Być może gwiazdy. Cykl Terra Ignota. Tom 4 - Ada Palmer - ebook

Być może gwiazdy. Cykl Terra Ignota. Tom 4 ebook

Ada Palmer

4,0

Opis

Długo oczekiwany ostatni tom cyklu Terra Ignota Jest rok 2454 Przywódcy Pasiek – państw pozbawionych określonego terytorium, będących obecnie podstawową formą organizacji ludzkich społeczeństw na Ziemi – potajemnie dopuścili się straszliwych czynów, starając się zachować pozory utopijnej stabilności. Ale fasada nie może utrzymywać się bez końca. Łatwość podróżowania po całym globie oraz powszechny dostatek mogły wywrzeć łagodzący wpływ na mroczniejsze tendencje ludzkości. Niemniej konflikt pozostaje głęboko zakorzeniony w ludzkiej psychice. Katalizator, którym stał się niezwykły chłopiec, wystarczył, by na nowo obudzić tłumiony od pół tysiąclecia chaos. Wojna szerzy się na całym globie, niszczy dawne sojusze i budzi uśpione nienawiści. Zagrożone są wszystkie systemy transportu. Powrót tyranii odległości podważa spójność od dawna zjednoczonego świata, zagrażając wszystkiemu, co stworzył system Pasiek- Superzbrodniarz Mycroft Canner zaginął bez śladu, a jego następca, Dziewiąte Anonim, musi nie tylko prowadzić kronikę wojny, lecz również podjąć próbę przywrócenia porządku na świecie niepowstrzymanie zmierzającym ku katastrofie. Los społeczeństwa wisi na włosku. Czy rozwiązaniem będzie pozostać na Ziemi, czy raczej nadal próbować dotrzeć do gwiazd?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
3
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
asuszek

Dobrze spędzony czas

Tom 4 jest lepszy od 3, niestety przez swoje niewiarygodne rozwleczenie absolutnie nie ma jednak jakości tomu 1. Autorka pozwoliła sobie na absurdalnie dużo wodolejstwa, którego widać nie był w stanie ukrócić redaktor. Szkoda, bo przez to książka straciła na rytmie opowieści i przeczytanie tych 900 stron stało się wyzwaniem a nie tylko czysta przyjemnością.
10

Popularność




Rozdział pierwszy. Światowa wojna domowa

Roz­dział pierw­szy

ŚWIA­TOWA WOJNA DOMOWA

Napi­sane 15 wrze­śnia roku 2454Roma­nova

Ta wojna musi trwać krótko. Wszy­scy to sobie powta­rzamy. Uto­pia­nie kupili nam sześć mie­sięcy, nim zacznie się praw­dziwe pie­kło. Czas, gdy nikt nie ma bomb jądro­wych, superza­raz­ków, broni ste­ro­wa­nych kom­pu­te­rowo albo ich innych, rów­nie apo­ka­lip­tycz­nych odpo­wied­ni­ków, wspól­nie okre­śla­nych sło­wem „zwia­stuny”. W ciągu tych sze­ściu mie­sięcy nie możemy znisz­czyć świata. Dla osią­gnię­cia tego celu poświę­cili swą nie­śmier­tel­ność, wyrze­kli się zdy­stan­so­wa­nej neu­tral­no­ści, która do tej pory strze­gła Uto­pii, jedy­nej Pasieki, nie­po­no­szą­cej winy za dzia­ła­jący od stu­leci sys­tem skry­to­bój­czych zama­chów, znany jako OS, ani nie ucier­piała z jego powodu. Nie, tu cho­dzi o coś waż­niej­szego. O zdy­stan­so­waną neu­tral­ność pły­nącą z dosłow­nego oddzie­le­nia się od świata. Sto­lice pozo­sta­łych Pasiek znaj­dują się na Ziemi, ich sto­lica leży nato­miast na odle­głym, spo­koj­nym Księ­życu. Mogli po pro­stu prze­cze­kać wojnę. Nawet jeśli Luna City nie pomie­ści wszyst­kich, pozo­stali mogli się ukryć w odle­głych, nie­go­ścin­nych zakąt­kach Ziemi. Kosmiczna tech­no­lo­gia pozwo­li­łaby im tam prze­trwać. Być może jest czczym fan­ta­zjo­wa­niem wyobra­ża­nie sobie, że mogą posia­dać tak zaawan­so­waną tech­no­lo­gię, ale nie jest myśle­niem powie­dze­nie, że wyłącz­nie oni byliby w sta­nie zapew­nić, że prze­żyje wystar­cza­jąco wielu z nich, by mogli stwo­rzyć lep­szy świat, który ma powstać z popio­łów naszego. Teraz nikt już nie wie, czy wojna oszczę­dzi kogo­kol­wiek z nie­licz­nej, obcej mniej­szo­ści, która zaata­ko­wała pierw­sza pod­czas przed­olim­pij­skiego rozejmu i w ten spo­sób uczy­niła z sie­bie kozła ofiar­nego jesz­cze bar­dziej oczy­wi­stego niż OS. Apollo było gotowe znisz­czyć ten świat, żeby ura­to­wać lep­szy, ale więk­szość Uto­pian była innego zda­nia i zagło­so­wała za nara­że­niem na ryzyko Wiel­kiego Pro­jektu, by na sześć mie­sięcy nało­żyć więzy pokoju na nasze zwia­stuny. Ta wojna musi trwać krótko. Wystar­cza­jąco krótko, by wyko­rzy­stać ich poświę­ce­nie i nie pozwo­lić, by kije, mie­cze i kara­biny w naszych rękach zmie­niły się w Wielki Czer­wony Guzik.

Jak jed­nak mogłaby się skoń­czyć po zale­d­wie sze­ściu mie­sią­cach? To jest świa­towa wojna domowa. Linie podziału bie­gną przez wszyst­kie mia­sta, wszyst­kie ulice. Nikt nie ma rodzin­nej ziemi, na którą mógłby się wyco­fać, nie ist­nieją „nasza strona” i „wasza strona”, które mogłyby zawrzeć ze sobą rozejm. Jeśli histo­ria uczy nas cze­goś o woj­nach świa­to­wych i woj­nach domo­wych, to z pew­no­ścią tego, że dają one począ­tek powszech­nym, wie­lo­stron­nym wen­de­tom. Wojna Kościo­łów potrze­bo­wała pięt­na­stu lat, by wyma­zać z powierzchni Ziemi pań­stwa naro­dowe, a choć kłó­tliwi histo­rycy mogą się spie­rać o to, czy pierw­sza wojna świa­towa skoń­czyła się w roku 1945 czy 1989, trwała wystar­cza­jąco długo, by Orwell mógł sobie wyobra­zić, jak zwarte w nie­roz­strzy­gal­nej kon­fron­ta­cji dys­to­pie mogłyby naprawdę osią­gnąć wieczną wojnę. Spoj­rzę jesz­cze dalej w prze­szłość. Wojna Dwóch Róż, Wal­czące Kró­le­stwa Chin, wojna stu­let­nia, nie­koń­czące się rewo­lu­cje po roku 1789, a nawet star­cie mię­dzy Ate­nami a Spartą – wszystko to były kon­flikty trwa­jące dzie­się­cio­le­cia, nie mie­siące. Opty­mizm pod­po­wia­dał, że po pro­stu nie sły­sza­łom o licz­nych w histo­rii małych woj­nach, ale ta wojna nie będzie mała. Zdrowy roz­są­dek i pobla­dła twarz Su-Hyeona, gdy codzien­nie wycho­dzi z biura cen­zora, są jedy­nymi wyrocz­niami, jakich potrze­buję.

Mycroft przed­sta­wi­łoby wszystko, co się dzieje, jako mniej­sze. Albo więk­sze. Jedno i dru­gie. Uczy­ni­łoby opi­sy­wane wyda­rze­nia małymi jak wojny mró­wek, ruchy bie­rek na sza­chow­nicy, teatrzyk mario­ne­tek gra­ją­cych wyzna­czone im role, pod­czas gdy wiel­kość nale­ża­łaby do Auto­rów, Opatrz­no­ści i Wiel­kiej Roz­mowy, w którą wie­rzyło z tak nie­za­chwianą pew­no­ścią. Mnie jej brak. Przez więk­szość czasu wie­rzę. Gor­li­wość Mycro­fta oraz jego bystra i prze­ko­nu­jąca inte­li­gen­cja nauczyły mnie wiary, gdy dzia­ła­li­śmy w ukry­ciu i spa­li­śmy na pię­tro­wych łóż­kach. Na­dal jed­nak tar­gają mną wąt­pli­wo­ści. Jadłom przy­smaki stwo­rzone przez Brid­gera, czu­łom woń mózgu i krwi w chwili zmar­twych­wsta­nia Księ­cia i widzia­łom, jak Achil­les rzuca oszcze­pem, ale czu­łom też smak księ­ży­co­wego pyłu i widzia­łom, jak tęczowe smoki, stwo­rzone tylko ludz­kimi rękami, wzbiły się do lotu nad oszo­ło­mio­nym, pogrą­żo­nym w żalu forum. Widzia­łom, jak Mycroft leciał. Ludzie stwo­rzyli rze­czy, które uzna­ło­bym za nie­moż­liwe bez udziału Brid­gera. Gdy nadej­ście snu się opóź­nia, moja scep­tyczna wyobraź­nia two­rzy alter­na­tywne wyja­śnie­nia cudów, Planu i Inge­ren­cji. Moja dawna jaźń uzna­łaby tę współ­cze­sną za sza­leńca. Co, jeśli Achil­les, Boo i Patro­klos Celu­jący są po pro­stu u-bestiami? Co, jeśli sami to wszystko stwo­rzyliśmy?

Jed­nego zawsze jestem pewne: to moje zwąt­pie­nie jest sza­leń­stwem, nie moja wiara. Rodzi się ono z para­noi. To tak, jak­by­śmy poznali jakąś nie­wia­ry­god­nie zdu­mie­wa­jącą osobę, która wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom uznaje nas za dro­giego przy­ja­ciela, uśmie­cha się do nas godzi­nami, latami, ale my znamy zgni­li­znę i porażkę, które nas wypeł­niają, i nie potra­fimy uwie­rzyć, że te uśmie­chy, uśmie­chy tej osoby, mogą naprawdę być prze­zna­czone dla nas. Nie potra­fię uwie­rzyć, że ta wojna jest szla­chet­niej­sza, niżby się zda­wało. Że my jeste­śmy szla­chet­niejsi. Oskar­żam nas wszyst­kich, oskar­żam Tul­liusa Mar­diego, Perry’ego-Kraye’a, Joyce Faust, sie­bie, wyobra­żam sobie, że jeste­śmy nie­udol­nymi auto­rami nad­cho­dzą­cej kata­strofy. Coś upar­tego, co kryje się w naj­czar­niej­szych głę­biach mojego umy­słu, nie chce uwie­rzyć, że zasłu­gu­jemy na to, by stać się kimś wię­cej. Ale jeste­śmy kimś wię­cej. Wiem o tym. Jeste­śmy instru­men­tami budu­ją­cymi drogę od ścian jaskini ku gwiaz­dom. To my zbu­do­wa­li­śmy ten świat i zbu­du­jemy inne, lep­sze. Jeste­śmy wia­do­mo­ścią, która poło­żyła kres dosłow­nie nie­skoń­czo­nej samot­no­ści Istoty tak Dobrej, Praw­do­mów­nej i Rze­czy­wi­stej jak Ta, Która Odwie­dziła Nas w Ciele Nazwa­nym przez Nas Jeho­vah Maso­nem. Kie­dyś łatwiej było mi to zro­zu­mieć. Gdy Mycroft było tłu­ma­czem, znaj­do­wa­łom wiel­kość w każ­dej ludz­kiej syla­bie, ale pod jego nie­obec­ność logika, dowody i doświad­cze­nie nie potra­fią prze­bić się przez zasłonę wąt­pli­wo­ści, spo­wi­ja­jącą mnie w mrocz­nych godzi­nach. Tylko jedno może tego doko­nać: Ono nas Kocha. Tego się trzy­mam. Istota Lep­sza i Łaskaw­sza niż Nasz Stwórca się­gnęła ku nam z innego wszech­świata przez nie­prze­nik­nioną ciem­ność i dotknęła nas Swą nie­skoń­czoną Miło­ścią. Kiedy w to wie­rzę, na­dal potra­fię wyobra­zić sobie nas mię­dzy gwiaz­dami.

Rozdział drugi. Bitwa o Cielo de Pájaros

Roz­dział drugi

BITWA O CIELO DE PÁJAROS

Napi­sane 15–17 wrze­śnia roku 2454Wyda­rze­nia z 7 wrze­śniaRoma­nova

Nie mia­łom zamiaru opi­sy­wać swych doświad­czeń z dru­giego dnia wojny, były bowiem pełne cha­osu, uświa­do­mi­łom sobie jed­nak, że ów chaos był pierw­szym ata­kiem – nie ata­kiem uczest­ni­czą­cych w woj­nie frak­cji – Refor­mi­stów na Straż­ni­ków Pasiek, najem­ców na mit­su­bi­shiań­skich wła­ści­cieli nie­ru­cho­mo­ści, Pasiek poszko­do­wa­nych przez OS na te, które z niego korzy­stały, ani edu­ka­cjo­ni­stycz­nych fana­ty­ków na ludzi, któ­rych aku­rat tego dnia uwa­żali za „skon­fi­gu­ro­wa­nych”. To był atak cha­osu na ład, wojny na Zie­mię. Zaczął się kilka godzin po Cere­mo­nii Zamknię­cia Igrzysk Olim­pij­skich, ale wtedy nic nie było dla mnie rze­czy­wi­ste poza ata­kiem na Atlan­tydę i tym, co znisz­czył. Tymi, któ­rzy w nim zgi­nęli. W czar­nych godzi­nach przed świ­tem żałoba ska­pi­tu­lo­wała wresz­cie przed snem, wkrótce jed­nak obu­dził mnie głos Księ­cia, dobie­ga­jący z loka­li­za­tora w moim uchu.

– Ludz­kość potrze­buje rady Ano­nima.

Usły­szaw­szy kla­rowny, pozba­wiony emo­cji głos Jeho­vah Masona, pode­rwa­łom się odru­chowo, nie z poczu­cia obo­wiązku, lecz dla­tego, że każde słowo, jakie od niego sły­sza­łom, było praw­dziwe i ważne. Jego słowa nie są dobrze prze­my­ślane, jak w przy­padku Viviena, czy roz­sądne, jak słowa Bryar. Są nie­skom­pli­ko­waną, jasną prawdą, jak to, że dwa plus dwa równa się cztery, coś, co ist­nieje, nie może jed­no­cze­śnie nie ist­nieć, a cier­pie­nie jest złe. Jeśli powie­działo, że ludz­kość cze­goś potrze­buje, miało na myśli całą ludz­kość, od kro­ma­nioń­czy­ków aż po Marsa. Uru­cho­mi­łom soczewki, nim jesz­cze do końca zare­je­stro­wa­łom róż­nicę mię­dzy czu­wa­niem a snem.

Prze­kaz natych­miast prze­niósł mój wzrok do Chile. Był tam dzień, a nad lśnią­cymi szkla­nymi dachami Cielo de Pájaros uno­siły się smugi dymu – fio­le­towe, kora­lowe i ciem­no­szare. W innych prze­ka­zach ujrza­łom ogień oraz ludzi. To były tylko przy­pad­kowe urywki. W jed­nym dwójka Huma­ni­stów w bar­wach Zło­tej Dru­żyny ciskała przed­mio­tami, które eks­plo­do­wały dziw­nie mono­chro­ma­tycz­nym poma­rań­czo­wym pło­mie­niem; w dru­gim gro­mada ludzi kryła się w jed­nym z kwiet­nych rowów mię­dzy sze­re­gami szkla­nych dachów. W jesz­cze innym ekipa Straż­ni­ków strze­lała z ogłu­sza­czy. Nie­któ­rzy w zaata­ko­wa­nych gru­pach nosili nie­bie­skie mun­dury poli­cji Soju­szu Roma­no­vań­skiego, inni zaś kuzy­now­skie suk­nie. Zapewne byli to inspek­to­rzy, mający zapo­biec nie­wła­ści­wemu wyko­rzy­sta­niu domu i kom­pu­te­rów baszu Saneer-Weeks­bo­oth, które w tej chwili znaj­do­wały się w rękach Soju­szu. Nie­któ­rzy Kuzyni poma­gali jed­nak Huma­ni­stom. Nie miało to dla mnie sensu, dopóki nie zna­la­złom kanału, któ­rego opro­gra­mo­wa­nie pod­kre­ślało godło Straż­ni­ków Pasiek – tar­czę strzel­ni­czą Sni­pera – widoczne na pier­siach wszyst­kich ata­ku­ją­cych. Napast­nicy pró­bo­wali prze­jąć kon­trolę nad auto­lo­tami. Nie mogli posu­wać się naprzód po ziemi, ponie­waż tarasy Mia­sta Wido­ko­wego czy­niły każdy kwietny rów for­tecą, a każdą bie­gnącą po pod­wyż­sze­niu drogę zie­mią niczyją. Dla­tego ata­ku­jący robili pod­kopy i wcho­dzili do domów przez drzwi do piw­nic – takie jak drzwi Thisbe. W ten spo­sób posu­wali się w górę – rów po rowie, jeden za dru­gim. Wypa­try­wa­łom śla­dów oporu miesz­kań­ców – roz­wa­lo­nych drzwi albo przy­pa­lo­nej trawy – ale Straż­nicy Pasiek naj­wy­raź­niej nie spo­tkali się z wro­go­ścią z ich strony. Nic w tym dziw­nego. Huma­ni­ści sta­no­wili sie­dem­dzie­siąt jeden pro­cent miesz­kań­ców Cielo de Pájaros.

Nagły roz­błysk. Obraz się zachwiał, ludzie pochy­lili się, osła­nia­jąc głowy, a szklane dachy wokół nich roz­pry­sły się i ule­ciały w górę niczym dro­binki kurzu poru­szone odde­chem. Na nie­bie coś się poja­wiło. W dół sypały się odłamki i paję­czy­nowe smugi dymu, w górę zaś wzbiła się kolumna kłę­bią­cego się cha­otycz­nie dymu. Jakby wybuchł wul­kan, tyle że tu nie było żad­nego wul­kanu. Spró­buj­cie sobie wyobra­zić Wezu­wiu­sza zama­sko­wa­nego przez gry­fią skórę, tak że widzi­cie tylko dym i ogień uno­szące się ku chmu­rom. Ujrza­łom roz­ma­zu­jące się syl­wetki auto­lo­tów. Powłoka scho­dziła z nich jak zdej­mo­wana łyżką piana z cap­puc­cino. Obraz prze­su­nął się w górę i zoba­czy­łom, że szczyt stożka wznosi się coraz wyżej, puchaty i ogromny. Przez mój umysł prze­mknęło słowo „grzyb”. Poczu­łom się jak idiota: zde­rze­nie auto­lo­tów. Czy­tamy o reak­to­rach pokła­do­wych, o tym, że nawet mia­sta nie poże­rają ener­gii tak szybko jak sil­niki, mogące nas w kilka sekund zanieść z jed­nego końca mia­sta na drugi, ale nie możemy sobie pozwo­lić na myśle­nie o znaj­du­ją­cej się tuż obok anty­ma­te­rii. Gdy­by­śmy o niej pomy­śleli, mogli­by­śmy już ni­gdy nie wsiąść do auto­lotu. Sys­temy zabez­pie­cza­jące skie­ro­wały ku górze moc wybu­chu – ener­gia potęż­niej­sza od tej, która karmi Słońce ogrze­wa­jące Zie­mię, uwol­niona w jed­nym miej­scu, ale skie­ro­wana ku górze, dzięki zdol­no­ści prze­wi­dy­wa­nia łaska­wych inży­nie­rów, któ­rzy w tej chwili wydali się bar­dziej podobni bogom niż kie­dy­kol­wiek dotąd. Do powierzchni dotarła fala ude­rze­niowa i poja­wiła się też czarna plama – pozo­sta­łość po spa­lo­nym dachu i obró­co­nym w parę auto­lo­cie. Przez chmury popiołu prze­my­kały kolejne auto­loty – za dużo, zbyt bli­sko sie­bie, jak rój sza­rań­czy ota­cza­jący mia­sto zwartą powłoką. Zro­zu­mia­łom, dla­czego nie mogli­śmy po pro­stu zalać Cielo de Pájaros siłami poko­jo­wymi, by bro­nić sys­temu, któ­rego potrze­bo­wała cała Zie­mia. Czy to było przy­pad­kowe zde­rze­nie? Dwa auto­loty po pro­stu za bar­dzo zbli­żyły się do sie­bie? Czy może wykal­ku­lo­wane ostrze­że­nie tego, kto kie­ro­wał ich ruchami? A może ktoś odważny pró­bo­wał zmu­sić auto­lot do lądo­wa­nia, by pomóc bro­nić serce pom­pu­jące życio­dajny ruch przez nasz roz­le­gły świat? Kamery znowu skie­ro­wały się w dół, poka­zu­jąc kolejne strzały, grupy posu­wa­jące się naprzód przez zaro­śnięte kwia­tami rowy, coraz bli­żej cen­tral­nego baszo­bu­dynku o klu­czo­wym zna­cze­niu. Zro­zu­mia­łom, dla­czego Zie­mia potrze­buje Ano­nima. Na kra­wę­dzi moich socze­wek mru­gało wezwa­nie na kon­fe­ren­cję! Przy­łą­czy­łom się do niej.

«Maître!» To słowo zro­zu­mia­łom, ale nie stru­mień gorącz­ko­wej fran­cusz­czy­zny, który nastą­pił po nim. Nie włą­czy­łom obrazu, ale nawet bez widoku twa­rzy w sza­lo­nym gło­sie Domi­nica sły­szało się namięt­ność sil­niej­szą niż strach. Bła­ga­nie?

– Nie wsia­daj­cie do auto­lotu, Domi­nicu! Sły­szy­cie mnie?! Nie wsia­daj­cie do auto­lotu!

To był głos Mar­tina, prze­ry­wany empa­tycz­nym dysze­niem.

– Nie waż­cie się roz­ka­zy­wać swemu prze­orowi!

Po angiel­sku głos Domi­nica brzmiał jesz­cze gwał­tow­niej niż po fran­cu­sku.

– Nie dotrze­cie ad Domi­nium nostrum, jeśli zgi­nie­cie, roz­bi­je­cie się albo znik­nie­cie! – Pod wpły­wem emo­cji do słów Mar­tina wkra­dały się łaciń­skie frazy. – Nie wiemy, kto odpo­wiada za znik­nię­cia. – Każdy auto­lot na Ziemi może się roz­bić w dowol­nej chwili!

Prze­cho­dze­nie na fran­cu­ski, by wyklu­czyć Mar­tina z roz­mowy, zawsze było ulu­bioną tak­tyką Domi­nica.

Kiedy mówiło do mil­czą­cego Księ­cia, przej­rza­łom insta­hi­sto­rię ofe­ro­waną przez wia­do­mo­ści. Auto­loty się zbun­to­wały. Tak opi­sy­wali to ludzie, jakby były one sojusz­ni­kiem, który nas zdra­dził. Wsia­dali do nich jak zwy­kle i star­to­wali, ale nie­któ­rzy już nie lądo­wali. Nie było żad­nych infor­ma­cji o wypad­kach, żad­nych słu­pów dymu. Ich loka­li­za­tory po pro­stu mil­kły pod­czas lotu, a o nich samych wię­cej nie sły­szano. O pierw­szych znik­nię­ciach donie­siono dwie godziny po zakoń­cze­niu Cere­mo­nii Zamknię­cia Igrzysk, ale pod­czas zamie­sza­nia po ataku na Atlan­tydę potrzeba było wię­cej czasu, by infor­ma­cje się roze­szły. W tych godzi­nach znik­nęły tysiące Huma­ni­stów. Nie­wy­klu­czone, że zagi­nęły dzie­siątki tysięcy i mogli wśród nich być rów­nież człon­ko­wie innych Pasiek. Vivien (muszę się przy­zwy­czaić do nazy­wa­nia go pre­zy­den­tem Huma­ni­stów Ance­le­tem) zażą­dało, by siły Soju­szu pil­nu­jące kom­pu­te­rów Saneer-Weeks­bo­othów pozwo­liły poli­cji jego Pasieki zba­dać, co się stało z kom­pu­te­rami sys­temu. Co gor­sza, posłu­żyło się gwał­tow­nymi, peł­nymi szo­wi­ni­zmu sło­wami. Lesley Saneer wezwało do uży­cia prze­mocy, a Cielo de Pájaros go posłu­chało.

«Non.» Spo­kój Jeho­vah Masona spra­wił, że na moment poczu­łom się lepiej, ale zaraz sobie przy­po­mnia­łom, że zacho­wa­łoby spo­kój, nawet gdyby cały świat pło­nął. «Je te l’inter­dis.»

(Kon­tekst pozwo­lił mi domy­ślić się zna­cze­nia tych słów: „Zabra­niam wam.”)

«Maître!» sprze­ci­wiło się Domi­nic zała­mu­ją­cym się gło­sem.

– Zasta­nów­cie się, Domi­nicu! – bła­gało Mar­tin. – Nie mamy poję­cia, któ­rzy nie­przy­ja­ciele kon­tro­lują auto­loty. Tłum Straż­ni­ków Pasiek dzielą od domu tylko trzy rowy, a w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu minut posu­nęli się naprzód o cztery!

– Mają plan – wtrą­ci­łom. Mój głos zała­my­wał się, prze­bi­ja­jąc się przez pozo­sta­ło­ści snu. Przed sze­ścioma mie­sią­cami nie zauwa­ży­ło­bym wzor­ców w przed­sta­wio­nych w prze­ka­zach star­ciach, ale Achil­les pod­dało Myr­mi­do­nów inten­syw­nemu szko­le­niu i teraz potra­fi­łom dostrzec róż­nicę mię­dzy pla­no­wa­nym a niepla­no­wa­nym cha­osem. – Łatwo było prze­wi­dzieć, że tam doj­dzie do pierw­szych starć. Gdy­bym miesz­kało w oko­li­cach Cielo de Pájaros, mia­ło­bym plan.

– Tak jest! – zawo­łało Mar­tin. – Obec­nie auto­loty kon­tro­luje nie­znany nie­przy­ja­ciel, a za dwa­dzie­ścia minut przejdą w ręce zna­nego nie­przy­ja­ciela, zakła­da­jąc, że nie znisz­czy on całego sys­temu. Musi­cie się z tym pogo­dzić, Domi­nicu. Tōgenkyō dzieli godzina drogi od Alek­san­drii. Jeśli wsią­dzie­cie teraz do auto­lotu, może­cie wylą­do­wać pośrodku oce­anu, dostać się do nie­woli albo zgi­nąć, ale nie dotrze­cie ad Domi­num na czas!

– Godzina drogi od Alek­san­drii – powtó­rzyło Książę swym kla­row­nym, lecz pozba­wio­nym uczuć gło­sem.

Mar­tin: Jeste­ście na wyspie. Sko­rzy­staj­cie z łodzi.

– Z łodzi! Trzy tygo­dnie!

W ustach Domi­nica zabrzmiało to jak prze­kleń­stwo.

Znowu Książę: Trzy tygo­dnie. Godzina. Nie. Odle­głość roz­stała się z cza­sem. Ci dwaj wro­go­wie od dawna byli złą­czeni ze sobą, ale to już się skoń­czyło. Nie dzielą cię ode Mnie dwie godziny, Mój Domi­nicu, nie dwa dni i nie dwa tygo­dnie. Dzieli cię ode Mnie pół świata. Nie wiemy już, ile to będzie po prze­li­cze­niu na jed­nostki czasu.

Wąt­pię, by dźwięki, które wyrwały się z ust Domi­nica, były arty­ku­ło­wa­nym języ­kiem, mogła to jed­nak być jakaś znie­kształ­cona, beł­ko­tliwa postać fran­cu­skiego.

Uru­cho­mi­łom Hâte Ano­nyme. Czuję się mniej swo­bod­nie niż Vivien, korzy­sta­jąc z tego bez­po­śred­niego ser­wisu infor­ma­cyj­nego. Na­dal myślę jak redak­tor i napeł­nia mnie prze­ra­że­niem wizja tego, że miliardy ludzi śle­dzą moje myśli (i lite­rówki) w tej samej chwili, gdy je zapi­suję. Nie­mniej, jeśli w całym okre­sie, gdy słu­ży­łem jako Ano­nim, jakaś chwila wyma­gała pośpie­chu, to wła­śnie ta:

<Jeśli od miej­sca, gdzie chce­cie spę­dzić wojnę, dzieli was wię­cej niż dwa­dzie­ścia minut lotu, zacho­waj­cie spo­kój.> (W tej chwili do mojego ser­wisu pod­łą­czyło się już 11 milio­nów osób.) <Nie może­cie dziś pod­jąć decy­zji.> (81 milio­nów.) <Nie zdą­ży­cie dotrzeć na miej­sce, nim wasz auto­lot zawie­dzie, nawet jeśli spró­bu­je­cie.> (303 miliony.) <Zasta­nów­cie się nad tym, jakich przy­ja­ciół, jakie schro­nie­nie i jaką uży­teczną pracę może­cie zna­leźć tam, gdzie obec­nie prze­by­wa­cie.> (Ponad miliard.) <To wasze krót­ko­ter­mi­nowe zada­nie.>

«Mon chiot Déguisé.» Nawet w chwili kry­zysu Książę nie skraca oso­bli­wego Tytułu, jaki mi nadało. Czas jest dla Niego znacz­nie mniej realny niż słowa. Spo­kój wewnętrzny, jaki dali­ście swym czy­tel­ni­kom może się wyda­wać mniej­szy od zewnętrz­nej wojny jedy­nie tym, któ­rzy błęd­nie wyobra­żają sobie, że roz­miary sfery men­tal­nej ogra­ni­cza fizyczny obwód serca albo mózgu.

Minęło kilka chwil, nim mój umysł prze­tłu­ma­czył te słowa na „dobra robota”. To mną wstrzą­snęło. Na tym wła­śnie polega kło­pot z Księ­ciem w codzien­nym życiu. O wszyst­kim mówi zbyt szcze­gó­łowo. Nie mogłom po pro­stu prze­su­nąć licz­nika odbior­ców do naroż­nika pola widze­nia i uda­wać, że wyświe­tla się w nim parę cyfr mniej. Mój prze­kaz uspo­koił nieco nawet ury­wany oddech Domi­nica. To przy­po­mnie­nie o mojej mocy zwięk­szyło tylko mój strach, gdy mówi­łom dalej, obser­wu­jąc, jak moje słowa zapi­sują się w umy­słach całego świata.

<Jeśli jed­nak dzieli was mniej niż dwa­dzie­ścia minut lotu od jakie­goś super­waż­nego miej­sca, nie mam prawa wam powie­dzieć, byście nie pró­bo­wali. Posta­raj­cie się, żeby się opła­ciło. Jeśli wsią­dzie­cie teraz do auto­lotu, może­cie się roz­bić i zgi­nąć, wylą­do­wać gdzieś w głu­szy i umrzeć z głodu albo mogą was wziąć do nie­woli nie­znani nie­przy­ja­ciele. To są realne zagro­że­nia. Skon­fron­tuj­cie je z nie­wielką szansą, że uda się wam dotrzeć do celu. Jeśli uzna­cie, że warto pod­jąć to ryzyko, zrób­cie to. Natych­miast. Ale tylko pod warun­kiem, że macie cał­ko­witą pew­ność.>

Skoń­czy­łom. Oczami wyobraźni widzia­łom śmierć w pło­mie­niach, twa­rze wpa­trzone w ścianę ognia, dziecko krzy­czące na widok słupa dymu wzbi­ja­ją­cego się z lasu. Powie­dzia­łom sobie, że dzięki moim ostrze­że­niom mniej ludzi podej­mie taką próbę, ale nie­któ­rzy i tak to zro­bią – para­noja zro­dziła w moim umy­śle wizję altru­istycz­nego leka­rza, pró­bu­ją­cego dotrzeć do szpi­tala – a nie­któ­rzy z nich zginą z mojej winy.

Książę mnie uspo­ko­iło.

– Jak wasz gatu­nek nazwał miej­sce, w któ­rym jest teraz wasze ciało, chiot?

Gdzie się znaj­do­wa­łom? Nie przy­szło mi do głowy, by to spraw­dzić. Byłom w jakimś okre­ślo­nym miej­scu i co, jeśli leżało ono daleko od przy­ja­ciół i bez­pie­czeń­stwa? Czu­łom pod sobą cienki mate­rac i zmięte prze­ście­ra­dło. Oczy­ści­łom soczewki i zoba­czy­łom mroczne, cia­sne pomiesz­cze­nie, raczej scho­wek niż pokój. Na wszyst­kich ścia­nach wisiały półki. Leżały na nich naj­roz­ma­it­sze przed­mioty, wywo­łu­jące wra­że­nie cał­ko­wi­tego cha­osu: pudełka, aktówki, pla­sti­kowe skrzynki, połowa sto­ją­cego wie­szaka, kan­cia­ste kani­stry pod­pi­sane nie­czy­tel­nymi bazgro­łami, katana, buty i ubra­nia w prze­zro­czy­stych wor­kach, papie­rowe notat­niki – cały skład zgro­ma­dzony przez mania­kal­nego cho­mika. Nie­które przed­mioty spa­dły na pod­łogę, dołą­cza­jąc do śmieci i bie­li­zny do pra­nia, wypeł­nia­ją­cych kąty poko­iku. Wgnie­ciona skrzy­nia słu­żyła jako stół przy łóżku. Zna­la­złom na niej torebki ze śnia­da­niami instant, cukierki kawowe, man­da­rynki, papie­rową książkę, kaj­danki z żelu Can­nera i tanią kopię popier­sia bro­da­tego męż­czy­zny, tak źle wyrzeź­bio­nego, że mogło rów­nie dobrze przed­sta­wiać Dar­wina, jak i Pla­tona. Na okładce książki napi­sano Vic­tor Hugo. Pochy­li­łom się, by się upew­nić, że to Hol­mes.

– Jestem bez­pieczne – oznaj­mi­łom. – W biu­rze Papa­de­liasa.

Do roz­mowy dołą­czył nowy głos.

«Seigneur?»

«Ma brave Heloïse» odpo­wie­działo Książę.

Mar­tin: Heloïse! Świet­nie. Nie wsia­daj­cie do auto­lotu. Gdzie­kol­wiek jeste­ście, nie…

Heloïse: Jestem teraz w auto­lo­cie.

Mar­tin: Słu­cham?

Heloïse: Lecę. Cio­cia Bryar wezwała mnie do…

Mar­tin: To nie­ważne.

Heloïse: Ale…

Mar­tin: Ląduj­cie. Natych­miast. Gdzie­kol­wiek jeste­ście.

Heloïse: Jestem nad Saharą!

Wszyst­kim nam zaparło dech w pier­siach.

– Słu­cham?

Heloïse: Byłam w Kano. Cudowne spo­tka­nie z przed­sta­wi­cie­lami ONZ. Przy­go­to­wują się do przy­ję­cia naszych uchodź­ców.

Ja: Orga­ni­za­cja Naro­dów Zjed­no­czo­nych…

Wypo­wie­dzia­łom te słowa szep­tem, oszo­ło­mione tym podob­nym snom przy­po­mnie­niem, że zamknięte w swych rezer­wa­tach szcząt­kowe „pań­stwa naro­dowe” na­dal mają swoje amba­sady, szpi­tale i gra­nice.

Heloïse: Unia Afry­kań­ska jest…

Mar­tin: Póź­niej. Musi­cie natych­miast wylą­do­wać.

Heloïse: Wszystko w porządku. Widzia­łam wia­do­mość Ano­nima. Do Casa­blanki zostało mi nie­spełna dwa­dzie­ścia minut.

Nie ona rów­nież. Myśl, że moje słowa zabiły wyima­gi­no­wa­nych leka­rzy, była wystar­cza­jąco cięż­kim cio­sem.

Mar­tin: Nie jest w porządku. Ktoś porywa auto­loty. Jakie jest naj­bliż­sze mia­sto? Sprawdź­cie na mapie i poleć­cie tam.

Heloïse: Ubari? Jakieś miej­sce zwane Ubari…

Ja: Nie. Straż­nicy Pasiek mają tam co naj­mniej osiem­dzie­siąt pro­cent popar­cia. Natych­miast wzię­liby was jako zakład­nika.

Mar­tin: Skąd o tym wie­cie?

Ja: Myśli­cie, że nie spraw­dzi­li­śmy z Su-Hyeonem flag na wszyst­kich dachach na Ziemi? To ryzy­kowne, nawet jeśli więk­szość ludzi odle­ciała do pracy. – Przy­wo­ła­łom mapę. – Sprawdźmy tu. W Illizi więk­szość to Mit­su­bi­shia­nie… te oazowe mia­steczka są nie­bez­piecz­nie małe, jeśli łań­cu­chy dostaw zostaną prze­rwane… nie…

Mar­tin: Czy nie może­cie skrę­cić w stronę wybrzeża? Jakie mia­sto leży naj­bli­żej Try­po­lisu?

Heloïse: Try­po­lis jest nie­wiele bli­żej niż Casa­blanca. Jeśli…

Ja: Nie podoba mi się sto­su­nek flag w Try­po­li­sie. Nie ma żad­nego mia­sta z refor­mi­styczną więk­szo­ścią mię­dzy Ubari a…

«Ale­xan­drie» dokoń­czyło za mnie Domi­nic. «Va à l’Ale­xan­drie, Heloïse. Immédiatement.»

Heloïse: Do Alek­san­drii jest tak samo daleko, jak do Casa­blanki.

«Notre Maître est à l’Ale­xan­drie!» wark­nęło Domi­nic. «Seul!»

«Seul» powtó­rzyło Książę, cicho i powoli, jak dziecko w akwa­rium, obser­wu­jące nie­zwy­kłe, poru­sza­jące się fali­ście stwo­rze­nie za szkłem i powta­rza­jące na głos jego świeżo poznaną nazwę.

«Seul!» zawo­łało prze­ra­żone Heloïse. Sam! Mar­ti­nie, czy Nôtre Seigneur naprawdę jest w Alek­san­drii sam?

– Nie oba­wiaj­cie się – odpo­wie­działo Mar­tin. – Pałac jest lepiej strze­żony niż jakie­kol­wiek inne miej­sce na Ziemi. Na razie musimy się sku­pić na waszym bez­pie­czeń­stwie. Jeśli zdo­ła­cie dole­cieć do wybrzeża, będzie­cie mogli dotrzeć do Alek­san­drii łodzią.

Mar­tin wykrę­cał się od odpo­wie­dzi. Natych­miast wzbu­dziło to moją czuj­ność.

– Gdzie jeste­ście, Mar­ti­nie? – zapy­ta­łom.

– Na powierzchni, bez­pieczne.

Kolejny unik.

– Nie o to pyta­łom. Ja jestem w Roma­no­vie, Domi­nic w Tōgenkyō, a wy?

Przez trzy sekundy sły­sze­li­śmy przy­śpie­szony oddech Mar­tina. Bał się? Biegł?

– Naj­pierw Heloïse – upie­rało się.

Jed­nemu Pyta­ją­cemu Mar­tin zawsze musi odpo­wie­dzieć.

– Jak ludz­kość nazwała miej­sce, w któ­rym jest teraz wasze ciało, Mar­ti­nie?

– Szpi­tal o wyso­kim pozio­mie bez­pie­czeń­stwa Kla­math Marsh – odrze­kło nie­mal bez chwili waha­nia.

Groza ukryta w tej odpo­wie­dzi rosła w miarę, jak logika ana­li­zo­wała jej sens. Rzecz jasna, biedne Mar­tin ciężko pra­co­wało, ści­ga­jąc OS i Perry’ego-Kraye’a, prze­cze­su­jąc szpi­talne dywany w poszu­ki­wa­niu wło­sów albo licząc ślady stóp. Ale teraz odle­gły szpi­tal-wię­zie­nie, w któ­rym ści­ga­li­śmy się o to, kto pierw­szy dotrze do Cato Weeks­bo­otha, zapo­wia­dał kry­zys innego rodzaju. Na Kla­math Marsh nie pro­wa­dzą żadne drogi. Nie ma tam sąsia­dów. To rezer­wat w ore­goń­skiej głu­szy, ongiś nale­żący do Gre­en­pe­ace, a obec­nie do Mit­su­bi­shi, dziki, poro­śnięty zie­le­nią i pełen nie­bez­pie­czeństw. Nawet gdyby Mar­tin zdo­łało sfor­so­wać góry, za nimi cze­kał na nie tylko bez­kre­sny Pacy­fik albo, na wscho­dzie, pusty­nie i Wiel­kie Rów­niny. Ni­gdzie nie znaj­dzie pomocy ani schro­nie­nia. Były tam tylko nie­liczne baszo­bu­dynki, nie­mal bez wyjątku nale­żące do człon­ków Gre­en­pe­ace Mit­su­bi­shi, a za nimi dumne mia­sta, gdzie nad wie­żow­cami powie­wała flaga Sni­pera. Bez­kres tej wiel­kiej, opa­słej pla­nety wyda­wał się aktem zło­śli­wo­ści, jakby Zie­mia zapla­no­wała to wszystko, wie­dząc, że żadne mury ani linie frontu nie staną się barierą rów­nie nie­prze­bytą, jak okrutna sze­ro­kość Ame­ryki.

Znowu spoj­rza­łom na mapę Sahary. Heloïse jesz­cze mogli­śmy ura­to­wać.

– Żadne miej­sce, które uzna­ło­bym za bez­pieczne, nie leży bli­żej niż Alek­san­dria. Nie mogę być pewne, że któ­re­kol­wiek z nich opo­wie się po stro­nie Refor­mi­stów albo zachowa neu­tral­ność. Alek­san­dria jest w miarę bli­sko, teo­re­tycz­nie w zasięgu.

Raz jesz­cze zer­k­nę­łom na rela­cję z Cielo de Pájaros, ale dym i pochy­lone syl­wetki posu­nęły się naprzód tylko o jeden rów. Mie­li­śmy jesz­cze może kil­ka­na­ście minut.

– Zatem do Alek­san­drii – skon­klu­do­wało Mar­tin.

– A co z Casa­blancą? – nie ustę­po­wało Heloïse. – W tej chwili odle­głość jest taka sama.

«Il est seul!»

– Wiem – raczej pisnęło, niż odpo­wie­działo Heloïse. – Ale może dojść do prze­wrotu!

– Gdzie?

– W Casa­blance. Dla­tego tam lecia­łam. Cookie zwo­łało Radę Kuzy­nów. Wszy­scy przy­wódcy edu­ka­cjo­ni­stów są na miej­scu, a cio­cia Kosala mówiło, że nasza prze­waga jest bar­dzo chwiejna. Zwo­łuję wszyst­kich, któ­rych uda mi się zna­leźć, ale mogła­bym zdzia­łać znacz­nie wię­cej, gdy­bym zja­wiła się tam oso­bi­ście.

W tej chwili uświa­do­mi­łom sobie z zawsty­dze­niem, że cały czas roz­ma­wia­li­śmy o Heloïse, jakby było nie­obecne. Nie­mniej dopiero teraz, reda­gu­jąc ten zapis, zda­łom sobie sprawę, jak daleko się w tym posu­nę­li­śmy. Spo­sób bycia Heloïse zachęca do takiego zacho­wa­nia, ta tok­syczna, wyuczona bez­rad­ność, która w daw­nych cza­sach sygna­li­zo­wała kobie­cość. Wszy­scy na wyścigi pró­bo­wa­li­śmy być pomocni, do tego stop­nia, że hamo­wa­li­śmy je, gdy chciało pomóc sobie samo. Mam nadzieję, że Mar­tin i ja nie wpa­dli­by­śmy tak łatwo w tę pułapkę, gdyby Domi­nic nie było dla nas przy­kła­dem.

«Seul» powtó­rzyło raz jesz­cze Książę.

– Wiem, Seigneur. Pra­gnę przy­być do Was. Ale pro­si­li­ście mnie, bym stała się Waszym gło­sem wśród Kuzy­nów. W obec­nej sytu­acji nie mogę zro­bić obu tych rze­czy jed­no­cze­śnie.

– Zmu­szasz Mnie do wyboru – oznaj­mił bez­barwny głos.

– Nie chcę tego, Seigneur!

– Nie ty, ma chère Heloïse. Mój Gospo­darz. Ten, Który Stwo­rzył Odle­głość, pra­gnie teraz, bym poczuł smak licz­nych rodza­jów bólu: oddzie­le­nia, bez­sil­no­ści, nie­wie­dzy i, za pośred­nic­twem cie­bie, ból wyboru mię­dzy dwoma bólami. Muszę stra­cić jedną ósmą ludz­ko­ści albo cie­bie. Zmu­sza Mnie do wyboru.

Jeśli czyta się słowa Księ­cia w tej rela­cji, spra­wiają wra­że­nie nie­po­trzeb­nego wtrą­ce­nia, straty czasu. Wtedy jed­nak wyglą­dało to ina­czej. Jego spo­kój dał mi swo­bodę, pozwo­lił pomniej­szyć wszystko, jak­bym było maleń­kim stwo­rze­niem miesz­ka­ją­cym na śnież­nej kuli, a ogromna Istota trzy­ma­jąca w dłoni mój mały świat pró­bo­wała poro­zu­mieć się ze mną, spra­wić, bym ujrzało Ją na moment i uświa­do­miło sobie, że cała ta ośle­pia­jąca śnie­życa jest tylko mikro­ko­smo­sem, a praw­dziwe przy­czyny, któ­rych szu­kam, leżą poza nią. To pozwo­liło mi dostrzec poważ­niej­sze pro­blemy.

– Chwi­leczkę, czy Bryar grozi nie­bez­pie­czeń­stwo? Czy to prze­wrót ogra­ni­cza­jący się do reto­ryki, czy taki, który koń­czy się śmier­cią?

– Cio­cia Bryar jest w Delhi – odpo­wie­działo Heloïse. – Roz­ma­wia z przy­wód­cami Gre­en­pe­ace. Nie może dotrzeć do Casa­blanki. Dla­tego chciało, żebym wró­ciła jak naj­szyb­ciej. Wszy­scy, któ­rym ufa, roz­pro­szyli się po świe­cie, wal­cząc z kry­zy­sami. W Casa­blance wła­dzę mają edu­ka­cjo­ni­ści. Nikt poza mną nie ma szans ich powstrzy­mać.

Delhi? Coś wewnątrz mnie się osu­nęło, dro­binka śniegu dająca począ­tek lawi­nie. Nic nie wyglą­dało, jak trzeba. Miała się zacząć par­tia sza­chów. Bryar było prze­wod­ni­czą­cym Kuzy­nów i z defi­ni­cji powinno prze­by­wać w Casa­blance. Tak był urzą­dzony ten świat. MASON było w Alek­san­drii, Joyce Faust w Paryżu, a Heloïse z Księ­ciem. Jeśli Bryar było w Delhi, to gdzie było Vivien? Gdzie byli wszy­scy? Su-Hyeon? Achil­les? Mycroft? Spraw­dzi­łom wia­do­mo­ści i zna­la­złom sześć pocho­dzą­cych od Viviena. Prze­by­wało w Buenos Aires i z gorącz­ko­wym nie­po­ko­jem pytało, gdzie jestem. Jedna wia­do­mość od Bryar, zawia­da­mia­jąca, że jest bez­pieczne w Delhi, jedna od MASONA, z żąda­niem, żebym wró­ciło do Alek­san­drii, a także inne, od usłu­gow­ców, Hux­leya Mojave, Patro­klosa i Joyce Faust. Nie było wia­do­mo­ści od Mycro­fta. Nagle poczu­łom pośród wypeł­nia­ją­cej sypial­nię Papy woni stę­chli­zny coś, co pach­niało jak oliwa z oli­wek, i przy­po­mnia­łom sobie. Mycroft. Łzy nade­szły szybko. Nie potra­fi­łom ich powstrzy­mać, nawet o tym nie myśla­łom, mój umysł i ciało ule­gły im cał­ko­wi­cie, aż wresz­cie nie spo­sób było odróż­nić pła­czu od krzy­ków. Zwie­rzęca część mojej jaźni wie­działa, że tego potrze­buję, że fizyczna real­ność pła­czu, inten­sywna jak sprint, wyma­zuje wszel­kie inne myśli. Nie było już obo­wiąz­ków, dobrych manier, nie było wia­do­mo­ści i map przed moimi oczami ani cze­ka­ją­cego na mnie Księ­cia. Zosta­łom samo ze swym żalem i bra­kiem Mycro­fta. Pła­ka­łom, aż gar­dło zapło­nęło mi z bólu, mię­śnie w moich bokach zła­pały kur­cze, a łka­nie prze­ro­dziło się w żało­sną czkawkę. Drża­łom, czu­jąc pod swoją twa­rzą wil­gotny bark. Ota­czały mnie ramiona, nie­zgrabne, ale cie­płe. Wtu­la­łom się w nie przez długi czas, nim sobie uświa­do­mi­łom, że ramiona i bark ozna­czają, że ktoś jest ze mną. Obej­muje mnie. Czu­łom zapach szam­ponu i cze­ko­lady. Odsu­nę­łom się, by się przyj­rzeć, ale drzwi były otwarte, a na zewnątrz było gło­śno i jasno. Zakrę­ciło mi się w gło­wie od bla­sku.

Ramiona opa­dły.

– Chce­cie ciastko cze­ko­la­dowe? – zabrzmiał łagodny głos. To było Car­lyle Foster-Kraye de la Trémoïlle. Włosy miało wil­gotne po prysz­nicu, a szata opa­dała mu do pasa, odsła­nia­jąc tank top i oban­da­żo­wany bark.

Ciastko cze­ko­la­dowe. To pyta­nie spra­wiało mi trud­no­ści.

– Może napi­je­cie się wody?

Dwu­krot­nie pró­bo­wa­łom wydać z sie­bie dźwięk roz­po­zna­walny jako „tak”, ale w końcu zado­wo­li­łom się ski­nie­niem głowy.

Uśmiech­nięte Kuzyn wypro­sto­wało się. Śle­dzi­łom je wzro­kiem, gdy wyszło do jasnego gabi­netu, prze­dzie­ra­jąc się przez morze śmieci dzie­lące dwa biurka Papa­de­liasa.

Moje soczewki były w try­bie bier­nym. Zauwa­ży­łom, że kon­fe­ren­cja się skoń­czyła, a Książę i jej pozo­stali uczest­nicy znik­nęli. Minęły minuty. Ile minut? Mate­ma­tyka była trudna.

– Bitwa! – zawo­ła­łom nagle. – Cielo de Pájaros!

Coś w nie­bie­skich oczach Foster-Kraye spra­wiało, że nawet uwi­dacz­nia­jący się w nich ból wyda­wał się deli­katny.

– Doszło do wybu­chu. Baszo­bu­dy­nek wyle­ciał w powie­trze razem ze wszyst­kimi kom­pu­te­rami. Przy­czyn jesz­cze nie znamy. To było coś wewnętrz­nego, nie pocisk. Mnó­stwo ludzi nagle wypa­dło na zewnątrz, a potem wszystko prze­sło­nił dym.

– To zna­czy, że auto­loty prze­stały dzia­łać?

– Nie. Na­dal krążą w powie­trzu, tylko nie zja­wiają się na żąda­nie ani nie lądują. Nikogo w nich nie ma i nikt nie wie, kto nimi kie­ruje. Przy­naj­mniej mamy nadzieję, że nikogo w nich nie ma.

Otwo­rzyło drzwi na dru­gim końcu gabi­netu. Głosy dobie­ga­jące z głów­nego gabi­netu brzmiały znacz­nie dono­śniej niż hałas brzmiący codzien­nie w kwa­te­rze głów­nej poli­cji naszej zjed­no­czo­nej Ziemi.

Uświa­do­mi­łom sobie, że Foster-Kraye poszło po wodę.

– Butelka jest w sto­jaku na para­sole! – zawo­ła­łom.

Odwró­ciło się i zaczęło w nim grze­bać.

– To woda z Gre­cji – doda­łom odru­chowo. Przy­po­mnia­łom sobie, jak Papa chwa­lił się tym przed nami, i ponow­nie tar­gnęło mną łka­nie. Pamię­tam, że wydało mi się dziwne, że mam w sobie wię­cej łez, choć przed chwilą byłom prze­ko­nane, że wyla­łom już wszyst­kie.

Foster-Kraye wró­ciło z butelką.

– Moje łupy wojenne w tej chwili ogra­ni­czają się do trzech lekko zgnie­cio­nych cia­stek cze­ko­la­do­wych i tacy z tajem­ni­czymi kost­kami sera. Pomo­że­cie mi?

Razem z wodą podało mi chu­s­teczki.

Dzięki porząd­nemu wydmu­cha­niu nosa wszystko wydało mi się bar­dziej realne.

– Łupy wojenne?

– Roz­bity wózek dostaw­czy porzu­cony przed wej­ściem. Nie lubię mar­no­traw­stwa.

– Powin­nom naj­pierw pójść do łazienki – odrze­kłom.

Dopóki nie spró­bo­wa­łom wstać, nie zda­wa­łom sobie sprawy, jak bar­dzo tego potrze­buję. W biu­rze Papy była łazienka z prysz­ni­cem, z tych samych powo­dów, dla któ­rych na pod­ło­dze w maga­zy­nie dowo­dów leżał mate­rac. Było woka­to­rem. W łazience uno­siła się jesz­cze para po prysz­nicu wzię­tym przez Foster-Kraye i nie widzia­łom sie­bie w lustrze. Zosta­łom samo z wia­do­mo­ściami i obra­zami z loka­li­za­tora przed­sta­wia­ją­cymi wybuch: stru­mień ludzi prze­dzie­ra­ją­cych się przez rowy i nagła pod­ziemna eks­plo­zja. Powierzch­nia wybrzu­szyła się nie­mal sfe­rycz­nie, jakby od dołu prze­bi­jało się przez nią ogromne jajo. Nie było ognia, tylko czarna zie­mia i trze­wia budyn­ków, a odłamki szkla­nych dachów ota­czały to wszystko niczym cukier pokry­wa­jący crème brûlée. W jed­nej sekun­dzie kopuła z gruzu rosła, a w następ­nej się zapa­dła. Dopiero wtedy w lukach mię­dzy jej frag­men­tami poja­wił się ogień, szybko prze­sło­nięty przez czarny dym. Huk nad­szedł na samym końcu, jak na źle zsyn­chro­ni­zo­wa­nej ścieżce dźwię­ko­wej. Dom, w któ­rym poma­ga­łom Mycro­ftowi zma­zy­wać zakrę­tasy ze ścian, znik­nął, a wraz z nim ukryte głę­boko pod zie­mią dzie­dzic­two Saneer-Weeks­bo­othów, któ­rego mate­ma­tyczna magia dawała całemu światu lot.

Moją uwagę odwró­ciły nowe wia­do­mo­ści. Vivien poczuło wielką ulgę, usły­szaw­szy, że jestem bez­pieczne w Roma­no­vie, i radziło mi trzy­mać głowę nisko, poma­gać Su-Hyeonowi i miesz­kać w jego wła­snym miesz­ka­niu przy Forum, ponie­waż było uwię­zione w Buenos Aires i nie miało go potrze­bo­wać. Chcia­łom je popro­sić, by pomo­gło Mar­ti­nowi uciec z Kla­math Marsh, ale zna­jo­mość realiów wojny ostrze­gła mnie, że pre­zy­dent Huma­ni­stów nie może już ofia­ro­wać neu­tral­nej przy­jaźni Fami­lia­ris Regni, które było trze­cie w linii suk­ce­sji do tronu MASONA. Bryar przy­słało mi słowa zachęty z Delhi i powtó­rzyło uprzejmą wska­zówkę Viviena, mówiąc, że mogę chwi­lowo uwa­żać ich małe miesz­kanko w Roma­no­vie za swoje. Heloïse dotarło bez­piecz­nie do Casa­blanki i starło się z Cookie w sali posie­dzeń. Posłuszne Domi­nic zostało w Tōgenkyō i zwo­ły­wało tym­cza­so­wych dyrek­to­rów kie­ru­ją­cych mit­su­bi­shiań­skimi blo­kami wybor­ców, pod­czas gdy praw­dziwi dyrek­to­rzy cze­kali razem z Andō na pro­ces, który mógł się ni­gdy nie odbyć. Książę Jeho­vah Mason było samo. Nie dosłow­nie, ponie­waż MASON rów­nież prze­by­wał w Alek­san­drii, podob­nie jak szyb­ko­nogi Achil­les, ale ojciec i sojusz­nik nie zastą­pią naj­bliż­szych przy­ja­ciół, jakich pra­gną mieć wszyst­kie myślące istoty – czy to del­finy, małpy, czy Bogo­wie. Garstka bez­cen­nych miesz­kań­ców tego wszech­świata, któ­rych Nasze Samotne Gość mogło zwać „Swo­imi”, nie mogła do niego przy­być. Heloïse ode­brał mu kry­zys w Casa­blance, Domi­nica Azja, Mar­tina Ame­ryka, a Mycro­fta śmierć. Mnie zaś Roma­nova. Nie mogłom do Niego wró­cić. Ani dotrzeć do żad­nego z nich. Pozo­stało mi tylko sie­dzieć tu razem z Car­lyle Foster-Kraye, zjeść trzy ciastka cze­ko­la­dowe i patrzeć, jak świat pło­nie.

– Mamy mleko – oznaj­mi­łom po wyj­ściu z łazienki.

– Gdzie? – zapy­tało Car­lyle.

Moją uwagę odwró­ciła rela­cja z walk ulicz­nych w Mel­bo­urne i ude­rzy­łom się w palec u nogi.

– W mini­lo­dówce pod biur­kiem Mycro­fta. Duży zie­lony kar­ton, o który opie­rają się te wszyst­kie tubki.

Kuzyn przy­nio­sło mleko.

– Nie ma widel­ców, ale zna­la­złom łyżkę i pałeczki.

– Mam wide­lec ze sobą – odpar­łom.

Zauwa­ży­łom pyta­nie „po co?”, kształ­tu­jące się na ustach Kuzyna, które jed­nak pozo­stało nie­wy­po­wie­dziane. Car­lyle szybko sobie uświa­do­miło, że każde usłu­go­wiec musi być przy­go­to­wane do zje­dze­nia wszyst­kiego, co ofia­ruje mu przy­pa­dek bądź leniwe zle­ce­nio­dawca.

– Woli­cie gęste, cią­gnące się ciastko, wyso­kie i puszy­ste, czy to z czer­wo­nym dże­mem mię­dzy war­stwami? – zapy­tało.

Zawa­ha­łom się, zajęte wycią­ga­niem widelca z kie­szeni na udzie. Poczu­łom na wyschnię­tej już tka­ni­nie szorstki dotyk mor­skiej soli. Woda mor­ska, ciała na noszach, śmierć Mycro­fta. Płacz powró­cił na moment, ale uda­łom, że to czkawka.

– Po kawałku każ­dego?

Foster-Kraye oddzie­liło łyżką spore kawałki dwóch pierw­szych cia­stek, ale zatrzy­mało się przy trze­cim. Jego loka­li­za­tor, podob­nie jak mój, z pew­no­ścią prze­ka­zał wia­do­mość, że rada miej­ska Ode­ssy wydała roz­kaz aresz­to­wa­nia wszyst­kich Mit­su­bi­shian w mie­ście. Być może Huma­ni­stów rów­nież. Infor­ma­cje były sprzeczne.

– Czy przed­tem też było tak źle? – zapy­ta­łom. – Zanim… się uspo­ko­iłom? Czy złe wia­do­mo­ści napły­wały tak szybko?

Nim Kuzyn zdą­żyło mi odpo­wie­dzieć, usły­sze­li­śmy, że „zor­ga­ni­zo­wana mili­cja” zbliża się do kilku baszo­bu­dyn­ków w Lim­popo.

– Od chwili, gdy auto­loty prze­stały dzia­łać – odpo­wie­działo. – Ludzie chyba już wie­dzą, że nikt ich nie powstrzyma. Ani mul­ti­prawo, ani siły Soju­szu, ani Roma­nova. Wszy­scy, któ­rzy mieli plan, wcie­lają go w życie.

– Tak wiele pla­nów – odpo­wie­dzia­łom, zwra­ca­jąc się w rów­nym stop­niu do ciastka, jak i do towa­rzy­sza.

Casi­mir Perry-Kraye uwzględ­niło to w swo­ich zamy­słach. Perry-Kraye, które znisz­czyło rezer­wową sta­cję kie­ru­ją­cych auto­lo­tami kom­pu­te­rów, by uczy­nić to wszystko jesz­cze bar­dziej bole­snym dla świata. Zada­łom sobie pyta­nie, czy ist­niały jesz­cze dal­sze rezerwy? I czy je rów­nież znisz­czyło?

– Każde mia­sto two­rzy wła­sne prawo.

Foster-Kraye prze­cią­gnęło się, spo­glą­da­jąc na mnie. Jeste­śmy w mie­ście. Nie musiało mówić tego na głos. Ta myśl, ten strach były wypi­sane na jego twa­rzy. Czu­łom się uwię­zione w prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niu jego prze­sad­nie nie­bie­skich oczu. Danaë i pre­zy­dent Gany­mede nauczyli mnie bać się tego koloru. Mój umysł wró­cił do pałacu La Tri­mo­uille z jego łożami o pozła­ca­nych ramach i do śmie­chu Perry’ego-Kraye’a w pło­mie­niach w Bruk­seli.

– Na­dal jeste­śmy w sta­nie zro­bić coś dobrego – oznaj­miło nagle Car­lyle.

Spoj­rza­łom na nie ze zdu­mie­niem.

– Słu­cham?

Pochy­liło się ku mnie.

– Nawet jeśli część tego, co dopro­wa­dziło Zie­mię do tego kry­zysu, jest naszą winą, waszą i moją, to jesz­cze nie zna­czy, że nie możemy zro­bić nic dobrego. Jeste­śmy tutaj. Żyjemy. Posia­damy zdol­ność dzia­ła­nia, doko­ny­wa­nia wybo­rów i osią­ga­nia celów. To prawda. Nawet jeśli wydaje się nam, że dawne błędy umniej­szają nasze moż­li­wo­ści, suma tych błę­dów nie jest liczbą ujemną, którą trzeba odjąć od dobra, jakie uczy­nimy teraz, nie jeste­śmy w głę­bo­kiej cze­lu­ści, z któ­rej musimy się wygra­mo­lić na powierzch­nię, by móc zacząć od zera. Możemy czy­nić dobro, a nasza prze­szłość nie odbiera nam tej moż­li­wo­ści, dopóki żyjemy i oddy­chamy. I pró­bu­jemy.

Gapi­łom się na nie. Wide­lec ster­czał mi bez­wład­nie z ust. To było jak men­talne sma­gnię­cie biczem, sur­re­ali­styczna chwila, w któ­rej sza­le­jący wokół nas kry­zys prze­ro­dził się nagle w sesję sen­se­isty. Byłego sen­se­isty? Nie byłom pewne, czy Foster-Kraye na­dal jest sen­se­istą. Poszu­ka­łom wzro­kiem sen­se­istycznej szarfy. Miało ją. Czarno-biały pas mate­riału ota­czał je w talii, pod­trzy­mu­jąc i poma­ga­jąc utrzy­mać szatę na bio­drach. Zna­łom to wra­że­nie, gdy meta­fi­zyka ata­kuje nas nie­spo­dzie­wa­nie pośród nor­mal­no­ści. W moim umy­śle poja­wiła się fraza: „Spę­dzi­li­ście zbyt wiele czasu w towa­rzy­stwie Księ­cia Masona”. Uświa­do­mi­łom sobie, że ja i Foster-Kraye jeste­śmy tu sami, obaj zali­czamy się do wta­jem­ni­czo­nych i nie musimy niczego ukry­wać.

– Czy czci­cie teraz Księ­cia? – zapy­ta­łom.

Na twa­rzy Kuzyna wykwitł uśmiech pro­mienny niczym słońce.

– Daję mojemu Stwórcy drugą szansę. Tego wymaga spra­wie­dli­wość. Ono mi ją dało.

Poczu­łom, że czoło mi się marsz­czy. Głos Kuzyna brzmiał szcze­rze i był słodki jak wio­sna, ale coś zago­to­wało się we mnie, gdy go usły­sza­łom. Coś tok­sycz­nego i zna­jo­mego, jak smak kwasu żołąd­ko­wego na już podraż­nio­nym gar­dle. Kiedy da drugą szansę Mycro­ftowi, ja rów­nież będę się tak uśmie­chało. Nie wiem, na jak długo unie­ru­cho­miła mnie ta paląca nie­na­wiść, ale na­dal gapi­li­śmy się na sie­bie nawza­jem, gdy gli­nia­rze wpa­dli do środka tak gwał­tow­nie, że pode­rwa­łom się, zła­pa­łom ciężką rurę leżącą pod biur­kiem Papy i sta­nę­łom w obron­nej pozy­cji, nim jesz­cze się zorien­to­wa­łom, że się poru­szy­łom.

– …gdzieś w biurku Papy… – mówiło jedno z nich, gdy wcho­dzili. Wszy­scy zatrzy­mali się nagle na nasz widok. Cztery osoby w sza­rych roma­no­vań­skich mun­du­rach wymię­tych po cało­noc­nej służ­bie. Ich oczy błysz­czały od czyn­no­ści socze­wek.

– Co tu robi­cie? To chro­niony obszar! – zawo­łało jedno z nich.

Pozna­łom je – było wyso­kie, o kla­sycz­nej połu­dnio­wo­azja­tyc­kiej uro­dzie, prze­pa­sane szarfą Bez­pa­sie­ko­wego Bia­ło­pra­wowca. Nie mogłom sobie przy­po­mnieć jego nazwi­ska.

Foster-Kraye wstało, roz­trop­nie trzy­ma­jąc ręce w widocz­nym miej­scu.

– Jestem infor­ma­tor spe­cjalny Car­lyle Foster.

– Wiem, kim jeste­ście. – Wznio­sło oczy ku niebu, potę­pia­jąc albo zbyt wyro­zu­miałe trak­to­wa­nie infor­ma­to­rów przez Papę, albo tego kon­kret­nie Kuzyna. – Czy roz­ka­zano wam tu prze­by­wać?

– Ostatni roz­kaz, jaki otrzy­ma­łom od Papy, brzmiał: „Scho­waj­cie się gdzieś i nie daj­cie się zlin­czo­wać”. Ale nie mam tego na piśmie. Papa kazało mi pil­no­wać [Ano­nima].

Spoj­rze­nie poli­cjanta stało się jesz­cze bar­dziej podejrz­liwe, gdy skie­ro­wał je na mnie.

– Ucie­kli­ście z noc­le­gowni? I to pod­czas stanu wyjąt­ko­wego!

– To nie była ucieczka – odpo­wie­dzia­łom. – Papa pozwo­liło mi tu zostać.

Poli­cjant ode­pchnęło Foster-Kraye na bok i spoj­rzało na mnie.

– Wy też pew­nie nie macie tego na piśmie?

Wresz­cie pozna­łom jego mun­dur – szary ze złotą lamówką i iskrzą­cym się nie­bie­skim holo­gra­ficz­nym obszy­ciem, któ­rego nie potra­fią sko­pio­wać domowe dru­karki, taki sam jak mun­dur Papy, tylko bez skrzy­żo­wa­nych spi­ral. Zastępca komi­sa­rza gene­ral­nego. Tytuł przy­wo­łał nazwi­sko. Bo Chow­dhury.

– Pra­cuję – nie ustę­po­wa­łom.

– W ści­śle chro­nio­nym biu­rze? Co tu robi­cie?

Prawda była tajna i mogłom ją wypo­wie­dzieć tylko w myślach. Jestem cho­ler­nym Ano­ni­mem!

Chow­dhury wyko­rzy­stało moje waha­nie.

– Odłóż­cie broń, usłu­gowcu. Nie chcie­li­by­ście mieć w kar­to­tece sta­wia­nia zbroj­nego oporu.

Znie­ru­cho­mia­łom. Czu­łom się jak widz, obser­wu­jące się z prze­ra­że­niem i obrzu­ca­jące się prze­kleń­stwami. Odłóż tę rurę, idioto! Gro­że­nie zastępcy komi­sa­rza gene­ral­nego? Co ci strze­liło do łba? Ale moje ciało ani drgnęło.

Chow­dhury ski­nęło głową na pozo­sta­łych, naka­zu­jąc im ruszyć w moją stronę.

– Zabierz­cie usłu­gowca do celi.

Foster-Kraye pode­szło bli­żej.

– Nie ma takiej potrzeby. – Nie potra­fi­łom okre­ślić, czy sło­dycz w jego gło­sie jest fał­szywa, czy po pro­stu nie­od­parta. – Odpro­wa­dzę [Ano­nima] do naj­bliż­szej noc­le­gowni.

Spoj­rze­nie Chow­dhury’ego było twarde jak kamień.

– Do celi. Natych­miast. Jeśli wtrą­ci­cie się jesz­cze raz, zamknę was razem z nim, Kuzy­nie.

– Czar­no­pra­wowcu – popra­wiło go Foster-Kraye, pro­stu­jąc się, by czarna szarfa wyło­niła się z fałd szaty niczym dyn­da­jące nogi śpią­cego kota. Jego postura zmie­niła się nagle, wyra­ża­jąc celo­wość, któ­rej nie mogłom do końca nazwać groźbą. Zapo­mnia­łom, że Foster-Kraye podą­żyło za przy­kła­dem Domi­nica aż tak daleko.

– Połącz­cie się z Papą – odpo­wie­działo ze spo­ko­jem. – Ono wyja­śni to nie­po­ro­zu­mie­nie.

Sto­jący z tyłu poli­cjanci wymie­nili nie­pewne spoj­rze­nia.

– Odłóż­cie rurę, usłu­gowcu – powtó­rzyło Chow­dhury. – Natych­miast.

Zaci­ska­łom dłoń na swej broni tak mocno, że zbie­lały mi kostki.

– Gdzie jest Papa? – zapy­ta­łom.

Nie­pewne spoj­rze­nia prze­szły w bole­sne gry­masy.

– Nie będę już dłu­żej pro­siło.

Zastępca komi­sa­rza gene­ral­nego wycią­gnęło ogłu­szacz. Dwójka poli­cjan­tów podą­żyła za jego przy­kła­dem, ale czwarte zbli­żyło się z uśmie­chem i deli­kat­nie wycią­gnęło rękę po rurę. Pozna­łom je. Miało rude włosy i było gru­bo­ko­ści­ste jak karia­tyda. Kilka razy robi­łom mu kawę i więź zro­dzona z dzie­le­nia się chle­bem – albo ciast­kami – uspo­ko­iła mnie w stop­niu wystar­cza­ją­cym, bym mogło roz­luź­nić palce, gdy zabie­rało mi rurę. Cof­nę­łom się z ulgą pro­sto w otwarte ramiona Foster-Kraye.

– [Ano­nim] jest w szoku. – Czar­no­pra­wo­wiec uści­snęło mój bark. – Całą noc spę­dziło w por­cie. Stra­ciło…

– Swo­jego Króla Żebra­ków? – Chow­dhury zauwa­żyło, że się skrzy­wi­łom. – Wydaje się wam, że Papa nie miało otwar­tych oczu? Że nie znamy toż­sa­mo­ści pozo­sta­łych dowód­ców pry­wat­nej armii Mycro­fta Can­nera? – Ski­nęło głową do swych ludzi. – Zabierz­cie obu do cel. Zajmę się nimi, gdy tro­chę się uspo­koi.

Nagle pochwy­ciły mnie liczne ręce.

– Stój­cie! – zawo­łało Foster-Kraye. – Nie może­cie…

– Jeste­ście Czar­no­pra­wow­cem – przy­po­mniało mu Chow­dhury. – Mogę was zamknąć w skrzyni i wyrzu­cić klucz.

Foster-Kraye nie mogło temu zaprze­czyć.

– Nie macie powodu…

– Jeste­ście szpie­gami.

– Nie – wyrwało mi się, nim zdą­ży­łom się zasta­no­wić.

Rze­czy­wi­ście nimi byli­śmy. Od dawna. Szpie­go­wa­łom dla Księ­cia, Mycro­fta, Achil­lesa, Viviena i Mar­tina, a Foster-Kraye daw­niej pra­co­wało dla Julii, a następ­nie dla Papy, Domi­nica i rów­nież dla Księ­cia. W mojej gło­wie buzo­wały myśli zbyt skom­pli­ko­wane, by wyra­zić je peł­nymi zda­niami. Nie byłom w sta­nie powie­dzieć nic wię­cej. Wypro­wa­dzono nas. Dwie ręce trzy­mały mnie za ramiona, a trze­cia naci­skała na moją głowę, zmu­sza­jąc mnie do pochy­le­nia się i pro­wa­dząc do przodu, ku drzwiom wyj­ścio­wym, non­sen­sow­nemu wię­zie­niu, iner­cji, mar­no­tra­wie­niu godzin, mar­no­tra­wie­niu mnie, bez­sen­sow­nemu uwię­zie­niu już pierw­szego dnia wojny. Przy­po­mi­na­jąca sen absur­dal­ność tej sytu­acji unie­moż­li­wiła mi opór. Mój oszo­ło­miony mózg upie­rał się, że jedyne wyj­ście to się obu­dzić. Odsiecz?

– Stać. Aresz­tuj­cie zastępcę komi­sa­rza Chow­dhury’ego.

Trzy­ma­jące mnie ręce roz­luź­niły się. Impe­rialna pur­pura wypeł­niła drzwi przed nami swym lśnią­cym auto­ry­te­tem. A może powin­nom raczej powie­dzieć „repu­bli­kań­ska pur­pura”? W sta­ro­żyt­nym Rzy­mie jedy­nie nie­liczni, naj­wyżsi rangą urzęd­nicy mogli nosić togi tej cha­rak­te­ry­stycz­nej ciem­nej barwy. Obec­nie ów kolor przy­słu­guje tylko jed­nemu urzę­dowi. Urzę­dowi cen­zora. Serce zabiło mi szyb­ciej na myśl o Vivie­nie, ale oczy­wi­ście ta spo­kojna, niska, lekko zdy­szana osoba to było Jung Su-Hyeon Ance­let Kosala, odziane w nowy piękny mun­dur cen­zora. Towa­rzy­szyła mu Straż Cen­zora. Su-Hyeon uśmiech­nęło się i spoj­rzało mi w oczy. W jego uśmie­chu dostrze­głom blask nadziei na bez­pieczne schro­nie­nie. Pod wpły­wem ulgi moje oczy znowu wypeł­niły łzy. A to jesz­cze nie był koniec. Razem z Su-Hyeonem pośpie­szyły mi na ratu­nek dwa Filary Ziemi. Trzy­mały się bli­sko, na wypa­dek gdyby młode, nie­do­świad­czone cen­zor nie nauczyło się jesz­cze wymu­szać posłu­szeń­stwa. Po jego lewej stro­nie stało maleń­kie mówca Senatu Jin Im-Jin, wpa­tru­jące się w wyso­kich poli­cjan­tów ze spra­wie­dliwą pogardą godną bapra­pra­dziadka, po pra­wej zaś bar­czy­ste, spo­kojne i bro­date jak roz­ło­ży­sty dąb sena­tor Char­le­ma­gne Guild­bre­aker Senior. Ich mil­czące spoj­rze­nia pytały roz­dzia­wia­ją­cych usta zdu­mio­nych poli­cjan­tów, czy odważą się nie wyko­nać roz­kazu.

– Sły­sze­li­ście mnie. Aresz­tuj­cie zastępcę komi­sa­rza Chow­dhury’ego.

– Ale…

– Ono pra­cuje dla Joyce Faust D’Aro­uet – oznaj­miło Su-Hyeon z cał­ko­wi­tym spo­ko­jem.

Sześć pro­stych słów tłu­ma­czyło wszystko: oso­bliwą wro­gość Chow­dhury’ego, jego dziw­nie szcze­gó­łową wie­dzę o mnie, Mycrof­cie i Myr­mi­do­nach, pogardę wobec Car­lyle Foster-Kraye i to bez­sen­sowne aresz­to­wa­nie. Mało bra­ko­wało, by poj­mali naszą dwójkę dla Madame.

Nagłe wes­tchnie­nie Chow­dhury’ego zadało kłam jego zaprze­cze­niom.

– Słu­cham? Nie… to nie…

Su-Hyeon nie musiało pod­no­sić głosu.

– Tylko w tym roku odwie­dzi­li­ście pary­ski bur­del pro­wa­dzony przez „Madame” sie­dem­dzie­siąt sześć razy. Mam wra­że­nie, że zwy­kle świad­czy wam tam usługi osoba o imie­niu Dolmancé?

Moje serce zabiło rado­śnie na widok oszo­ło­mio­nego spoj­rze­nia Chow­dhury’ego. Wyobra­zi­łom sobie, że prze­by­wa­jące daleko stąd Madame ma taką samą minę. Zada­łom sobie pyta­nie, jaki los cze­kałby mnie w rękach tej despo­tycz­nej kró­lo­wej. Czy Madame spró­bo­wa­łoby pod­po­rząd­ko­wać Ano­nima swym roz­ka­zom? A może wyko­rzy­sta­łoby mnie jako zakład­nika, by szan­ta­żo­wać Ance­leta? A Foster-Kraye? Czy „bękar­cie dziecko spło­dzone w pory­wach namięt­no­ści” na­dal byłoby sku­teczną bro­nią prze­ciwko Danaë? A może to była już zgrana karta i byłe Kuzyn byłoby uży­teczne jedy­nie do pro­wo­ko­wa­nia Domi­nica bądź jako zabawka dla sługi, które danego dnia naj­le­piej przy­słu­żyło się swo­jej pani? Młode cen­zor nie musiało nawet kiwać głową, by poli­cjanci wypu­ścili mnie i zatrzy­mali zastępcę komi­sa­rza gene­ral­nego.

– Nie! Nic nie rozu­mie­cie! – wołało Chow­dhury. – To nie jest tak, jak wam się zdaje! Te wizyty nie są… Nie macie upraw­nień, by to zro­bić! Pod nie­obec­ność Papy jestem…

Nie­mal nie sły­sza­łom jego kłamstw. Było po wszyst­kim. Było po wszyst­kim już w chwili, gdy padło sześć pierw­szych słów. Mówiąc: „Ono pra­cuje dla Joyce Faust D’Aro­uet”, Su-Hyeon w prak­tyce pode­rżnęło zdra­dziec­kie gar­dło Chow­dhury’ego. Pozo­stali poli­cjanci odpro­wa­dzili pro­te­stu­ją­cego gło­śno Bia­ło­pra­wowca, mija­jąc liczne biurka w zewnętrz­nym biu­rze. Dżun­gla ekra­nów i gło­sów umil­kła. Zapa­dła trium­falna cisza. Tego dru­giego dnia wojny przy­naj­mniej jedno zwy­cię­stwo przy­szło nam łatwo.

– Hej, wy, trze­cie z lewej! – zawo­łało nagle mówca Jin Im-Jin, prze­ry­wa­jąc ciszę. – Tak, wy, w żół­tej sza­cie. Co jest napi­sane na biurku? O’Cal­la­ghan. Jeste­ście O’Cal­la­ghan?

– Tak.

Blade, wier­cące się ner­wowo Kuzyn pod­nio­sło się zza jed­nego z więk­szych biu­rek.

– Wybierz­cie jakąś liczbę mię­dzy jeden a sie­dem.

– S… słu­cham? Hmm… trzy?

Nim skoń­czyło mówić, mówca Jin ude­rzyło notat­ni­kiem o blat biurka, pro­du­ku­jąc dźwięk, jakiego nie mogłoby uzy­skać, pstry­ka­jąc pal­cami chu­dymi jak u szkie­letu. Wielu się pode­rwało, ale tylko O’Cal­la­ghan pisnęło gło­śno.

– Je rów­nież aresz­tuj­cie. – Mówca Jin wska­zało pal­cem. – Jest w to zamie­szane. Aha, i to w kącie też, to w zie­lo­nym. Mek­sy­kań­skie Huma­ni­sta. Je także. Naprawdę nie powin­ni­ście tak czę­sto zer­kać na współ­spi­skow­ców. To cał­ko­wity brak sub­tel­no­ści. Cała trójka ma bar­dzo niskie liczby w czwar­tym i pią­tym, to inte­re­su­jące… 3-7-7… bar­dzo cha­rak­te­ry­styczne…

Wszy­scy gapi­li­śmy się na mówcę, które pogrą­żyło się w nie­zro­zu­mia­łym bril­li­stycz­nym mono­logu. Jedy­nym wyjąt­kiem było sena­tor Char­le­ma­gne Guild­bre­aker, zapewne przy­zwy­cza­jone do tego po wielu dzie­się­cio­le­ciach współ­pracy z Jin Im-Jin.

– Czy tę dwójkę też mamy aresz­to­wać, cen­zo­rze? – zapy­tało ze spo­ko­jem Mason.

– Hmm, tak! – opo­wie­działo Su-Hyeon, wyry­wa­jąc się z zamy­śle­nia. – Tak, je rów­nież aresz­tuj­cie. Chwi­leczkę, naj­pierw… – Straż­nicy i więź­nio­wie zamarli w bez­ru­chu. – Chow­dhury, i każde z was, jeśli chce­cie otrzy­mać łaskę, powiedz­cie, co zro­bi­li­ście z Papa­de­lia­sem.

Spoj­rze­nia, które wymie­nili, wyra­żały zdzi­wie­nie, nie winę.

– Wiem tyle samo, co inni, przy­się­gam! Papa wsia­dło do auto­lotu o pią­tej pięć­dzie­siąt cztery rano i od tej pory się nie ode­zwało. Nie wiem nic wię­cej.

Ta infor­ma­cja docie­rała do mnie powoli. To było nie­moż­liwe. Po kata­stro­fie sie­dzia­łom z Papą w tym pomiesz­cze­niu. Obej­mo­wa­li­śmy się, opła­ku­jąc razem Mycro­fta, gdy tsu­nami już minęło i wszystko wró­ciło do normy. Cisza po burzy. Byli­śmy bez­pieczni, nic nam nie gro­ziło. Jak mogło znik­nąć? Papa, które rozu­miało, które, jak ja… jeżeli jakieś czło­wiek poza mną kochało Mycro­fta… znik­nęło?

Su-Hyeon drżało tylko przez chwilę.

– Wypro­wadź­cie ich. A potem jak naj­szyb­ciej spro­wadź­cie tu tylu poli­cjan­tów, ilu tylko znaj­dzie­cie. Dopil­nuj­cie, żeby był co naj­mniej jeden z każ­dego biura albo wydziału. Mam prze­wi­dy­wa­nia liczeb­no­ści frak­cji w każ­dym mie­ście. Nie chcia­łom dzie­lić się nimi, dopóki mie­li­śmy tu szpie­gów. W tych pierw­szych godzi­nach klu­czowe zna­cze­nie ma to, żeby­śmy sku­pili się na mia­stach, w któ­rych siły są wyrów­nane i wybuch prze­mocy jest naj­bar­dziej praw­do­po­dobny, a także na tych, gdzie któ­raś ze stron ma przy­gnia­ta­jącą prze­wagę i może dojść do natych­mia­sto­wych ata­ków na mniej­szo­ści. Mam krótką listę, podzie­loną na typy prze­wi­dy­wa­nych pro­ble­mów. Chcę, żeby­ście wszy­scy współ­pra­co­wali z mówcą Jin w spra­wie przy­działu odpo­wied­nich list. W kwe­stiach doty­czą­cych samej Roma­novy roz­ma­wiaj­cie z sena­to­rem Guild­bre­ake­rem. Jeśli zna­cie jakichś funk­cjo­na­riu­szy poli­cji albo innych god­nych zaufa­nia urzęd­ni­ków Soju­szu, któ­rzy prze­by­wają w Roma­no­vie, prze­każ­cie dane… komuś… Ktoś zgła­sza się na ochot­nika? – Unio­sła się jedna ręka. – W porządku. Zbierz­cie nazwi­ska, skon­tak­tuj­cie się ze wszyst­kimi i zawia­dom­cie ich, że wkrótce ich wezwiemy. Liczą się nawet sekundy. Do roboty!

Eks­plo­do­wał hałas, ale bar­dziej rado­sny niż przed­tem, prze­po­jony poczu­ciem celu.

Su-Hyeon odwró­ciło się bły­ska­wicz­nie.

– Car­lyle Foster, spra­wia­cie wra­że­nie kogoś, kto mógłby prze­ko­nać Kon­klawe Sen­se­istów do uży­cze­nia nam swo­jej straży.

Byłe Kuzyn roz­pro­mie­niło się wyraź­nie.

– Myślę, że sobie z tym pora­dzę.

– Zna­ko­mi­cie. Czy zgo­dzi­cie się współ­pra­co­wać z sena­to­rem Guild­bre­ake­rem w wypro­wa­dze­niu tej straży na ulice, by bro­niła porządku w oko­li­cach Forum? Jeśli ludzie mogą w obec­nej chwili uznać kogoś za neu­tral­nego, to z pew­no­ścią ich.

– Da się zro­bić.

– Dzię­kuję. – Su-Hyeon zwró­ciło się w moją stronę i zarzu­ciło mi na ramiona coś mięk­kiego, cie­płego i przy­po­mi­na­ją­cego kokon. Coś pur­pu­ro­wego. To była jego stara mary­narka wice­cen­zora. Pochy­liło się ku mnie. – Będzie­cie to nosić przez cały czas, jasne? W tym stroju nikt nie ośmieli się was tknąć. Nie chodź­cie po uli­cach bez tej mary­narki, wyglą­da­jąc jak bez­bronne usłu­go­wiec. To zbyt ryzy­kowne. Rozu­mie­cie? Obie­caj­cie mi.

– Mmhm – wymam­ro­ta­łom przez łzy.

Moje uczu­cia odbiły się na jego wyra­zi­stej twa­rzy niczym w lustrze. Uści­skało mnie.

– Bar­dzo mi przy­kro.

Ści­skało mnie tak mocno, że aż jęk­nę­łom. Su-Hyeon było ze mną. Prze­szył mnie dreszcz, od któ­rego poczu­łom się lepiej. Nikt ni­gdy nie był ze mną tak bli­sko, niczyj dotyk nie był tak rze­czy­wi­sty i pewny. Ten uścisk był odwza­jem­niony. Nie byli­śmy sami. To było nowe wra­że­nie, ale nic w tym dziw­nego. Nie byli­śmy sami, ale po raz pierw­szy w życiu musie­li­śmy się liczyć z taką moż­li­wo­ścią. Bar­dzo liczni ludzie zostali teraz ska­zani na samot­ność. Książę. Papa. A nade wszystko Mycroft.

– Wpi­sa­łom do reje­stru, że do odwo­ła­nia jeste­ście na stałe przy­dzie­leni do mojego urzędu. Macie czas potrzebny, by wyko­ny­wać swą pracę, i nikt nie będzie zada­wał wam pytań ani się wtrą­cał. Może­cie tu na razie zostać, żeby odpo­cząć. Poma­gaj­cie innym, jeśli chce­cie, albo wróć­cie do swo­jej pracy, wkrótce będzie­cie mogli wró­cić ze mną do urzędu, bez­piecz­nie i bez prze­szkód. W porządku?

Poczu­łom, że wszystko rze­czy­wi­ście jest w porządku. Sprawy nie wró­ciły do normy, nie było dobrze, ani nawet lepiej, ale obec­ność Su-Hyeona dała mi to nie­zbędne mini­mum sta­bil­no­ści, któ­rego roz­pacz­li­wie potrze­bo­wa­łom. Półkę skalną mogącą ura­to­wać kogoś ześli­zgu­ją­cego się z urwi­ska. To roz­pro­szyło nieco mgłę, na spółkę z pozio­mem cukru we krwi pod­nie­sio­nym przez cze­ko­ladę. Wysła­łom wia­do­mo­ści do Viviena, Bryar, Achil­lesa i MASONA, zapew­nia­jąc je, że nic mi nie grozi. Następ­nie uspo­ko­iłom ludz­kość, pro­sząc wszyst­kich o umiar­ko­wa­nie za pośred­nic­twem Hâte Ano­nyme. W pierw­szej kolej­no­ści zwra­ca­łom się do miast, w któ­rych sytu­acja była naj­gor­sza. Następ­nie napi­sa­łom esej „O fana­ty­zmie” (oparty na Dic­tion­na­ire phi­lo­so­phi­que por­ta­tif Vol­ta­ire’a), w któ­rym twier­dzi­łom, że okru­cień­stwa wojny rodzą się nie w jakiejś nie­ludz­kiej mili­tar­nej machi­nie, lecz w ludz­kich ser­cach, gdy pozwa­lamy, by nasze prze­ko­na­nia prze­ro­dziły się w fana­tyzm. Wszy­scy mogli­śmy zgi­nąć w tej woj­nie, lecz zagra­żała nam rów­nież moż­li­wość sta­nia się spraw­cami okru­cieństw. Tego pierw­szego nie­bez­pie­czeń­stwa nie mogli­śmy unik­nąć, ale pora­dze­nie sobie z dru­gim z pew­no­ścią leżało w naszej mocy. Każde z nas samo decy­do­wało, czy pozwoli, by jego serce zara­ził fana­tyzm, czy otwo­rzy je przed Rozu­mem, Roz­sąd­kiem i Czło­wie­czeń­stwem. Myślę, że ten esej uspo­koił nieco sześć miliar­dów moich czy­tel­ni­ków, choćby tylko dla­tego, że regu­larne komu­ni­katy Ano­nima przy­po­mi­nały im o nor­mal­no­ści. Mia­łom nadzieję, że moje oso­bi­ste doświad­cze­nie jako osoby, która sama dopu­ściła się okrut­nego czynu, doda ese­jowi auten­ty­zmu, mógł to jed­nak być nad­mierny opty­mizm. Skoń­czy­łom pisać, znowu spraw­dzi­łom, co u Księ­cia. Po raz kolejny ja i wszyst­kie moje kło­poty sta­li­śmy się jedy­nie kro­plą w morzu jego Nie­skoń­czo­nej, Dobrej Filo­zo­fii. Pro­siło mnie o zde­fi­nio­wa­nie słowa „gdzie”. Dla­czego? Dla­tego że pró­bo­wało zro­zu­mieć, jak to moż­liwe, że ta z pozoru pro­sta myśl-słowo-rzecz mogła słu­żyć do sfor­mu­ło­wa­nia zupeł­nie róż­nych pytań, takich jak: „Gdzie jest Mój Domi­nic?” i „Gdzie jest Mój Mycroft?”.

Rozdział trzeci. Teraz jestem w miejscu

Roz­dział trzeci

TERAZ JESTEM W MIEJ­SCU

Napi­sane 19–22 wrze­śnia roku 2454Wyda­rze­nia z 8–22 wrze­śniaRoma­nova

Ni­gdy przed­tem nie byłom w żad­nym miej­scu. Żadne z nas nie było, nie naprawdę, nie tak, jak obec­nie. Zawsze mogli­śmy pole­cieć, dokąd tylko chcie­li­śmy, i dotrzeć tam po chwili albo za godzinę. A teraz jestem w Roma­no­vie. Jutro i poju­trze rów­nież tu będę. Będę cho­dziło po tych uli­cach, nie po żad­nych innych, spało na tej kana­pie, jadło żyw­ność kupioną w tych skle­pach, a gdy zapasy się skoń­czą… Mycroft miało rację, to będzie tak, jak­by­śmy roz­bili się na Księ­życu.

Minęły już dwa tygo­dnie wojny. Auto­loty nie były winne, to natych­miast stało się oczy­wi­ste. Mam na myśli to, że potwier­dzi­li­śmy, iż ktoś kie­ruje ich sza­lo­nymi lotami po nie­bie. Dla­tego już ich nie prze­kli­namy, jak cza­sami zda­rza się nam prze­kli­nać korzeń albo porzu­coną na ziemi torbę, o które się potkniemy. Sku­piają się nad mia­stami, krą­żąc nad nimi z wielką pręd­ko­ścią, by zablo­ko­wać miej­ską prze­strzeń powietrzną. Nie­za­miesz­kane obszary i morza są czy­ste. To nie może być przy­pad­kowa awa­ria. To jest plan. A wina sięga znacz­nie głę­biej. Rekon­struk­cjo­ni­ści i maj­ster­ko­wi­cze bar­dzo szybko zbu­do­wali zastęp­cze machiny: balony, samo­loty, ste­rowce i heli­kop­tery. Tutaj, na Sar­dy­nii, mie­li­śmy mały hydro­plan z dwoma gru­bymi pły­wa­kami, który pró­bo­wał pole­cieć do Włoch. Strą­cił go auto­lot, podob­nie jak wszyst­kie pozo­stałe. Zde­rze­nie i dobrze już nam znany słup dymu. Uto­pia­nie rów­nież pró­bo­wali. Prze­nie­śli auto­loty ze swego nie­za­leż­nego sys­temu na trasy poło­żone wyżej bądź niżej, ale maszyny Saneer-Weeks­bo­othów są szyb­sze od uto­piań­skich i dogo­niły wszyst­kie. Przy­się­gam, że przez jeden strasz­liwy dzień czę­ściej widzia­łom na uto­piań­skich płasz­czach zakłó­ce­nia niż nie­ist­nie­jące miej­sca.

Niebo jest przed nami zamknięte. Nie­na­wiść oskarża OS, Straż­ni­ków Pasiek, Huma­ni­stów, Kuzy­nów, któ­rzy jako ostatni kon­tro­lo­wali sys­tem, Mit­su­bi­shian, któ­rzy pomo­gli go stwo­rzyć przed wszyst­kimi tymi laty, Perry’ego-Kraye’a, Joyce Faust, a przede wszyst­kim skon­fi­gu­ro­wa­nych. Oskarża się też „półskon­fi­gu­ro­wa­nych”, pozba­wio­nych sumie­nia, stwo­rzo­nych przez Joyce Faust, basz Mardi, Uto­pię albo Mycro­fta, „moralne auto­maty, jak Eureka Weeks­bo­oth i Sid­ney Koons”. Jaskrawe barwy edu­ka­cjo­ni­stów zaczęli nosić ludzie, któ­rzy nie są Kuzy­nami. Doszło do zamie­szek w Haj­da­ra­ba­dzie, Dur­ba­nie, Shen­zhen, Hong­kongu (zabito tam Sung Myunga, twórcę roset­tań­skich skon­fi­gu­ro­wa­nych), a przede wszyst­kim w Székesfehérvár, gdzie wycho­wy­wa­nie skon­fi­gu­ro­wa­nych jest – było – praw­dzi­wym prze­my­słem. Prze­moc dotarła aż do Buda­pesztu, gdzie z tru­dem udało się ją powstrzy­mać dzięki peł­nemu pasji ape­lowi króla Hisz­pa­nii. Anty­mit­su­bi­shiań­skie roz­ru­chy nie wyga­sły tak szybko. W ich przy­padku tłumy są mniej liczne, ale wielu skie­ro­wało swą agre­sję prze­ciwko wła­ści­cie­lom nie­ru­cho­mo­ści i ich pecho­wym sąsia­dom we wszyst­kich mia­stach, w któ­rych mała chiń­ska albo japoń­ska dziel­nica była nara­żona na atak (kore­ań­skie dziel­nice na razie oszczę­dzono). Naj­go­rzej było w Dubaju, gdzie wście­kłość tłu­mów skie­ro­wała się prze­ciwko nie­licz­nej mniej­szo­ści Mit­su­bi­shian. To dziwne, że czu­li­śmy się zasko­czeni. Liczby Viviena – czy raczej liczby Kohaku Mar­diego – już dawno temu prze­wi­działy, że gdy w rękach Mit­su­bi­shian znaj­dzie się sześć­dzie­siąt sie­dem pro­cent powierzchni lądów, cały świat sta­nie w pło­mie­niach. Jed­nakże ta prze­moc wyda­wała się nam zupeł­nie bez­sen­sowna, cał­ko­wi­cie pozba­wiona związku z Joyce Faust, Księ­ciem i stro­nami, które tak usil­nie sta­rało się stwo­rzyć. Nie­mniej Pasieka Mit­su­bi­shi korzy­sta z usług skon­fi­gu­ro­wa­nych, była jed­nym z bene­fi­cjen­tów OS i stwo­rzyła Urzą­dze­nie Can­nera, a w dodatku tym­cza­sowi dyrek­to­rzy na­dal utrzy­mują, że postę­po­wali słusz­nie, ucie­ka­jąc się do takich metod, by bro­nić inte­re­sów człon­ków Pasieki kosz­tem innych. Podej­rze­wam, że dla każ­dego baszu, który od lat cier­piał z powodu wyso­kich czyn­szów, oka­zało się to wystar­cza­jącą pro­wo­ka­cją.

Zamieszki i chaos były tak męczące, że poczu­li­śmy szczerą ulgę, gdy strony wojny zaczęły wyglą­dać tak, jak prze­wi­dy­wały pod­ręcz­niki.

MASON ogło­siło stan wojny w posęp­nej cere­mo­nii odpra­wio­nej o świ­cie na szczy­cie zig­gu­ratu w Alek­san­drii. Urząd pater patra­tus wysłał kopię dekla­ra­cji do Char­le­ma­gne, które mówi, że po łaci­nie brzmi ona pięć razy groź­niej. Jej sens spro­wa­dza się jed­nak do „poskro­mie­nia i spro­wa­dze­nia na wła­ściwą drogę” wszyst­kich nie­przy­ja­ciół, któ­rzy zagra­żają IMPE­RIUM i jego cią­gło­ści (w tym przy­padku słowo „cią­głość” ozna­cza Księ­cia, ponie­waż na­dal nie wolno wspo­mi­nać o Impe­ra­tor Desti­na­tus). Przed upły­wem godziny od zakoń­cze­nia cere­mo­nii masoń­skie siły wyszły ze swo­ich miast, podob­nie jak sate­lity wystrze­lone w ści­śnię­tej postaci roz­kła­dają na orbi­cie skrzy­dła, kable i auto­ma­tyczne koń­czyny. Dżipy pierw­sze wyru­szyły w drogę, wzno­szono for­ty­fi­ka­cje i wieże, z por­tów wypły­nęły łodzie, spy­cha­cze i walce budo­wały drogi dla cię­ża­ró­wek, moto­cy­kli oraz nie­unik­nio­nych, jak zapo­wia­da­jące zły los komety, czoł­gów. W mie­sza­nych mia­stach wzno­szono umoc­nie­nia wokół masoń­skich dziel­nic, tam zaś, gdzie Impe­rium miało znaczną prze­wagę liczebną, powstały wokół nich fosy z dróg i betonu. Try­po­lis, Kair, Ankara, Stam­buł, Kon­stanca, Kra­ków, Anto­nio­po­lis, Kazań, Baku, Samar­kanda, Labo­kla, Caede­cul­min, Kal­kuta – jeśli połą­czy­cie ze sobą te punkty na mapie, odnie­sie­cie wra­że­nie, że wró­ciła era państw geo­gra­ficz­nych. MASON jest w sta­nie je połą­czyć, ponie­waż Rezer­wat Lewan­tyń­ski i jego sojusz­nicy w Azji Wewnętrz­nej – zawsze zaprzy­jaź­nieni z Maso­nami – przy­znali Impe­rium wyłączne prawo przej­ścia przez ich tery­to­ria.

Mit­su­bi­shia­nie wyru­szyli na morze. Tego pierw­szego poranka zni­kąd poja­wiły się tysiące okrę­tów, ukry­tych dotąd w maga­zy­nach albo zmon­to­wa­nych bły­ska­wicz­nie. Nocami oce­any są teraz usiane rucho­mymi świa­tłami, nie­zli­czo­nymi jak gwiazdy – od wysp Japo­nii poprzez Seul, Szan­ghaj i wybrzeża Wiet­namu aż po indo­ne­zyj­ski archi­pe­lag. Dubaj i samotne Hawaje rów­nież mają swe małe roje mit­su­bi­shiań­skich świe­tli­ków, można też zoba­czyć nie­wiel­kie sku­pi­ska wokół sub­kon­ty­nentu indyj­skiego, zwłasz­cza przy brze­gach w oko­li­cach Madrasu. Wszyst­kie płyną pod ban­de­rami z mit­shu­bi­shiań­skim trój­li­ściem i fla­gami nie­któ­rych grup naro­do­wych (Japo­nii na razie się nie widzi, a choć więk­szość regio­nal­nych flag Chin spo­tyka się czę­sto, Dong­bei rzuca się w oczy swą nie­obec­no­ścią. To samo doty­czy wielu pod­grup Indii), ale obecne są też znaki mit­shu­bi­shiań­skich blo­ków. Naj­wy­raź­niej każdy z nich ma wła­sną flotę. Cho­rą­gwie Gre­en­pe­ace widzi się czę­sto – zarówno na okrę­tach, jak i na dachach – zwłasz­cza w oko­li­cach Kuala Lum­pur i Bom­baju, a także we flo­cie, która 12 wrze­śnia zbli­żyła się do Nowej Zelan­dii. Wciąż poja­wiają się nowe okręty. Na razie niczego nie zaata­ko­wały, uno­szą się tylko na wodzie jak stada prze­ro­śnię­tych gęsi i testują swe działa w oko­li­cach Bris­bane, Manili i Taj­wanu.

Europa jest naj­lep­sza, jeśli cho­dzi o pod­stawy wojny, a przy­naj­mniej grupy naro­dowe są naj­lep­sze, ponie­waż ich obec­ność naj­wy­raź­niej przy­nosi korzyść rów­nież Mit­su­bi­shi. Mają już mun­dury, flagi i stop­nie woj­skowe, zna­le­zione w ich histo­rycz­nych książ­kach, ale auten­tyczne, mają pod­ręcz­niki, pro­ce­dury, bro­szury szko­le­niowe, pen­sje aktu­ali­zo­wane od nie­pa­mięt­nych cza­sów oraz pla­katy wer­bun­kowe z patrio­tycz­nymi slo­ga­nami, które na­dal chwy­tają za serce. Nawet ja otrzy­ma­łom zapro­sze­nie od Hel­leń­skiej Mary­narki Wojen­nej. Wszyst­kie grupy w Unii Euro­pej­skiej powo­łały w każ­dym mie­ście pla­cówki zaj­mu­jące się ich człon­kami, zapew­nia­jące schro­nie­nie tym, któ­rzy zna­leźli się daleko od domów, wer­bu­jące żoł­nie­rzy i zapew­nia­jące swym roda­kom pomoc, któ­rej mogą zaufać. Ich nie­wiel­kie armie ogra­ni­czają się na razie do urzą­dza­nia parad, roz­wie­sza­nia pla­ka­tów i doda­wa­nia ludziom odwagi. Pół rekon­struk­cjo­nizm, pół wojna. Nadaje to obec­nym wyda­rze­niom pozory nor­mal­no­ści, ale wyczuwa się też mrocz­niej­sze nuty. Nad nie­któ­rymi biu­rami wer­bun­ko­wymi – na przy­kład fili­piń­skim i fla­mandz­kim za Kolumną Car­lyle’a – powie­wają tylko ich wła­sne flagi – albo ich wła­sne i UE – ale inne, jak nasze, grec­kie przy Cir­cus Max, wywie­siły już V z V Refor­mi­stów, choć nie jest to jesz­cze legalne. W sobotę w życie wejdą poprawki do euro­pej­skiej kon­sty­tu­cji. Król Hisz­pa­nii Isa­bel Car­los II zosta­nie koro­no­wane na cesa­rza Europy, Isa­bel Car­losa I. Gdy po połu­dniu tego dnia cesarz poślubi Joyce Faust D’Aro­uet, Jeho­vah Epi­cu­rus Mason nagle sta­nie się następcą euro­pej­skiego tronu. Jed­nakże cesar­stwo powo­łane przez króla Hisz­pa­nii, z pro­wi­zo­rycz­nym par­la­men­tem, jest monar­chią kon­sty­tu­cyjną, posia­da­jącą mecha­ni­zmy kon­troli i rów­no­wagi, daleką od abso­lut­nego pod­da­nia się, któ­rego żąda Książę. Duch Europy jest ocho­czy, związki, które łączyły grupy naro­dowe z krwio­żer­czym Per­rym, wstrzą­snęły nimi tak bar­dzo, że są gotowe dać dobremu, kocha­ją­cemu życie Księ­ciu wolną rękę pod hasłem „Nowa kon­sty­tu­cja”. Jed­nakże król Hisz­pa­nii nie zła­mie prawa. Dla­tego wiele insty­tu­cji Unii Euro­pej­skiej na­dal deba­tuje nad tym, czy mają upraw­nie­nia przy­znać komu­kol­wiek nie­ogra­ni­czoną wła­dzę, nawet jeśli lud się tego domaga. Dopóki nie podejmą decy­zji, euro­pej­skie pla­cówki nie mogą wywie­szać V z V. Ale nie­które i tak to robią.

Kuzyni nie pro­wa­dzą wojny. Pra­cują dla pokoju. Ich jadło­daj­nie i cen­tra pomocy uchodź­com są pełne ruchu. Rzadko widzi się na ulicy Kuzyna, który nie nosiłby znaku Czer­wo­nego Krysz­tału, czę­sto z czapką pie­lę­gniar­ską i far­tu­chem do kom­pletu. Zało­żyli noc­le­gow­nie, gdzie mogą się zatrzy­mać ci, któ­rzy zna­leźli się daleko od domu, i orga­ni­zują pomoc huma­ni­tarną w ramach Czer­wo­nego Krysz­tału. Kuzyni i Czer­wony Krysz­tał ucho­dzą wręcz za syno­nimy, więc ochot­nicy z innych Pasiek noszą teraz czer­wone wer­sje swych godeł obok czer­wo­nych krysz­ta­łów, by oznaj­mić: „Nie jestem Kuzy­nem!”. Jest w tym iro­nia, ponie­waż (spraw­dza­łom to) sam sym­bol czer­wonego krysz­tału – czer­wony romb z mniej­szym, bia­łym w środku – przy­jął się jako atry­but neu­tral­no­ści pod koniec dwu­dzie­stego pierw­szego wieku, gdy pierw­sze zapo­wie­dzi wojny Kościo­łów spra­wiły, że dawne emble­maty czer­wonego krzyża i czer­wonego pół­księ­życa stały się źró­dłem kon­flik­tów.

Bryar opu­ściło Delhi i dotarło do Bom­baju, gdzie ota­czają je Kuzyni i człon­ko­wie Gre­en­pe­ace Mit­su­bi­shi, wszy­scy sprze­ci­wia­jący się znisz­cze­niu Ziemi. Bryar już pod­jęło próby skło­nie­nia przy­wód­ców do nego­cja­cji, codzien­nie zgła­sza nowe ini­cja­tywy, zalewa publiczne kanały uspo­ka­ja­ją­cymi oświad­cze­niami doty­czą­cymi logi­styki – jak zna­leźć cen­tra pomocy uchodź­com, jakie gadżety i sprzęty gospo­dar­stwa domo­wego można prze­ka­zać na potrzeby pomocy (kto by pomy­ślał, że stary mano­metr próż­niowy może mieć tak wiele zasto­so­wań w medy­cy­nie!), a przede wszyst­kim pro­pa­guje swój Pro­gram Wymiany Broni. Kuzyni stwo­rzyli ośrodki, w któ­rych można wymie­nić śmier­cio­no­śną broń – nową albo uży­waną, nowo­cze­sną bądź archa­iczną – i otrzy­mać w zamian nowiu­teńki „pisto­let osła­bia­jący” – stwo­rzony przez ich Pasiekę dale­ko­za­się­gowy ogłu­szacz, zatwier­dzony jako bez­pieczny dla zdro­wia. To jest ich wielki plan mający spo­wo­do­wać, że walki okażą się bez­kr­wawe, armie będą brały nie­przy­ja­ciół do nie­woli, zamiast ich zabi­jać, i zmie­nią świa­tową wojnę domową w świa­tową domową zabawę w berka. Życzę im szczę­ścia. Mieli zamiar roz­dać setki tysięcy pisto­letów osła­bia­jących wal­czą­cym armiom, ale trans­port prze­stał dzia­łać i tysiące skrzyń wypeł­nio­nych tą bro­nią leżą bez­u­ży­teczne w fabry­kach albo płyną na stat­kach.

* * *

Mogę was z rado­ścią poin­for­mo­wać, że z Casa­blanki dociera do nas znacz­nie wię­cej infor­ma­cji o Heloïse niż o Lore­lei Cook. Heloïse nie kie­ruje Czer­wo­nym Krysz­ta­łem, ale jest jego ludzką twa­rzą, nie­ustan­nie pro­du­kuje fil­miki instruk­ta­żowe uczące roz­po­zna­wa­nia odwod­nie­nia albo wią­za­nia ban­daży. Są też jed­nak inne, nie­ofi­cjalne mate­riały pro­du­ko­wane przez edu­ka­cjo­ni­stów, uczące ludzi, jak „huma­ni­tar­nie” upo­rać się ze skon­fi­gu­ro­wa­nym (jak naj­sku­tecz­niej schwy­tać takie „stwo­rze­nie” i trzy­mać je w bez­piecz­nym zamknię­ciu, jakie zagro­że­nie stwa­rzają kon­kretne „gatunki”, brr). Obok zna­nych rodza­jów, jak kar­te­zjań­scy czy strat­fordzcy skon­fi­gu­ro­wani, poja­wiły się nowe kate­go­rie. Skon­fi­gu­ro­wani D’Aro­uet i nace­cho­wani płciowo to naj­wy­raź­niej syno­nimy, są też skon­fi­gu­ro­wani z Alba Longa (to zna­czy Mycroft, Tul­lius i reszta baszu Mardi). Skon­fi­gu­ro­wani z OS, skon­fi­gu­ro­wani Andō (Toshi, Masami itd.) i, co naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące, uto­piań­scy.

Pierw­szym ruchem, jaki wyko­nała Uto­pia pod­czas tej wojny, było danie całemu światu rowe­rów. Nasze dru­karki i tak by je wypro­du­ko­wały, by wspo­móc sys­temy komu­ni­ka­cji miej­skiej, nie­przy­sto­so­wane do świata pozba­wio­nego auto­lo­tów, ale oni opu­bli­ko­wali (za darmo) plany modelu wyma­ga­ją­cego pięć razy mniej surow­ców niż naj­lżej­szy znany do tej pory. Dzięki temu Zie­mia zaosz­czę­dziła około pię­ciu miliar­dów kilo­gra­mów mate­riału do dru­ka­rek, który będzie można wyko­rzy­stać do pro­duk­cji ban­daży bądź ubrań. Albo do bar­dziej przy­gnę­bia­ją­cych celów. Nie potra­fię oce­nić, czy ten dar zła­go­dził wro­gość spra­wia­jącą, że wielu pochwala atak na Atlan­tydę, ale przy­naj­mniej jak dotąd Shu­ilian, Lili­put i Paititi unik­nęły ata­ków. W mie­sza­nych mia­stach Uto­pianie trzy­mają się swo­ich dziel­nic, a ich bram strzegą najbar­dziej prze­ra­ża­jące u-bestie. Cza­sami jed­nak nie­wiel­kie oddziały masze­rują głów­nymi uli­cami. Towa­rzy­szą im potwory, a delij­skie słońca lśnią ośle­pia­ją­cym bla­skiem. Krążą pogło­ski o tłu­mach pró­bu­ją­cych się zbli­żyć do uto­piań­skich dziel­nic, ale odstra­szają je smoki, dino­zaury i roboty o sta­lo­wych ser­cach.

Gor­dia­nie sie­dzą cicho, ale są pomocni. Basz mózgow­ców i Insty­tut Brilla potę­piły OS i wszyst­kie „zbrod­ni­cze” próby zama­chów na „Dona­tiena D’Aro­uet”. Potwier­dzili też, że ich Pasieka nie akcep­tuje kary śmierci, tor­tur ani prze­mocy, śmier­cio­no­śnej broni oraz celo­wych zabójstw we wszyst­kich sytu­acjach, w tym rów­nież pod­czas wojny. Tylko nie­liczni Bril­li­ści przy­łą­czają się do zamie­szek, a tych, któ­rzy to robią, natych­miast aresz­tuje pasie­kowa poli­cja, jeśli tylko znaj­dują się w zasięgu jazdy rowe­rem od jej naj­bliż­szego poste­runku. Tym­cza­sem do biura Su-Hyeona wciąż napły­wają pomocne infor­ma­cje z tego czy tam­tego mia­sta, w któ­rym jakiś Bril­li­sta wyczy­tał z twa­rzy ludzi na uli­cach, że wkrótce doj­dzie tam do wybu­chu prze­mocy. Według naszych ocen pomo­gło to ogra­ni­czyć liczbę ofiar na całym świe­cie w rów­nym stop­niu, jak całe siły Roma­novy.

Jedyna mili­tarna akcja, jaką pod­jęli (jeśli można to tak nazwać), pole­gała na tym, że w nie­któ­rych bril­li­stycz­nych dziel­ni­cach usta­wiono przy wej­ściu biurka i sie­dzący za nimi urzęd­nicy uprzej­mie zacze­piali wybra­nych prze­chod­niów, pro­sząc ich o odda­nie ukry­tej broni na prze­cho­wa­nie (zawsze zga­dy­wali traf­nie). Cie­szy­łom się tą chwilą spo­koju, ale zga­dza­łom się z Su-Hyeonem, że nie będą mogli bez końca trzy­mać się pacy­fi­zmu Brilla.

Chwila naj­więk­szego napię­cia nastała, gdy Vivien – pre­zy­dent Ance­let – weszło na mów­nicę, by odczy­tać (mówiło po hisz­pań­sku dość kiep­sko, z sil­nym akcen­tem) odpo­wiedź Huma­ni­stów na groźbę wojny, wygło­szoną przez MASONA.

– Tylko w ciągu ostat­niej doby zgi­nęło wsku­tek prze­mocy wię­cej ludzi, niż zabiło ich OS przez całą swą histo­rię. Pasieka Huma­ni­stów na­dal jest zde­cy­do­wana zna­leźć alter­na­tywę dla sys­temu OS, ale po ostat­nim orze­cze­niu sądu w spra­wie terra ignota nie możemy potę­pić Lesley i Ockhama Sane­erów, byłego pre­zy­denta Gany­mede’a de la Trémoïlle ani innych urzęd­ni­ków naszej Pasieki, któ­rzy ura­to­wali miliony ludz­kich ist­nień za pomocą środ­ków, któ­rych nie zabra­niały prawa Huma­ni­stów ani Soju­szu. MASON zagro­ziło, że pod­po­rząd­kuje sobie siłą wszyst­kie pozo­stałe Pasieki i inne ludz­kie insty­tu­cje, w tym rów­nież Sojusz, które nie potę­pią i nie skażą na wygna­nie Ojiro Sni­pera oraz jego zwo­len­ni­ków. Pasieka Huma­ni­stów nie popiera zama­chu na Epi­curo Masona, ale nosze­nie tar­czy strzel­ni­czej i sza­no­wa­nie wszyst­kiego, co repre­zen­tuje Ojiro Sni­per jest korzy­sta­niem z prawa do wol­no­ści sumie­nia i opi­nii, które są nie­zbędne dla posza­no­wa­nia god­no­ści czło­wieka. W związku z tym reko­men­duję, by dzi­siaj, ósmego wrze­śnia roku dwa tysiące czte­ry­sta pięć­dzie­sią­tego czwar­tego, Pasieka Huma­ni­stów uznała, że jest w sta­nie wojny z Maso­nami oraz innymi Pasie­kami i ludz­kimi insty­tu­cjami, które powo­łują się na hasła spra­wie­dli­wo­ści i reformy, by ukryć sys­te­mową, inte­re­sowną prze­moc, zagra­ża­jącą naszemu życiu, naszym pra­wom, Pasiece i god­no­ści czło­wieka, a także Uni­wer­sal­nemu Wol­nemu Soju­szowi, który umoż­li­wił nadej­ście tej naj­lep­szej i naj­śmiel­szej epoki w dzie­jach. W związku z tym wzy­wam wszyst­kich człon­ków naszej Pasieki, by zagło­so­wali nad pyta­niem, czy mamy odrzu­cić moją reko­men­da­cję i sta­wić czoło temu kry­zy­sowi wyłącz­nie poko­jo­wymi środ­kami, czy uznać stan wojny i upo­waż­nić mnie jako pre­zy­denta do uży­cia wszyst­kich sił i środ­ków Pasieki Huma­ni­stów w defen­syw­nych i ofen­syw­nych dzia­ła­niach wojen­nych.

Sie­dem­dzie­siąt dwa pro­cent zagło­so­wało za wojną. To ozna­cza, że dwa­dzie­ścia osiem pro­cent było prze­ciw. Wska­zuje to na praw­dziwą rewo­lu­cję, którą przy­pad­kowo ukry­łom, pisząc o kolej­nych Pasie­kach: Dru­gie Wiel­kie Zerwa­nie Wię­zów. W ostat­nich dwóch tygo­dniach ponad pół miliarda ludzi wystą­piło ze swo­ich Pasiek, jeden czło­nek na dwu­dzie­stu. Te liczby sko­czyły gwał­tow­nie w górę zaraz po wypo­wie­dze­niu wojny przez MASONA i Viviena. Mnó­stwo ludzi zostało Sza­ro­pra­wow­cami, ale wielu z tych, któ­rzy noszą tar­cze strzel­ni­cze, porzu­ciło swoje Pasieki, by przy­łą­czyć się do Huma­ni­stów, nato­miast ci, któ­rzy naj­gło­śniej doma­gali się krwi Sni­pera, prze­cho­dzą do MASONA albo do Euro­pej­czy­ków, wie­rząc, że słod­kie król Hisz­pa­nii zapro­wa­dzi spra­wie­dli­wość bez potrzeby ucie­ka­nia się do zemsty. Zwięk­szył się też napływ do grup naro­do­wych. Basze i indy­wi­du­alne osoby, któ­rym do tej pory było wszystko jedno, czy są Gre­kami, Austria­kami czy Gru­zi­nami, nagle zapra­gnęły mieć roda­ków. Głowę uniósł też praw­dziwy, sta­ro­modny rasizm, a przy­naj­mniej strach przed nim. Wiele milio­nów ludzi przy­łą­czyło się do Kuzy­nów i do Czer­wo­nego Krysz­tału. Uzna­ło­bym to za altru­izm, gdyby nie fakt, że wielu z nich to ludzie o widocz­nie wschod­nio­azja­tyc­kim pocho­dze­niu uwię­zieni w masoń­skich i euro­pej­skich sto­li­cach albo nie-Mit­su­bi­shia­nie o ewi­dent­nie innym pocho­dze­niu, któ­rzy zna­leźli się w mia­stach zdo­mi­no­wa­nych przez Pasiekę Mit­su­bi­shi albo po pro­stu na dale­kim wscho­dzie. Kuzy­now­ska szata i opa­ska Czer­wo­nego Krysz­tału na ramie­niu są tar­czą i zbroją dla tych, któ­rzy liczą twa­rze wokół sie­bie, róż­niące się od ich twa­rzy, i boją się, że chra­pa­nie tej śpią­cej od dawna bestii, więk­szo­ści, staje się coraz płyt­sze. Bła­gam, bła­gam, niech się okaże, że te obawy nie mają pod­staw.

Wszystko to jed­nak dzieje się daleko ode mnie. Oglą­dam to przez swoje soczewki jak film fabu­larny albo zawody spor­towe. Po upadku Cielo de Pájaros wszystko podzie­liło się na bez­po­śred­nie oto­cze­nie – ten pokój, to mia­sto – i resztę świata. Wiem, że to, co dzieje się poza Roma­novą, na­dal jest realne. Docie­rają do mnie obrazy, głosy i liczby. Na­dal wpły­wam na ludzi swymi sło­wami wzy­wa­ją­cymi do zacho­wa­nia spo­koju, ale ich rze­czy­wi­stość jest dla mnie nie­do­stępna, jak świat przed­sta­wiony w jakiejś grze albo na uto­piań­skim płasz­czu. Nato­miast to, co widzę na uli­cach, wydaje mi się dzie­sięć razy bar­dziej rze­czy­wi­ste niż przed­tem. Róż­nica mię­dzy oknem a ekra­nem nagle stała się ważna.

Pierw­sze ten podział pod­wa­żyło Car­lyle Foster-Kraye, pyta­niem tak skom­pli­ko­wa­nym, że patrol uliczny odpro­wa­dził je w górę hie­rar­chii dowo­dze­nia, naj­pierw do war­tow­ni­ków pod naszymi drzwiami, póź­niej do naj­bliż­szych urzęd­ni­ków, a wresz­cie, pomiesz­cze­nie za pomiesz­cze­niem, do pogrą­żo­nej w cha­osie sali głów­nej, gdzie resztka naj­lep­szych ludzi Papy, Su-Hyeon, ja, Straż Cen­zora i pozo­stali w mie­ście sena­to­rzy sta­ra­li­śmy się jakoś kie­ro­wać Roma­novą. Wszy­scy unie­śli wzrok, gdy Car­lyle weszło do środka. Ci, któ­rzy czy­tali histo­rię Mycro­fta, wie­dzą sta­now­czo zbyt wiele o tej nie­zwy­kłej, słod­kiej i zła­ma­nej oso­bie – szpiegu, utaj­nio­nym geno­ty­pie, bękar­cie diuka i deistycz­nym sen­se­iście. Dla­tego przy­ciąga spoj­rze­nia wszyst­kich.

– Wytłu­macz­cie raz jesz­cze, o co wam cho­dzi, Kuzy­nie Foster – zachę­ciło straż­nik.

Wyro­zu­miałe Car­lyle Foster-Kraye dotknęło szarfy Czar­no­pra­wowca, którą miało na bio­drach, ale nie popra­wiło straż­nika.

– Pil­nie potrze­buję mate­ria­łów budow­la­nych i robot­ni­ków, by odbu­do­wać wej­ście do cen­trum dla gości w Kon­klawe dla sen­se­istów. Sześć budyn­ków w innych dziel­ni­cach rów­nież może posłu­żyć jako cen­tra aktyw­no­ści. Potrze­bu­jemy war­tow­ni­ków w mun­du­rach Soju­szu, by nadali spra­wie ofi­cjalny cha­rak­ter, budżetu, powiedzmy pięć milio­nów na mie­siąc, dostępu do ofi­cjal­nego glo­bal­nego sys­temu pil­nych komu­ni­ka­tów, by ludzie poważ­nie trak­to­wali moje oświad­cze­nia, a także mnó­stwa ochot­ni­ków. Naj­le­piej by było, gdyby zna­leźli się wśród nich nie­któ­rzy z was. Aha, i jesz­cze tyle jabłek i miodu, ile tylko zdo­łamy zgro­ma­dzić.

Sena­tor Char­le­ma­gne Guild­bre­aker wstało zza pobli­skiego biurka z uśmie­chem na ustach.

– Nie­zła lista. I wszystko to dla Kon­klawe?

Car­lyle ski­nęło głową.

– W czwar­tek zaczyna się Rosz ha-Szana.