Czekanie na smoka - John M. Ford - ebook

Czekanie na smoka ebook

John M. Ford

3,4

Opis

Z przysypanej śniegiem gospody wysoko w Alpach czwórka nieprawdopodobnych sojuszników wyruszy przeciwko potędze Bizancjum, żeby zapewnić tron Ryszardowi księciu Gloucester i uczynić go Ryszardem III. Arystokratyczny bizantyjski najemnik. Florencka lekarka. Wiekowy walijski czarnoksiężnik Tajemniczy książę Sforza. Razem zmienią los milionów...Gdyby [John M. Ford] wziął "Czekanie na smoka" i napisał pięć kolejnych książek o tym świecie, z taką samą mocą, stałby się George'em R.R. Martinem. Neil GaimanNajlepsze połączenie historii z historyczną magią, jakie kiedykolwiek widziałem Gene Wolfe

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 506

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (20 ocen)
5
3
7
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Danutakarbowska

Nie oderwiesz się od lektury

Św
10

Popularność




wprowadzenie

Scott Lynch

I. Corax (Kruk)

Zaczy­namy od sztuczki: John M. (Mike) Ford roz­kłada Bizan­cja na stole i pre­zen­tuje je sze­ro­kimi gestami magika, poru­sza­jąc przy tym brwiami.

– Patrz­cie uważ­nie na moje przy­go­to­wa­nia, szla­chet­nie uro­dzeni. Bacz­nie obser­wuj­cie praw­dziwe mia­sto Kon­stan­tyna – mówi, nie prze­sta­jąc taso­wać.

Jego brwi mają dwa tryby: pół-Gan­dalf i cały Gan­dalf, a te zmie­niają się jak dźwi­gnie roz­jaz­dów, kiedy Mike roz­kłada mia­sta przed tobą (albo przede mną; przyj­mijmy jako układ odnie­sie­nia, że „ty” obej­muje wszyst­kie istoty we wszech­świe­cie, które nie były, nie są i ni­gdy nie będą Mikiem For­dem). Jego palce wydają się zama­zaną plamą, ale są akto­rami czy dystrakto­rami? Oto Bizan­cja, cuda świata, mia­sta, które nazy­wają Mia­stem.

Bizan­cjum, w któ­rym wam­piry i czar­no­księż­nicy są praw­dziwi. Bizan­cjum, w któ­rym chrze­ści­jań­stwo zostało osła­bione, a zako­rze­nił się juliań­ski plu­ra­lizm reli­gijny, w któ­rym tajem­ni­cze kulty, takie jak ten poświę­cony Mitrze, roz­prze­strze­niły się i prze­trwały. Bizan­cjum, w któ­rym islam ni­gdy się nie roz­wi­nął i nie napie­rał od połu­dnia. Bizan­cjum, w któ­rym Fran­cja ni­gdy nie stała się Fran­cją, w któ­rym Galo­wie zostali podzie­leni mię­dzy cesar­stwo na wscho­dzie i Anglię na zacho­dzie. Bizan­cjum, w któ­rym Rzym upadł, ale cesar­stwo rzą­dziło przez co naj­mniej tysiąc kolej­nych lat.

Pięć Bizan­cjów mini­mum, z obiet­nicą następ­nych. Potem Mike robi coś pal­cami albo może brwiami i na stole zostaje tylko jedno.

– O, cho­lera! – mówisz. – Nie­zła sztuczka. To samo miej­sce. Wszyst­kie mia­sta zło­żone w jedno.

– Mia­sta? – powta­rza Mike.

Opusz­czasz wzrok. Bizan­cjum znik­nęło. W jego miej­scu jest teraz kilka aka­pi­tów na papie­rze maszy­no­wym, parę naba­zgra­nych nota­tek, tro­chę cien­kich lini­jek tek­stu roz­rzu­co­nych po pory­so­wa­nym bla­cie stołu.

– O to cho­dziło? – szep­czesz. – Wycza­ro­wać Mia­sto, tyle miast, z takiego lichego mate­riału. Nie­sa­mo­wita sztuczka.

– Tak? – Brwi opusz­czają się jak mar­kizy. Mike wyciąga rękę, deli­kat­nie stuka pal­cem w bok two­jej głowy i odwraca się z uśmie­chem. – Ale masz wyobraź­nię, dzie­ciaku.

II. Nym­phus (Oblu­bie­niec)

Jeśli ist­nieje taka rzecz jak „album powie­ści fan­ta­stycz­nych lat osiem­dzie­sią­tych w stylu Velvet Under­gro­und”, to trzy­masz ją w ręce. Cze­ka­nie na smoka, wydane pierw­szy raz w tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym trze­cim roku, od razu stało się przed­mio­tem kultu, wzbu­dziło fascy­na­cję, zdu­mie­nie i nabożny lęk. Mam nadzieję, że przy­naj­mniej jedno z tych uczuć was ogar­nie, kiedy będzie­cie je czy­tać. Prawdę mówiąc, mam nadzieję, że one wszyst­kie wami zawładną, tak jak tyloma z nas, któ­rzy już weszli­śmy do tej jaskini, poczu­li­śmy krąg ognia, nauczy­li­śmy się paru taj­nych uści­sków dłoni. Nie zro­zum­cie mnie źle; nie zamie­rzam twier­dzić, że poko­cha­cie tę książkę. Żadne z dotych­czas napi­sa­nych dzieł nie ma takiej mocy, żeby to zagwa­ran­to­wać. Ale zapew­niam, że Cze­ka­nie na smoka jest godne uwagi. Jedyne w swoim rodzaju. Tak pie­kiel­nie, tak bar­dzo wyjąt­kowe, otwar­cie flir­tu­jące z każ­dym gatun­kiem fan­ta­styki. I choć na koniec wie­czoru nie idzie do domu z żad­nym z nich, z każ­dym pozo­staje w dobrych sto­sun­kach.

To histo­ria alter­na­tywna, pod­bu­do­wana głę­boką zna­jo­mo­ścią realiów, usiana zna­czą­cymi szcze­gó­łami i gęstymi alu­zjami. To oschle żar­to­bliwa ide­ali­za­cja tych realiów, któ­rej mimo to udaje się stać jedną stopą twardo na ziemi. Odwaga jest odwagą, nie­bez­pie­czeń­stwo nie­bez­pie­czeń­stwem, świat ma krew, cho­roby i waż­kość we wszyst­kich wła­ści­wych miej­scach. To men­talna gra w tenisa, Mate­ria Bry­ta­nii prze­ciwko Tajem­ni­com Rzymu z Wil­lia­mem Szek­spi­rem jako sędzią linio­wym. Są intrygi, zabój­stwa, spi­ski, spo­tka­nia w gospo­dach – naj­lep­sze melo­dra­ma­tyczne kli­sze nama­lo­wane kocha­jącą dło­nią i zaaran­żo­wane dla naszej przy­jem­no­ści. Jest wam­pir rusz­ni­karz, który dostaje wszyst­kie naj­lep­sze kwe­stie wypo­wia­dane ze śmier­telną powagą. Chwi­leczkę. Wam­pir rusz­ni­karz… śmier­telna powaga. Nie­wia­ry­godne. Jest sty­czeń dwa tysiące dwu­dzie­stego roku i wła­śnie do mnie dotarło. Czy Mike wie­dział, co robi, kiedy wymy­ślał ten sko­ja­rze­niowy kalam­bur pra­wie czter­dzie­ści lat temu? Jakby w ogóle ktoś mógł wie­dzieć…

Są w Cze­ka­niu na smoka kon­cepty, roz­ga­łę­zione fabuły i liczne gdy­ba­nia, wystar­cza­jące, żeby stać się krę­go­słu­pem dla pół tuzina innych powie­ści, ale w tej jed­nej wszyst­kim udaje się tań­czyć ze sobą, a jed­no­cze­śnie mię­dzy nimi zostaje miej­sce dla świę­tych duchów kilku reli­gii. To kolejny trik autora: wypeł­nić świat aż do pęk­nię­cia i porzu­cić go z drę­czą­cym uczu­ciem nie­zba­da­nia. Mike Ford był eklek­tycz­nym wędrow­cem, któ­rego napę­dzał jeden z naj­bar­dziej zdy­scy­pli­no­wa­nych kapry­sów (a może kapry­śna dys­cy­plina), zna­nych na polu fan­ta­styki. Nie wystar­czyło, że jego dzieło jest o Czymś, ono musiało roić się od tłumu Cze­goś, i nie wystar­czyło wci­snąć tego nad­miaru we wszelką dostępną prze­strzeń, nawet jeśli on sam był już dosta­tecz­nie impo­nu­jący. Te Cosie musiały być kata­li­za­to­rem, czy­nić widzialne i nie­wi­dzialne cuda, musiały wydzie­lać nar­ra­cyjny odpo­wied­nik pro­mie­nio­wa­nia Cze­ren­kowa.

Gdy Mike wykłada przed wami kolejne aka­pity, może­cie poczuć nie­wi­dzialne, dale­kie poru­sze­nie w ziemi, kiedy coś gdzieś się prze­miesz­cza. Podwójne zna­cze­nia to stan­dard, potrójne zna­cze­nia są roz­grzewką. Mike Ford był poetą i wszystko, co stwo­rzył, miało poetycką gęstość, słu­żącą za kon­struk­cję nośną dla meri­tum w nie­po­zna­wal­nej licz­bie wymia­rów.

III. Miles (Żoł­nierz)

Jakim był poetą?

Pozwól­cie, że opi­szę inną sprytną sztuczkę.

Jestem głodny chwały. A wy?

Wyobraź­cie sobie, że ruszamy na wyso­kie zbo­cza Heli­konu sta­ro­żytną bru­ko­waną drogą, po pokru­szo­nych kamie­niach, a miej­sce roi się od pisa­rzy, całej naszej wygłod­nia­łej bandy auto­rów szu­ka­ją­cych muzy albo cho­ciaż jej śladu. Wszy­scy się tutaj przy­wle­kli­śmy, z despe­ra­cją wypa­tru­jąc choćby mru­gnię­cia zza drzewa, deli­kat­nych odci­sków stóp w pyle, cze­go­kol­wiek. Tysiące nas na swo­bo­dzie, powy­żej linii drzew, a wszy­scy mają jakiś plan, łzawą histo­ryjkę, układ do zapro­po­no­wa­nia. Wszy­scy pra­gniemy szprycy ze słod­kiego źró­dła Hip­po­krene. Wszy­scy chcemy, żeby z naszych pal­ców wystrze­liła bły­ska­wica i spły­nęła na kla­wia­tury, ale muzy to rynek sprze­dawcy, a my po pro­stu się nie łapiemy. Ofe­ru­jemy nasze nadzieje, marze­nia, czas, pie­nią­dze, groźby, lęki, zdro­wie, życie, dusze. I nic, nawet krztyny. Stara świą­ty­nia na szczy­cie jest zamknięta na kłódkę, ele­gancki napis na drzwiach brzmi: „Usługa okre­sowa”.

Nagle z doliny nie­sie się dźwięk, zagłu­sza słabe becze­nie pasą­cych się owiec. Sil­nik! To John M. Ford w małym czer­wo­nym spor­to­wym samo­cho­dzie! Nawet ma opusz­czony dach! Pędzi znisz­czoną drogą, zręcz­nie omi­ja­jąc popę­kane kamie­nie, i zatrzy­muje się z pośli­zgiem w cie­niu sta­rej świą­tyni. Trąbi dwa razy, wysiada z samo­chodu i rzuca klu­czyki w powie­trze.

– Oto deal – mówi. – Pozwolę ci pojeź­dzić. Dokąd­kol­wiek chcesz, jak długo zechcesz.

Brzę­czące klu­cze nie spa­dają na zie­mię. Lądują w smu­kłej dłoni, która poja­wiła się nie wia­domo skąd.

Jakaś postać wsuwa się za kie­row­nicę, kim­kol­wiek jest. Klu­czyki znowu pobrzę­kują. Sil­nik mru­czy jak chmury burzowe. Mike spra­wia wra­że­nie cho­ler­nie swo­bod­nego, roz­party na sie­dze­niu pasa­żera. Osoba za kie­row­nicą podaje mu lau­rową laskę, prosi, żeby przez jakiś czas jej popil­no­wał. Ruszają z rykiem sil­nika, w fon­tan­nie kurzu, sta­ro­żytną kamienną drogą, roz­trą­ca­jąc bied­nych zde­mo­ra­li­zo­wa­nych poszu­ki­wa­czy muz. Mike macha do nas ręką.

– Sukin­syn – mam­ro­cze­cie.

Ale w tym sło­wie nie ma jadu. Tak naprawdę nie może­cie żywić urazy do tego gościa. On po pro­stu wie­dział, co powie­dzieć, więc do końca życia to będzie on, poza wszel­kimi roz­kła­dami, ner­wowy, cha­otyczny, bły­sko­tliwy. Owce znowu beczą. Mike znik­nął w oddali. To mógłby rów­nie dobrze być jego autor­ski por­tret: on znika w oddali, zosta­wia resztę nas osłu­pia­łych i mówią­cych: „Jak on to zro­bił, do dia­bła?”.

Takim wła­śnie poetą był Mike Ford. Może naj­lep­szym w swoim cza­sie i miej­scu, i zde­cy­do­wa­nie ostat­nim, który wie­dział, gdzie skoń­czy.

IV. Leo (Lew)

Na tej mapie jest wię­cej budo­wa­nia świata niż prze­strze­ga­nia wymia­rów, choć Mike wyjąt­kowo się sta­rał. Z tej tro­ski wyra­sta kolejna cecha Cze­ka­nia na smoka: bły­sko­tliwe je ne sais quoi, coś, co można by nazwać tek­sturą dla mózgu. Wspo­mnia­łem, że w tym fik­cyj­nym świe­cie, Julian (Mądry) nie dostał włócz­nią w brzuch po ucieczce z pola bitwy bez zbroi, tak jak w naszym Julian (Apo­stata), i dzięki temu mógł powstrzy­mać roz­wój chrze­ści­jań­stwa wspie­rany przez cesa­rza Kon­stan­tyna. Cesar­stwo w Cze­ka­niu na smoka jest mozaiką kul­tów i teizmów, a żadna wiara nie jest fawo­ry­zo­wana przez prawo. To nad­zwy­czajne, że ta powieść, osa­dzona w cza­sach pra­wie tysiąc lat póź­niej­szych od klu­czo­wej histo­rycz­nej dywer­gen­cji, wydaje się auten­tycz­nie, zna­jomo śre­dnio­wieczna. Wszystko, od słów w ustach postaci po war­to­ści w ich umy­słach, od pro­stych gospód Walii po wyuz­dane przy­ję­cia we Flo­ren­cji, jest wła­śnie takie, dosto­so­wane do potrzeb, na tyle auten­tyczne w tym pogań­skim kra­jo­bra­zie, że „alter­na­tyw­ność” tego świata mogłaby umknąć waszej uwa­dze.

Jeśli naprawdę zapo­mni­cie, że Ryszard III nie wyszedł cało z bitwy pod Bosworth, nie mar­tw­cie się. Nie jeste­ście jedyni. Wła­śnie tak działa ta sztuczka, pamię­ta­cie? Mike Ford z jego grą w Pięć Bizan­cjów. Cza­sami on wykłada na stół rów­nież Medy­ce­uszy, Pere­du­rów i Woodville’ów. Nie może­cie sku­pić spoj­rze­nia na rze­czach praw­dzi­wych, bo wzrok nie ma z tym nic wspól­nego.

Ale brwi? Hmm, cóż.

V. Pers

John M. Ford zmarł nagle i o wiele za wcze­śnie (zawsze byłoby za wcze­śnie) w dwa tysiące szó­stym roku, zosta­wia­jąc praw­nie nie­ważny testa­ment, który wysa­dził jego lite­racką spu­ści­znę w powie­trze. Wyda­wało się, że to sytu­acja bez wyj­ścia, że więk­szość jego prac nie zosta­nie opu­bli­ko­wana do chwili wyga­śnię­cia praw autor­skich, czyli tuż po trzech­set­let­nich uro­dzi­nach Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ryki. Ale cza­sami świa­tło prze­dziera się przez mrok. Cza­sami ludzie zadają pyta­nia i zaczy­nają deli­kat­nie roz­plą­ty­wać supły minio­nych nie­po­ro­zu­mień. Już trzy­ma­cie w rękach dobrą wia­do­mość, nowiut­kie wyda­nie skarbu, z bło­go­sła­wień­stwem rodziny Mike’a, dzięki wiel­kiemu poświę­ce­niu jego przy­ja­ciół i czy­tel­ni­ków.

Ni­gdy nie pozna­łem Mike’a oso­bi­ście (żal, z defi­ni­cji, przy­cho­dzi za późno). Byłem nie­doj­rzały i nie mia­łem poję­cia, co tracę. Póź­niej for­tunne oko­licz­no­ści mojego życia i kariery dały mi przy­jaźń wielu ludzi, któ­rzy go kochali, i oka­zję, by zoba­czyć jego ducha ich oczami. Wiem, że nie jest moim zada­niem umiesz­cza­nie nowego epi­ta­fium na tych stro­ni­cach, ale znowu jestem zły, że stra­ci­łem Mike’a, zanim go pozna­łem, i bar­dzo chcę opi­sać go dla was sło­wami jak naj­bar­dziej zbli­żo­nymi do jego wła­snych, w spo­sób, na jaki zasłu­guje. Jaki wyglą­dałby sto­sowny pomnik? Może słup pło­ną­cego świa­tła bijący z nieba, dosta­tecz­nie jasny i gorący, żeby zmie­nić ołów w parę? Czy potra­fił­bym go opi­sać? Jak stwo­rzyć taką rzecz w porów­na­niu z nim?

Wyobraź­cie sobie, że stoję na pustym polu. Gro­ma­dzę wszystko, co mam, całą ogni­stą moc swo­jego głosu. Uno­szę szkło powięk­sza­jące i sku­piam prze­zro­czy­stą wić żaru. Jestem jak dziecko robiące mio­tacz pro­mieni z dwóch pal­ców. „Pifpaf – mógł­bym powie­dzieć. – Pifpaf”.

Pod­no­szę wzrok.

I jest, na Boga. Sze­roka na kilo­metr, bijąca z miej­sca, gdzie błę­kit spo­tyka się z czer­nią, płynne złoto, falu­jące w mgiełce żaru. Kolumna świa­tła. Naj­skrom­niej­sze przy­po­mnie­nie dla wszech­świata, że kie­dyś potrzą­snął kub­kiem z kośćmi i wyrzu­cił coś tak dobrego jak Mike Ford.

Nie ja ją tam umie­ści­łem.

Oczy­wi­ście. Oczy­wi­ście. Mike kręci się po dru­giej stro­nie tej gigan­tycz­nej, prze­szy­wa­ją­cej niebo zło­tej lancy, bazgrze coś na odwro­cie sta­rej mapy ze sta­cji ben­zy­no­wej. Ni­gdy nie potrze­bo­wał, żebym pisał dla niego absur­dalne, pło­nące lite­rac­kie epi­ta­fium. Sam stwo­rzył jedno z wyprze­dze­niem i zgod­nie z wła­snym kapry­sem, gdy wyda­wało się, że powi­nien, i ono tam się wzno­siło, aż przy­szedł czas, że inni ludzie je zauwa­żyli. Jest to w naj­wyż­szym stop­niu dzieło Mike’a Forda.

– Mike! – wrzesz­czę. – Cześć! Nie pozna­łeś mnie, ale cza­sami staję przed lustrem i pró­buję samego sie­bie prze­ko­nać, że w jakiś spo­sób odzie­dzi­czy­łem po tobie brwi. Skąd, do dia­bła, wie­dzia­łeś, że aku­rat w tym roz­dziale będę potrze­bo­wał jaśnie­ją­cego zło­tego snopu łączą­cego zie­mię i niebo?

– A, to? – Mike zerka na wielką jasność i robi to coś z brwiami. Teraz naprawdę mam nad oczami dwa śmieszne nastro­szone kosmyki, parę przy­pad­ko­wych muśnięć ołów­kiem roz­tar­gnio­nego arty­sty, ale te Mike’a są dla zwy­kłego śmier­tel­nika tym, czym jest Kirby Hand wobec ludz­kiej pię­ści. – Nie mam poję­cia, kiedy ani dla­czego to tutaj umie­ści­łem, naprawdę. Może do mnie wróci.

– Co? Zacze­kaj. Żarty sobie ze mnie stro­isz? Robisz tę sztuczkę z podwój­nie błęd­nymi wska­zów­kami, pod­wa­ża­niem pew­no­ści i znaj­do­wa­niem wła­snej odpo­wie­dzi? Mnie? Kiedy cie­bie opi­suję?

– To inte­re­su­jące pyta­nia, prawda? – Mike się uśmie­cha, a ja lubię myśleć, że to nie dla­tego, że go opi­suję. – Teraz jestem zajęty. Pra­wie skoń­czy­łem pewien dro­biazg. „Pięć­dzie­siąt zabaw­niej­szych rze­czy do robie­nia w domu lau­rową laską”. Jestem przy czter­dzie­stej siód­mej. Może napi­szę dla cie­bie post­scrip­tum, kiedy skoń­czę.

– Albo to ta część, kiedy stu­kasz mnie w głowę i mówisz, jaką to mam wyobraź­nię, suge­ru­jąc, że wycza­ro­wuję nie­stwo­rzone rze­czy dzięki twoim wska­zów­kom? Jak ta wielka jasność…

– To brzmi, jak­byś wpadł z desz­czu pod rynnę. A w ogóle to jaka wielka jasność? – Mike nie­dbale macha ręką.

Ogromny pomnik ze zło­tego pło­mie­nia już znik­nął jakiś czas temu. Na jego miej­scu jest mała notatka skre­ślona w rogu mapy ze sta­cji ben­zy­no­wej.

[Nie­które słowa] i [co w nie wnio­słeś].

On już znika w oddali.

Jak, do dia­bła, to zro­bił?

VI. Helio­dro­mus (Sło­neczny Bie­gacz)

Może po dwóch deka­dach dwu­dzie­stego pierw­szego wieku uczci­wie będzie powie­dzieć, że w komer­cyj­nej fan­ta­styce można się spo­dzie­wać pew­nych kształ­tów i tek­stur, a przy­zwy­cza­jeni do tego stylu mogą uznać, że Cze­ka­nie na smoka jest pod pew­nymi wzglę­dami wyma­ga­jące. Autora zbyt­nio nie obcho­dzą jed­no­znaczne odpo­wie­dzi. Można wręcz stwier­dzić, że w tej powie­ści one nie wystę­pują. Ist­nieje pewien rodzaj poję­ciowo her­me­tycz­nej prozy, gra­ni­czą­cej z deter­mi­ni­zmem, w któ­rym wszystko jest wyja­śniane na bie­żąco, opi­sana każda siła, każdy rezul­tat odno­to­wany, każda kwe­stia jasno roz­strzy­gnięta przed ostat­nią stroną. Muszę wam powie­dzieć, że stoi to w sprzecz­no­ści z czę­ścią lite­ra­tury zwaną „Wszystko, co napi­sał Mike Ford”. Nie szu­kaj­cie tutaj zdań i aka­pi­tów połą­czo­nych ze sobą tak ści­śle, że nic nie może wymknąć się przez szcze­liny. Dzieło Mike’a jest pełne dziur, dziur naj­lep­szego rodzaju. To coś prze­świe­ca­jące przez wszyst­kie pęk­nię­cia w kon­struk­cji? To świa­tło, przy­ja­ciele.

Jak Ford sam powie­dział w dwa tysiące dru­gim roku w wywia­dzie, który prze­pro­wa­dzili z nim Fred Bush i Mary Anne Mohan­raj: „Ide­ałem jest, wydaje mi się, poka­zać dzie­jące się rze­czy i pozwo­lić czy­tel­ni­kowi zde­cy­do­wać, co one zna­czą. Cza­sami czy­tel­nik doj­dzie do wnio­sku innego niż inten­cja autora; z pew­no­ścią jest to prawda, jeśli cho­dzi o próby empi­rycz­nego odczy­ta­nia rze­czywistości”.

Nie ozna­cza to, że Cze­ka­nie na smoka jest nie­zro­zu­miałe. Prze­ciw­nie. Opi­sał­bym je jako gładką w czy­ta­niu prozę o nad­zwy­czaj­nej pre­cy­zji. Ist­nieje kilka dosko­na­łych powie­ści histo­rycz­nych, na pozór opar­tych na teo­rii, że rzu­ce­nie czy­tel­nika na głę­boką wodę i przy­trzy­ma­nie go pod nią kil­ku­set kilo­gra­mami oło­wiu jest sku­tecz­nym spo­so­bem zachę­ce­nia go, żeby wyho­do­wał sobie skrzela. Przy­cho­dzi tu na myśl seria Patricka O’Briana o przy­go­dach kapi­tana Aubreya i Matu­rina, a także Kro­niki Lymond Doro­thy Dun­nett. Cenię sobie obie te rze­czy, ale przy­znaję, że ich krzywe ucze­nia się potra­fią być strome. Mike jest nie mniej obe­znany z ezo­te­ryką, ale gra w inny zestaw gier.

W tej dzie­dzi­nie było nie­wielu pisa­rzy zdol­nych kon­se­kwent­nie dorów­nać For­dowi w pre­cy­zyj­nej obróbce skra­wa­niem. Budu­jąc histo­rie i tematy jak magik albo impre­sa­rio, ciął zda­nia jak chi­rurg. Jego awer­sja do łago­dze­nia prozy wyja­śnie­niami dawała w rezul­ta­cie zdu­mie­wa­jącą gęstość infor­ma­cji. Znaj­dzie­cie tu wiele krót­kich zdań albo zwię­złych opi­sów, które peł­nią funk­cję nie­wi­dzial­nych stron. Przy two­rze­niu atmos­fery ta tech­nika jest suge­stywna. Przy opi­sy­wa­niu ludz­kich dusz jest zwod­ni­cza, nawet nie­po­ko­jąca. Ford pisał sceny akcji, a także leniwe roz­mowy z ele­gancką oszczęd­no­ścią mistrza sztuk walki, który ist­nieje tylko w lite­ra­tu­rze i który spo­koj­nie poko­nuje każ­dego prze­ciw­nika jed­nym pre­cy­zyj­nym ruchem nad­garstka, jed­nym śmier­tel­nym dźgnię­ciem małego palca. Roz­ko­szuj­cie się jego prozą, obra­caj­cie zda­nia w swoim umy­śle, szu­kaj­cie wszyst­kich rze­czy nie­wy­po­wie­dzia­nych i nie­na­pi­sa­nych, które – w wielu wypad­kach – są przy­jem­no­ściami nie mniej celowo zapla­no­wa­nymi niż te uwiecz­nione atra­men­tem.

Wytrwaj­cie, jeśli kie­dyś poczu­je­cie się zagu­bieni, wytrwaj­cie, ponie­waż wszystko to jest jasne i piękne, bo nie­wiele powie­ści wyna­gro­dzi was tak bar­dzo i sowi­cie jak wła­śnie ta.

VII. Pater (Ojciec)

No i pro­szę. Ostat­nia sztuczka. Dostą­pi­li­ście tajem­nic Kruka, Oblu­bieńca, Żoł­nie­rza, Lwa, Persa, Sło­necz­nego Bie­ga­cza, Ojca. Dozna­li­ście obja­wie­nia, otrzy­ma­li­ście obiet­nice i ostrze­że­nia, zawie­szono was w ciem­no­ści, oto­czo­nych krę­giem wia­tru i ognia. Nie zwra­caj­cie uwagi na ruchliwe brwi czło­wieka sto­ją­cego przy urzą­dze­niach kon­tro­l­nych. To wszystko jest czę­ścią przed­sta­wie­nia. Szep­ta­łem do waszych uszu, kiedy cze­ka­li­ście, mówi­łem wam o Cze­ka­niu na smoka wię­cej, niż potrze­bo­wa­li­by­ście wie­dzieć. Teraz ono powie wam o sobie mniej, niż byście chcieli, bo w jego świe­cie są dziury, luki naj­lep­szego rodzaju, wszyst­kie te otwory, które Mike zain­sta­lo­wał, żeby prze­cie­kła przez nie tajem­nica. Nie­stety muszę was uprze­dzić, że ni­gdy się nie dowie­cie, które z tych roz­pro­szo­nych Bizan­cjów jest naj­bar­dziej reali­styczne, bo teraz może­cie sami dostrzec szó­ste Bizan­cjum, siódme Bizan­cjum, ósme i dzie­wiąte i tak dalej aż do nie­skoń­czo­no­ści. Im wię­cej wyczy­ta­cie mię­dzy wer­sami, tym wię­cej wer­sów pojawi się do prze­czy­ta­nia. To jest ostat­nia nie­spo­dzianka awansu na Ojca… naprawdę jeste­ście więk­szym Kru­kiem niż wcze­śniej.

– Cóż – mówi Mike, kła­nia­jąc się w cie­niu. – Nie można kie­ro­wać tajem­ni­czym kul­tem, nie roz­bi­ja­jąc paru jaj.

Sio. Zmy­kaj, bra­cie Kruku. Opuść jaski­nię. Ini­cja­cja się skoń­czyła. Jest tutaj coś wiel­kiego, dźwięcz­nego i war­tego wszyst­kich ude­rzeń two­jego serca, któ­rych potrzeba, żeby to prze­czy­tać. To coś było zamknięte przed świa­tem, znik­nęło na jakiś czas, ale jest tu znowu.

Śmiało, czy­taj­cie. Zazdrosz­czę wam. A kiedy skoń­czy­cie, kiedy byty się roz­mnożą, jakże koniecz­nie, kiedy wszyst­kie stro­nice zostaną odwró­cone, lecz moż­li­wo­ści na­dal będą tań­czyć, wtedy zro­zu­mie­cie. I będzie­cie wie­dzieli roz­kosz­nie mniej niż kie­dyś.

Podob­nie jak ja będzie­cie mogli powie­dzieć:

Mam tyle pytań.

Jak, do dia­bła, on to zro­bił?

Mas­sa­chu­setts, sty­czeń 2020

Cesar­stwo trwało w narzu­co­nym porządku, wyima­gi­no­wana strefa czy­stego świa­tła wokół tronu tęt­niła nie­biań­ską aktyw­no­ścią; posta­cie szam­be­la­nów, logo­te­tów, nun­cju­szy, przy­by­wały i odcho­dziły…

Miesz­kali w Bizan­cjum…

Ale w umy­śle cesar­stwa tkwił inny rodzaj opo­wie­ści niż ta o świę­tym Gra­alu.

Char­les Wil­liamsRegion let­nich gwiazd

nota historyczna

W dru­gim wieku naszej ery Lukian z Samo­saty napi­sał: „Wszy­scy teraz piszą histo­rię, a ja nie chcę być wyklu­czony z tego poru­sze­nia”. Lukian, znany rów­nież jako Lukian Szy­derca, stwo­rzył opo­wieść fan­ta­styczną zaty­tu­ło­waną Praw­dziwa histo­ria.

Powstał utwór, który wyko­rzy­stuje posta­cie histo­ryczne i miej­sca akcji typowe dla dra­matu. Nie­które wyda­rze­nia i wszyst­kie dia­logi są wymy­ślone, podob­nie jak, oczy­wi­ście, otwar­cie fan­ta­styczne ele­menty. Jest w nim tyle tech­nicz­nych ana­chro­ni­zmów, ile się da, choć nie­które tech­niki nie były znane w miej­scach, gdzie toczy się akcja, i w tam­tych cza­sach.

Cytaty na początku każ­dego roz­działu pocho­dzą z Ryszarda III Szek­spira. Ta sztuka oraz wiele innych dzieł histo­rycz­nych zapew­niły atmos­ferę obec­nej książce, ale wszyst­kie inter­pre­ta­cje postaci, zwłasz­cza naj­czę­ściej rein­ter­pre­to­wa­nych angiel­skich kró­lów, są natu­ral­nie moje wła­sne.

Moim celem była roz­rywka, a nie pod­no­sze­nie pro­ble­mów do god­no­ści histo­rycz­nych kon­tro­wer­sji. Jak napi­sał Nen­niusz dwa­na­ście wie­ków temu, jeśli w ogóle ist­niał taki czło­wiek: „Ustę­puję temu, kto wie wię­cej o tych rze­czach niż ja”.

JMF/1982

cienie

w kolej­no­ści, w jakiej się poja­wiają

Posta­cie histo­ryczne

Dla tych, któ­rzy mają trud­no­ści ze śle­dze­niem licz­nych tytu­łów szla­chec­kich z tam­tego okresu albo po pro­stu inte­re­sują ich takie listy, poni­żej nie­kom­pletne zesta­wie­nie praw­dzi­wych postaci histo­rycz­nych wystę­pu­ją­cych w powie­ści. Brak nazwi­ska nie­ko­niecz­nie ozna­cza, że postać nie jest histo­ryczna, i jak zostało wcze­śniej wyja­śnione, w dość dowolny spo­sób wybrano tych, któ­rzy poja­wiają się niżej.

Anglicy i Szkoci

Cecy­lia, księżna Yorku i jej trzech synów, któ­rzy prze­żyli:

Ryszard Plan­ta­ge­net, książę Glo­uce­ster, póź­niej­szy król Ryszard III

Jerzy Plan­ta­ge­net, książę Cla­rence

Król Edward IV

Ryszard, książę Yorku

Anna Neville, żona Ryszarda Glo­uce­stera

Elż­bieta Woodville, kró­lowa Edwarda IV

James Tyrell, zaufany rycerz Ryszarda

Richard Ratc­liffe, jak wyżej

Fran­cis Lovell, jak wyżej

Ale­xan­der Stu­art, książę Albany, brat króla Szko­cji Jerzego III

Anthony Woodville, lord Sca­les, hra­bia Rivers, brat kró­lo­wej Elż­biety

Edward, książę Walii, póź­niej­szy król Edward V

Dok­tor John Mor­ton

Henry Staf­ford, książę Buc­kin­gham

Wil­liam Hastings, lord Hastings, kró­lew­ski szam­be­lan Edwarda IV

Edward Mid­dle­ham, syn Ryszarda Glo­uce­stera

Henry Tyd­der (czyli „Tudor”, według ówcze­snej pra­wi­dło­wej wymowy)

Fran­cuzi

Król Ludwik XI

François Vil­lon, poeta i nic­poń

Mał­go­rzata Ande­ga­weń­ska, żona króla Anglii Hen­ryka VI

Włosi

Luigi Pulci, poeta

Mar­si­lio Ficino, poeta i filo­zof

Julian Medy­ce­usz, brat Waw­rzyńca

Waw­rzy­niec Medy­ce­usz, zwany Wspa­nia­łym (ofi­cjalny tytuł szefa Banku Medy­ce­uszy)

Ales­san­dra Scala, aktorka

Giro­lamo Savo­na­rola

Gale­azzo Maria Sfo­rza, książę Medio­lanu

Fede­rigo da Mon­te­fel­tro, kon­do­tier, książę Urbino

Domi­nic Man­cini, dyplo­mata

Dok­tor John Argen­tine, lekarz

część pierwsza

Dzieci cesar­stwa

Bo się pod dobrą nie rodzili gwiazdą… Nie­od­wró­cone są zrzą­dze­nia losu.

akt IV, scena 4 (przeł. Józef Pasz­kow­ski)

rozdział 1

Gwy­nedd

Droga, którą zbu­do­wali Rzy­mia­nie, prze­ci­nała pół­nocną Walię, bie­gnąc mię­dzy pogodą Morza Irlandz­kiego a górami Gwy­nedd i Powys; obok mie­dzi i oło­wiu, któ­rych pożą­dało cesar­stwo głodne podróży. Wio­dła na drugą stronę rzeki Conwy w Caer­hun i na drugą stronę Clwyd w Asaph poświę­co­nym Esu­sowi. Rzym­scy inży­nie­ro­wie popro­wa­dzili ją przez wzgó­rza, ponad wybrze­żem i pod szczy­tami, ni­gdy nie docie­ra­jąc do krę­go­słupa kraju. Nie zna­czy to, że wewnątrz nie było szla­ków, a jedy­nie to, że Rzy­mia­nie ich nie zna­leźli.

Droga prze­trwała od Caer­nar­fon do Che­ster, w Caer­hun w doli­nie Conwy zostały z niej frag­menty murów i pro­ste rowy w miej­scu, gdzie brodu strzegł fort legio­ni­stów. Rzym­skie kamie­nie, ale żad­nych Rzy­mian od tysiąca lat.

Za Caer­hun droga wiła się przez pół­tora kilo­me­tra pod górę do gospody Biały Jeleń. W wieku jede­na­stu lat miesz­kał tam Hywel Pere­dur, dzie­więć­set dzie­sięć lat po Trium­fie Artura, w tysiąc dzie­więć­dzie­sią­tym pią­tym roku ist­nie­nia Mia­sta Kon­stan­tyna. Tego mar­co­wego popo­łu­dnia Hywel stał na rzym­skim bruku poni­żej dzie­dzińca gospody i był kró­lem Rzy­mian.

Przed nim i pod nim cią­gnęły się bez końca pola jego domi­nium, obsa­dzone drze­wami, które z tej wyso­ko­ści wyglą­dały jak kępki na pat­chwor­ko­wej tka­ni­nie zie­leni i brą­zów. Conwy była wyszytą na tej tka­ni­nie sze­roką wstęgą o łagod­nych zako­lach. Mar­cowe powie­trze pach­niało tor­fem, wil­go­cią i swoją wła­sną chłodną czy­sto­ścią początku wio­sny.

Miej­sce, w któ­rym stał Hywel, nazy­wało się Pen-y-Gaer, Głowa For­tecy. Kie­dyś, jesz­cze przed przy­by­ciem legio­nów, wzno­siła się tutaj twier­dza, ale po niej rów­nież zostały tylko kamie­nie, frag­menty muru i obwa­ło­wa­nia. A także obronny cha­rak­ter zbo­cza, pola ostrych gła­zów uło­żo­nych rzę­dami bie­gną­cymi w dół wzgó­rza.

Hywel stał na dro­dze i roz­ka­zy­wał kamie­niom, żoł­nie­rzom bez stra­chu przed śmier­cią, takim jak mityczni wojow­nicy wyho­do­wani z zębów smoka; każdy atak na nich się zała­my­wał, wro­go­wie pierz­chali. Na znak dowódcy konny legion pusz­czał się galo­pem z Caer­hun i zmia­tał zasko­czo­nego prze­ciw­nika; oszczę­dzano tylko szlachtę dla okupu i daniny. Kapi­ta­no­wie w fio­le­tach i zło­cie, dosia­da­jący bia­łych koni, pro­wa­dzili przed nim poj­ma­nych lor­dów, krzy­cząc: „Pere­dur! Pere­dur!”, żeby wszy­scy wie­dzieli, kto tutaj jest zwy­cięzcą.

Nie­da­leko stał przy dro­dze kamień milowy: znisz­czony i ledwo czy­telny. Hywel nie znał łaciny, ale potra­fił odszy­fro­wać imię Con­stanti. Kon­stan­tyn. Cesarz. Zało­ży­ciel Pięk­nego Mia­sta, a teraz bóg, jak Juliusz Cezar, jak król Bry­ta­nii Artur. Kiedy Hywel mijał kamień, prze­su­wał pal­cami po wyry­tych lite­rach imie­nia, doty­kał figury boga.

Trzy lata wcze­śniej, w majowe kalendy, ogłu­szył wró­bla kamie­niem z procy, zwią­zał mu skrzy­dła i zaniósł go do kamie­nia milo­wego. Ptak drżał pod jego koszulą, a potem, kiedy chło­piec go poło­żył, stał się dziw­nie nie­ru­chomy, jakby cze­kał. Ale Hywel nie miał noża, a bał się użyć gołych dłoni. Kiedy zna­lazł dwa pła­skie kamie­nie i zro­bił, co musiał, nie mógł sobie przy­po­mnieć modli­twy, którą zamie­rzał odmó­wić.

Na nisko sto­jące słońce nasu­nęły się chmury, rysu­jąc na ziemi wzory z cieni. Rzeka pociem­niała na kolor łupka, potem roz­bły­sła srebr­nym błę­ki­tem. Wyda­wało się, że kamie­nie ruszyły i teraz masze­rują, w salu­cie biją włócz­niami o tar­cze. Wró­ble zostały zapo­mniane, kiedy Hywel wysłał swoje kohorty do boju jako żoł­nierz, król i bóg.

Gdy nagle na dro­dze wzbił się kurz i do jego wizji z bły­skiem stali wkro­czyli żywi ludzie, praw­dziwi żoł­nie­rze zmie­rza­jący do gospody, Hywel tylko patrzył i słu­chał, wie­dząc, że go nie zauważą, jeśli będzie cał­kiem nie­ru­chomy. Sły­szał skro­ba­nie pik o bruk, tupa­nie obu­tych stóp, brzęk wle­czo­nych łań­cu­chów. Wiatr przy­niósł ich głosy, słowa nie­roz­po­zna­walne, ale o wyraź­nym ryt­mie: angiel­skie, nie walij­skie. Kiedy przy­by­sze poko­nali ostatni zakręt drogi, Hywel dostrzegł ich odznaki. Wtedy odwró­cił się i pobiegł lekko do bramy Bia­łego Jele­nia. Gdy prze­ci­nał dzie­dzi­niec, pies pod­niósł głowę, ocze­ku­jąc pokle­pa­nia, ale na próżno. Wró­ble wzbiły się z trze­po­tem spod kro­kwi.

W sali jadal­nej z ciem­nymi bel­kami stro­po­wymi pano­wał popo­łu­dniowy mrok. W powie­trzu wisiał słaby zapach dymu tor­fo­wego. Dafydd, wła­ści­ciel gospody, roz­pa­lał ogień, a Gly­nis, ładna bar­manka, wycie­rała kubki. Oboje pod­nie­śli wzrok, Gly­nis się uśmiech­nęła, Dafydd nie.

– No, panie pół­nocy, wchodź, a jakże! Kiedy ty byłeś ze swo­imi dorad­cami, ogień pra­wie…

– Żoł­nie­rze na dro­dze – powie­dział Hywel po walij­sku. – Ludzie lorda Irlan­dii z Caer­nar­fon. – Wie­dział, że gniew Dafydda jest tylko uda­wany. Kiedy obe­rży­sta był naprawdę zły, sta­wał się śmier­tel­nie spo­kojny i mało­mówny.

– Więc będą chcieli ale – stwier­dził Dafydd. – Idź napeł­nić kocio­łek.

– Przy­nieść masło? – spy­tał Hywel z sze­ro­kim uśmie­chem.

Wła­ści­ciel gospody odpo­wie­dział uśmie­chem.

– Nie mamy zjeł­cza­łego. A teraz utocz ale. Oni nie będą chcieli cze­kać.

– Ie.

– I przy żoł­nier­zach mów po angiel­sku.

– Ie.

– I spraw sobie lanie, chłop­cze, bo ja nie mam czasu!

Hywel zatrzy­mał się na szczy­cie piw­nicz­nych scho­dów.

– Jest z nimi jeniec. Cza­ro­dziej.

Dafydd odło­żył pogrze­bacz, wytarł ręce w far­tuch.

– W takim razie to dla kogoś zła wia­do­mość – stwier­dził cicho.

Hywel poki­wał głową, choć nie zro­zu­miał, i ruszył w dół po scho­dach. Nalał ale do czar­nego żela­znego kociołka, posta­wił go w win­dzie i posłał na górę. Dopiero wtedy, sto­jąc w cichej piw­nicy, uświa­do­mił sobie, co wcze­śniej powie­dział. Na dro­dze sły­szał łań­cu­chy, bez wąt­pie­nia, ale prze­cież nie widział, kogo w nie zakuto.

* * *

Ośmiu ludzi i jesz­cze coś sta­nęło na dzie­dzińcu gospody.

Męż­czyźni byli odziani w skó­rzane kurtki, uzbro­jeni w mie­cze i topory. Dwóch miało prze­wie­szone przez plecy dłu­gie łuki. Jeden, wyjąt­kowy służ­bi­sta w heł­mie, niósł przy boku długą skó­rzaną sakwę, a na jego pasie z rzeź­bio­nej skóry wisiały na sznur­kach małe drew­niane butelki. Hywel widział, że to ładunki pro­chowe do ręcz­nego działka z sakwy.

Na odzna­kach żoł­nie­rzy widać było war­czą­cego psa, który stał na tyl­nych łapach; tal­bota od nazwi­ska namiest­nika Irlan­dii. Sir John Tal­bot zdu­sił powsta­nie rebe­lian­tów z Côtentin na roz­kaz Hen­ryka V. Mówiono, że matki z Ande­ga­we­nii uci­szały dzieci, stra­sząc je Jeha­nem Talbo. Teraz, kiedy Hen­ryk V nie żył, niech żyje Hen­ryk VI, doradcy trzy­let­niego króla mieli nadzieję, że Pies Wojny uci­szy rów­nież Irland­czy­ków.

Czte­rech żoł­nie­rzy trzy­mało na łań­cu­chach istotę, która kucała na ziemi, czarna i bez­kształtna. Hywel pomy­ślał, że to pew­nie jakiś wielki pies myśliw­ski, może tal­bot albo bestia z Irlan­dii po dru­giej stro­nie morza. Potem stwo­rze­nie wysta­wiło jasną łapę, roz­po­starło dłu­gie palce i Hywel zoba­czył, że to klę­czący czło­wiek wsparty na rękach, w łach­ma­nach i czar­nym płasz­czu.

Chude dło­nie zosta­wiły ślady krwi na ziemi. Gra­we­ro­wane kaj­dany na nad­garst­kach i kost­kach były połą­czone z łań­cu­chami. Głowa się odwró­ciła, czarny kap­tur opadł do tyłu, odsła­nia­jąc matowe żelazo na szyi więź­nia. Obroża rów­nież miała gra­we­ru­nek. Nad nią Hywel zoba­czył zmierz­wioną siwą brodę, noz­drze z zaschniętą krwią.

Ciemne oko było szkli­ste od gorączki albo obłędu. Nie mru­gało. Spę­kane usta się poru­szyły.

– Nic z tego! – krzyk­nął żoł­nierz i pocią­gnął za łań­cuch, tak że męż­czy­zna padł pła­sko na zie­mię. Inny żoł­dak wbił trzo­nek topora w żebra jeńca. Jego kom­pan nachy­lił się i potrzą­snął łań­cuchem. – Tylko spró­buj swo­jego zawo­dze­nia, a utniemy ci język.

Dla Hywela ta groźba brzmiała zupeł­nie jak pokrzy­ki­wa­nia żony Daf­fyda Nansi na kury, że się nie niosą. Jeniec leżał cał­kiem bez ruchu.

– Ale! Gdzie jest ale? – zakrzyk­nęli żoł­nie­rze, odwra­ca­jąc się od nie­szczę­śnika.

Daf­fyd zja­wił się z tacą pełną kufli paru­ją­cego grza­nego piwa z brą­zową pianą na wierz­chu.

– Trzy­maj, Hywelu. I pamię­taj, że Ogmius pod­suwa nam wła­ściwe słowa.

Gdy chło­pak zaniósł tacę na dzie­dzi­niec, powi­tały go wiwaty – wła­śnie jego, uświa­do­mił sobie i przez jedną krótką chwilę znowu był Ceza­rem. Potem zaczęto wyry­wać mu kufle.

– Tutaj, chłop­cze, tutaj!

– Na brodę Jowi­sza, dobre!

– Jowisz porazi cię pio­ru­nem, to nie jest angiel­skie piwo. – Mówiący mru­gnął do Hywela – Ale i tak jest dobre.

Hywel nie zwró­cił na niego uwagi. Wpa­try­wał się w zaku­tego w kaj­dany czło­wieka, który nie poru­szał się i oddy­chał ciężko. Spod płasz­cza wysta­wał rękaw koszuli z tka­niny hafto­wa­nej w misterny deseń, nie taki jak cel­tycka robota, którą Hywel znał, ale podobne, prze­pla­ta­jące się wzory.

Biały Jeleń był gospodą z tra­dy­cjami. Hywel wcze­śniej dwa razy widział jedwab, na żonach lor­dów.

– Uwa­żaj na naszego psa, chłop­cze – powie­dział żoł­nierz, który wcze­śniej do niego mru­gnął. – To cza­row­nik ze wschodu. Z samego Mia­sta, powia­dają.

Mia­sto Kon­stan­tyna.

– Co on zro­bił?

– Ano cza­ro­wał, chłop­cze, cóżby innego? Odpra­wiał czary dla irlandz­kich bun­tow­ni­ków prze­ciwko kró­lowi Hen­ry­kowi, niech spo­czywa w spo­koju. Pięć lat ukry­wał się w irlandz­kich górach, rzu­cał czary i mącił. Ale go zła­pa­li­śmy. Lord Jack go schwy­tał i teraz on jest psem Tal­bota.

– Tom – rzu­cił ostro sier­żant.

Żoł­nierz sta­nął na bacz­ność. Po chwili znowu mru­gnął do Hywela i wci­snął pusty kufel w jego ręce.

– Spójrz tutaj, chłop­cze – powie­dział. Chwy­cił kaj­dany na lewym nad­garstku cza­row­nika i pocią­gnął je w górę, jakby nie były połą­czone z czło­wie­kiem. – Widzisz tego węża wyry­tego w żela­zie? To wąż dru­idzki, bo ma moc wią­za­nia cza­ro­dzie­jów. Stary Irland­czyk Patryk prze­go­nił wszyst­kie węże z Irlan­dii dla dobra swo­ich magicz­nych towa­rzy­szy. Ale my zabra­li­śmy ze sobą parę gadzin. Ze skóry i żelaza. Żoł­nierz puścił łań­cu­chy, a te opa­dły z przy­tłu­mio­nym brzę­kiem. Jeniec nie wydał żad­nego dźwięku. Hywel stał zafa­scy­no­wany i myślał.

– Obe­rży­sto! – zawo­łał sier­żant.

Dafydd zja­wił się po krót­kiej chwili, wycie­ra­jąc ręce w far­tuch.

– Tak, kapi­ta­nie?

Sier­żant go nie popra­wił.

– Macie tutaj kowala? Ten bun­tow­nik jest raczej nie­szko­dliwy, ale uciek­nie, jeśli dać mu choć cień szansy. Chcemy przy­kuć go do cze­goś solid­nego.

– Więc zosta­nie­cie tu jakiś czas?

– Nie śpie­szy się nam. Jeniec ma być dostar­czony do Yorku na egze­ku­cję.

– Morze Irlandz­kie było dosta­tecz­nie głę­bo­kie – wtrą­cił jakiś żoł­nierz.

– Nie na tyle, żeby pogrze­bać jego klą­twę, sze­re­gowy – uciął sier­żant. – Zabi­cie go zostawmy jemu podob­nym. – Odwró­cił się do Daf­fyda. – Nie oba­wiaj się tych chłop­ców, obe­rży­sto. Są grzeczni i będę mnie słu­chać. – Poło­żył lekki nacisk na ostat­nie słowa. – I są też pie­kiel­nie zmę­czeni pil­no­wa­niem tego bun­tow­nika.

– Hywelu, bie­gnij i powiedz Siônowi Maw­rowi, że jest tu potrzebny z mło­tem i obcę­gami – pole­cił wła­ści­ciel gospody.

– I powiedz mu, że nie cho­dzi o pod­ku­cie konia – zawo­łał za nim żoł­nierz o wyso­kim gło­sie. – Zda się młot do łań­cu­chów…

Hywel pobiegł. Nie oglą­dał się za sie­bie. Bał się. Pośród tych wszyst­kich żoł­nier­skich pokrzy­ki­wań, głosu Dafydda, wła­snego odde­chu, sły­szał jesz­cze inny, szep­czący, natar­czywy, niczym tętno krwi w uszach, kiedy panuje cisza. Sły­szał go przez cały czas, odkąd wargi cza­row­nika poru­szyły się bez­dź­więcz­nie.

Ty, który mnie sły­szysz, przyjdź do mnie. Podą­żaj za moim gło­sem.

I kiedy Hywel biegł w gęst­nie­ją­cej ciem­no­ści, wyda­wało mu się, że się­gają po niego jakieś ręce, chwy­tają go, pró­bują przy­cią­gnąć z powro­tem.

* * *

Nansi dotknęła obroży turn­spita. Zwie­rzę zatrzy­mało się na kole obro­to­wym, żona obe­rży­sty odcięła kawa­łek pie­ką­cego się bara­niego udźca. Pies na nowo zaczął obra­cać rożen z mię­sem. Nansi poło­żyła bara­ninę na drew­nia­nym tale­rzu razem z pełną łyżką goto­wa­nej kuku­ry­dzy i kawał­kiem mięk­kiego, brą­zo­wego chleba.

– Żoł­nie­rze nie zapła­cili za mięso dla niego – ode­zwał się kuch­cik Dai.

– Nie musisz mi mówić, za co nie zapła­cili. – Nansi przy­kryła talerz ser­wetką. – Mam nadzieję, że ten czło­wiek ma zęby. Nie śmia­łam posłać mu noża. Masz, Dai, idź szybko, żeby nie osty­gło.

– Dla­czego go biją, skoro on nie może rzu­cać cza­rów?

– Nie wiem, Dai – powie­działa Nansi z zatro­skaną miną. – Zanieś mu to natych­miast.

– Ja wezmę kola­cję – rzu­cił Hywel, sta­jąc w drzwiach kuchni.

Dai otwo­rzył usta, ale zaraz je zamknął. Żona obe­rży­sty się odwró­ciła.

– Dałem mu wodę – powie­dział Hywel. – Nie boję się go. A ty się boisz, Dai?

Kuch­cik zaci­snął pulchne dło­nie. O rok star­szy od Hywela rów­nież był sie­rotą. Dafydd i Nansi, któ­rzy nie mieli dzieci, przy­gar­nęli ich razem i sta­rali się wycho­wać jak braci. Hywel już nie pamię­tał, jak to było, nawet kiedy pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć.

– Ie – odpo­wie­dział Dai dość wystra­szo­nym tonem. – Ty daj mu jeść.

Podał mu talerz, a Hywel wziął go i ski­nął głową. Nie czuł nie­na­wi­ści do Daia; zwy­kle go lubił. Ale nie byli braćmi.

Po wyj­ściu z kuchni Hywel pod­niósł lampę i kufel ale, które wcze­śniej zosta­wił przy drzwiach, i ruszył do sto­doły. Do jej wnę­trza wpa­dał blask księ­życa. Cza­row­nik sie­dział przy słu­pie, biało-czarny w świe­tle lampy. Lekko odwró­cił głowę. Hywel znie­ru­cho­miał. Ujrzał tru­pią czaszkę o błysz­czą­cych oczo­do­łach.

Zawie­sił lampę na kołku i otwo­rzył osłonę. Cza­row­nik skrzy­wił się i odwró­cił twarz.

Tylko ją mógł odwró­cić. Łań­cuch prze­wle­czony przez obrożę dwu­krot­nie opla­tał słup i górną część tuło­wia, tak że przy­trzy­my­wał więź­nia w pozy­cji wypro­sto­wa­nej. Łań­cuchy na kost­kach były przy­mo­co­wane do dwóch kół sta­rego wozu. Hywel widział, jak Siôn Mawr wraca do domu, i nie mógł nie dostrzec mor­der­czego spoj­rze­nia, które rzu­cił mu kowal. Teraz je zro­zu­miał.

– Więc to byłeś ty – ode­zwał się jeniec, a Hywel omal nie upu­ścił tale­rza. – To dla mnie?

Hywel zro­bił krok w jego stronę. Głos w jego gło­wie ucichł, ale on na­dal czuł przy­cią­ga­nie cza­row­nika. Zatrzy­mał się.

– Żoł­nie­rze mówią, że już nie może pan robić cza­rów w tych łań­cu­chach.

– Ale ty wiesz swoje, prawda? – W jego angiel­skim była jedy­nie odro­bina obcego akcentu. – Cóż, w dużym stop­niu mają rację. Nie­wiele mogę zro­bić i naprawdę nie dam rady uciec. Podejdź tu, chłop­cze. – Cza­ro­dziej poru­szył rękami.

Hywel odwró­cił się, żeby nie widzieć znaku.

– Przy­naj­mniej przy­suń mi kola­cję. Potem możesz iść. Pro­szę.

Hywel pod­szedł bli­żej, ostroż­nie zer­k­nął na cza­row­nika. Na ziemi leżał roz­po­starty płaszcz pod­szyty lśniącą czer­nią… jesz­cze wię­cej jedwa­biu. Pod nim męż­czy­zna nosił ciem­no­zie­loną szatę z cięż­kiego bro­katu, roz­dartą na wszyst­kich szwach, tak że widać było białą jedwabną koszulę. Szata i koszula były całe wyha­fto­wane złotą i srebrną nicią w prze­pla­ta­jące się linie, z żyw­szymi kolo­rami pomię­dzy nimi. Wzory przy­cią­gnęły wzrok Hywela, choć tego nie chciał. Posta­wił talerz na sło­mie i zdjął ser­wetkę. Męż­czy­zna prze­su­nął języ­kiem po bar­dzo bia­łych zębach, teraz jed­nak brud­nych, jego oczy roz­sze­rzyły się i zwil­got­niały. Wycią­gnął rękę. Hywel zoba­czył, że łań­cuch zatrza­śnięty na nad­garstku jest przy­mo­co­wany za jego ple­cami. Cza­row­nik posta­wił sobie talerz na kola­nach. Jego deli­katne palce zawi­sły nad nim jak szpony. Nie mógł się­gnąć po jedze­nie obiema rękami.

Hywel pomy­ślał, że go nakarmi, ale jakoś nie potra­fił się zmu­sić, żeby mu to zapro­po­no­wać.

Ręce znowu pró­bo­wały dosię­gnąć jedze­nia. Cza­row­nik wziął ser­wetkę, strzep­nął ją i zakrył nią lśniącą, brudną koszulę naj­le­piej, jak potra­fił. Potem chu­dymi pal­cami chwy­cił ziarno kuku­ry­dzy i uniósł je do spuch­nię­tych ust. Prze­żuł je bar­dzo wolno.

Sta­ra­jąc się nie patrzeć na jego oczy ani na ręce, Hywel otwo­rzył kufel ale. Z sakiewki przy pasie wyjął kawa­łek zatłusz­czo­nego papieru, roz­wi­nął go i wrzu­cił do piwa białe masło. Zamie­szał w kuflu czy­stą słomą i pod­su­nął go więź­niowi naj­bli­żej, na ile się odwa­żył. Cza­row­nik zacze­kał, aż chło­piec się cof­nie, po czym pod­niósł kufel i spró­bo­wał ale. Zamknął oczy i oparł głowę o słup, tak że nacisk żelaza na chwilę zelżał.

– Nek­tar i ambro­zja – powie­dział. – Dzię­kuję, chłop­cze.

Wię­zień odsta­wił ale i się­gnął po bara­ninę. Zaczął ją jeść małymi, ostroż­nymi kęsami.

– Wezwa­łeś mnie magią, panie – ode­zwał się w końcu Hywel. – Nikt inny nie mógł usły­szeć… Dla­czego?

Męż­czy­zna prze­stał jeść, wytarł ręce i usta.

– Myśla­łem, że jesteś… kimś innymi. Kimś, kto mógłby pomóc.

– Myślał pan, że jestem cza­row­ni­kiem?

– Wezwa­łem talent. Ale zabra­kło mi sił, zanim usły­sza­łem odpo­wiedź. Trudno pra­co­wać, gdy ma się but na żebrach. – Cza­row­nik się­gnął po chleb, skub­nął kawa­łek.

– Nie jestem cza­row­ni­kiem – oświad­czył Hywel.

– Nie. Przy­kro mi. Ale cie­szę się, że przy­nio­słeś mi kola­cję.

Sie­dzieli w ten spo­sób przez jakiś czas. Cza­ro­dziej poży­wiał się wolno. Hywel obser­wo­wał go, kuca­jąc. Wyda­wało mu się, że wię­zień chciałby, żeby kola­cja trwała całą noc.

– Myśla­łeś, panie, że jestem cza­row­ni­kiem – powtó­rzył.

– Chyba już to wyja­śni­łem – odparł męż­czy­zna cier­pli­wie. – Już późno. Nie powi­nie­neś spać?

– Dafydda to nie obcho­dzi, póki ogień nie wygasa. Mówi­łeś, panie, że woła­łeś kogoś innego. Ale ja cię usły­sza­łem. Zawoła­łeś mnie. Wię­zień prze­łknął, obli­zał spuch­nięte wargi.

– Wezwa­łem talent. Moc. Ona… pro­mie­niuje jak świa­tło świecy. Wyczu­łem ją i odpo­wie­dzia­łem. To wszystko.

– Więc jestem cza­ro­dzie­jem – stwier­dził Hywel bez tchu, trium­fu­jąco.

Męż­czy­zna pokrę­cił głową, łań­cu­chy zagrze­cho­tały.

– Magus latens… nie. Pew­nego dnia możesz nim zostać, jeśli będziesz szko­lony. Ale teraz… – W jego gar­dle zabrzmiało coś w rodzaju śmie­chu. – Teraz zosta­łeś prze­bu­dzony. Ja to zro­bi­łem, choć nie chcia­łem.

– Mógł­byś mnie uczyć, panie? – zapy­tał Hywel.

Odpo­wie­dział mu zdu­szony śmiech.

– Jak myślisz, chłop­cze, dla­czego jestem w łań­cu­chach? Już był­bym mar­twy, gdyby oni tak bar­dzo nie bali się mojej klą­twy, ale mój język i oczy mogą nie prze­trwać jutra. Idź do łóżka, chłop­cze.

Hywel posta­wił stopę na kole wozu, do któ­rego była przy­kuta noga cza­row­nika. Pchnął je, Łań­cuch się prze­su­nął; za chwilę miał się napiąć. Oka­zało się to zdu­mie­wa­jąco łatwe.

– Pro­szę, nie rób tego – powie­dział cza­row­nik. W jego gło­sie nie było bła­ga­nia ani roz­kazu.

Hywel się odwró­cił, zoba­czył czarne oczy obwie­dzione bielą i czer­wie­nią, twarz białą jak naga kość. Prze­stał pchać koło. Może gdyby wró­ble umiały mówić…

– Jestem bar­dzo zmę­czony – powie­dział cza­ro­dziej. – Przyjdź jutro, pro­szę, a wtedy z tobą poroz­ma­wiam.

– Opo­wiesz mi o magii, panie? – Hywel na­dal trzy­mał stopę na kole, ale nagle ona stała się bar­dzo ciężka i nie­zdolna do ruchu.

Głos jeńca był słaby, ale jego oczy czarne i pło­nące.

– Przyjdź jutro, a powiem ci wszystko, co wiem o magii.

Hywel wziął talerz, ser­wetkę i kufel. Wstał, ruszył tyłem do drzwi.

– Nazy­wam się Kal­lian Pto­le­me­usz – rzekł cza­row­nik. – Pisane literą pi, jeśli potra­fisz pisać.

Chło­pak nic nie odpo­wie­dział. Wszy­scy wie­dzieli, że cza­row­nicy zyskują moc, pozna­jąc imiona. Zdjął lampę z kołka i ją zamknął.

– Dobra­noc, Hywelu Pere­dur – rzu­cił Kal­lian Pto­le­me­usz.

Hywel nie wie­dział, czy zadrżeć, czy krzy­czeć z rado­ści.

* * *

Hywel nie spał za wiele. „Wszystko, co wiem”, obie­cał Pto­le­me­usz. Może nie był potęż­nym cza­row­ni­kiem. Osta­tecz­nie poj­mało go i zakuło w łań­cu­chy kilku żoł­nie­rzy.

Owain Glyn Dŵr był potęż­nym cza­ro­dzie­jem, Hywel to wie­dział. Wszy­scy w Walii wie­dzieli. Glyn Dŵr i kilku angiel­skich lor­dów omal nie ode­brali korony kró­lowi Hen­ry­kowi IV, choć Hen­ryk był czło­wie­kiem z Mon­mo­uth­shire. Glyn Dŵr przez lata zasia­dał w Har­lech jako król z wła­snymi lor­dami i armią.

Anglicy w końcu roz­pę­dzili jego żoł­nie­rzy, ale nie dopa­dli jego samego i nikt nie widział, jak Owain umiera. Mówiono, że wcale nie zgi­nął, że śpi jak Artur, że wróci, kiedy przyj­dzie pora.

Hywel pamię­tał syna Owa­ina Mere­dydda, który odwie­dził Bia­łego Jele­nia. Wysoki męż­czy­zna o sze­ro­kich ramio­nach wyglą­dał bar­dziej jak wojow­nik niż wielki cza­ro­dziej. Ale był cza­ro­dziejem. Zro­bił szklaną kulkę z powie­trza i dał ją Hywe­lowi, trzy­mał go za rękę i trak­to­wał jak wodza Walii.

A Dafydd był zły, mil­cząco zły, kiedy Mere­dydd ap Owain wyje­chał.

Hywel ubrał się przed świ­tem. Powie­trze było spo­kojne i chłodne, księ­życ zaszedł, niebo miało kolor czar­nego szkła. Hywel poru­szał się głów­nie dzięki doty­kowi i pamięci. Zajął się ogniem w sali jadal­nej, pogrze­bał w popiele i wyrów­nał war­stwę torfu. Czer­wony żar wyda­wał się pełen tajem­nic i mocy. Wszystko, co wie o magii. Hywel zasta­na­wiał się, czy będzie potra­fił zamie­niać ołów w złoto. Czy będzie potra­fił latać.

O świ­cie zaj­rzał do Pto­le­me­usza. Cza­ro­dziej nie spał, wyglą­dał na nie­spo­koj­nego.

– Wcze­śnie przy­sze­dłeś na lek­cje – zauwa­żył na powi­ta­nie.

– Nie… ja… ee…

– Zaraz się upa­przę… Gdy­byś mógł mi pomóc…

Hywel przy­niósł wia­dro, a następ­nie odro­binę polu­zo­wał kaj­dany na nogach Pto­le­me­usza i pomógł mu unieść się na słu­pie na tyle, żeby cza­row­nik dał radę ukuc­nąć.

– Co to za hałasy? – Tom, żoł­nierz, który wcze­śniej roz­ma­wiał z Hywe­lem, wsa­dził głowę do środka. Zoba­czył Pto­le­me­usza z opusz­czo­nymi spodniami i unie­sioną szatą, wal­czą­cego z gra­wi­ta­cją i żela­stwem, Hywela trzy­ma­ją­cego go od tyłu pod pachami. – Wy, brudne…

Kiedy zro­zu­miał, par­sk­nął śmie­chem. Hywel pod­su­nął wia­dro bli­żej, cza­row­nik sko­rzy­stał z niego hała­śli­wie. Żoł­nierz wcią­gnął powie­trze, jakby wąchał kwiaty, po czym odwró­cił się i wyszedł, krztu­sząc się ze śmie­chu.

Hywel pomógł Pto­le­me­uszowi dopro­wa­dzić do porządku ubra­nie. Żaden z nich się nie odzy­wał. Gdy cza­row­nik usiadł z powro­tem na ziemi, rzu­cił cicho:

– Prze­pra­szam.

Hywel pokrę­cił głową, wziął wia­dro.

– To jedyny strój, jaki mam – zaczął się tłu­ma­czyć Pto­le­me­usz. – Ja…

– Powiesz mi, panie, następ­nym razem – uciął Hywel i poszedł do gnoj­nika.

Słońce oświe­tlało góry, niebo było ide­al­nie błę­kitne. Zapo­wia­dał się naj­dłuż­szy dzień w życiu Hywela.

* * *

– I wtedy se pomy­śla­łem: wia­domo, że to Grek, ale…

Żoł­nie­rze ryk­nęli śmie­chem i zaczęli stu­kać kuflami o blat, roz­le­wa­jąc piwo. Annie, brzydka bar­manka, ruszyła wokół stołu, żeby na nowo napeł­nić kufle. Po dro­dze była pod­szczy­py­wana i obma­cy­wana. Dafydd ode­słał Gly­nis do Caer­hun „na jakiś czas”.

– A chło­pak? Wyglą­dał na zado­wo­lo­nego, Tom?

– Jak angiel­ska żona. Nie­za­do­wo­lona, ale ochotna.

Hywel odwró­cił się z pło­ną­cymi policz­kami – choć nikt na niego nie patrzył – i zszedł do piw­nicy. Za sobą usły­szał jesz­cze:

– Nic dziw­nego, że walij­scy bun­tow­nicy wal­czą tak nie­czy­sto…

Na dole Dafydd czy­ścił ryby umiesz­czone w lodzie i tro­ci­nach. Pod­niósł wzrok na chło­paka i zaraz wró­cił do pracy.

– Nic nie zro­bi­łem – zapew­nił Hywel po walij­sku. Oczy go pie­kły, głos się zała­my­wał.

– Wiem, co zro­bi­łeś – odparł Dyfydd po angiel­sku.

Hywel cze­kał, wal­cząc z łzami. Obe­rży­sta nic wię­cej nie dodał.

– On szu­kał tutaj cza­row­nika – powie­dział w końcu Hywel. – Cie­kawe, czy szu­kał Glyna Dŵra, żeby mu pomóc.

Dafydd prze­stał opra­wiać ryby. Uniósł nóż, spoj­rzał na błysz­czące ostrze.

– Tak powie­dział?

– On… – Gniew Hywela zmie­nił się w strach przed nagłą łagod­no­ścią Dafydda. – Mówił, że szuka cza­row­nika.

– Dobrze. Miejmy nadzieję, że ten jego „przy­ja­ciel” go znaj­dzie. Gdzieś indziej niż tutaj, jak bogo­wie dadzą.

Daf­fyd pociął jesz­cze tro­chę ryby, wrzu­cił ją do kuchen­nej windy i ruszył w górę po scho­dach, z wście­kło­ścią wycie­ra­jąc ręce w far­tuch. Hywel się roz­pła­kał.

* * *

Słońce scho­wało się za górami. Hywel poszedł do kuchni, żeby zanieść Pto­le­me­uszowi kola­cję, kiedy jakaś dłoń dotknęła jego ramie­nia.

– Spo­koj­nie, chłop­cze! Nie chcia­łem cię prze­stra­szyć.

To był Tom. Przez plecy miał prze­wie­szony łuk. Zdjął go teraz i poka­zał chło­pa­kowi. – Uży­wa­łeś kie­dyś takiego?

Hywel pokrę­cił głową.

– Wymaga prak­tyki – powie­dział Tom. – My mówimy, że żeby zro­bić z kogoś łucz­nika, trzeba zacząć od jego dziadka. Idę postrze­lać, póki zostało tro­chę świa­tła dzien­nego… Chcesz pójść ze mną? Cisowa Alice jest dla cie­bie za długa, ale…

– Nie. Nie mogę.

Łuk był biały i piękny. Hywel oczy­wi­ście już wcze­śniej takie widy­wał, ale ni­gdy nie miał oka­zji z żad­nego postrze­lać.

– Nie powi­nie­nem się z cie­bie śmiać. Sier­żant tak powie­dział. Ja… nie mia­łem nic złego na myśli.

Hywel nagle sobie uświa­do­mił, że Tom jest star­szy od niego zale­d­wie o cztery albo pięć lat.

Wszystko, co wiem o magii.

– Jutro? – spy­tał cicho.

– Jutro mnie tu nie będzie. Tak mówił sier­żant.

Więc Pto­le­me­usz też odej­dzie i już naprawdę nie będzie żad­nej oka­zji. Hywel pró­bo­wał nie­na­wi­dzić Toma za jego drwiny, ale to było nie­moż­liwe, podob­nie jak nie­na­wi­dze­nie Daia albo Dafydda dłu­żej niż dwie godziny po laniu…

– Mam robotę – powie­dział Hywel.

I opu­ścił Toma i jego piękną Alice. Kiedy wyszedł z kuchni, już nie było ich na dzie­dzińcu.

Pto­le­me­usz nie jadł już tak wolno jak poprzed­niego wie­czoru. Kiedy skoń­czył, wytarł usta, wysi­kał się do wia­dra i ski­nął na Hywela, żeby usiadł naprze­ciwko niego. Popra­wił znisz­czone ubra­nie.

– W Irlan­dii wyda­wało się takie szy­kowne – powie­dział. – Kiedy już wie­dzia­łem, że w końcu mnie dopadną, wło­ży­łem swoje naj­lep­sze rze­czy. Nie wydaje się, żeby zro­biły na nich wra­że­nie. Czy angiel­scy lor­do­wie są tacy wytworni?

– Noszą jedwa­bie – odparł Hywel.

– O, wiem. Nasze jedwa­bie. Cały jedwab prze­cho­dzi w któ­rymś momen­cie przez Bizan­cjum, wie­dzia­łeś?

Hywel pokrę­cił głową.

– Uwa­żasz, że moje ubra­nie jest wykwintne, to zna­czy, było?

– Tak, bar­dzo.

– Zwy­czajna rzecz na uli­cach Mia­sta.

– Mia­sta Kon­stan­tyna? Bizan­cjum?

– Nie ma innego mia­sta na świe­cie.

– Jest tam wielu cza­row­ni­ków?

– Tam jest wszystko. Cza­row­nicy, kupcy, kapłani… kró­lo­wie przy­by­wają do Mia­sta i mówią, że wole­liby być żebra­kami w Bizan­cjum niż kró­lami w swo­ich wła­snych kra­jach…

Pto­le­me­usz zaczął opo­wia­dać o Pięk­nym Mie­ście. Hywel słu­chał, począt­kowo z grzecz­no­ści, potem z zachwy­tem, o kilo­me­trach potrój­nych murów, patro­lo­wa­nych przez ludzi w zbro­jach z młot­ko­wa­nego złota, prze­cię­tych przez sie­dem razy po sie­dem bram plus jedna, ale ni­gdy nie zbu­rzo­nych przez machiny wroga. Były w nim armie gla­dia­to­rów, któ­rzy wal­czyli na are­nie w stylu rzym­skim, ale więk­szej niż ta w Rzy­mie.

Sze­ro­kie ulice Bizan­cjum spo­ty­kały się na forach z kolum­nami z por­firu, kości sło­nio­wej i złota, prze­cho­dziły pod łukami gło­szą­cymi wiel­kość i mądrość Mia­sta i jego budow­ni­czych, wiły się przez bazary, gdzie można było kupić wszel­kie owoce świata i wytwory czło­wieka, za monety, które Bry­tyj­czycy, Chiń­czycy, Sło­wia­nie, Afry­ka­nie, Ger­ma­nie, Por­tu­gal­czycy i Duń­czycy przyj­mo­wali jako praw­dziwe i za które han­dla­rze przy­wo­zili towary do bram i do sied­miu por­tów oto­czo­nych murami.

Kamienne akwe­dukty dopro­wa­dzały do Mia­sta czy­stą wodę. Wyko­pane przez czło­wieka tunele odpro­wa­dzały nie­czy­sto­ści. W Bizan­cjum było wię­cej pała­ców niż świą­tyń w innych mia­stach i wię­cej świą­tyń niż domów tamże. W sercu konur­ba­cji wzno­sił się cud na cudami, pan­teon Kyklos Sophia, Krąg Mądro­ści.

– Jego kopuła mogłaby zakryć każdą świą­ty­nię w Bry­ta­nii; sięga do nieba, do gwiazd. I zawiera gwiazdy: tysiąc zło­tych latarń, każda poświę­cona innemu bóstwu. Samo wej­ście do niego jest odda­niem hołdu.

– Kto jest waszym bogiem? – zapy­tał Hywel pra­wie szep­tem.

– Ten sam, któ­rego czcili budow­ni­czo­wie Kyklos Sophii. Per­fek­cja łuku. Spo­tka­nie kamieni. Czas, ener­gia i pre­cy­zja; to są praw­dziwi bogo­wie cza­row­ni­ków, choć śmiem twier­dzić, że inni bar­dziej nadają się do rzu­ca­nia klątw.

Hywel nagle wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści.

– Opo­wiedz mi o magii, panie.

Pto­le­me­usz wes­tchnął.

– Zabie­rają mnie do Ebo­ra­cum, waszego Yorku, żeby mnie zabić. Może York, gdzie też jest pan­teon, przy­po­mni mi o Mie­ście, zanim umrę.

– Powie­dzia­łeś, panie, że będziesz mnie uczył.

– Powie­dzia­łem, że powiem ci wszystko, co wiem.

Hywel poki­wał głową.

– Magia nisz­czy – rzekł Pto­le­me­usz. – Każdy czar, urok, klą­twa stop­niowo nisz­czy rzu­ca­ją­cego. Jeśli masz silną wolę, nisz­cze­nie trwa tro­chę dłu­żej… ale koniec jest taki sam.

Pto­le­me­usz umilkł. Hywel cze­kał, nagle zdjęty stra­chem, że cza­row­nik powie to, czego się spo­dzie­wał. I rze­czy­wi­ście to zro­bił.

– To wszystko, co wiem.

Hywel zadrżał. Tym razem nie miał trud­no­ści z nie­na­wi­dze­niem. Spoj­rzał na łań­cu­chy opa­su­jące pierś Pto­le­me­usza. Oczy go pie­kły. Poru­szył dłońmi, zgiął palce.

Łań­cuch zagrze­cho­tał i napiął się mocno, ści­ska­jąc pierś cza­row­nika.

Na koszuli i sza­cie poja­wiły się zmarszczki niczym rysy.

Hywel gło­śno wcią­gnął powie­trze. Zaci­snął palce.

To samo zro­biły łań­cu­chy. Bez dotyku jego rąk.

Pto­le­me­usz odwró­cił głowę.

– Jeśli mnie zabi­jesz… – zaczął, a potem stra­cił dech.

Hywel roz­pro­sto­wał palce. Łań­cu­chy się polu­zo­wały. Pto­le­me­usz gwał­tow­nie zaczerp­nął tchu.

Hywela roz­bo­lała głowa. Ciało wyda­wało się słabe, bez­władne, serce łomo­tało, jakby szybko biegł. Pró­bo­wał wstać, ale opadł na słomę, gdy ugięły się pod nim nogi. Wie­dział, że Pto­le­me­usz teraz go zabije. Pró­bo­wał odpeł­znąć na rękach mięk­kich jak wosk.

Nie zro­bię ci krzywdy, nowi­cju­szu, ode­zwał się głos w jego gło­wie. Siły ci wrócą. To twoja pierw­sza lek­cja.

Hywel odwró­cił się do Pto­le­me­usza, który sie­dział z głową prze­krzy­wioną w bok. Oczy więź­nia były czarne i bar­dzo głę­bo­kie. – Czas i ener­gia – powie­dział cicho cza­row­nik. – Ni­gdy sama ener­gia. Duch ma się do mate­rii tak jak… zapo­mnia­łem liczb, ale to jakiś zadzi­wia­jący sto­su­nek. Nie zbu­rzysz kamien­nego muru gołymi rękami… lecz jeśli pocze­kasz i znaj­dziesz kamień węgielny, twój wysi­łek może przy­nieść rezul­tat, jakiego ocze­ku­jesz. Podob­nie jest z magią. A spa­da­jąc, kamie­nie coś zmiaż­dżą. Podob­nie jest z magią. Możesz teraz cho­dzić, Hywelu?

Chło­piec stwier­dził, że może.

– A więc dobra­noc… nowi­cju­szu.

Hywel wyszedł chwiej­nie ze sto­doły, nie zabie­ra­jąc tale­rza ani lampy. Obej­rzał się raz na Pto­le­me­usza. Cza­row­nik uśmie­chał się do niego, bły­ska­jąc bia­łymi zębami, a w jego spoj­rze­niu nie było miło­ści.

Kiedy Hywel wszedł do kuchni słabo oświe­tlo­nej przez kaga­nek, zastał tam Dafydda i Nansi. Obe­rży­sta pił ze szkla­nego pucharka. W powie­trzu uno­sił się silny zapach brandy.

– Powi­nie­neś być w łóżku – ode­zwała się Nansi.

– Ja… – Hywel trzy­mał się nie­pew­nie na nogach jak wtedy, gdy raz wypił za dużo piwa. – Ja rzu­ca­łem czary.

– Bezant? – Dafydda zaci­snął dłoń na szkle, jakby zamie­rzał nim rzu­cić.

– Robi­łem to. Jestem… cza­row­ni­kiem.

Dafydd jesz­cze moc­niej napiął mię­śnie. Nansi dotknęła jego nad­garstka, a jej mąż się roz­luź­nił… nie, osu­nął się na krze­śle, jakby umie­rał.

– Twój wuj – powie­dział sła­bym gło­sem.

– Mój wuj był cza­row­ni­kiem?

Dafydd ni­gdy nie mówił o przod­kach Hywela z wyjąt­kiem tego, że wszy­scy zgi­nęli w walce.

– Twoja babka była sio­strą Owa­ina Glyna Dŵra – oznaj­miła Nansi zwy­czaj­nym tonem, jakby ni­gdy nic.

– Posłu­chaj, Hywelu… synu – rzekł Dafydd zachryp­nię­tym, zmę­czo­nym gło­sem. – Glyn Dŵr sprzy­mie­rzył się z Bizan­tyj­czy­kami. Oni przy­słali cza­row­ni­ków, żoł­nie­rzy. Powie­dzieli, że pomogą mu uwol­nić Walię. On im zaufał… a zaufa­nia Owa­ina nie zdo­by­wało się łatwo, ja to wiem. – Napił się brandy. – Nie wiem, czy rze­czy­wi­ście zamie­rzali pomóc i czy to zro­bili, czy po pro­stu naprawdę się zagu­bili… ale prze­szli do wro­giego obozu. Fak­tem jest, że pomo­gli Owa­inowi. A on potem znik­nął. Za to cesar­stwo z pew­no­ścią nie. Niech mnie Ogmius udusi, jeśli poko­cham angiel­skich żoł­nie­rzy, a Sucel­lus niech mi urwie głowę, jeśli pokło­nię się angiel­skiemu kró­lowi… ale jeśli chcą ściąć głowę temu cza­row­ni­kowi, mogą wziąć moją sie­kierę i niech Esus pobło­go­sławi cios.

Hywe­lowi tym razem nie gro­ziły łzy, taki był zmę­czony. I teraz przy­naj­mniej wie­dział, komu może ufać.

Nikomu, zupeł­nie nikomu.

Bez słowa poszedł do łóżka, usiadł na nim i zdjął buty. Następ­nie padł na poduszkę i zasnął.

* * *

Węże wiły się wokół Hywela, opla­tały jego ramiona i nogi, pró­bo­wały go ścią­gnąć i wydu­sić z niego życie.

W ręce trzy­mał miecz; biały miecz, który lśnił w ciem­no­ści. Węże cofały się przed tym bla­skiem chwilę przed tym, jak Hywel jed­nym cio­sem uci­nał im łby z kłami.

Cię­cie, świst i jego lewa noga była wolna; kolejny zamach, prawa uwol­niona. Krót­kie ciach­nię­cia jak przy kro­je­niu nerek na pie­czeń i kawałki wężo­wego ogona zsu­nęły się, wijąc, z jego ramie­nia. Ale pozo­stałe gady na­dal zwi­sały z jego uzbro­jo­nej ręki, wyci­skały z niego krew, łuskami dra­pały skórę.

Świa­tło odbiło się od ręko­je­ści szty­letu przy pasie. Hywel dobył go lewą ręką. Jego prawe ramię było wijącą się masą splą­ta­nej zie­leni. Odciął ją nożem, jakby skó­ro­wał zająca, i nawet się przy tym nie zadra­snął.

Coś ukłuło go w kark. Naj­więk­szy wąż, zie­lono-czarne mon­strum o dłu­go­ści wielu metrów, owi­nął się wokół jego szyi. Smu­kła głowa poja­wiła się przed twa­rzą Hywela, czarne oczy spoj­rzały w jego oczy, zęby wysu­nęły się jak zakrzy­wione szty­lety. Z każ­dego spa­dła kro­pla jadu, czer­wona jak krew i wrząca.

Hywel uniósł nóż i miecz jed­no­cze­śnie, skrzy­żo­wał klingi i chwy­cił mię­dzy nie głowę węża. Sploty się zaci­snęły. Oczy Hywela wyszły na wierzch, powie­trze prze­stało dopły­wać do płuc. Hywel opu­ścił oba ostrza. Dymiąca krew ście­kła po jego ręce i parzyła skórę. Wpół odcięta głowa węża obró­ciła się w bok, wysta­wiła roz­dwo­jony język, się­gnęła do ust czło­wieka.

Kość pękła, głowa odpa­dła. Ciel­sko zaci­snęło się w ostat­nim spa­zmie na szyi Hywela, a on pomy­ślał, że zaraz obaj umrą. Rzu­cił broń, chwy­cił nagle bez­władne zwoje i już był wolny…

Obu­dził się zlany zim­nym potem. Ramiona miał roz­rzu­cone na łóżku. Poru­szały się, ale wolno, bez sił. Hywel poło­żył dło­nie na kro­czu. Nie, nie to. Czuł się, jakby uno­siła go woda, aż jego mię­śnie zapo­mniały pra­co­wać…

Tak jak czuł się po magii.

Pró­bo­wał wstać, ale nie mógł i bał się. Im usil­niej pró­bo­wał, wciąż bez­sku­tecz­nie, tym bar­dziej się bał. Widział konie zajeż­dżone na śmierć, pokryte pianą, leżące w drgaw­kach na ziemi, piękne konie zmie­nione jedną lek­ko­myślną jazdą w dyszące, umie­ra­jące istoty ze strasz­nym wyra­zem w oczach.

Jakoś udało mu się wcią­gnąć buty i wstać. Świat zawi­ro­wał i krzyk­nął w jego uszach.

Część świa­teł i hałasu, jak zro­zu­miał po chwili, była praw­dziwa: pochod­nie i okrzyki żoł­nie­rzy na dzie­dzińcu.

Daf­fyd wszedł do jego izdebki w koszuli i spodniach, nio­sąc lampę na olej rybny, która migo­tała i potwor­nie cuch­nęła.

– Jesteś – powie­dział nie­pew­nym gło­sem. – To już coś.

– Co…?

– Cza­row­nik znik­nął. Jakoś się uwol­nił. – Dafydd zmie­rzył go od stóp do głów i ści­szył głos: – Uwol­ni­łeś go?

– Nie. – Ale mówiąc to, Hywel wie­dział, że kła­mie.

Dafydd poki­wał głową.

– Nie, oczy­wi­ście. Prze­pra­szam, synu. Ja…

Boi się, pomy­ślał Hywel.

– Twój wuj Owain był…

Tego zda­nia Dafydd rów­nież nie dokoń­czył. Wytarł wolną rękę w połę koszuli i wyszedł.

Hywel cze­kał, słu­cha­jąc jego cich­ną­cych kro­ków. Potem zaczął pako­wać do worka rze­czy ze schowka. Wło­żył naj­lep­szy płaszcz i zszedł cicho na dzie­dzi­niec.

Wykrzy­ku­jąc roz­kazy, sier­żant słał swo­ich ludzi na poszu­ki­wa­nia. Lampy się koły­sały, metal poły­ski­wał żółto. Żoł­nie­rze tupali i wydy­chali parę w chłodne nocne powie­trze. Hywel moc­niej otu­lił się płasz­czem i prze­mknął obok nich nie­zau­wa­żony.

Nie był pewien, jak zna­leźć Pto­le­me­usza. Iść w góry, w stronę rzeki, dro­gami, ukry­wa­jąc się na pobo­czach, kiedy ktoś będzie nad­jeż­dżał? Stał nie­ru­chomo.

Doliną, pomy­ślał, do Aber­conwy i do morza. Potem sta­tek, jak mi się uda. Wypły­nąć z tej złej kra­iny…

Zamru­gał. To nie była jego myśl, choć zna­la­zła się w jego gło­wie.

– Jak blask świecy – powie­dział cicho i stłu­mił chi­chot.

Znał tę część Dyf­fryn Conwy lepiej niż angiel­scy żoł­nie­rze. Znaj­dzie Pto­le­me­usza. Podąży za talen­tem.

* * *

Hywel zmarzł bar­dzo szybko. Mokre ubra­nie było lodo­wate i sztywne, każdy oddech wyzię­biał go jesz­cze bar­dziej. Tak dobrze mu znany teren w nocy wyglą­dał ina­czej, pustkę wypeł­niała czerń. Nie miał lampy ani ognia. Tylko blask świecy Pto­le­me­usza.

Jeśli był bar­dzo cicho i myślał inten­syw­nie, wyda­wało mu się, że widzi świa­tło tań­czące powoli nad krza­kami i kamie­niami. Cza­ro­dziej­ski ogień, pomy­ślał. A potem z całą jasno­ścią dotarło do niego, że podą­żył za cza­ro­dziej­skim ogniem, a zanim wróci, miną lata; wszy­scy, któ­rych znał, będą od dawna mar­twi. Ale on przy­bę­dzie jako cza­ro­dziej.

Było mu przy­kro, że już ni­gdy nie zoba­czy Nansi i Dafydda, Daia, Gly­nis i Annie. Poło­żył rękę na wypcha­nej sakwie i poczuł żal, że nie mógł zabrać wię­cej rze­czy; cyno­wego tale­rza, na któ­rym Siôn Mawr wybił jego imię, weł­nia­nego swe­tra i szala, które wydzier­gała mu Annie, kiedy Nansi nauczyła ją robić na dru­tach, wyko­na­nych nie­rów­nym ście­giem, ale cie­płych. Bar­dzo chciałby mieć je teraz ze sobą. Rów­nież pies stró­żu­jący, choć zwy­czajny kun­del, byłby dobrym towa­rzy­szem.

Ale trzeba umieć rezy­gno­wać z róż­nych rze­czy. Jak z ofiar skła­da­nych na ołta­rzu, kiedy chcesz, żeby Ogmius pomógł ci z lite­rami albo Esus pobło­go­sła­wił twoje jedze­nie. Nie można ich póź­niej ode­brać. Oszu­kani bogo­wie mścili się i prze­kli­nali czło­wieka na wieki. We wszyst­kich tych histo­riach cza­ro­dzieje i herosi musieli być… musieli być…

Roz­grze­szeni. To było to słowo, któ­rego szu­kał. Hywel podzię­ko­wał za nie Ogmiu­sowi. Potem się zatrzy­mał i wyjął z sakwy szklaną kulkę Owa­ina. Zro­bił kciu­kiem dziurę w ziemi, wrzu­cił do niej kulkę i ją zasy­pał. Uznał, że ofiara jest wła­ściwa, wspo­mi­na­jąc histo­rię Greka, który roz­ma­wiał z ustami peł­nymi mar­mur­ków.

Świa­tło, głos albo czym­kol­wiek było to, za czym podą­żał, sta­wało się sil­niej­sze. Po jakimś cza­sie Kal­lian Pto­le­me­usz się zatrzy­mał. Może upadł, może był ranny. Hywel nie wie­dział, co zrobi, jeśli magia nie uzdrowi cza­ro­dzieja. Z pew­no­ścią miała taką moc. Nawet stare kobiety umiały się nią posłu­żyć! A może – choć nie miał odwagi o tym myśleć – Pto­le­me­usz zro­bił postój, żeby Hywel go dogo­nił.

– Tak – prze­mó­wiła noc. – Cze­kam. Pośpiesz się, Hywelu ap Owain.

Zasko­czony zarówno gło­sem, jak i uży­tym imie­niem, wci­snął się do małej roz­pa­dliny w zbo­czu góry. Na skale w bla­sku księ­życa sie­dział Pto­le­me­usz.

– Przy­nio­słeś mi późną kola­cję, chłop­cze? – Mówił po walij­sku po raz pierw­szy, odkąd się poznali.

Hywel pod­szedł bli­żej, ukląkł.

– Pro­szę, panie. Przy­sze­dłem, żeby za tobą pójść do Mia­sta Kon­stan­tyna, jeśli tam zmie­rzasz. Będę twoim uczniem.

– To absurd – sta­now­czo rzekł cza­ro­dziej.

– Panie – powie­dział Hywel, jed­no­cze­śnie bun­tow­ni­czo i z sza­cun­kiem – mówi­łeś, że mógł­bym zostać cza­row­ni­kiem. Chciał­bym.

– Dla­czego? Bo takie życie cię pociąga? Roman­tyzm, przy­goda? Łań­cu­chy i brudna słoma, żoł­nie­rze plu­jący ci w twarz? – Pto­le­me­usz spoj­rzał na zie­mię i pokrę­cił głową. – W Irlan­dii nie oddają czci Tho­towi. Może on tam nie bywa. Mnie z pew­no­ścią opu­ścił. – Popa­trzył na Hywela. Jego twarz była w poło­wie oświe­tlona. – Przy­by­łem tutaj w spra­wach cesar­stwa. Jadłem ich jedze­nie, piłem ich whi­sky, miesz­ka­łem w ich domach, spa­łem z wie­loma ich kobie­tami… a potem pew­nego dnia stwier­dzi­łem, że wal­czę w ich woj­nie. Z cza­sem polu­bi­łem tych… bar­ba­rzyń­ców tak bar­dzo, że prze­sta­łem czy­nić magię, która mogłaby im zaszko­dzić… co ozna­czało, że w ogóle każdą magię. I wtedy angiel­scy żoł­nie­rze od razy zakuli mnie w żelazo. Nie rozu­miesz ani słowa z tego, co mówię, prawda, chłop­cze?

Hywel się zbli­żył.

– Uwol­ni­łem cię, panie.

– Nie­raz sły­sza­łem to w Irlan­dii – stwier­dził Pto­le­me­usz. – Jeśli kie­dyś dotrzesz do Bizan­cjum, nie pozwól, jeśli cenisz war­tość tego, co nazy­wasz wol­no­ścią, żeby usły­szeli, jak to mówisz. Rozu­miesz, uwol­nie­nie kogoś to w naj­wyż­szym stop­niu ludzki czyn. I w Mie­ście znają róż­nicę mię­dzy akto­rami a reży­se­rami. Ta róż­nica to serce i umysł cesar­stwa. Ten kraj jest pełen akto­rów, wiem dobrze; a czy któ­ryś przy­szedł mi z pomocą, podob­nie jak Thot, któ­remu odda­wa­łem cześć?

– Bizan­tyj­czycy jak ty, panie? – Hywel przy­po­mniał sobie, co mówił Dafydd o Glyn Dŵrze i Bizan­tyj­czy­kach.

– To jest Bry­ta­nia, a nie część Bizan­cjum, prawda? Więc oczy­wi­ście oni tu przy­byli, żeby to zmie­nić. Tak jak ja do Irlan­dii, aż moi reży­se­rzy stali się nie­przy­datni.

– Jeśli nie chcesz mnie uczyć, panie, zabierz mnie przy­naj­mniej do Mia­sta. Uwol­nię cię…

– Oczy­wi­ście nic z tego – prze­rwał mu Pto­le­me­usz ze znu­że­niem. – Nie jesteś dosta­tecz­nie świa­domy, że to zagro­że­nie dla two­jej duszy. A gdy­byś nawet miał tę świa­do­mość, to i tak nie zre­zy­gno­wał­byś z mocy. Zasta­na­wiam się, czy w ogóle jaki­kol­wiek czło­wiek jest w sta­nie zre­zy­gno­wać z wła­dzy. Stary Klau­diusz pró­bo­wał wyrzec się bosko­ści i mu się to nie udało… – Pto­le­me­usz ujął na chwilę głowę w dło­nie. – Ach, nic z tego. Gdy­bym zmie­nił się w Irlan­dii, ni­gdy bym cię nie wezwał. Po pro­stu pozwo­lił­bym, żeby wrzu­cili mnie do morza, i bło­go­sła­wił­bym ich, tonąc. A tam­ten nie­okrze­sany łucz­nik miał cał­ko­witą rację: jesteś kusi­cie­lem. Podejdź tutaj, nowi­cju­szu.

Hywel wstał. Pto­le­me­usz pod­niósł się ze skały. Jego twarz zna­la­zła się w cie­niu, kiedy poło­żył dłoń na karku chłopca i prze­mó­wił czy­stym, dosko­na­łym walij­skim.

– Hywelu Pere­dur ap Owain, przy­się­gniesz na każ­dego boga, któ­rego czcisz i się boisz, że sku­pisz się na lek­cjach, któ­rych ci udzielę, że w pełni poj­miesz zna­cze­nie każ­dej z nich i ni­gdy ich nie zapo­mnisz?

– Przy­się­gam – powie­dział Hywel piskli­wie.

Głos Pto­le­me­usza stał się zimny i mar­twy.

– Więc oto lek­cja natury czar­no­księ­stwa i cza­row­ni­ków, prawda o każ­dej magii.

Bole­śnie ści­snął jego kark. Hywel pró­bo­wał się odwró­cić, ale w ogóle nie mógł się poru­szyć. Koniec palca wska­zu­ją­cego Pto­le­me­usza zaja­śniał w ciem­no­ści, czer­wony i gorący jak pogrze­bacz w ogniu. Hywel wytrzesz­czył oczy i jak we śnie nie mógł ich zamknąć. Pło­nący palec prze­szył jego oko, sycząc jak ata­ku­jący wąż.

rozdział 2

Galia

Dimi­trios Ducas miał dzie­sięć lat, kiedy cesarz Bizan­cjum mia­no­wał jego ojca guber­na­to­rem nad­gra­nicz­nej pro­win­cji. Ten dzień na zawsze wrył się w jego pamięć: jasne słońce wokół rodzin­nej willi, błę­kit Morza Egej­skiego w dole, wiatr o zapa­chu morza i drzew oliw­nych.

Ojciec pozwo­lił mu dotknąć cesar­skiego roz­kazu, a on zapa­mię­tał wagę doku­mentu, czer­woną woskową pie­częć na fio­le­to­wej jedwab­nej wstążce. Pach­nąca cyna­mo­nem, uka­zy­wała cesa­rza z dużym nosem i małymi oczami (być może wosk nie­do­kład­nie wypeł­nił stem­pel) oraz zawie­rała datę: 1135.

Była też druga pie­czątka, dużo mniej­sza, złota z odci­skiem znaku o trzech czub­kach, którą ojciec nazwał kwia­tem Galii, oraz z inskryp­cją: „Trzech­setny rok po podziale”.

Przede wszyst­kim jed­nak Dimi pamię­tał rodzi­ców. Jego ojciec Cosmas stał w atrium w luź­nej codzien­nej todze i w uko­śnym świe­tle wyglą­dał jak Apollo.

– Będę stra­te­go­sem na zacho­dzie. To zaszczyt. Pro­win­cja jest ważna: wschod­nia część sta­rej Lugu­du­nen­sis, którą Galo­wie nazy­wają Bur­gun­dią. Naszą sto­licą – spoj­rzał na syna – będzie Ale­zja. Jeśli Cosmas Ducas był Apol­lem, jego żona Ifi­ge­nia z pew­no­ścią była Herą.

– Galia? Jak możesz nazy­wać to zaszczy­tem, kiedy bar­dzo dobrze wiesz, co to jest? Pale­olo­go­wie na­dal boją się Duca­sów. Kra­dzież Tronu Świata naszemu rodowi ni­gdy im nie wystar­czyła. Teraz uwal­niają się od swo­ich słusz­nych obaw, pozby­wa­jąc się nas, wysy­ła­jąc, żeby­śmy umarli z zimna i odosob­nie­nia. Jeśli wcze­śniej nie zosta­niemy zamor­do­wani przez bar­ba­rzyń­ców w spodniach albo nie umrzemy od zarazy… Ode­słano nas, żeby­śmy ni­gdy nie wró­cili!

– Skoro taki jest roz­kaz mojego cesa­rza – powie­dział Cosmas.

– Cesa­rza? Uzur­pa­tora! Ty bar­dziej jesteś cesa­rzem niż on, ty, Ducas…

Kłót­nia trwała długo. Dimi­trios pamię­tał, że cią­gnęła się całe godziny, choć może to jego pamięć roz­wle­kła ją w cza­sie. Ale­zja, pomy­ślał. Juliusz Cezar…

Na koniec oka­zało się, że oboje, Cosmas i Ifi­ge­nia, mieli rację. Rodzina Duca­sów poje­chała do Galii i nikt o ich nazwi­sku ni­gdy już nie wró­cił do Gre­cji.

* * *

Dimi­trios pierw­szy dotarł na szczyt. Rzu­cił spoj­rze­nie za sie­bie, by się upew­nić, że inni nie mogą go zoba­czyć, a wtedy pochy­lił głowę na koń­ski kark i sło­wami nakło­nił klacz do galopu.

„Cza­sami trzeba użyć ostróg, synu”, mówił Cosmas Ducas, „ale pamię­taj, że kie­ru­jesz gło­sem i cia­łem, a nie meta­lem”.

Dimi był już daleko w doli­nie, kiedy jego towa­rzy­sze poko­nali wznie­sie­nie. Sły­szał ich krzyki, pro­te­sty koni i łoskot kopyt daleko w tyle. Roze­śmiał się i wyszep­tał do bia­łej Luny:

– Nakar­mimy ich kurzem przed kola­cją, co, dziew­czynko?

Po jego obu stro­nach prze­my­kały nie­koń­czące się rzędy zie­lo­nej wino­ro­śli roz­pię­tej na drew­nia­nych pod­po­rach. Mało­rolni z drew­nia­nych bud pra­co­wali na polach, kape­lu­sze o sze­ro­kich ron­dach zasła­niały im twa­rze. Kilku ukło­niło się synowi guber­na­tora, kiedy ich mijał, lśniący, w zbroi z jasnych sta­lo­wych płyt.

Dimi usły­szał za sobą tętent innego konia, o wiele za bli­sko. Obej­rzał się. Doga­niał go jabł­ko­wity ogier. Jeź­dziec miał powie­wa­jące czarne włosy i sze­roki uśmiech widoczny z daleka.

Dimi­trios roze­śmiał się i mu poma­chał. Char­les, oczy­wi­ście. Tylko on mógł tak bar­dzo się do niego zbli­żyć.

– Ale nie bar­dziej, co, Luno? – rzu­cił Dimi. – Galo­puj, dziew­czyno.

Klacz zare­ago­wała, szybka jak biała chmura na roz­le­głym błę­kit­nym nie­bie.

Tuż przed nim grun­towy szlak docho­dził do cesar­skiego traktu.

– Wystar­czy, Luno.

Dimi­trios wie­dział, że nie można zajeź­dzić konia, i wie­dział rów­nież, że lepiej bez dobrego powodu nie galo­po­wać po kró­lew­skiej dro­dze, zmu­szać podróż­nych do pierz­cha­nia na boki.

Luna zwol­niła do stępa tuż przed tym, jak jej pod­kowy dotknęły kamieni bru­ko­wych. Wtedy Dimi usły­szał za sobą po lewej stro­nie łoskot kopyt i obró­cił się w sio­dle.

Char­les na niego pędził, sto­jąc w strze­mio­nach. Dimi krzyk­nął, Luna usko­czyła w bok. Fran­cuz ostro zawró­cił konia i ruszył ponow­nie.

Dimi­trios pozwo­lił się zrzu­cić z sio­dła. Obaj poto­czyli się w pyle drogi. Kiedy Char­les pró­bo­wał przy­szpi­lić do ziemi jego ramiona, Dimi zaha­czył palce stopy pod jego kola­nem, wysta­wił w bok drugą nogę dla rów­no­wagi i prze­wró­cił ich obu. Następ­nie poło­żył kolano na piersi Fran­cuza i szybko prze­cią­gnął kciu­kiem po jego szyi.

Char­les sap­nął, a potem się roze­śmiał.

– Ave, Ceasar – powie­dział – mori­turi salu­tan­dum.

– Już jesteś mar­twy – rzekł Dimi i też się roze­śmiał.

Wstał, pocią­ga­jąc Char­lesa ze sobą. Otrze­pali się nawza­jem z kurzu, a konie ich obser­wo­wały.

Pozo­stali, wszy­scy chłopcy w wieku Dimiego, nad­je­chali wkrótce potem. Wysoki, chudy Robert, hała­śliwy Jean-Luc, cichy Leon, bliź­niacy Remy, zupeł­nie do sie­bie nie­po­dobni: Alain wło­chaty i bro­daty, Michael mały i gibki jak cyr­kowy karzeł. Mieli na sobie płó­cienne koszule, skó­rzane kami­zelki jak Char­les i szarfy z fio­le­to­wego jedwa­biu, które Dimi­trios zwę­dził matce. Byli jego pre­to­ria­nami, jego cohors equ­itata.

– Kto wygrał? – zapy­tał Jean po fran­cu­sku. – Gdyby nie zbroja Dimiego, nie potra­fi­li­by­śmy was roz­róż­nić.

– I wszystko zasła­niał kurz – dodał Robert.

– Wyścig ja wygra­łem – oznaj­mił Char­les.

– Jak Kan­ta­bryj­czyk! – zakrzyk­nęli wszy­scy. Dimi rów­nież.

– Walkę wygrał Dimi­trios.

– Jak cesarz!

Char­les i Dimi wsie­dli z powro­tem na konie i kohorta ruszyła do mia­sta cesar­ską drogą przez dolinę Oze­rain. Przed nimi wzno­sił się pła­sko­wyż Ale­zja o wyso­ko­ści czte­ry­stu metrów, mniej­sze wzgó­rza wokół niego ginęły w let­niej mgiełce. Słońce odbi­jało się od helio­statu na szczy­cie, usta­wio­nego na miej­scu triumfu sta­rego cesar­stwa. Bo to była Ale­zja, gdzie Wercyn­ge­to­ryks wystą­pił po raz ostatni prze­ciwko boskiemu Juliu­szowi. Po lewej stro­nie wzno­siła się Mont Rea, na którą Juliusz przy­był z odsie­czą dla swo­ich kohort, ze strażą przy­boczną, tak jak teraz jechał Dimi­trios.

Dotarli do miej­skiego muru, przy bra­mie zwol­nili do stępa. Straż­nicy nosili brą­zowe zbroje i szkar­łatne opoń­cze, dzier­żyli zło­cone włócz­nie z orłami w miej­scu jelca. Zasa­lu­to­wali synowi guber­na­tora, a on i jego towa­rzy­sze wypro­sto­wali się w sio­dłach, prze­jeż­dża­jąc obok war­tow­ni­ków.

Mijali zadbane domy z drewna albo bie­lo­nej gliny, o pochy­łych dachach kry­tych gon­tem, dachów­kami albo nawet oło­wiem, bo Ale­zja kwi­tła. Dwaj naj­bo­gatsi kupcy winni w mie­ście i żydow­ski ban­kier pobu­do­wali się z kamie­nia z Narbo leżą­cego na połu­dniu, z Lyonu, jak nazy­wali go Fran­cuzi. Ulice były na tyle sze­ro­kie, że mogły się na nich minąć dwa wozy, nie prze­szka­dza­jąc pie­szym, i miały rynsz­toki, które odpro­wa­dzały ścieki do pod­ziem­nych skle­pio­nych kana­łów. W powie­trzu uno­siły się zapa­chy goto­wa­nego jedze­nia, pyłu drzew­nego i kamien­nego, a teraz jesz­cze spo­co­nych koni, ale żad­nego odoru latryn jak w pro­win­cjo­nal­nych mia­stecz­kach i wsiach.

Z gli­nia­nych komi­nów uno­siły się białe pió­ro­pu­sze dymu. Wzdłuż szczy­tów dachów usta­wiono beczki i kadzie z wodą, pomysł jed­nego z inży­nie­rów Ducasa. Gdyby wybuchł pożar i spło­nął dach, woda spa­dłaby na pło­mie­nie i je uga­siła. Próby na mode­lach roz­cza­ro­wały, ale ktoś zauwa­żył, że mały domek został szyb­ciej stra­wiony przez ogień niż praw­dziwy, a mode­lowa beczka zawie­rała dużo mniej wody niż nor­malna – pier­wia­stek sze­ścienny jej wymia­rów. Gdy inży­nier zapro­po­no­wał zbu­do­wa­nie i pod­pa­le­nie praw­dzi­wego domu, guber­na­tor pozwo­lił mu umie­ścić beczki na dachach oby­wa­teli, któ­rzy wyra­zili na to zgodę, i zacze­kać na dowód empi­ryczny. Jean-Luc ścią­gnął wodze, kiedy grupa mijała jego dom.

– Ave atque vale – powie­dział.

Pozo­stali poże­gnali go tymi samymi sło­wami. Jeźdźcy jeden po dru­gim – albo po dwóch jak w wypadku Remych – odłą­czali się od grupy aż do bram pałacu guber­na­tora, gdzie zostali tylko Dimi­trios i Char­les.

– Minę­li­śmy twój dom – zauwa­żył Dimi­trios, siląc się na nie­dbały ton.

– Chcę, żebyś popro­sił swo­jego ojca. Dzi­siaj, Dimi.

– Dla­czego dzi­siaj? Gru­dzień jest za pół roku…

– Nie chcesz go popro­sić? – Char­les nie śmiał się ani nawet nie uśmie­chał.

– Oczy­wi­ście. – Nie chcę usły­szeć, jak on mówi „nie”, a nie zrobi tego, póki go nie zapy­tam. Spoj­rzał na słońce, modląc się w duchu, żeby ta obawa nie odbiła się na jego twa­rzy. – Zatem chodź ze mną.

– Co? Nie. Zoba­czymy się jutro.

Char­les cmok­nął na jabł­ko­wi­tego konia, odwró­cił się i popę­dził ulicą z nie­do­zwo­loną szyb­ko­ścią.

Wtedy Dimi­trios zro­zu­miał, że jego przy­ja­ciel boi się tak samo jak on, i wszystko – nawet sama odmowa – jakoś uło­żyło się w jego gło­wie. Prze­je­chał przez bramę pałacu, żeby poszu­kać ojca.