Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Koko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Koko - ebook

Koko Petera Strauba to wciągający thriller psychologiczny, w którym horror i paranoja są nie do odróżnienia od rzeczywistości.

Koko. Tylko czterech mężczyzn wie co to znaczy. Teraz muszą to powstrzymać. Byli wietnamscy weterani - lekarz, prawnik, robotnik i właściciel restauracji.

Bardzo różnią się od siebie, łączy ich jednak wspólna historia i jedna przygniatająca tajemnica. Teraz połączyli się ponownie i wkrótce wyruszą na wyprawę, która poprowadzi ich z Waszyngtonu, przez cmentarze i zaułki Dalekiego Wschodu, do ludzkiej dżungli Nowego Jorku, gdzie zapolują na kogoś z przeszłości, kto powstał z mroku, aby zabijać, zabijać, zabijać.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67353-88-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Waszyngton

1

Waszyng­ton

1

O trze­ciej po połu­dniu w szary wietrzny listo­pa­dowy dzień lekarz pedia­tra Michael Poole spoj­rzał przez okno na par­king hotelu She­ra­ton. Fur­go­netka VW, poma­lo­wana sprayem w roz­myte sym­bole pokoju i pro­wa­dzona przez pijaka albo wariata, skrę­cała mię­dzy pierw­szym rzę­dem zapar­ko­wa­nych aut a wjaz­dem, zatrzy­mu­jąc trą­biące samo­chody na poje­dyn­czym pasie. Zakoń­czyła manewr, ude­rza­jąc przed­nim zde­rza­kiem w kratę chłod­nicy i reflek­tory zaku­rzo­nego małego camaro. Cały przód camaro zło­żył się w har­mo­nijkę. Ryk­nęły klak­sony. Fur­go­netka miała przed sobą zablo­ko­wane, sfru­stro­wane pojazdy wroga. Kie­rowca wyco­fał i Michael myślał, że uciek­nie, poje­dzie na wstecz­nym wzdłuż rzędu aut do wyjazdu na Woodley Road, ale auto wci­snęło się na wolne miej­sce dwa samo­chody dalej.

– Cóż, cho­lera – mruk­nął Michael. – Facet poświę­cił camaro dla miej­sca par­kin­go­wego.

Dwa razy dzwo­nił do recep­cji z pyta­niem o wia­do­mo­ści, ale żaden z trzech męż­czyzn jesz­cze się nie zamel­do­wał. O ile Conor Lin­kla­ter nie wpadł na pomysł, żeby jechać z Nor­walk moto­cy­klem, pra­wie na pewno wsiadł do waha­dła z Nowego Jorku, ale podo­bała mu się fan­ta­zja, że zoba­czy ich wszyst­kich wysia­da­ją­cych z fur­go­netki, jedy­nych oca­la­łych z ich plu­tonu: Harry’ego „Beansa” Beeversa, Zagu­bio­nego Szefa, naj­gor­szego porucz­nika świata; Tinę Puma, Pumo Pumę, zwa­nego przez Under­hilla „Lady” Pumo; dzi­kiego małego Conora Lin­kla­tera. Oczy­wi­ście pod­jadą przed hotel osobno, tak­sów­kami, ale chciał, żeby wysie­dli z fur­go­netki. Nie zda­wał sobie sprawy, jak bar­dzo pra­gnął, żeby do niego dołą­czyli – wpraw­dzie zamie­rzał naj­pierw sam zoba­czyć pomnik, ale jesz­cze bar­dziej chciał zoba­czyć go póź­niej z nimi.

Michael Poole patrzył, jak otwie­rają się drzwi fur­go­netki. Naj­pierw uka­zała się dłoń zaci­śnięta na szyjce butelki, którą natych­miast roz­po­znał – był to jack daniel’s sour mash.

Za jac­kiem daniel­sem powoli wysu­nęła się gruba ręka, a potem głowa nakryta okla­płym kape­lu­szem woj­sko­wym. Męż­czy­zna, który teraz zatrza­ski­wał drzwi po stro­nie kie­rowcy, miał ponad sześć stóp wzro­stu i ważył co naj­mniej dwie­ście trzy­dzie­ści fun­tów. Nosił masku­jący mun­dur polowy w tygry­sie pręgi. Dwóch niż­szych męż­czyzn w podob­nych stro­jach wysia­dło przez prze­su­wane drzwi z boku fur­go­netki. Rosły bro­dacz w pod­nisz­czo­nej kami­zelce kulo­od­por­nej zatrza­snął drzwi pasa­żera i obszedł przód fur­go­netki, żeby wziąć butelkę. Roze­śmiał się, potrzą­snął głową, pocią­gnął solidny łyk i prze­ka­zał flaszkę jed­nemu z pozo­sta­łych. Poole uznał, że indy­wi­du­al­nie i zbio­rowo są podobni do dzie­siąt­ków żoł­nie­rzy, któ­rych znał. Pochy­lił się i patrzył z czo­łem przy­ci­śnię­tym do szyby.

Oczy­wi­ście nie znał żad­nego z nich. Podo­bień­stwo miało cha­rak­ter ogólny. Wiel­ko­lud nie był Under­hil­lem i pozo­stali nie byli jego kole­gami.

Chciał zoba­czyć tam zna­jo­mych, tak wyglą­dała prawda. Marzyło mu się wiel­kie donio­słe spo­tka­nie po latach ze wszyst­kimi, któ­rych znał w Wiet­na­mie, żywych lub mar­twych. I chciał zoba­czyć pomnik – co wię­cej, chciał go poko­chać. Nie­mal bał się iść do miej­sca upa­mięt­nia­ją­cego pole­głych w Wiet­na­mie. Na zdję­ciach wyglą­dało pięk­nie, mocne, surowe i posępne. Warte kocha­nia. Jedy­nym pomni­kiem, jakiego kie­dy­kol­wiek spo­dzie­wał się dla sie­bie, był pomnik odręb­no­ści, ale prze­cież mógł na niego liczyć rów­nież każdy z tych kow­bo­jów na par­kingu, ponie­waż zawsze byli nie­po­dobni do innych, tak jak nie­po­dobni są zmarli. Wszy­scy razem odróż­niali się tak bar­dzo, że rów­nie dobrze mogliby nale­żeć do odręb­nego ple­mie­nia. Chciał zna­leźć na pomniku nazwi­ska, które zastą­piły jego nazwi­sko.

Wielki kow­boj wyjął z kie­szeni koszuli kawa­łek papieru i pisał zgięty wpół nad maską fur­go­netki. Pozo­stali wyła­do­wali worki mary­nar­skie. Butelka jacka danielsa prze­cho­dziła z rąk do rąk, aż kie­rowca wziął ostatni łyk i wsu­nął ją do worka.

Michael chciał być na zewnątrz, dzia­łać. Zgod­nie z har­mo­no­gra­mem, który ode­brał w recep­cji na dole, parada na Con­sti­tu­tion Ave­nue już się roz­po­częła. Zanim po raz pierw­szy spoj­rzy na pomnik i wróci, pozo­stali już będą zamel­do­wani.

Chyba że Harry Beevers pije w barze restau­ra­cji Tiny Puma i prosi o jesz­cze jedno mar­tini z wódką, o jesz­cze jedno malut­kie mar­to­oni. Wtedy zła­piemy waha­dło o pią­tej zamiast o czwar­tej, albo o szó­stej, a może o siód­mej. Tina Pumo, jedyny ze sta­rej grupy, z którą Poole widy­wał się mniej wię­cej regu­lar­nie, powie­dział mu, że Beevers cza­sami spę­dza u niego całe popo­łu­dnia. Sam od czte­rech czy pię­ciu lat tylko raz roz­ma­wiał z Beever­sem, trzy mie­siące temu, kiedy Beevers zadzwo­nił do niego, żeby prze­czy­tać na głos przy­słany mu przez brata arty­kuł ze „Stars and Stri­pes”, o serii przy­pad­ko­wych mor­derstw, które na Dale­kim Wscho­dzie popeł­nił ktoś, kto pod­pi­sał się Koko.

Poole cof­nął się od okna. Nie był to czas na roz­my­śla­nie o Koko. Wiel­ko­lud w tygry­sich paskach i kape­lu­szu woj­sko­wym wsu­nął kartkę pod wycie­raczkę na przed­niej szy­bie camaro. Co napi­sał? „Wybacz, że roz­wa­li­łem ci auto, stary, zapra­szam na szkla­neczkę jacka…”.

Poole usiadł na skraju łóżka, pod­niósł słu­chawkę i po chwili waha­nia wykrę­cił numer Judy, która o tej porze pra­co­wała w szkole.

– Jestem na miej­scu, ale inni jesz­cze się nie zja­wili – powia­do­mił ją, gdy ode­brała.

– Co mam powie­dzieć? „Biedny Michael”?

– Nie, uzna­łem, że chcia­ła­byś wie­dzieć, co się dzieje.

– Posłu­chaj, Michael, masz jakąś kon­kretną sprawę? Ta roz­mowa nie ma sensu. Spę­dzisz kilka dni na piciu i roz­rzew­nia­niu się ze swo­imi sta­rymi kum­plami z woj­ska. Czy jest w tym jakaś rola dla mnie? Przeze mnie poczuł­byś się winny, to wszystko.

– Na­dal żałuję, że nie poje­cha­łaś ze mną.

– Moim zda­niem prze­szłość należy do prze­szło­ści, bo tam jest jej miej­sce. Czy to ci coś mówi?

– Chyba tak – mruk­nął.

Zapa­dła cisza, która trwała zbyt długo. Judy nie ode­zwie się, dopóki on tego nie zrobi.

– Dobrze – powie­dział w końcu. – Pew­nie dziś wie­czo­rem zoba­czę się z Beever­sem, Tiną Pumem i Cono­rem, a jutro chciał­bym wziąć udział w obcho­dach. Przy­pusz­czam, że wrócę do domu w nie­dzielę około pią­tej lub szó­stej.

– Pań­scy pacjenci są nad­zwy­czaj wyro­zu­miali.

– Wysypka od pie­lu­chy rzadko koń­czy się śmier­cią – stwier­dził, a Judy prze­cią­gle wypu­ściła powie­trze. – Zadzwo­nić jutro?

– Nie trudź się. To miłe, ale nie zawra­caj sobie głowy, naprawdę.

– Naprawdę – powie­dział i odło­żył słu­chawkę.

2

Michael szedł powoli przez hol She­ra­tona, patrząc na męż­czyzn sto­ją­cych w kolejce do recep­cji, wśród nich wiel­kiego kow­boja w mun­du­rze w tygry­sie paski i jego trzech kum­pli, oraz na grupy ludzi sie­dzą­cych na wyście­ła­nych ciem­no­zie­lo­nych krze­słach i ław­kach. She­ra­ton nale­żał do tych hoteli, w któ­rych nie ma praw­dzi­wego baru. Kobiety w obci­słych, pra­wie przej­rzy­stych sukien­kach nosiły drinki do dwu­dzie­stu czy trzy­dzie­stu sto­li­ków w holu. Wyda­wało się, że wszyst­kie pocho­dzą z tej samej wyso­kiej, leni­wej, przy­stoj­nej rodziny. Zwy­kle te księż­niczki ser­wo­wały gin z toni­kiem i wodę per­rier z limonką mod­nie ostrzy­żo­nym biz­nes­me­nom w ciem­nych gar­ni­tu­rach – jak jego sąsie­dzi w hrab­stwie Wes­t­che­ster – a teraz sta­wiały kie­liszki tequ­ili i butelki piwa przed dzi­ku­sami w kurt­kach bojo­wych i kape­lu­szach, w baje­ranc­kich mun­du­rach polo­wych i jesz­cze bar­dziej odlo­to­wych czap­kach khaki z dasz­kiem.

Cierpka roz­mowa z żoną spra­wiła, że Michael miał ochotę usiąść wśród tych dzi­kich ludzi i zamó­wić drinka. Ale wie­dział, że jeśli usią­dzie, da się wcią­gnąć w różne rze­czy. Ktoś go zagada. Wtedy postawi drinka face­towi, który był w nie­któ­rych tych samych miej­scach co on, albo w pobliżu, albo miał przy­ja­ciela, który był w pobliżu tych miejsc. Wtedy facet postawi mu drinka. Dopro­wa­dzi to do opo­wie­ści, wspo­mnień, teo­rii, rzew­nych obiet­nic, ślu­bów bra­ter­stwa. W końcu dołą­czy do parady jako czło­nek bandy nie­zna­jo­mych i będzie oglą­dać pomnik przez gęsty kojący filtr alko­holu. Dla­tego szedł dalej.

– Kawa­le­ria powietrzna do samego końca! – krzyk­nął ktoś za jego ple­cami gło­sem prze­siąk­nię­tym whi­sky.

Wyszedł bocz­nymi drzwiami na par­king. Było tro­chę za zimno na twe­edową mary­narkę i swe­ter, posta­no­wił jed­nak nie wra­cać na górę po płaszcz. Cięż­kie kłę­biące się chmury gro­ziły desz­czem, ale uznał, że będzie mu wszystko jedno, jeśli się roz­pada.

Pod­jaz­dem z ulicy wjeż­dżały samo­chody: tablice reje­stra­cyjne z Flo­rydy, Tek­sasu, Iowa, Kan­sas i Ala­bamy, marki wszel­kiego rodzaju, od hard­co­ro­wych pic­ku­pów GM po maleń­kie japoń­skie importy. Fur­go­netka kow­boja i jego kum­pli przy­była do Waszyng­tonu z New Jer­sey, stanu ogro­dów. Pod wycie­raczką camaro tkwiła notatka: „Sta­łeś mi na dro­dze, więc pier­dol się!!!”.

Michael zatrzy­mał tak­sówkę i popro­sił kie­rowcę, żeby zawiózł go na Con­sti­tu­tion Ave­nue.

– Idzie pan w para­dzie? – zapy­tał od razu tary­fiarz.

– Zga­dza się.

– Jest pan wete­ra­nem? Był pan tam?

– Zga­dza się.

Michael spoj­rzał w lusterko wsteczne. Tak­sów­karz mógł być jed­nym z tych gor­li­wych, zde­spe­ro­wa­nych, lekko sza­lo­nych stu­den­tów ska­za­nych na wyrzu­ce­nie z uczelni medycz­nej: bez­barwne pla­sti­kowe oku­lary, włosy koloru pomyj, blada, mło­dzień­cza skóra. Pla­kietka infor­mo­wała, że nazywa się Tho­mas Strack. Krew z ogrom­nego prysz­cza zaschła na koł­nie­rzyku jego koszuli.

– Wal­czył pan? W wymia­nie ognia?

– Od czasu do czasu.

– Zawsze chcia­łem o coś spy­tać… mam nadzieję, że się pan nie obrazi.

Michael wie­dział, co zaraz usły­szy.

– Jeśli nie chcesz, żebym się obra­ził, nie zada­waj obraź­li­wych pytań.

– W porządku. – Tary­fiarz odwró­cił głowę, by na niego spoj­rzeć, po czym znów skie­ro­wał wzrok pro­sto przed sie­bie. – No dobra, nie ma potrzeby być nie­przy­jem­nym.

– Nie mogę ci powie­dzieć, jak to jest kogoś zabić.

– To zna­czy, że nikogo pan nie zabił.

– Nie, to zna­czy nie mogę ci powie­dzieć.

Tak­sów­karz prze­je­chał resztę drogi w peł­nym wście­kło­ści mil­cze­niu. Mogłeś mi coś powie­dzieć. Poka­zać krwawą jatkę, czemu nie? Pokaż mi to stare dobre poczu­cie winy, pokaż tę piękną starą eks­tazę. Prze­szłość należy do prze­szło­ści, bo tam jest jej miej­sce. Nie trudź się, naprawdę. Sta­łeś mi na dro­dze, więc pier­dol się.

Wezmę potrójne mar­tini z fin­lan­dią i lodem, zatrzy­maj oliwki, pro­szę, zatrzy­maj wermut, pro­szę, zatrzy­maj lód, pro­szę, i to samo dla moich czte­ry­stu kum­pli, pro­szę. Może wyglą­dają tro­chę śmiesz­nie, ale to moje ple­mię.

– W porządku? – zapy­tał tary­fiarz.

Obok samo­chodu stał mur ludzi. Michael widział flagi i trans­pa­renty. Zapła­cił i wysiadł.

Mógł spo­glą­dać ponad gło­wami więk­szo­ści osób na chod­ni­kach. Tutaj zebrało się ple­mię, zga­dza się. Męż­czyźni, któ­rzy kie­dyś byli żoł­nie­rzami, ubrani tak, jakby na­dal słu­żyli, zaj­mo­wali całą sze­ro­kość Con­sti­tu­tion Ave­nue. Masze­ro­wali nie­równo w gru­pach wiel­ko­ści plu­tonu, prze­pla­ta­nych orkie­strami ze szkół śred­nich. Inni stali na chod­niku i tylko patrzyli, ponie­waż pogo­dzili się z tym, kim byli i kim się stali z powodu tego, co robili. Gapie kla­skali. Michael zdał sobie sprawę, że do tej pory nie do końca wie­rzył w real­ność tej parady.

Nie ma ser­pen­tyn ani limu­zyn jak na Pią­tej Alei po uwol­nie­niu prze­trzy­my­wa­nych w Tehe­ra­nie zakład­ni­ków, ale pod wie­loma wzglę­dami tak jest lepiej, bar­dziej kame­ral­nie, mniej eufo­rycz­nie, za to bar­dziej emo­cjo­nal­nie. Michael prze­ci­snął się przez tłum na chod­niku. Zszedł z kra­węż­nika i ruszył za naj­bliż­szą liczną nie­re­gu­larną grupą. Nie­spo­dzie­wa­nie łzy zasnuły mu oczy.

Trzy czwarte męż­czyzn przed nim było wojow­ni­kami z dżun­gli wypo­sa­żo­nymi we wszystko poza clay­more’ami i M-16. Jedną czwartą sta­no­wili tędzy wete­rani dru­giej wojny świa­to­wej, przy­wo­dzący na myśl byłych bok­se­rów. Wyszło słońce, on jed­nak spo­strzegł to dopiero wtedy, gdy zoba­czył dłu­gie cie­nie peł­znące ku niemu po ulicy.

Widział Tima Under­hilla, kolejny długi cień kro­czący z wypię­tym brzu­chem i dry­fu­ją­cym dymem z cygara. Under­hill mam­ro­tał w myślach nie­przy­zwo­ite zabawne uwagi na temat wszyst­kich w zasięgu wzroku, ubrany w let­nią bluzę z ban­daną i wor­ko­wate spodnie khaki. Na lewym ramie­niu miał roz­sma­ro­waną krew komara.

Na prze­kór wszyst­kiemu Michael żało­wał, że Under­hilla nie ma teraz przy nim. Zdał sobie sprawę, że brał go pod uwagę – nie roz­my­ślał o nim ani się nad nim nie zasta­na­wiał, tylko brał pod uwagę – odkąd Harry Beevers zadzwo­nił do niego pod koniec paź­dzier­nika, by opo­wie­dzieć o arty­ku­łach pra­so­wych, które brat przy­słał mu z Oki­nawy.

W dwóch odręb­nych zda­rze­niach trzy osoby, angiel­ski tury­sta po czter­dzie­stce i dwoje star­szych Ame­ry­ka­nów, zostały zamor­do­wane w Sin­ga­pu­rze mniej wię­cej w cza­sie, gdy zakład­nicy wró­cili z Iranu do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Uwa­żano, że mor­der­stwa popeł­niono w odstę­pie od tygo­dnia do dzie­się­ciu dni. Anglika zna­le­ziono na tere­nie hotelu Goodwood Park, ame­ry­kań­ską parę w pustym bun­ga­lo­wie w dziel­nicy Orchard Road. Wszyst­kie trzy ciała były oka­le­czone, a przy dwóch leżały karty do gry z nie­zwy­kłym i zagad­ko­wym napi­sem: „Koko”. Sześć mie­sięcy póź­niej, latem 1981 roku, w pokoju hote­lo­wym w Bang­koku zna­le­ziono podob­nie oka­le­czo­nych dwóch fran­cu­skich dzien­ni­ka­rzy. Na zwło­kach leżały karty do gry z tą samą nazwą. Jedyna róż­nica mię­dzy tymi zabój­stwami a tam­tymi, które miały miej­sce po Ia Thuc pół­to­rej dekady wcze­śniej, pole­gała na tym, że karty nie były puł­kowe – pocho­dziły ze zwy­kłych komer­cyj­nych talii.

Michael pomy­ślał, że Under­hill mieszka w Sin­ga­pu­rze, a przy­naj­mniej zawsze twier­dził, że zamie­rza tam osiąść po zakoń­cze­niu służby. Nie mógł jed­nak wyko­nać men­tal­nego skoku, który był nie­zbędny, żeby ska­zać Tima Under­hilla za mor­der­stwa.

W Wiet­na­mie poznał dwóch nie­zwy­kłych ludzi, któ­rzy wyróż­niali się jako wyjąt­kowo godni sza­cunku i podziwu w tym na wpół cyrku, na wpół labo­ra­to­rium ludz­kich zacho­wań, jakim staje się ist­nie­jąca od dawna jed­nostka bojowa. Jed­nym był Tim Under­hill, a dru­gim chło­pak z Mil­wau­kee, M.O. Den­gler. Naj­od­waż­niejsi ludzie, jakich kie­dy­kol­wiek znał, Under­hill i mały Den­gler, czuli się w Wiet­na­mie jak ryby w wodzie.

Po woj­nie Tim Under­hill wró­cił na Daleki Wschód tak szybko, jak tylko się dało, i został odno­szą­cym umiar­ko­wane suk­cesy pisa­rzem kry­mi­na­łów. M.O. Den­gler zgi­nął w dzi­wacz­nym zda­rze­niu w Bang­koku, gdzie prze­by­wał na urlo­pie wraz z innym żoł­nie­rzem, Vic­to­rem Spi­tal­nym, i ni­gdy nie wró­cił z Azji.

Och, Michael Poole tęsk­nił za Under­hil­lem. Tęsk­nił za oby­dwoma, Under­hil­lem i Den­gle­rem.

Grupa wete­ra­nów za nim, rów­nie roz­pro­szona i zróż­ni­co­wana jak ta z przodu, stop­niowo go doga­niała. Uświa­do­mił sobie, że nie masze­ruje już sam; szedł szpa­le­rem tłu­mów na chod­ni­kach z dwójką wąsa­tych pie­chu­rów wzro­stu Den­glera i gro­madą wete­ra­nów róż­nych wojen w gar­ni­tu­rach z polie­stru.

Jakby czy­ta­jąc w jego myślach, jeden z idą­cych obok niego den­gle­ro­wa­tych pie­chu­rów przy­su­nął się i coś szep­nął. Michael pochy­lił się i osło­nił dło­nią ucho.

– Byłem cho­ler­nie dobrym wojow­ni­kiem, czło­wieku – szep­nął tro­chę gło­śniej niski były żoł­nierz. Łzy błysz­czały mu w oczach.

– Prawdę mówiąc, przy­po­mi­nasz mi jed­nego z naj­lep­szych żoł­nie­rzy, jakich kie­dy­kol­wiek zna­łem – odparł Michael.

– Bez jaj. – Męż­czy­zna ener­gicz­nie ski­nął głową. – W jakiej byłeś jed­no­stce?

Poole podał mu nazwę dywi­zji i bata­lionu.

– Który rok? – Męż­czy­zna prze­chy­lił głowę, żeby przyj­rzeć się jego twa­rzy.

– Sześć­dzie­siąty ósmy, sześć­dzie­siąty dzie­wiąty.

– Ia Thuc – powie­dział natych­miast pie­chur. – Pamię­tam. To wy, prawda? „Time” i cały ten szajs?

Poole ski­nął głową.

– Racja, kurwa. Powinni dać temu porucz­ni­kowi Beever­sowi pier­do­lony Medal Honoru za to, co zro­bił, a potem mu go ode­brać za chla­pa­nie ozo­rem przed pier­do­lonymi dzien­ni­ka­rzami – stwier­dził pie­chur i odsu­nął się płyn­nym ruchem, który byłby bez­gło­śny, gdyby szli po kru­chych gałąz­kach.

Dwie gru­ba­ski z krót­kimi puszy­stymi wło­sami, w paste­lo­wych spodniach i o spo­koj­nych kościelno-pik­ni­ko­wych twa­rzach, ryt­micz­nie machały czer­wo­nym trans­pa­ren­tem z suro­wymi czar­nymi lite­rami pow-mia¹. Kilka kro­ków dalej dwóch mło­dych byłych żoł­nie­rzy masze­ro­wało z innym trans­pa­ren­tem: odszko­do­wa­nie za agent ora­nage.

Agent orange, czyn­nik poma­rań­czowy. Vic­tor Spi­talny prze­krzy­wił głowę, wysu­nął język i stwier­dził, że sma­kuje nie­źle. Skur­wy­syny, pij­cie to! To gówno boo-koo dobre dla fla­ków! Washing­ton, Spanky Bur­rage i Trot­man, czarni żoł­nie­rze w jed­no­stce, wybu­chli śmie­chem i wpa­dli w gęste poszy­cie dżun­gli przy szlaku, wza­jem­nie kle­piąc się po ple­cach i bokach, powta­rza­jąc „boo-koo dobre dla fla­ków”. Roz­zło­ścili Spi­talny’ego, który, jak wie­dzieli, na swój głupi spo­sób pró­bo­wał być zabawny. Zapach ni to ben­zyny, ni roz­pusz­czal­nika prze­my­sło­wego przy­wie­rał do nich wszyst­kich, dopóki nie zama­sko­wał go albo nie zmył pot, śro­dek odstra­sza­jący owady i brud.

Poole przy­ła­pał się na wycie­ra­niu dłoni, ale było za późno, żeby pozbyć się czyn­nika poma­rań­czo­wego. Jakie to uczu­cie zabić kogoś? Nie mogę ci powie­dzieć, bo nie mogę ci powie­dzieć. Sądzę, że może sam się zabi­łem, ale nie wcze­śniej, niż zabi­łem mojego syna. Sraj w gacie, czło­wieku, ze śmie­chu.

3

Gdy Michael Poole dotarł do parku, parada roz­to­piła się w tłum zło­żony z uczest­ni­ków prze­mar­szu i gapiów, któ­rzy teraz razem szli po tra­wie. Luźne grupy sunęły jak okiem się­gnąć, wędro­wały mię­dzy rzad­kimi drze­wami, zapeł­niały całą sce­ne­rię. Cho­ciaż jesz­cze nie widział pomnika, wie­dział, gdzie jest. Jakieś sto jar­dów przed nim tłumy scho­dziły do natu­ral­nej niecki, z któ­rej pły­nął psy­chiczny blask zbyt wielu ludzi. Na samym dole stał monu­ment. Michael czuł, jak mrowi go skóra na gło­wie.

Falanga męż­czyzn na wóz­kach inwa­lidz­kich jechała po dłu­gim pasie trawy przed niecką. Jeden wózek prze­chy­lił się i wypadł z niego wychu­dzony, czar­no­włosy, bez­nogi męż­czyzna o szo­ku­jąco zna­jo­mej twa­rzy. Serce mu zamarło – to Harry Beevers. Rzu­cił się z pomocą. Nagle wyha­mo­wał. Przy­ja­ciele już ota­czali leżą­cego męż­czyznę, który, tak czy ina­czej, nie mógł być jego daw­nym porucz­ni­kiem. Dwóch posta­wiło fotel. Trzy­mali go nie­ru­chomo, gdy męż­czyzna dźwi­gnął się na kiku­tach na meta­lowe pod­nóżki. Zła­pał się za pod­ło­kiet­niki i zwin­nie wcią­gnął na fotel.

Tłum stop­niowo wyprze­dzał inwa­li­dów. Michael rozej­rzał się. Ota­czały go zna­jome twa­rze, które po dru­gim rzu­cie oka zmie­niły się w twa­rze obcych. Do tra­wia­stej niecki zmie­rzały różne rosłe bro­date wer­sje Tima Under­hilla, a także kilku szczu­płych, umię­śnio­nych Den­gle­rów i Spi­tal­nych. Roz­pro­mie­niony pyzaty Spanky Bur­rage trzep­nął dłoń czar­no­skó­rego męż­czy­zny w kape­lu­szu Sił Spe­cjal­nych. Poole zasta­na­wiał się, co się stało z dapem, skom­pli­ko­waną serią uści­sków dłoni, któ­rymi zwy­kli witać się czarni w Wiet­na­mie. Dapy były cudowną mie­sza­niną powagi i weso­ło­ści ukry­tej za twa­rzą poke­rzy­sty.

Ludzie spły­wali do niecki. Star­sze kobiety i małe dzieci trzy­mały cho­rą­giewki. Po pra­wej stro­nie, za dwoma mło­dymi męż­czy­znami o kulach, drep­tał sta­ru­szek z łysiną w kolo­rze fabrycz­nej bieli, z rzę­dem medali nad lewą kie­sze­nią kra­cia­stej koszuli. Obok niego rumiany sie­dem­dzie­się­cio­la­tek w czapce gar­ni­zo­no­wej VFW zma­gał się ze lśnią­cym cho­dzi­kiem. Poole spo­glą­dał w twarz każ­demu męż­czyź­nie mniej wię­cej w swoim wieku i zauwa­żył, że więk­szość odpo­wiada mu spoj­rze­niem – krzy­żowy ogień sfru­stro­wa­nego roz­po­zna­nia. Zro­bił jesz­cze jeden krok po zdep­ta­nej tra­wie i spoj­rzał pro­sto przed sie­bie.

Monu­ment był długą linią czy­stej czerni, prze­ry­waną przez syl­wetki ludzi. Ludzie stali wzdłuż szczytu albo cho­dzili po przy­strzy­żo­nej na jeża tra­wie, jakby mie­rzyli ją kro­kami. Inni kucali lub pochy­lali się, żeby odszu­kać nazwi­ska wyryte w pole­ro­wa­nym kamie­niu. Poole prze­szedł kawa­łek dalej, zatło­czona niecka roz­sze­rzyła się i opa­dła, i teraz miał przed sobą całą scenę.

Ludzie stali przed ogrom­nym, zła­ma­nym czar­nym skrzy­dłem monu­mentu, ale go nie przy­tła­czali. Przy­pusz­czał, że pochło­nię­cie go wyma­ga­łoby znacz­nie licz­niej­szych tłu­mów. Zdję­cia nie do końca odda­wały jego skalę. Siła pomnika wyra­stała z jego ogromu. Na zwę­ża­ją­cych się krań­cach miał tylko kilka cali wyso­ko­ści, ale w zała­ma­nym środku ponad dwu­krot­nie prze­wyż­szał męż­czy­znę śred­niego wzro­stu. Wzdłuż niego, oddzie­lona sze­ro­kim na stopę pasem ziemi, już peł­nym cho­rą­gie­wek, liter przy­pię­tych do paty­ków, wień­ców i foto­gra­fii zmar­łych, bie­gła pochyła ścieżka z gra­ni­to­wych płyt.

Ludzie powoli szli przed tą wyra­zi­stą bli­zną w ziemi i coraz wyż­szymi gra­ni­to­wymi tabli­cami. Od czasu do czasu przy­sta­wali, żeby pochy­lić się i dotknąć jakie­goś nazwi­ska. Michael widział wiele uści­sków. Chud­sza wer­sja nie­lu­bia­nego sier­żanta z uni­tarki wsu­wała małe czer­wone maki jeden po dru­gim w szcze­liny mię­dzy pane­lami. Tłum w kształ­cie klina, ze szpi­cem naprze­ciwko cen­tral­nej czę­ści pomnika, roz­kła­dał się niczym wachlarz na łagod­nym tra­wia­stym zbo­czu niecki. Biła od niego gęsta, zbita fala emo­cji.

Oto co zostało z wojny. Wojna wiet­nam­ska skła­dała się z nazwisk wyry­tych na pomniku, a ludzie albo prze­cho­dzili tam i z powro­tem przed nimi, albo stali i się w nie wpa­try­wali. Dla Poole’a rze­czy­wi­sty Wiet­nam był teraz tylko kolej­nym kra­jem – odle­głym o wiele tysięcy mil, z histo­rią pełną wojen i spe­cy­ficzną nie­do­stępną kul­turą. Jego histo­ria i kul­tura przez krótki kata­stro­falny czas prze­ci­nała się z tą ame­ry­kań­ską. Ale rze­czy­wi­sty kraj Wiet­nam nie był jego Wiet­namem; jego Wiet­nam był tutaj, w tych ame­ry­kań­skich imio­nach i twa­rzach.

Obok niego znów zja­wił się duch Under­hilla, ugnia­ta­jąc musku­larne ramię zakrwa­wio­nymi pal­cami – jasne smugi owa­dziej krwi na opa­lo­nej skó­rze. Ach, lady Michael, oni wszy­scy są dobrymi ludźmi, po pro­stu dali się zepsuć woj­nie, to wszystko. Iro­niczny chi­chot. Nas to nie dotknęło, prawda, lady Michael? Mamy w zwy­czaju być ponad tym wszyst­kim, prawda? Powiedz mi, że tak.

Chyba widzia­łem, jak roz­bi­jasz samo­chód, żeby wje­chać na miej­sce par­kin­gowe – powie­dział Poole do wyima­gi­no­wa­nego Tima Under­hilla.

Roz­bi­jam samo­chody tylko na papie­rze.

Under­hill, zabi­łeś tych ludzi w Sin­ga­pu­rze i Bang­koku? Czy poło­ży­łeś karty Koko na ich cia­łach?

Nie sądzę, że zdo­łasz mi to udo­wod­nić, lady Michael.

– Powietrz­no­de­san­towy! – krzyk­nął ktoś.

– Do samego końca! – odkrzyk­nął ktoś inny.

Poole zbli­żał się do pomnika przez w więk­szo­ści nie­ru­chomy tłum. Sier­żant, który wyglą­dał jak jego stary sier­żant z Fort Sill, wsu­wał teraz malut­kie czer­wone maki w szcze­linę mię­dzy dwoma środ­ko­wymi wyso­kimi pane­lami. Maki wysta­jące spomię­dzy pio­no­wych płyt odbi­jały się dwu­krot­nie, za każdą czer­woną strzałką leżały dwa czarne cie­nie. Potężny roz­czo­chrany męż­czy­zna trzy­mał obszytą frędz­lami flagę wiel­ko­ści Tek­sasu. Poole sta­nął obok mek­sy­kań­skiej rodziny tuż przy gra­ni­to­wym chod­niku i po raz pierw­szy zoba­czył odbi­cie w wyso­kim czar­nym panelu. Lustrzani ludzie pły­nęli przed nim. Lustrzana mek­sy­kań­ska rodzina – męż­czy­zna i kobieta, dwie nasto­latki i mały chło­piec z flagą – wpa­try­wała się w to samo miej­sce na ścia­nie. Rodzice trzy­mali opra­wioną w ramkę foto­gra­fię mło­dego żoł­nie­rza pie­choty mor­skiej. Pool, z zadartą głową, podob­nie jak inni, szu­kał kon­kret­nego nazwi­ska. Nagle jakby w złu­dze­niu optycz­nym, praw­dziwy Poole zoba­czył imiona wyska­ku­jące z czar­nej ściany. Donald Z. Pavel, Melvin O. Elvan, Dwi­ght T. Poun­ce­foot. Spoj­rzał na następny panel. Art A. McCart­ney, Cyril P. Down­tain, Masters J. Robin­son, Billy Lee Barn­hart, Paul P.J. Bedrock. Howard X. Hoppe. Bruce G. Hyzop. Wszyst­kie nazwi­ska wyda­wały się w rów­nym stop­niu obce i zna­jome.

Ktoś za nim powie­dział: „Alfa Papa Char­lie”. Michael odwró­cił głowę, czu­jąc mro­wie­nie w uszach. Teraz ludzie zapeł­niali już całą płytką nieckę. Zasła­niali wznie­sie­nie. Alfa Papa Char­lie. Bez roz­py­ty­wa­nia nie spo­sób było powie­dzieć, który z męż­czyzn, siwych, łysych, z kucy­kiem, o twa­rzach gład­kich i dzio­ba­tych, ze szwami i bli­znami, prze­mó­wił naelek­try­zo­wany uczu­ciem. Z grupy czte­rech czy pię­ciu męż­czyzn w dżun­glo­wych kape­lu­szach i zie­lo­nych kurt­kach doszedł inny, bar­dziej szorstki głos: „…stra­ci­łem go pod Da Nang”.

Da Nang. Na tery­to­rium I Kor­pusu, w jego Wiet­na­mie. Przez dłuż­szą chwilę nie mógł poru­szać rękami ani nogami. Napły­wały do niego nazwy miejsc, któ­rych nie pamię­tał przez czter­na­ście lat – Chu Lai, Tarn Ky. Zoba­czył wąską ścieżkę za rzę­dem chat; czuł zapach pęków mari­hu­any suszą­cej się pod sufi­tem przy­bu­dówki, w któ­rej miesz­kała i pro­spe­ro­wała mama­san Si Van Vo. I Smo­cza Dolina, o Boże. Phu Bai, strefa lądo­wa­nia Sue, Hue, Quang Tri. Alfa Papa Char­lie. Po dru­giej stro­nie zbio­ro­wi­ska kry­tych strze­chą chat rząd bawo­łów sunął przez błot­ni­stą rów­ninę w kie­runku gór­skiego szlaku. Miliony owa­dów zaciem­niały wil­gotne powie­trze. Mar­mu­rowa Góra. Wszyst­kie te uro­cze miej­sca pomię­dzy Kor­dy­lierą Annam­ską a Morzem Połu­dnio­wo­chiń­skim, gdzie mar­twy spe­cja­li­sta Cot­ton, zabity przez snaj­pera Elvisa, leni­wie wiro­wał w spie­nio­nej różo­wej wodzie. Dolina A Shau: tak, cho­ciaż­bym cho­dził…

Tak, cho­ciaż­bym cho­dził ciemną doliną A Shau, zła się nie ulęknę. Michael widział M.O. Den­glera pod­ska­ku­ją­cego na wyso­kiej, wąskiej ścieżce, uśmie­cha­ją­cego się do niego przez ramię, z kla­mo­tami i amu­ni­cją na ple­cach. W tle rado­snej twa­rzy Den­glera roz­cią­gał się fali­sty kra­jo­braz o nie­wia­ry­god­nej głębi i deli­kat­no­ści, zanu­rza­jący się na setki metrów we mgle, poma­lo­wany dzie­siąt­kami róż­nych tonów zie­leni i toczący się ku zie­lo­nej nie­biań­skiej nie­skoń­czo­no­ści. Byłeś nie­grzeczny? – zapy­tał go Den­gler. Jeśli nie, nie masz się o co mar­twić. Tak, cho­ciaż­bym kro­czył doliną A Shau…

Poole w końcu zdał sobie sprawę, że pła­cze.

– Tak, Polacy po obu stro­nach. – Usły­szał w pobliżu głos star­szej kobiety. Otarł oczy, ale znów się zapeł­niły, tak szybko, że nie widział niczego poza kolo­ro­wymi pla­mami. – Cała oko­lica była pol­ska, z obu stron, w górę i w dół. Ojciec Toma wal­czył w dru­giej woj­nie świa­to­wej, ale roze­dma płuc zatrzy­mała go dzi­siaj w domu.

Wyjął z kie­szeni chu­s­teczkę i przy­ci­snął ją do oczu, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad łzami.

– Powie­dzia­łam, sta­ruszku, możesz robić, co chcesz, ale mnie nic nie powstrzyma od wyjazdu do Waszyng­tonu na Dzień Wete­rana. Nie martw się, synu, nikt tutaj nie ma nic prze­ciwko, jeśli wypła­ku­jesz oczy.

Powoli zdał sobie sprawę, że ta ostat­nia uwaga była skie­ro­wany do niego. Opu­ścił rękę z chu­s­teczką. Otyła, siwo­włosa kobieta po sześć­dzie­siątce patrzyła na niego z bab­ciną tro­ską. Obok niej stał czar­no­skóry męż­czy­zna w wybla­kłej kurtce Sił Spe­cjal­nych, w kape­lu­szu Kor­pusu Woj­sko­wego Austra­lii i Nowej Zelan­dii na nie­sfor­nym afro.

– Dzięki – mruk­nął. – To coś… – wska­zał za sie­bie, na pomnik – …w końcu mnie dopa­dło.

Czarny były żoł­nierz ski­nął głową.

– Wła­śnie sły­sza­łem, jak ktoś coś powie­dział, już nawet nie pamię­tam, co takiego…

– Tak, ja też – powie­dział czarny męż­czy­zna. – Sły­sza­łem, jak ktoś powie­dział „jakieś dwa­dzie­ścia kilo­sów od An Khe” i… cho­lera, znik­nął mi żołą­dek.

– Pierw­szy Kor­pus. Byłeś tro­chę na połu­dnie ode mnie. Jestem Michael Poole, miło cię poznać.

– Bill Pierce. – Uści­snęli sobie dło­nie. – Ta pani tutaj to Flo­rence Maje­ski. Jej syn był w moim oddziale.

Poole nagle zapra­gnął zamknąć sta­ruszkę w ramio­nach, ale wie­dział, że jeśli to zrobi, znowu się roz­klei. Zadał pierw­sze pyta­nie, jakie wpa­dło mu do głowy:

– Śmi­gną­łeś ten kape­lusz Wiet­nam­cowi z połu­dnia? Kan­gu­rowi? ARVN-owi?

Pierce uśmiech­nął się.

– Zerwa­łem go, jadąc dżi­pem. Bie­da­czy­sko.

Wtedy już wie­dział, o co naprawdę chciał zapy­tać Pierce’a.

– Jak można w całej tej gęstwie zna­leźć nazwi­ska, któ­rych się szuka?

– Na obu krań­cach pomnika są żoł­nie­rze pie­choty mor­skiej. Mają książki ze wszyst­kimi nazwi­skami i nume­rami tablic, na któ­rych się znaj­dują. Możesz też zapy­tać jedną z żół­tych cza­pek. Po to tu są, ze względu na tych wszyst­kich dodat­ko­wych ludzi. – Pierce zer­k­nął na panią Maje­ski.

– Mieli Toma w księ­dze – powie­działa star­sza pani.

– Tam widzę jed­nego. – Pierce wska­zał na prawo od Micha­ela. – On znaj­dzie dla cie­bie, co trzeba.

W nie­wiel­kiej gru­pie ludzi wysoki, bro­daty, młody, biały męż­czy­zna w żół­tym kasz­kie­cie prze­glą­dał kartki w segre­ga­to­rze i wska­zy­wał kon­kretne panele.

– Niech cię Bóg bło­go­sławi, synu – powie­działa pani Maje­ski. – Jeśli kie­dyś będziesz w Iron­ton w Pen­syl­wa­nii, wpad­nij z wizytą.

– Powo­dze­nia – rzu­cił Pierce.

– Wza­jem­nie, wam obojgu. – Pool uśmiech­nął się i odwró­cił.

– Mówi­łam poważ­nie! – krzyk­nęła pani Maje­ski. – Zaj­rzyj do nas!

Michael poki­wał ręką i pod­szedł do męż­czy­zny w żół­tej czapce. Ota­czało go co naj­mniej dwa­dzie­ścia osób i wszyst­kie pochy­lały się w jego stronę.

– Po kolei, ina­czej nie dam rady – powie­dział męż­czy­zna pła­skim gło­sem miesz­kańca Środ­ko­wego Zachodu. – Pro­szę, dobrze?

Reszta powinna już być w hotelu, pomy­ślał Poole. To nie­do­rzeczny gest.

Młody czło­wiek w żół­tej czapce przej­rzał kartki, wska­zał panele, otarł wil­goć z czoła. Michael wkrótce sta­nął przed nim. Wolon­ta­riusz miał na sobie nie­bie­skie dżinsy i roz­piętą do połowy dżin­sową koszulę na wil­got­nym sza­rym T-shir­cie. Jego broda błysz­czała od potu.

– Nazwi­sko.

– M.O. Den­gler.

Męż­czy­zna prze­rzu­cił kartki, zna­lazł literę D i prze­su­nął pal­cem w dół kolumny.

– Jest. Jedy­nym Den­gle­rem jest Den­gler, Manuel Oro­sco, z Wiscon­sin. Aku­rat to mój stan rodzinny. Panel czter­na­sty na zachód, linijka pięć­dzie­siąta druga. Tam. – Wska­zał w prawo.

Małe maki jak czer­wone łebki szpi­lek cęt­ko­wały kra­wę­dzie płyty, przed którą stała liczna nie­ru­choma gro­mada ludzi. ni­gdy wię­cej wiet­namu, gło­sił jasno­nie­bie­ski trans­pa­rent.

Manuel Oro­sco Den­gler? Hisz­pań­skie imiona były nie­spo­dzianką. Nagła myśl zatrzy­mała Micha­ela, gdy szedł przez tłum w stronę nie­bie­skiego sztan­daru: prze­wod­nik wska­zał mu nie­wła­ści­wego Den­glera. Potem przy­po­mniał sobie, że prze­cież powie­dział, że to jedyny Den­gler. I ini­cjały się zga­dzały. Manuel Oro­sco musi być jego Den­glerem.

Ponow­nie zna­lazł się przed monu­men­tem. Jego ramię doty­kało ramie­nia kudła­tego łka­ją­cego wete­rana z pod­krę­co­nymi wąsami. Obok niego kobieta o pla­ty­no­wych wło­sach, dłu­gich do paska nie­bie­skich dżin­sów, trzy­mała za rękę dziew­czynkę, rów­nież blon­dynkę. Dziecko bez ojca, pod­czas gdy on już zawsze będzie ojcem bez dziecka. Po dru­giej stro­nie pasa darni, obsa­dzo­nego cho­rą­giew­kami, wień­cami i przy­pię­tymi do paty­ków foto­gra­fiami mło­dych żoł­nie­rzy, wzno­sił się przed nim czter­na­sty panel, zachodni. Poole liczył, aż dotarł do pięć­dzie­sią­tej dru­giej linii. Sko­czyło ku niemu pełne nazwi­sko M.O. Den­glera, manuel oro­sco den­gler, wyryte w czar­nym wypo­le­ro­wa­nym gra­ni­cie. Podzi­wiał chi­rur­giczną pre­cy­zję gra­we­runku, nie­upięk­szoną kla­row­ność liter. Wie­dział, że ni­gdy nie miał innego wyboru, jak sta­nąć przed tym nazwi­skiem.

Den­gle­rowi podo­bały się nawet racje żyw­no­ściowe, któ­rymi pogar­dzali inni. Twier­dził, że mięso z indyka o smaku psiej karmy, pusz­ko­wane w 1945 roku, jest lep­sze niż wszystko, co kie­dy­kol­wiek przy­rzą­dziła jego matka. Den­gler lubił patrole. (Hej, jako dzie­ciak przez cały czas byłem na patrolu). Upał, zimno i wil­goć nie robiły na nim więk­szego wra­że­nia. Według niego, pod­czas burz lodo­wych w Mil­wau­kee tęcze zama­rzały do samej ziemi i dzie­ciaki wybie­gały z domów, odłu­py­wały kawałki swo­ich ulu­bio­nych kolo­rów i lizały je, aż sta­wały się białe. Jeśli cho­dzi o bru­tal­ność i strach przed śmier­cią, Den­gler mówił, że na zewnątrz zwy­czaj­nej knajpy w Mil­wau­kee widzi się co naj­mniej tyle prze­mocy, co pod­czas prze­cięt­nej wymiany ognia; w środku, twier­dził, widzi się tro­chę wię­cej.

W Smo­czej Doli­nie Den­gler nie dbał o ostrzał, tar­ga­jąc ran­nego Trot­mana do sani­ta­riu­sza Petersa, przez cały czas gada­jąc spo­koj­nie i z humo­rem. Den­gler wie­dział, że nic go tam nie zabije.

Poole zro­bił krok do przodu, uwa­ża­jąc, żeby nie zdep­tać foto­gra­fii albo wieńca, i prze­su­nął pal­cami po ostrych kra­wę­dziach wyry­tego w zim­nym kamie­niu nazwi­ska Den­glera.

Mignęła mu szybka, nie­szczę­sna, zna­joma wizja Spi­talny’ego i Den­glera bie­gną­cych razem przez kłęby dymu w kie­runku wej­ścia do jaskini w Ia Thuc.

Odwró­cił się od gra­ni­to­wej ściany. Jego twarz wyda­wała się zbyt ścią­gnięta. Blon­dynka posłała mu współ­czu­jący, ostrożny pół­u­śmiech i pocią­gnęła córeczkę do tyłu.

Poole chciał zoba­czyć swo­ich wojow­ni­ków. Spo­wi­jało go doj­mu­jące uczu­cie samot­no­ści i izo­la­cji.2. Wiadomość

2

Wia­do­mość

1

Michael był tak bar­dzo pewien, że w hotelu będzie na niego cze­kać wia­do­mość od przy­ja­ciół, że pro­sto od drzwi obro­to­wych poma­sze­ro­wał do recep­cji. Harry Beevers zapew­nił go, że będą „mniej wię­cej po połu­dniu”. Była za dzie­sięć piąta.

Zaczął prze­glą­dać prze­gródki za biur­kiem, gdy tylko mógł odczy­tać numery pokoi pod nimi. Mając za sobą trzy czwarte drogi przez hol, zoba­czył biały hote­lowy for­mu­larz w swo­jej pro­sto­kąt­nej prze­gródce. Od razu poczuł się znacz­nie mniej zmę­czony. Beevers i pozo­stali dwaj już są.

Pod­szedł do biurka i przy­cią­gnął uwagę recep­cjo­ni­sty.

– Jest dla mnie wia­do­mość. Pool, pokój dwie­ście cztery.

Wyjął z kie­szeni mary­narki duży klucz i poka­zał go męż­czyź­nie, który z nie­mal iry­tu­ją­cym bra­kiem pośpie­chu zaczął wodzić wzro­kiem po prze­gród­kach. W końcu zna­lazł wła­ściwą i wyjął for­mu­larz. Zer­k­nął na wia­do­mość, poda­jąc kartkę, po czym się uśmiech­nął.

– Pro­szę.

Michael wziął kartkę, spoj­rzał na nazwi­sko i sta­nął ple­cami do recep­cjo­ni­sty, żeby prze­czy­tać wia­do­mość. „Pró­bo­wa­łam oddzwo­nić. Naprawdę odło­ży­łeś słu­chawkę? Judy”. Godzina 15.55 została wybita fio­le­to­wym tuszem – zadzwo­niła tuż po tym, jak wyszedł z pokoju.

Odwró­cił się i zoba­czył, że recep­cjo­ni­sta patrzy na niego tępym wzro­kiem.

– Chciał­bym wie­dzieć, czy pewne osoby, które powinny tu być, już się zamel­do­wały.

Prze­li­te­ro­wał nazwi­ska.

Męż­czy­zna powoli wystu­kał je na kla­wia­tu­rze ter­mi­nala kom­pu­te­ro­wego, zmarsz­czył brwi, prze­krzy­wił głowę, znowu zmarsz­czył brwi. Ani tro­chę nie zmie­nia­jąc postawy, spoj­rzał na niego z ukosa i powie­dział:

– Pan Beevers i pan Pumo jesz­cze nie przy­byli. Nie mamy rezer­wa­cji dla pana Lin­kla­tera.

Conor praw­do­po­dob­nie chciał zaosz­czę­dzić i wale­to­wać w pokoju Puma.

Poole odwró­cił się, wło­żył wia­do­mość Judy do kie­szeni mary­narki i po raz pierw­szy od powrotu do hotelu rozej­rzał się po holu.

Męż­czyźni w ciem­nych gar­ni­tu­rach i pasia­stych kra­wa­tach sie­dzieli na ław­kach i przy sto­li­kach. Więk­szość z nich nie miała zaro­stu i nosiła gęsto zadru­ko­wane białe pla­kietki. Roz­ma­wiali ści­szo­nymi gło­sami, wer­to­wali notat­niki, wbi­jali liczby do kom­pu­te­rów kie­szon­ko­wych. Pod­czas pierw­szych sur­re­ali­stycz­nych osiem­na­stu mie­sięcy po powro­cie z Wiet­namu Michael Poole bez­błęd­nie roz­po­zna­wał tych, któ­rzy też tam byli. Z cza­sem instynkt pozwa­la­jący odróż­niać wete­ra­nów od cywi­lów osłabł, ale wie­dział, że co do tej grupy nie może się mylić.

– Dzień dobry panu – ode­zwał się ktoś tuż przy nim.

Spoj­rzał na pro­mien­nie uśmiech­niętą młodą kobietę o oko­lo­nej chmurką blond wło­sów twa­rzy fana­tyczki. Trzy­mała tacę ze szklan­kami czar­nego płynu.

– Mogę zapy­tać, czy jest pan wete­ra­nem kon­fliktu w Wiet­na­mie?

– Byłem w Wiet­na­mie.

– Kon­cern Coca-Cola Com­pany wraz z resztą Ame­ryki dzię­kuje panu oso­bi­ście za wysiłki pod­czas kon­fliktu wiet­nam­skiego. Korzy­sta­jąc z oka­zji, pra­gniemy wyra­zić naszą wdzięcz­ność i przed­sta­wić nasz naj­now­szy pro­dukt, Diet Coke, w nadziei, że panu zasma­kuje i podzieli się pan wra­że­niem z przy­ja­ciółmi i innymi wete­ra­nami.

Poole spoj­rzał w górę i zoba­czył, że wysoko pod sufi­tem holu wisi jasno­czer­wony trans­pa­rent z mate­riału podob­nego do jedwa­biu spa­do­chro­no­wego. Biały napis gło­sił: kor­po­ra­cja coca-cola i diet coke wita wete­ra­nów wiet­namu! Spoj­rzał na dziew­czynę.

– Chyba sobie daruję.

Dziew­czyna zwięk­szyła moc uśmie­chu. Zdu­mie­wa­jąco przy­po­mi­nała ste­war­desy z jego lotu z San Fran­ci­sco do Wiet­namu. Ode­rwała od niego wzrok i ode­szła.

– Miej­sca spo­tkań są na dole, pro­szę pana – ode­zwał się recep­cjo­ni­sta. – Może tam cze­kają pań­scy przy­ja­ciele.

2

Nale­żący do kadry kie­row­ni­czej męż­czyźni w nie­bie­skich gar­ni­tu­rach popi­jali drinki, uda­jąc, że nie wodzą wzro­kiem za dziew­czę­tami, które krą­żyły po holu z nie­ludz­kimi uśmie­chami i tacami die­te­tycz­nej coli. Michael dotknął wia­do­mo­ści od Judy w kie­szeni mary­narki. Albo kartka była gorąca, albo miał roz­pa­lone czubki pal­ców. Jeśli usią­dzie w barze w holu i będzie przy­glą­dać się wcho­dzą­cym przez drzwi przy­by­szom, w ciągu kilku minut ktoś go zapyta, czy jest wete­ra­nem kon­fliktu w Wiet­na­mie. Pod­szedł do wind i cze­kał, aż z kabiny wyj­dzie dziwna mie­sza­nina wete­ra­nów i dyrek­to­rów Coca-Coli, wza­jem­nie trak­tu­ją­cych się jak powie­trze. Poza nim do windy wsia­dła tylko jedna osoba, pijany wiel­ko­lud w mun­du­rze w tygry­sie pręgi. Męż­czy­zna przyj­rzał się przy­ci­skom i ze cztery albo pięć razy naci­snął szes­na­ście, po czym potknął się i zato­czył na poręcz z tyłu kabiny. Wydał mgli­ste bek­nię­cie o zapa­chu bour­bona. Poole w końcu roz­po­znał kie­rowcę fur­go­netki, który sta­ra­no­wał camaro.

– Znasz to, prawda? – zapy­tał go wiel­ko­lud. Wypro­sto­wał się i zaczął wywrza­ski­wać pio­senkę, którą Poole i każdy inny wete­ran znał na pamięć. – W dro­dze do domu, chciał­bym być w dro­dze do domu…

Poole dołą­czył do niego w dru­gim wer­sie, śpie­wa­jąc cicho i mono­ton­nie, a póź­niej kabina znie­ru­cho­miała i drzwi się otwo­rzyły. Olbrzym na­dal śpie­wał, z zamknię­tymi oczami, gdy Poole prze­szedł z brą­zo­wej wykła­dziny windy na zie­loną wykła­dzinę w holu. Drzwi się zamknęły. Winda poje­chała w górę i Poole sły­szał tłu­kące się w szy­bie echo głosu męż­czy­zny.6. Beevers w spoczynku

6

Beevers w spo­czynku

1

– Mag­gie tu nie przy­cho­dzi, Mag­gie miała dość – powie­dział Jimmy Lah w odpo­wie­dzi na pyta­nie Harry’ego, lejąc sre­brzy­stą wstęgę wermutu na lód i płyn w szklance. Prze­cią­gnął skórkę cytryny wokół kra­wę­dzi, po czym wsu­nął ją do kostek lodu.

– Dość życia czy dość Tiny? – zapy­tał Beevers.

Jimmy Lah poło­żył na barze świeżą papie­rową ser­wetkę ze sło­wem „Saj­gon” wypi­sa­nym uko­śnymi czer­wo­nymi lite­rami nad syl­wetką męż­czy­zny cią­gną­cego rik­szę. Posta­wił drinka na ser­wetce i szyb­kim ruchem dłoni zgar­nął z blatu tę już wil­gotną i podartą.

– Tina jest dla niej zbyt nor­malny.

Bar­man mru­gnął do Harry’ego, po czym się cof­nął. Harry z zasko­cze­niem zoba­czył przy­kle­jone taśmą do lustra zło­śliwe, zawistne, wydłu­żone twa­rze demo­nów z kocimi wąsi­kami. Nie widział ich, dopóki Jimmy Lah stał przed nim. Wyglą­dały zaska­ku­jąco zna­jomo. Wie­dział, że gdzieś w I Kor­pu­sie widział takie mściwe twa­rze, ale nie mógł sobie przy­po­mnieć gdzie.

Docho­dziła szes­na­sta i zabi­jał czas przed zate­le­fo­no­wa­niem do swo­jej eks. Jimmy Lah nale­wał jakąś mydlaną mik­sturę z blen­dera jedy­nemu poza nim klien­towi baru, świ­rowi z żół­tym iro­ke­zem i wiel­kimi różo­wymi oku­la­rami.

Harry obró­cił się na stołku, żeby spoj­rzeć na dużą pro­sto­kątną jadal­nię restau­ra­cji Puma. Zoba­czył bam­bu­sowe stoły ze szkla­nymi bla­tami oto­czone przez bam­bu­sowe krze­sła. Obra­ca­jące się powoli wen­ty­la­tory sufi­towe z łopa­tami jak wypo­le­ro­wane brą­zowe wio­sła. Ogromne pie­rza­ste liście palm na bia­łych ścia­nach. Wnę­trze wyglą­dało tak, jakby lada chwila miał tam wejść Sid­ney Gre­en­street.

Za ladą w dru­gim końcu restau­ra­cji otwo­rzyły się drzwi, odsła­nia­jąc dwóch sie­ka­ją­cych warzywa Wiet­nam­czy­ków w bia­łych far­tu­chach. Za nimi garnki bul­go­tały na kuchni gazo­wej. Harry dostrzegł mignię­cie, nie­spo­dzie­wane jak miraż, przej­rzy­stej zasłony falu­ją­cej za pie­cem. Pochy­lił się, żeby lepiej widzieć, i poczuł zna­jome wewnętrzny wzdry­gnię­cie, gdy zoba­czył Vinha, szefa kuchni Puma, ska­czą­cego w stronę otwar­tych drzwi. Vinh pocho­dził z An Lat, wio­ski I Kor­pusu leżą­cej zale­d­wie kilka kilo­me­trów od Ia Thuc.

Potem zoba­czył, kto otwo­rzył drzwi.

Tuż poni­żej jego zwy­kłego pola widze­nia do restau­ra­cji wcho­dziła szybko, ale ostroż­nie, uśmiech­nięta wiet­nam­ska dziew­czynka. Pra­wie dotarła do lady, gdy Vin­howi udało się zła­pać ją za ramię. Usta dziecka uło­żyły się w O zdu­mie­nia, a on zacią­gnął ją z powro­tem do kuchni. Drzwi zamknęły się, uci­na­jąc wiet­nam­skie krzyki.

W nie­sa­mo­wi­cie ide­al­nej halu­cy­na­cji słu­cho­wej Harry Beevers usły­szał sapa­nie M.O. Den­glera tuż za pra­wym ramie­niem, wraz z odgło­sami dale­kich poża­rów i wrza­sku. Blade twa­rze poły­ski­wały w środku ogrom­nej ciem­no­ści. Przy­po­mniał sobie, gdzie wcze­śniej widział twa­rze demo­nów – miały je niskie czar­no­włose kobiety pod­bie­ga­jące z unie­sio­nymi pię­ściami. „Ty numee zje­sjec²! Ty numee zje­sjec!”.

Przed Har­rym Beever­sem roz­dzia­wiła się otchłań. Przez chwilę czuł paniczny strach przed nie­ist­nie­niem, przy­pra­wia­jące o mdło­ści uczu­cie, że ni­gdy nie ist­niał w taki spo­sób, w jaki ist­nieli pro­stsi, zdrowsi ludzie.

Usły­szał samego sie­bie, jak pyta, co dzie­ciak robi w kuchni.

Jimmy pod­szedł bli­żej.

– To córka Vinha, Helen. Oboje tym­cza­sowo tu miesz­kają. Pew­nie Helen szu­kała Mag­gie, to stare kum­pelki.

– Tina musi mieć urwa­nie głowy – powie­dział, odzy­sku­jąc pano­wa­nie nad sobą.

– Widzisz gdzieś „Vil­lage Voice”?

Pokrę­cił głową. Zdał sobie sprawę, że nie­świa­do­mie wsu­nął ręce do kie­szeni, żeby ukryć ich drże­nie. Jimmy roz­glą­dał się za barem, aż zna­lazł gazetę w ster­cie kart dań obok kasy. Prze­su­nął ją po bla­cie, ostat­nią stroną na wierz­chu. ogło­sze­nia voice, infor­mo­wał nagłó­wek nad trzema gęstymi kolum­nami drob­nych ogło­szeń róż­nej wiel­ko­ści. Harry zauwa­żył, że dwa są zakre­ślone.

Pierw­sza wia­do­mość brzmiała: „Papu­ko­cie. Cho­ler­nie za tobą tęsk­nię. Bądź Pokój Mike’a Todda 10 śr. Wędro­wiec”. Druga wia­do­mość była wydru­ko­wana dużymi lite­rami. wła­śnie zde­cy­do­wa­łam, że nie jestem w sta­nie pod­jąć decy­zji. może mike’a todda, może nie. la-la.

– Rozu­miesz, o co mi cho­dzi? – zapy­tał Jimmy. Wyj­mo­wał szklanki spod baru i ener­gicz­nie płu­kał je w zle­wie.

– Twoja sio­stra zamie­ściła te ogło­sze­nia?

– Jasne. Cała rodzina jest stuk­nięta.

– Współ­czuję Tinie.

Jimmy uśmiech­nął się i uniósł wzrok znad zlewu.

– Co u dok­tora? Jakaś zmiana?

– Prze­cież go znasz. Po śmierci syna spo­tka­nia z nim są mało zabawne. Total­mente.

– Wybiera się z wami na polo­wa­nie? – zapy­tał Jimmy po chwili.

– Wolał­bym, żebyś nazy­wał to misją – wark­nął. – Słu­chaj, Tina ma zamiar się tu zja­wić?

– Może póź­niej – powie­dział Jimmy, odwra­ca­jąc wzrok.

Pumo miał dwoje Wiet­nam­czy­ków miesz­ka­ją­cych w restau­ra­cji, roz­wa­lał kuch­nię na kawałki, żeby zatłuc kilka roba­ków, i z powodu Mag­gie zacho­wy­wał się jak nasto­la­tek. „La-La”, aku­rat. Stary towa­rzysz Beansa Beeversa stał się po pro­stu kolej­nym… Przez sekundę szu­kał słowa, jakiego uży­wał Den­gler, i je zna­lazł: dwu­wy­mia­ro­wym.

– Prze­każ mu, że powi­nien sta­wić się w Pokoju Mike’a Todda z pie­przo­nym nożem za pasem.

– Mag­gie będzie miała z tego wielką frajdę.

Harry spoj­rzał na zega­rek.

– Pla­nu­jesz pod­czas tej misji zaj­rzeć do Taj­pej, Harry? – zapy­tał Jimmy, po raz pierw­szy oka­zu­jąc ślad szcze­rego zain­te­re­so­wa­nia.

Beevers poczuł ostrze­gaw­cze mro­wie­nie.

– Czy ty i Mag­gie nie jeste­ście z Taj­pej? – Nerw pul­so­wał mu w skroni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: