­nia skali, może irlandzką sied­mio­kątną pięć­dzie­się­cio­pen­sówkę. Nachyla się bar­dziej, mruży oczy, nosem nie­mal dotyka papieru i widzi, że powierzch­nia tej rze­czy jest gładka, że to nie jest moneta, i nie ma wąt­pli­wo­ści, że jest zato­piona w kamie­niu, a nie tylko na nim leży. Anne przy­gryza dolną wargę, odwraca zdję­cie do góry nogami i pod tym kątem widzi, że jed­nak powierzch­nia nie jest ide­al­nie gładka, ale są leciu­teń­kie wypu­kło­ści, fałdy i wgłę­bie­nia nie­mal wyrów­nane przez lata eks­po­zy­cji na dzia­ła­nie wia­tru i morza. Poje­dyn­cza płytka liliowca ode­rwana od kie­li­cha albo jakiś inny ska­mie­niały szkar­łu­pień, sied­mio­kątny kawa­łek krze­mionki, a do tego gra świa­tła i cie­nia, tak że wygląda meta­licz­nie.

_Nie, to nie jest lilio­wiec. Ani lilio­wiec, ani szkar­łu­pień, ani płytka pier­wot­nego jeżowca, bo te war­stwy leżały w świe­żej wodzie_. Może to kawa­łek pan­ce­rza pla­ko­dermy. Czy nie widziała w papie­rach Mor­risa jakiejś wzmianki albo czy Máire nie wspo­mniała prze­lot­nie, że w pobli­skich war­stwach zna­leźli szczątki _Both­rio­le­pis_? Ale w sła­bym świe­tle lampy ta rzecz zde­cy­do­wa­nie wygląda meta­licz­nie, a pierw­sze wra­że­nie, że to moneta, upar­cie nie chce jej opu­ścić. Anne pociera zmę­czone oczy.

– Jezu – szep­cze, na­dal wyczer­pana po locie, a potem dłu­gim dniu na sta­no­wi­sku, więc nic dziw­nego, że nie potrafi myśleć jasno.

Real­ność śmierci Mor­risa jesz­cze do niej nie dotarła. Zbiera zdję­cia i chowa je z powro­tem do dużej koperty. Tajem­ni­cza foto­gra­fia leży na wierz­chu. Rano zapyta Máire o dziwną ska­mie­nia­łość, albo Billy’ego, jeśli będzie na śnia­da­niu. Ale do tego czasu sprawa może pocze­kać. Zegar na sto­liku noc­nym poka­zuje dzie­siątą dwa­dzie­ścia pięć. Anne wyłą­cza lampkę i sie­dzi przez chwilę w ciem­no­ści, myśląc o domu, pod­czas gdy wiatr grze­cho­cze szybą.

***

We śnie jest z powro­tem na Man­hat­ta­nie, stoi na mar­mu­ro­wych scho­dach Ame­ry­kań­skiego Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej, przez pięć­dzie­siąt lat wygła­dzo­nych przez stopy odwie­dza­ją­cych. Na brą­zo­wym spa­ty­no­wa­nym posągu Teddy’ego Roose­velta bez sza­cunku sia­dły gołę­bie, a Wielki Biały Czło­wiek dum­nie dosia­da­jący konia, ze szla­chet­nymi zaśnie­dzia­łymi dzi­ku­sami po lewej i pra­wej stro­nie, pro­wa­dzi ich ku cywi­li­za­cji i zagła­dzie. Ale tam, gdzie powinna być ulica, jest płytki potok obrze­żony chod­ni­kami z pia­skowca, a jego nie­spo­kojne wody iskrzą się w nowo­jor­skim słońcu. Anne prze­nosi wzrok za potok, spo­dzie­wa­jąc się jesien­nego pożaru parku, nie­zli­czo­nych zna­jo­mych odcieni poma­rań­czo­wego, złota i czer­wo­na­wych brą­zów, ale zamiast nich widzi zie­leń gęstą i pier­wotną, nie­na­ru­szoną zie­leń pierw­szych lasów świata, Eden po Upa­dłym Świe­cie. Kiedy scho­dzi po stop­niach, bosymi sto­pami cicho stą­pa­jąc po kamie­niu i wyrzu­co­nych opa­ko­wa­niach po hot dogach, nie potrafi ode­rwać oczu od dziw­nych roślin wyra­sta­ją­cych z popę­ka­nego cementu po dru­giej stro­nie potoku, od sza­lo­nej buj­no­ści listo­wia. Wysoki bal­da­chim obcych „drzew” – _Wat­tieza_, _Archa­eop­te­ris_, _Lepi­do­si­gil­la­ria_, _Pseu­do­po­roch­nus_ – i słońce pada­jące kate­dral­nymi sno­pami spo­mię­dzy nie­moż­li­wych gałęzi na łusko­watą korę i nie­prze­nik­niony gąszcz skrzy­pów i paproci. Zale­d­wie kil­ka­na­ście metrów w głąb las jest tak gęsty, że zie­leń zmie­nia się w czerń.

_Wszystko może tutaj żyć_, myśli, _dosłow­nie wszystko_.

Staje na brzegu za Roose­vel­tem, India­nami i czło­wie­kiem sprze­da­ją­cym soki i gorące precle: beton i pia­sek, żad­nego bru­tal­nego ryku klak­so­nów, nie­ustan­nego gwaru ludz­kich gło­sów; letni wiatr mię­dzy drze­wami, chłodne szem­ra­nie wody mię­dzy pro­stymi brze­gami, bzy­cze­nie ważek wiel­ko­ści kru­ków. Zie­mia wró­ciła do cza­sów sprzed epoki lodow­co­wej, do cza­sów strasz­li­wych jasz­czu­rek i skrze­czą­cych pte­ro­dak­tyli o skrzy­dłach jak latawce; do kon­ty­nen­tów roz­dzie­lo­nych w tych minio­nych dniach, zanim cały świat został ści­śnięty w super­kon­ty­nent Pan­gei.

To nie jest nowy sen. Całe doro­słe życie spę­dziła na ści­ga­niu duchów, jej pod­świa­do­mość zawsze wskrze­szała i udo­sko­na­lała pier­wotną dzi­kość. Ale tamte sny ni­gdy nie były nawet w poło­wie tak realne jak ten, dźwięki i zapa­chy tak ostre, świa­tło sło­neczne tak jaskrawe. Ona klę­czy nad stru­mie­niem i patrzy na kłody stło­czone tuż pod powierzch­nią, na wodne rośliny, któ­rych nazw nie zna. Małe rybki śmi­gają w pod­wod­nej plą­ta­ni­nie roz­łu­pa­nych pni i kona­rów. Woda nie jest tutaj głę­boka, na muli­stym dnie są ślady, odci­ski zosta­wione przez płe­twy, które kie­dyś będą pal­cami stóp, pal­cami, które jesz­cze nie zapo­mniały o płe­twach. Jej oczy podą­żają za tymi śla­dami do miej­sca, gdzie coś dużego zsuwa się z pły­ci­zny na głęb­szą wodę. Głowa sze­roka jak u ropu­chy prze­cina powierzch­nię, czujne czarne oczy obser­wują ją przez chwilę, a potem zni­kają: jedno mach­nię­cie ogona i wężowe stwo­rze­nie znika w chmu­rze mułu.

Anne Camp­bell wie, gdzie jest tym razem, a nie tylko kiedy. Ta pusz­cza będzie pew­nego dnia ska­li­stym irlandz­kim wybrze­żem. Znowu spo­gląda na las. Las ciem­niej­szy i gęściej­szy niż wszyst­kie pomie­szane sny ludz­ko­ści. Zamyka oczy, sły­szy zimny deszcz pada­jący na dach hotelu odle­głego o eony.

– Jesz­cze nie, Anne – mówi za nią ktoś o gło­sie Mor­risa.

Ona otwiera oczy, ale nikogo tam nie ma oprócz sprze­dawcy precli, a on chyba nawet jej nie zauwa­żył. Anne wstaje i otrze­puje pia­sek z dżin­sów. I wtedy dostrzega srebrną rzecz błysz­czącą na brzegu potoku, sied­mio­kątny dysk, który nie jest monetą. Ona teraz to wie, i wie, że nie jest to rów­nież część żyją­cej kie­dyś istoty. Coś zro­bio­nego z metalu, zapro­jek­to­wa­nego. Schyla się i pod­nosi to coś: jest lodo­wate w dotyku, dosta­tecz­nie zimne, żeby spa­rzyć wnę­trze jej dłoni. Ale ona musi zoba­czyć znaki wyryte w tej rze­czy, sym­bole, któ­rych nie roz­po­znaje i nie potrafi odczy­tać, runy albo nie­znane pismo kli­nowe wokół obrazu pośrodku dysku: twa­rzy oto­czo­nej mac­kami, z dzio­bem papugi i skrzy­dłami smoka. Nagle ogłu­sza­jący trzask pio­runa z jasnego nieba i Anne upusz­cza tę rzecz, a ona wpada do wody z cichym, ale wyraź­nym plu­skiem i zanu­rza się mię­dzy mar­twe gałę­zie, gdzie znik­nęły małe rybki. Chce po nią się­gnąć, ale myśli o ostrych jak brzy­twa szczę­kach zawia­sow­ców, o ząb­ko­wa­nych pazu­rach wiel­ko­ra­ków (truch­ta­ją­cych na odnó­żach jak u skor­piona), i spo­gląda w nie­skoń­czone błę­kitne skle­pie­nie.

– Co mia­łam zoba­czyć? – pyta we śnie bez­chmur­nego nieba, z któ­rego jed­nak ude­rzył pio­run, tak jak wcze­śniej sły­szała bez­cie­le­sny głos Mor­risa Whit­neya.

Po raz pierw­szy zaczyna się bać, chce się obu­dzić, bo coś poru­sza się w papro­ciach po dru­giej stro­nie potoku, coś ogrom­nego, i znowu ten grzmot, który nie jest praw­dzi­wym grzmo­tem, brzmi jak roz­dar­cie w nie­bie. Pada, ale to nie woda leci z góry. Anne mocno zaci­ska powieki. Nie ma magicz­nych czer­wo­nych pan­to­fel­ków, więc powta­rza imię Mor­risa, raz po raz, pod­czas gdy pie­kące brudne kro­ple sieką jej twarz, a sadzawka u jej stóp robi się czer­wona i paruje.

***

Teraz jest ranek, burza ustała, prze­wiana na połu­dnie do Ban­try i Skib­be­reen, nad Morze Cel­tyc­kie. Niebo jest ide­al­nie błę­kitne, kiedy Anne jedzie sama na klify. Zardze­wiały fio­le­towy rower poży­czony od hote­lo­wego kucha­rza, kręta droga na pół­noc przez las Glan­leam, obok latarni mor­skiej, a potem węż­szym szla­kiem na zachód, bar­dziej ścieżką dla owiec, obok stro­mego wznie­sie­nia Reena­dro­laun i dalej do Cul­loo. Mor­skie powie­trze chło­dzi jej twarz, dło­nie, nogi ją bolą, zanim dociera na miej­sce.

Widzi sto­jącą przy kli­fach dziew­czynę na długo przed tym, jak zbliża się na tyle, by roz­po­znać Máire, jej zmierz­wione czarne włosy i gruby weł­niany kar­di­gan. Stu­dentka patrzy na spie­nione grzy­wa­cze, w pra­wej ręce trzyma coś ciem­nego. Anne zatrzy­muje się, sta­wia rower na nóż­kach i prze­cho­dzi ostat­nich dzie­sięć czy dwa­dzie­ścia metrów. Ale jeśli Máire ją sły­szy, nie daje tego po sobie poznać. Stoi zupeł­nie bez ruchu i obser­wuje nie­spo­kojne, burzowe morze.

– Máire?! – woła Anne. – Cześć! Nie spo­dzie­wa­łam się cie­bie tutaj.

Dziew­czyna odwraca się powoli, sztywno, jak ktoś na wpół śpiący, a Anne myśli, że może pła­kała, oczy ma zaczer­wie­nione, mokre zie­lone oczy i ciemne sińce pod nimi, jakby od dawna nie spała.

– Chcę zadać ci pyta­nie o jedno ze zdjęć. Mam je…

I nagle Anne dostrzega, co dziew­czyna naprawdę trzyma w ręce: mały czarny pisto­let. Máire uśmie­cha się do niej.

– Dzień dobry, dok­tor Camp­bell.

Mija chwila, zanim Anne odpo­wiada, dwa ude­rze­nia serca przed tym, jak udaje się jej ode­rwać wzrok od pisto­letu. Słońce odbija się od krót­kiej chro­mo­wa­nej lufy.

– Dzień dobry, Máire – mówi w końcu. W ustach ma sucho, słowa wydo­by­wają się z nich ciche i bez­dź­więczne.

– Dobrze pani spała? – pyta ona, a Anne kiwa głową. Máire odwraca się z powro­tem w stronę morza. – Bałam się, że będzie pani miała złe sny. Wie pani, po obej­rze­niu tych wszyst­kich foto­gra­fii.

– Co to za dysk na zdję­ciu, Máire? Wiesz, co to jest, prawda? – Anne robi krok w jej stronę, krok bli­żej do miej­sca, gdzie koń­czy się miękka zie­mia, a zaczyna szary kamień.

– Nie zabi­łam go – mówi dziew­czyna. – Chcę, żeby pani to wie­działa. Nie zro­bi­łam tego. I Bill też nie. – Jej drżący palec zaci­ska się wokół spu­stu, kiedy Anne jest zale­d­wie metr od niej, kiedy dzielą je jesz­cze dwa albo trzy kroki. – To, co zro­bi­li­śmy, jest wystar­cza­jąco złe. Ale to nie było mor­der­stwo.

– Będziesz musiała mi wyja­śnić, o czym mówisz. – Anne boi się poru­szyć, boi się rów­nież stać bez ruchu.

Máire znowu się do niej odwraca.

– Nie miała pani zoba­czyć tych zdjęć, dok­tor Camp­bell. Zamie­rza­łam je spa­lić. Po tym, co zro­bi­li­śmy ze śla­dami, mie­li­śmy spa­lić wszystko.

Z jasnych zie­lo­nych oczu płyną świeże łzy, a Anne widzi, że pogry­ziona dolna warga jest czer­wona, na bro­dzie świeża krew. Anne robi następny krok.

– Dla­czego mie­li­ście spa­lić zdję­cia? Czy Mor­ris kazał ci je spa­lić, Máire?

Pusty, zdzi­wiony wyraz twa­rzy i krzywy uśmiech, a potem Máire kręci głową i pociera lufą pisto­letu o sztruk­sowe spodnie.

Mówi coś, czego Anne nie rozu­mie, a co brzmi jak: _The­ena dow’an_.

– Nie znam irlandz­kiego. – Anne błaga, chce zro­zu­mieć.

Widzi urazę i gniew w oczach Máire, bez­denne poczu­cie winy rosnące jak rak. Dziew­czyna unosi pisto­let i przy­kłada lufę do swo­jej pra­wej skroni.

– O Boże, nie, Máire.

Dziew­czyna znowu szep­cze te dwa słowa:

– _The­ena dow’an._

Potem odwraca się do morza i w tej samej chwili naci­ska spust. Huk wystrzału brzmi jak grzmot z kosz­maru Anne Camp­bell i jest to dźwięk roz­dzie­ra­nego nieba, odgłos fal roz­bi­ja­ją­cych się o poszar­pany ska­li­sty brzeg.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: