Romantyczni zesłańcy - Dorota Ponińska - ebook + audiobook + książka

Romantyczni zesłańcy ebook i audiobook

Dorota Ponińska

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lata dwudzieste XIX wieku. Na ziemiach polskich i w Rosji powstają tajne stowarzyszenia. Młodzi ludzie pragną wolności i nie akceptują despotycznych rządów cara.

Maria Rajewska wychodzi za mąż za bajecznie bogatego bohatera wojen napoleońskich, księcia Wołkońskiego. Nikt się nie spodziewa, że zostanie on skazany na wieloletnią katorgę i dożywotnie zesłanie na Syberię. Maria rusza za nim. Czy miłość i lojalność wystarczą, by przetrwać zwycięsko taką próbę?

Car Mikołaj Romanow, odpowiedzialny za utrzymanie swojej dynastii u władzy, bezlitośnie rozprawia się ze spiskiem swoich oficerów i gwardzistów. Filomaci zmuszeni są opuścić ukochane Wilno i udać się w głąb Rosji. Co ich tam czeka? Czy któryś z nich zdoła wrócić do kraju?

Miłość na wygnaniu, tęsknota za domem, wierność sobie i konieczne kompromisy. Ale także nadzieja i nowe szanse. W ostatniej części cyklu „Romantyczni” Dorota Ponińska przedstawia burzliwe losy polskich i rosyjskich zesłańców w carskiej Rosji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 34 min

Oceny
4,1 (11 ocen)
6
2
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aneczka60

Z braku laku…

brak jednego fikcyjnego bohatera dpowodował, że książkę się źle czytało
00
FannyBrawne

Całkiem niezła

Najsłabszy tom, ale nadal godny polecenia.
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Dorota Ponińska, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Joanna Zioło-Werstler

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © Marcin, © Kathy/AdobeStock

Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67388-59-7 (EPUB); 978-83-67388-60-3 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

1824
WORONKI NA UKRAINIE, PAŹDZIERNIK 1824

Stare drzewa wokół dworu gubiły liście, a wiatr unosił je w piruetach niczym zwiewne sukienki na balu. Osiemnastoletnia Maria Rajewska lubiła wyobrażać sobie, do jakiej melodii tańczą te liście. Uwielbiała muzykę, potrafiła grać pięknie na fortepianie i czarować gości swoim śpiewem. Wielu młodych huzarów ze stacjonujących w okolicy pułków zakochiwało się bez pamięci w jej głosie i urodzie.

Teraz Masza siedziała wyprostowana przed lustrem swej toaletki, z głową uniesioną wysoko. Taki miała nawyk. Jakaś wewnętrzna duma, poczucie własnej godności i siły nie pozwalały jej opuszczać głowy, nawet gdy była sama ze sobą.

Słuchała szumu wiatru i srebrnym grzebieniem rozczesywała długie, czarne włosy. Patrzyła na swoją smagłą cerę, ogromne, ciemne oczy i wspominała przydomek, którym nazwał ją ten młody poeta Puszkin: „dziewica Gangesu”. Może i była podobna do kobiet z Indii, ale przecież wiedziała, że ciemne włosy i karnację zawdzięcza greckiemu dziadkowi ze strony matki, który był bibliotekarzem carycy Katarzyny. Pamiętała z dzieciństwa jego łagodny, cichy głos; zawsze był gotowy opowiadać jej ciekawe historie. Całe szczęście, że grecki dziadek towarzyszył jej często, gdy była małą dziewczynką, bo trochę zastępował nieobecnego zwykle ojca.

Mała Masza uwielbiała, gdy jej ojciec wracał do domu w generalskim mundurze, przywożąc dzieciom słodycze i podarunki z odległych krajów. To było prawdziwe święto! Wszystko w domu zaczynało się wtedy kręcić wokół ojca, wszyscy starali się spełniać jego życzenia i uprzyjemniać mu czas, jak gdyby chcieli wynagrodzić mu trudy i ograniczenia żołnierskiego życia.

Ojciec Maszy był zaufanym generałem cara Aleksandra. Kiedy w Europie wciąż toczyły się wojny z Napoleonem, generał Mikołaj Rajewski był niezbędny carowi na polach wielu bitew, a jego mundur na piersiach ozdabiały wciąż nowe odznaczenia i ordery. Wszyscy w rodzinie, matka i sześcioro dzieci, traktowali go z szacunkiem i podziwem. Jego zdanie stawało się prawem, tak jak rozkaz na polu bitwy.

Maria czuła, że spośród szóstki rodzeństwa to ona jest ulubienicą ojca. Jej talenty, uroda i powodzenie w każdym towarzystwie napawały go dumą. Plecy prostowały jej się, a głowa unosiła wysoko, gdy o tym myślała. Łowiła często uważne spojrzenia ojca skierowane na nią. Miała już osiemnaście lat, więc kwestia wyboru kandydata na męża dla niej stawała się najważniejszą sprawą w rodzinie. Jej starsza siostra poślubiła niedawno Michała Orłowa. Maria była następna w kolejce. Wiedziała dobrze, jak świetną jest partią – córka bohatera wojennego okrytego sławą w kampanii napoleońskiej, świetnie wykształcona, mówiąca kilkoma językami, obdarzona oryginalną urodą, żywym umysłem i talentem muzycznym. Nic dziwnego, że kandydatów do jej ręki nie brakowało. Niejeden młody człowiek byłby zaszczycony, wchodząc do tak szanowanej rodziny. Ale przecież ojciec nie zamierzał oddać ręki swej ulubionej córki byle komu! Z pewnością nie temu ubogiemu poecie Puszkinowi, który tak się zaprzyjaźnił z jej bratem, że wprowadzony do bliskiego rodzinnego kręgu odbywał z nimi wycieczki po Krymie.

Ach, Krym!... Jak to cudownie, że na południu Rosji są tak piękne tereny, jakie wcześniej można było zobaczyć tylko w Italii i na południu Francji. Lazurowe niebo, góry pełne cyprysów, ciepłe morze lśniące w jaskrawym słońcu, bajecznie kolorowe kwiaty... To tam właśnie towarzyszący im poeta zadurzył się w Marii, choć miała dopiero piętnaście lat. Pisał o niej cudowne wiersze, które podobały się wszystkim w rodzinie, ale nie na tyle przecież, by ojciec oddał mu jej rękę. Przeciwnie – uprzejmie, życzliwie, ale stanowczo oświadczył Puszkinowi, że Maria zasługuje na lepszą partię niż ubogi poeta, do tego podejrzewany w kręgach dworskich o nieprawomyślność.

Albo ten polski hrabia Gustaw Olizar, który kochał się w niej poważnie, długo i beznadziejnie. Był miły, a nawet przystojny, miał doskonałe maniery i całkiem pokaźny majątek. On także stał się przyjacielem domu i bywał u nich na obiadach, przyjęciach i balach. Gdy Maria siadała przy fortepianie, wpatrywał się w nią z taką intensywnością, że jego wzrok niemal parzył jej skórę. Ale przecież był Polakiem i katolikiem. A ona prawowierną Rosjanką. I choć Olizar był przyjmowany w rosyjskich domach i przyjaźnił się z Rosjanami, to jednak różnica narodowości i wyznania stanowiła zbyt dużą przeszkodę. Dopiero co tysiące jego rodaków wzięły udział w napaści Napoleona na Rosję, choć car Aleksander okazał Polakom tyle względów! Jej ojciec ścigał Francuzów i Polaków i stawał przeciw nim do boju. Córka rosyjskiego bohatera wojennego nie mogła w żadnym wypadku poślubić Polaka, choćby miał wiele zalet. Generał Rajewski odprawił i tego pretendenta serdecznym, ale stanowczym listem z odmową.

A zatem kto? Kto będzie tym mężczyzną, z którym Maria zwiąże swoje życie na dobre i na złe? Decyzja nie należała do niej, ale wierzyła, że ojciec dokona najlepszego wyboru. Czuła, że zasługuje na znakomitą partię i że przy odpowiednim mężczyźnie godnie spełni się jako żona i matka. I znajdzie w tym szczęście.

Nie musiała czekać długo na zaspokojenie swej ciekawości. Po kilku dniach ojciec zatrzymał ją po śniadaniu i powiedział:

– W sobotę wieczorem odwiedzi nas książę Wołkoński. Włóż ładną suknię i bądź dla niego miła. To bohater wojenny, zasłużony generał i mój przyjaciel. Świetny, stary ród, bliski carskiego dworu. Pytał mnie o ciebie. To dla nas zaszczyt, Maszo.

Generał Rajewski patrzył na córkę z takim uśmiechem, jakby wręczał jej wspaniały prezent.

A więc książę Siergiej Wołkoński... Nie znała go prawie. Bywał u nich, ale zazwyczaj znikał w gabinecie ojca na długich posiedzeniach. O czym mogli tak rozprawiać, skoro panował pokój i nikt nie zagrażał Rosji?

– Będziesz żyła jak prawdziwa księżna, Maszeńka! – mówił dalej ojciec. – Książę Wołkoński ma dziesięć tysięcy dusz. A najjaśniejszy pan raczy zwracać się do niego MonsieurSerge.

Po tej rozmowie Maria wypytała swą siostrę, a także braci i matkę, o przyszłego męża, i dowiedziała się jeszcze paru szczegółów.

Otóż książę Wołkoński służył w najbardziej uprzywilejowanym pułku kawalerii, walczył w wojnie z Francją. Zapach prochu, gwizd kul armatnich i błysk bagnetów nie robiły na nim większego wrażenia. Szybko został adiutantem generała Kutuzowa, a potem samego cara. W czasie wojny ojczyźnianej 1812 roku organizował partyzantkę ścigającą resztki napoleońskiej armii i brał do niewoli francuskich jeńców. Uczestniczył w powojennej okupacji Paryża.

Gdy wrócił do Petersburga w glorii, obwieszony orderami, wyższe sfery go podziwiały, rodzina była dumna i nazywała „naszym bohaterem”. Przed młodym generałem otwierały się oszałamiające możliwości kariery.

Podobno, gdy mieszkał w stolicy, nad brzegiem Czarnej Rzeki, naprzeciwko jego posesji stał namiot, przy którym żyły na łańcuchu dwa niedźwiedzie i dziewięć psów.

W wyznaczonym dniu książę Wołkoński przyszedł do domu Rajewskich w swoim świetnym generalskim mundurze z orderami. Ojciec powitał go jak starego przyjaciela. Przy kolacji rozmawiali o szczegółach rewii wojskowej i o tym, jak się miewa car Aleksander. Gość raz po raz rzucał na Maszę spojrzenia, które wydawały jej się dość natarczywe. Ona zaś przyglądała się mu dyskretnie, ale z ciekawością. Był od niej starszy. Wydawał się poważny i trochę surowy. To chyba dobrze? Mąż powinien być stateczny, by zapewnić młodej żonie opiekę i być dla niej oparciem. Po deserach i kawie pozwolono im pójść razem do ogrodu.

Był już październik, w Petersburgu mógł nawet spaść pierwszy śnieg, ale tu, na południu, było wciąż ciepło. W ogrodzie pachniały jesienne róże.

Wołkoński milczał, więc Masza odezwała się pierwsza:

– Czy pan naprawdę trzymał w Petersburgu niedźwiedzie i dziewięć psów? – zapytała.

Książę popatrzył na nią z uwagą.

– Kto pani naopowiadał takich historii?

– Mój brat.

– Ach, brat. Tak, to prawda. Mieszkaliśmy z moim kolegą Łuninem w drewnianym domu nad rzeką, a naprzeciwko, w namiocie, trzymaliśmy te zwierzęta...

– A przechodnie nie bali się ich?

– Owszem, bali się! – potwierdził książę z błyskiem rozbawienia w oczach. – Obecność tych zwierząt przerażała wszystkich, tym bardziej że jeden z psów był przyzwyczajony do wypowiadanego cicho słowa „Bonaparte”. Gdy je słyszał, rzucał się na przechodnia i zrywał mu czapkę lub kapelusz...

Maria dostrzegła, że ta psota wciąż go bawiła. Wyobraziła sobie, jak szepcze cicho do psa: „Bonaparte”, a zwierzę zrywa kapelusz poważnemu urzędnikowi. Mimo woli musiała się uśmiechnąć. I pomyślała, że chyba będzie mogła polubić tego mężczyznę. To znaczy, pokochać – poprawiła się w myślach.

Książę Wołkoński miał wszystko: wielki majątek, wojenną sławę, odwagę, przychylność cara, widoki na świetną karierę. Do tego umiał tresować psy i niedźwiedzie.

Czy młoda Rosjanka z dobrego domu mogła oczekiwać w życiu czegoś więcej? Z pewnością nie. Dlatego po kilku zaledwie wizytach i rozmowach Maria zgodziła się wyjść za mąż za generała i zostać księżną Wołkońską. Ślub wyznaczono już na styczeń. Na cóż było czekać?

DROGA Z KOWNA DO PETERSBURGA, LISTOPAD 1824

Franciszek Malewski opuszczał rodzinne Wilno w końcu października, gdy wzgórza wokół miasta pokryte były rdzawozłotym dywanem liści. Jego i kilku jeszcze filomatów otaczał tłum przyjaciół i kolegów, którzy przyszli ich pożegnać i odprowadzić aż do rogatek miasta. Jesienne słońce gładziło ich po twarzach, gdy powóz minął rogatki, a wielu zgromadzonych młodzieńców zdjęło czapki i uniosło w górę ręce w pożegnalnym geście. Miało być wesoło i lekko, zabawnie jak w dawnych filomackich i filareckich czasach, ale wzruszenia, łez i ścisku w gardle nie dało się uniknąć. Teraz, jadąc pocztowym powozem na północ, Franciszek miał przed oczami tę scenę, którą zabierze ze sobą, jak tyle innych, w nowy, niewiadomy świat.

Powóz niósł go szybko traktem wiodącym z Kowna przez Rygę do stolicy imperium. Jego przyjaciele: Mickiewicz, Jeżowski, Pietraszkiewicz, Sobolewski, jechali parę godzin przed nim, by na stacjach nie czekać zbyt długo na konie. Wiozły ich rządowe kibitki, po dwóch, gdy on mógł jechać trochę wygodniejszym wozem pocztowym. Podróżował więc sam, wpatrując się w monotonny krajobraz za oknem, najpierw przyprószony lekko śniegiem, potem coraz bardziej zaśnieżony, a wreszcie pokryty bielą i pełen wysokich zasp. Północ!

Pośród przyjaciół Franciszek starał się zachować pogodną twarz i raczej dodawać im otuchy, niż zasmucać. Teraz jednak, gdy został sam na sam ze swymi myślami, mógł być zupełnie szczery: oto na skutek dziwnego zrządzenia losu jego świetnie zapowiadająca się kariera profesora prawa na Uniwersytecie Wileńskim została bezpowrotnie zaprzepaszczona. Choć, dalibóg, starał się ze wszystkich sił swego szlachetnego serca i wybitnego umysłu, by stać się jej godnym. Miał wszelkie predyspozycje, by odnieść sukces: talent, błyskotliwą inteligencję, pracowitość, pozycję ojca sprawującego funkcję rektora Uniwersytetu Wileńskiego, przychylność kuratora, księcia Adama Czartoryskiego, a przede wszystkim szczerą chęć poświęcenia się służbie publicznej i nauczania młodzieży w duchu wartości wypracowanych przez filomatów. Dzięki protekcji ojca i księcia kuratora rok temu o tej porze przebywał na studiach w Berlinie, gdzie poznawał niemiecką myśl prawną i filozofię prawa zachodniej Europy. Całymi dniami słuchał wykładów i czytał. Nie marnował czasu, chłonął tę wiedzę. Myślał o tym, jak ją wykorzystać w wileńskich wykładach, które już zaczynał projektować w myślach.

I nagle jak grom ta niespodziewana wieść: w Wilnie toczy się proces przeciwko stowarzyszeniom młodzieży, Nowosilcow żąda jego powrotu z Berlina, wielki książę Konstanty posyła po niego i sprowadza pod strażą do aresztu w Warszawie. A tam przesłuchuje go osobiście.

– Wiemy wszystko o twoich kolegach i o waszych spiskach. Inni już wszystko nam wyznali – zapewniał go carewicz Konstanty. – A teraz ty powiedz, co wiesz o tych tajnych związkach. Co miały na celu? Kto do nich należał? Pamiętaj, że tylko pełna szczerość może ci zapewnić łaskę najjaśniejszego pana.

Franciszek, odurzony jeszcze powietrzem niemieckiej wolności umysłowej, z głową pełną pojęć o systemach prawnych i instytucjach państwa, otrzymał właśnie list od ojca, w którym ten zaklinał go, by wyznał szczerze wszystko, co wie, bo tylko tak może sobie zapewnić łaskę monarszą. Pozbawiony kontaktu z przyjaciółmi, przekonany, że i tak ich młodzieńcza działalność samokształceniowa została odkryta, opowiedział wielkiemu księciu Konstantemu o działalności i zasadach Towarzystwa Filomatów, znajdując w jego charakterze raczej powód do chluby niż potępienia.

Dopiero gdy carewicz Konstanty oddał go prosto w łapy Nowosilcowa, Malewski dowiedział się, że wileńskie śledztwo odkryło działalność filaretów, ale o filomatach komisja nie wiedziała nic. To jego warszawskie zeznania pogrążyły przyjaciół i w konsekwencji doprowadziły do tego, że dwudziestu z nich zostało skazanych na opuszczenie rodzinnej Wileńszczyzny i osiedlenie się w odległych guberniach imperium. Tam właśnie zmierzali – do Petersburga, by oddać się do dyspozycji ministra oświecenia Szyszkowa, który miał zdecydować o ich dalszym losie.

Choć Franciszek starał się zachować pogodę ducha i nadzieję, choć mówił sobie, że świat się przecież nie kończy, to jednak nieznośnym ciężarem leżał mu na sercu podwójny zawód, którego był przyczyną. Czuł, że zawiódł przyjaciół, wydając skład osobowy Towarzystwa Filomatów. I czuł, że zawiódł swego ojca, rektora Szymona Malewskiego, który wystarał się o jego stypendium w Berlinie i po części wyłożył pieniądze na tę edukację. Nikt mu tego nie zarzucał wprost, ale Franciszek dostrzegał wyraz rozczarowania w oczach rodziców, a także w oczach przyjaciół. I nie wiedział już, co było gorsze.

W uszach wciąż dźwięczały mu ojcowskie przestrogi: „Pamiętaj, wyucz się dobrze języka rosyjskiego w mowie i w piśmie. Dostań się na służbę w jakimś zacnym urzędzie. Trzymaj się z daleka od wszelkich buntowników i wichrzycieli. I służ wiernie. Pamiętaj, żeś ty teraz Rosjanin”.

Franciszek czuł wdzięczność i szacunek wobec swojego ojca, ale z tym ostatnim nakazem nie mógł się zgodzić. Rozumiał, że ojciec, piastując swoje stanowisko, musiał zaakceptować pewną ugodowość. Rozumiał także, że nadal pragnął jakiejś znaczącej kariery dla jedynego syna. Jednak lata filomackich spotkań ukształtowały go na tyle mocno, że polskość była dla niego ważnym, niezbywalnym prawem. A język polski – naturalną glebą własnej tożsamości. Tak, Franciszek czuł się Polakiem i nie zamierzał tego zmieniać. A jednocześnie musiał tak pokierować swoim życiem wśród Rosjan, by móc wreszcie utrzymywać się samodzielnie. Bo przedłużająca się zależność finansowa od ojca dawała mu wprawdzie większy komfort, niż mieli jego ubożsi przyjaciele, ale zarazem ciążyła mu coraz bardziej i wprawiała w zażenowanie. Trzeba przecież stanąć wreszcie na własnych nogach, jak mężczyzna, nawet w obcym otoczeniu.

Takie myśli krążyły w głowie Franciszka Malewskiego podczas długiej podróży, przeplatane urokliwymi wspomnieniami minionych wileńskich lat. Dzięki głębokiej przyjaźni były one tak wspaniałe! Franciszek miał poczucie, że filomackie dyskusje, prace i działania ukształtowały go w nie mniejszym stopniu niż uniwersyteckie wykłady i lektury. W całym tym nieszczęściu, jakie ich spotkało, dobrze choć, że mogą jechać razem i wspierać się wzajemnie. Inaczej niż kochany, szlachetny Tomasz Zan, który wziął na siebie całą winę i odpowiedzialność i siedzi teraz sam w orenburskiej twierdzy, pośród złoczyńców i ludzi niskiego stanu.

ORENBURG, LISTOPAD 1824

Tomasz Zan, zwany w Wilnie Arcypromienistym, nie przypuszczałby nigdy, że taką udręką będzie dla niego obecność innych ludzi. On, który niegdyś spędzał każdą chwilę z wileńską młodzieżą, na majówkach, zabawach, wieczorkach albo na lekcjach i wycieczkach; który miał tyle zaproszeń, że musiał wybierać, komu odmówić swego towarzystwa; który był powszechnie kochany i rozchwytywany – teraz marzył najbardziej o samotności i odosobnieniu. Poprzedni rok spędził w jednoosobowej celi w Wilnie, ale dzięki ofiarnej pomocy i pomysłowości Onufrego Pietraszkiewicza mógł się porozumiewać z przyjaciółmi i ustalać z nimi zeznania. A gdy wyrokiem komisji śledczej uznano go za głównego winowajcę i twórcę spisku i skazano na rok więzienia, został wysłany w długą drogę, razem z Czeczotem i Suzinem. Opuścili Wilno jako pierwsi, jeszcze w październiku. Po sześciu tygodniach dotarli do Orenburga, gdzie ich rozdzielono.

Tomasz został na miejscu, wtrącony do tamtejszej twierdzy, przebywał pośród zupełnie obcych ludzi – kryminalistów, złodziei i morderców z różnych stron Rosji. Pomimo głoszonej przez niego miłości ludzkości przywodzili go teraz do rozpaczy: byli to ludzie najniższego stanu, niepiśmienni, prości, hałaśliwi, brutalni i brudni. W ciemnej, dusznej celi było ich ze trzydziestu. Gdy po raz pierwszy strażnik otworzył przed nim drzwi, mówiąc z uśmiechem: „Rozgość się, to twoje nowe mieszkanie”, Tomasza uderzył przeraźliwy odór wielu niemytych długo ciał. Nie był w stanie tam wejść. Strażnik roześmiał się dobrodusznie i wepchnął go lekko do środka.

Co było najgorsze? Wilgoć, zaduch, ostry i gorzki dym z palonego tytoniu, hałas i harmider, brud i robactwo czy ciągłe towarzystwo przestępców? Sam nie wiedział. W dodatku trudno mu było skupić myśli, bo uwięziony z nim razem Tatar wygrywał wciąż na piskliwych skrzypkach jakieś fałszywe melodie, torturując doskonały słuch muzyczny Tomasza. Od tego wszystkiego od razu rozbolała go głowa, czuł ból w piersiach i przyspieszone bicie serca. O mało nie zemdlał.

Gdy znalazł pod ścianą wolne miejsce, na którym mógł rozłożyć swój siennik i postawić kuferek z książkami, rozejrzał się po twarzach nowych współtowarzyszy – patrzyli na niego wrogo, nieprzyjaźnie, może dlatego, że od razu było widać, iż nie jest jednym z nich.

– Ty kto? – zapytał go starszy, zarośnięty mężczyzna z przekrwionymi oczami.

Tomasz wyjaśnił, kim jest i za co został skazany.

– Ty polski pan, znaczy? – upewnili się i machnęli na niego ręką.

Nie wytrzymam tu z nimi całego roku – pomyślał z rozpaczą Tomasz.

Następnego dnia poprosił strażnika o widzenie z naczelnikiem więzienia. Gdy stanął przed jego obliczem, apelował do miłosierdzia i dobroci najwyższej więziennej władzy, skarżył się na zły stan zdrowia, nadwerężonego nieszczęściami, i błagał, by dano mu osobną celę, którą mógłby sam według swego uznania sprzątać, wietrzyć i ogrzewać, w której mógłby spokojnie czytać książki i pisać listy do przyjaciół. Prosił o tę łaskę pokornie i uniżenie. Ale naczelnik popatrzył surowo, przejrzał dokumenty nowego więźnia i powiedział krótko: Niet!

Tomasz wrócił więc do swojego „piekła”, bo tak nazywał w myślach swoją nową celę. Zastanawiał się, co pomoże mu przetrwać ten bez wątpienia najgorszy rok w jego życiu.

Byle tylko nie poddać się rozpaczy! Byle zachować zdrowie i nadzieję. W czym może szukać ratunku? Jego wzrok padł na kuferek pełen książek i papierów, które przywiózł z Wilna. Całe szczęście, że pozwolono mu je zatrzymać. Jeszcze w drodze zaczął lekturę książki, którą przy pożegnaniu podarował mu Adam Mickiewicz: O naśladowaniu Chrystusa, jego imiennika Tomasza à Kempisa. Tak, Adam jak zwykle trafił w sedno – to może być najlepsze źródło pociechy moralnej. Bo cóż innego niż siła duchowa, pielęgnowanie w sobie dobra i miłości mogłoby pomóc człowiekowi w jego położeniu? Tomasz zawsze wierzył w dobro, przyjaźń i miłość – i w swoim dawnym życiu promieniował tym na całe Wilno. O ile trudniej jednak promieniować tym nadal w tak ponurym, ohydnym i odrażającym otoczeniu, w tak bliskim kontakcie ze złem i nikczemnością! A jednak wiedział, że to jedyna droga. I Tomasz à Kempis utwierdzał go w tym przekonaniu: „Prawdziwie wielkim jest ten, kto ma wiele ducha miłości, kto w sobie jest małym, a najwyższy zaszczyt światowy ma za nic – prawdziwie mądrym, kto pełni wolę Boga, a swojej się woli wyrzeka”.

A zatem, po pierwsze, książki. One pozwalały Tomaszowi uciec myślą z odrażającej celi i kompanii i dać się poprowadzić autorowi gdzieś hen, do lepszych światów.

Po drugie – listy. Miał na szczęście pióra, papier i kałamarz, których mógł używać. Pisał więc listy do przyjaciół – współwygnańców wysłanych w inne rejony Rosji: do Adama i Franciszka w Petersburgu, do Onufrego Pietraszkiewicza, do Jana Czeczota w sąsiedniej Ufie, do pozostałych rozsianych po tym ogromnym kraju. A także do tych, którzy pozostali w rodzinnych stronach: do Zosi Malewskiej, do Maryli Puttkamerowej, do rodziców i rodzeństwa, do Joachima Lelewela... Listy te były upragnioną rozmową z bliskimi ludźmi. A największym szczęściem przepełniały go te chwile, kiedy otrzymywał od nich odpowiedzi – gdy mógł słuchać ich słów i wyobrażać sobie, że siedzą razem przy stole, jak dawniej, i gawędzą nad filiżanką herbaty czy kieliszkiem wina.

Po trzecie – modlitwa. Tomasz postanowił, że nie podda się zwątpieniu i po lekturze będzie się modlił, by duch jego mógł się rozwijać. Powtarzał więc pacierze albo modlił się w uniesieniu własnymi słowami. Bywało, że aż do obiadu. Z czasem więźniowie zaczęli uważać go za świątobliwego męża, a nawet prosili o błogosławieństwo. Z czasem także Tomasz zaczął powoli dostrzegać w nich braci w cierpieniu.

PETERSBURG, LISTOPAD 1824

Podróż mijała Franciszkowi Malewskiemu spokojnie, w sennym zamyśleniu. Jego sanie mknęły szybko po wyślizganym trakcie lub po świeżym śniegu, który sypał obficie. Niewiele było widać przez zasłonę padających płatków, tak że Franciszek obawiał się, czy woźnica odnajdzie drogę wśród wszechobecnej bieli i zamieci. Dopiero na ostatnim postoju przed stolicą przyszły gwałtowne ocieplenie i odwilż.

Filomaci zatrzymali się na noc w zajeździe pocztowym. Zamówili na kolację barszcz z kołdunami. Sala zajazdu była wypełniona ludźmi, w kącie obok pieca rozsiadła się barwna grupa Cyganów. Jeden z nich grał na akordeonie rzewne melodie.

Zasłuchali się w tej muzyce pełnej tęsknoty. Nagle podeszła do nich Cyganka. Spod jej kwiecistej chusty spływały długie, czarne włosy, gdzieniegdzie przetykane siwizną. Pochyliła się, oparła łokciami o stół, aż zabrzęczały jej czerwone korale, opadając na blat, i zapytała ich z uśmiechem:

– A dokąd to jadą młodzi panowie? Czy szczęście tam znajdą? Pieniądze? Miłość? Cyganka powróży!

Popatrzyli na nią niepewnie. Każdy przecież chciałby wiedzieć, co go czeka w głębi Rosji. No, ale są byłymi studentami Uniwersytetu Wileńskiego, cenią naukę i nie wierzą w zabobony...

Poważny jak zawsze Józef Jeżowski spojrzał na Cygankę z odcieniem politowania w oczach i powiedział:

– Odejdź, kobieto. Daj nam spokój.

Ale Adam Mickiewicz zaoponował:

– Nie, czekajcie! Niech nam powróży, posłuchajmy...

Kobieta uśmiechnęła się do niego szeroko i wbiła w niego spojrzenie swoich czarnych, przenikliwych oczu.

– Daj rękę! – powiedziała.

Adam posłusznie podał jej swoją dłoń. Wzięła ją w obie ręce i zaczęła się w nią wpatrywać. Uśmiech zastygł na jej twarzy. Spojrzała uważnie w jego oczy i znowu na dłoń. Zaczęła szeptać coś w swoim, niezrozumiałym dla nich języku. Potem w skupieniu sięgnęła kolejno po ręce każdego z nich i długo im się przyglądała.

– I co? – zapytał Onufry Pietraszkiewicz, kiedy skończyła. – Dobra przyszłość przed nami czy zła?

– Przed każdym z was inna! – odpowiedziała poważnie. – Jednego czeka wielka sława, wielkie poważanie w narodzie, ale los trudny. Wiele kobiet, niewiele szczęśliwej miłości. Ale dużo dzieci. I sława, sława przez wieki!

Wszyscy jednocześnie popatrzyli na Adama, który uśmiechał się ironicznie, jakby chciał pokazać, że to przecież tylko zabawa.

– Drugiego skażą na śmierć – mówiła dalej kobieta. – Ale się wywinie. Przed nim daleka, długa, trudna droga, w której o mało nie zemrze. Ale się wywinie! Wielu ludziom pomoże. Jednak szczęścia wielkiego nie zazna.

Teraz popatrzyli po sobie niepewnie. Na śmierć?

– Trzeci będzie miał życie spokojne, dostatnie, szczęśliwe. Kariera, żona, dzieci... dostatek. I też ludziom pomoże. Czwarty umrze młodo, gwałtownie...

– Dość! – przerwał ostro Jan Sobolewski. – Dajcie spokój tym zabobonom! Mamy się teraz zastanawiać, kto z nas umrze młodo? Odejdź, wiedźmo.

Cyganka zaśmiała się głośno.

– Przeznaczenia nie oszukasz, młody panie. Będzie, co ma być...

I wyciągnęła do nich otwartą dłoń.

– Wróżba była, zapłata się należy – dodała.

Kilku z nich sięgnęło do kieszeni i wcisnęli jej do ręki parę drobnych monet.

Milczeli długo, kiedy odeszła.

– Ech, głupie przesądy! – powiedział z irytacją Józef Jeżowski. – Zapomnijmy o tym lepiej.

Młody, piegowaty chłopiec ustawił na stole przed nimi talerze z barszczem i wielką misę kołdunów. Jedli z apetytem, zapatrzeni w nakreślone przez Cygankę możliwe ścieżki ich życia.

W pomieszczeniu zrobiło się duszno i gorąco, więc po kolacji wyszli zaczerpnąć tchu na zewnątrz. Przystanęli pod drewnianym okapem. Z dachu spadały duże krople, tworząc na ziemi błotniste kałuże, w których odbijało się światło księżyca.

– Patrzcie, ile gwiazd widać! – powiedział któryś z nich, spoglądając w górę. – Nareszcie czyste niebo. Petersburg przywita nas słońcem.

– Słońcem i wodą – sprostował Onufry Pietraszkiewicz. – Wiatr wieje ciepły jak na wiosnę. Te zaspy zaraz się roztopią i zmienią w błoto.

– Eee, nie narzekaj, Onufry – powiedział Sobolewski. – Wiosna to dobra rzecz, nawet w listopadzie!

Starali się utrzymać optymizm i wesołość, ale im bliżej byli celu podróży, tym większy ogarniał ich niepokój. Niepokój? Raczej strach.

– Boicie się trochę? – zapytał ledwie słyszalnie Jeżowski.

Milczenie. Niełatwo przyznać się do strachu, nawet bliskim kolegom.

– Damy sobie jakoś radę – próbował pocieszać Franciszek. – Jesteśmy razem, będziemy sobie pomagać. Przecież i tam żyją ludzie, a nie niedźwiedzie!

– Nie niedźwiedzie, powiadasz... Pewnie tak! – zgodził się Jeżowski. – To od czego zaczynamy na miejscu?

Adam Mickiewicz palił fajkę, milczał i patrzył w zamyśleniu w niebo pełne gwiazd. Wszyscy wiedzieli, że praktyczne i prozaiczne sprawy niewiele go zajmowały.

– Najpierw musimy znaleźć jakiś nocleg. A jak przenocujemy, to trzeba się zameldować u ministra oświaty Szyszkowa – powiedział Franciszek, któremu ojciec nie szczędził przed wyjazdem rad, przestróg i instrukcji. – On zadecyduje o naszych dalszych przydziałach.

– Dokąd chcielibyście trafić? Myśleliście już o tym? – zapytał Onufry. – Ja chyba do Moskwy.

– I co chcesz tam robić?

– Mógłbym pracować na Uniwersytecie Moskiewskim, w jakimś archiwum albo w bibliotece, przy książkach. Prowadziłem przecież nasze archiwum. A wy?

– Ja wolę zostać w Petersburgu – powiedział Franciszek. – Tam chyba najłatwiej wystarać się o jakiś urząd. Dość mam już życia na koszt ojca.

– Chciałbym mieć taki problem... – mruknął na to Onufry. – Ja muszę prosić nawet o zapomogę na podróż do Moskwy, bo mnie na to nie stać.

Następnego dnia trzymali się już razem. Jechali po mokrym śniegu, który topniał w oczach, zmieniając się w błotnistą maź. Świecące jasno słońce przyspieszało ten proces.

W miarę jak zbliżali się do miasta, ruch na trakcie zagęszczał się. Ale zdawało się, że więcej sań, i to wyładowanych towarem, jedzie w przeciwnym kierunku. Na drodze zrobiło się tłoczno.

– Ki czort? – zastanawiał się głośno woźnica.

Wreszcie jakiś człowiek powożący saniami jadącymi od strony miasta krzyknął do nich:

– Zawracajcie! W Petersburgu powódź! Sodoma i gomora! Zawracajcie!

Sznur sań i wozów opuszczających w pośpiechu miasto zdawał się potwierdzać jego słowa.

Ale dokąd mieli zawracać? Woźnice otrzymali rozkaz dowiezienia ich do Petersburga i – powódź nie powódź – musieli go wypełnić. Gdy dotarli na miejsce, ujrzeli dumną stolicę carów w stanie kompletnej klęski: Newa wystąpiła z brzegów, mętna woda płynęła wąwozami ulic, niosąc swoim nurtem kłody drewna, połamane deski, drzewo składowane na opał. Od strony spłukanego potężną falą cmentarza płynęły krzyże i trumny, a pomiędzy nimi ciała utopionych ludzi i zwierząt. Żywioł wody porywał i unosił wszystko, co stanęło mu na drodze – zapasy żywności, ładunki statków, wszelkie śmieci i odpadki.

Przybysze stali bezpiecznie na wzgórzu i oglądali w milczeniu ten pokaz zniszczenia. W wielu miejscach mieszkania były zalane do pierwszego piętra, w oknach stali ludzie, krzycząc prośby o ratunek. Do jednych podpływały łodzie i ich zabierały, inni w desperacji wskakiwali do lodowatej wody. Panował chaos, okrzyki przerażenia unosiły się nad miastem.

Milczeli długo.

– Newa jak błotnisty Styks... – powiedział wreszcie cicho Mickiewicz.

A Józef Jeżowski, dawny prezes Towarzystwa Filomatów, pośpieszył wyjaśnić:

– Zbudowali miasto na bagnach, przy ujściu rzeki do morza. Kiedy wieje północny wiatr, to wtłacza morską wodę do Newy. A kiedy do tego śniegi topnieją, woda wylewa i nieszczęście gotowe.

Musieli znaleźć jakiś nocleg, co w tej sytuacji nie było łatwe. Objechali hotele w wyżej położonej części miasta, ale miejsc było mało, a ceny wzrosły niebotycznie. Wreszcie znaleźli dość wygodne miejsce na ulicy Balszoj Mieszczanskoj, na czwartym piętrze, z widokiem na kanał. Za trzydzieści rubli asygnacyjnych miesięcznie.

Po kilku dniach, gdy ustało najbardziej gorączkowe uprzątanie skutków powodzi, gdy wody trochę opadły, a ludzie zajęli się odbudową uszkodzonych budynków, filomaci postanowili stawić się przed obliczem ministra oświaty.

Aleksander Siemionowicz Szyszkow, siedemdziesięcioletni admirał, został mianowany ministrem oświecenia narodowego niedawno i traktował swą nową funkcję bardzo poważnie. Przyjął skazanych wygnańców z surową miną, w mundurze, z generalskimi szlifami i szeroką wstęgą przewieszoną przez ramię. Przyglądał się im badawczo, gdy stali przed nim rzędem, wyprężeni niemal jak żołnierze podczas musztry, onieśmieleni trochę tym teatrem i wspaniałością gabinetu, budynku i całego miasta. W szufladzie ministerialnego biurka leżał list od Nowosilcowa z odpisem wyroku sądu:

Dziesięciu członków Towarzystwa Filomatów, którzy poświęcili się zawodowi nauczycielskiemu, a także tych filaretów, którzy okazali się najczynniejszymi w nagannych dążeniach tego Towarzystwa, nie pozostawiając w polskich guberniach, w których zamierzali szerzyć nierozsądny polski nacjonalizm przy pomocy nauczania, pozostawić ministrowi narodowego oświecenia, ażeby ich użył w wydziale szkolnym w oddalonych od Polski guberniach, dopóki nie otrzymają zezwolenia na powrót w strony rodzinne.

Minister chrząknął.

– Witam panów w imieniu Jego Cesarskiej Mości, imperatora Wszechrosji. Z rozkazu najjaśniejszego pana mam panów przydzielić do pracy pożytecznej, odpowiadającej ich zdolnościom i wykształceniu. Proszę mi zatem oznajmić, w jakiego rodzaju karierze i gdzie widzieliby panowie dla siebie miejsce.

Franciszek ucieszył się z tego prawa wyboru i odpowiedział pierwszy:

– Ja najchętniej wstąpiłbym na służbę w którymś ministerstwie. Studiowałem prawo w Wilnie i w Berlinie, władam językami. Zapewne mógłbym być użyteczny w departamencie prawnym jakiegoś urzędu w stolicy.

Szyszkow przeniósł wzrok na Jeżowskiego, który stał obok.

– A pan?

– Ja zajmowałem się intensywnie studiami filozoficznymi i językowymi w Wilnie. Wydałem tłumaczenia Homera. Rad bym pojechać do Moskwy i związać się z uniwersytetem dla dalszego kontynuowania nauk.

– A pan? – zwrócił się do kolejnego z nich.

Gdy wszyscy powiedzieli już o swoich planach i oczekiwaniach, minister Szyszkow przeszedł się parę razy w milczeniu przed stojącymi wciąż na baczność przybyszami.

– Niektórzy z panów wyrazili chęć pozostania w Petersburgu. Nie będzie to jednak możliwe. Otrzymałem najwyższe instrukcje, wedle których muszą panowie wybrać inne miejsce pobytu. Proszę się nad tym dobrze zastanowić, w którą stronę Rosji na swe posady zechcą się panowie udać.

Skinęli głowami. Szyszkow spojrzał na nich życzliwiej i dodał jeszcze miękkim głosem:

– No, ładnie. A żyć macie z czego?

Popatrzyli na niego niepewnie. Tylko Franciszek mógł liczyć na pieniądze ojca, pozostali nie mieli prawie nic.

– Dobrze. Wystaram się o zasiłek dla was. I dam świadectwo na wolny pobyt w stolicy. Zgłoście się jutro. No, bywajcie.

Audiencja była skończona. Ukłonili się, podziękowali, pożegnali i wyszli.

Pora na poznanie Petersburga!

W stolicy przebywało kilku ich dawnych wileńskich znajomych, których odnaleźli dość szybko. Jeden z nich, Przecławski, oprowadził ich po mieście. Pokazał im Pałac Zimowy i trotuar nad Newą, gdzie na przechadzki wychodził sam car. Pokazał wspaniałe cerkwie, ogromne place, okazałe budynki pałaców, ministerstw i urzędów. A także Wyspę Wasylewską i dominującą nad miastem złotą iglicę Twierdzy Pietropawłowskiej spoglądającej nad nurtami Newy w okna Pałacu Zimowego. Imperialna stolica zrobiła na nich wszystkich duże wrażenie swoim ogromem, majestatem i rozmachem. W porównaniu z nią Wilno, które kochali, było jedynie niewielkim, prowincjonalnym miastem.

A gdy przechodzili w pobliżu okazałej kamienicy nad Newą, Przecławski powiedział im:

– Tu, w tym domu, mieści się redakcja pisma „Polarnaja Zwiezda”, w mieszkaniu Bestużewa. Pełno tam młodych poetów i pisarzy. Kiedyś wydrukowali nawet tłumaczenie wiersza Adama! Powinniście ich poznać, to przemili i zacni chłopcy.

– No, skoro drukują Adama, to pewnie zechcą go poznać! – powiedział Franciszek Malewski. – Powinniśmy zawrzeć z nimi znajomość.

– Umówić was?

– Umów!

1825
KIJÓW, STYCZEŃ 1825

Styczeń w Kijowie bywa naprawdę mroźny. Masza wolałaby pewnie poczekać ze ślubem przynajmniej do wiosny, ale ani generał Rajewski, ani książę Wołkoński nie przejmowali się specjalnie taką drobnostką jak to, czy panna młoda zmarznie w cerkwi w sukni ślubnej, czy nie. Owszem, zmarzła, ale nie skarżyła się nikomu. Podczas długiego nabożeństwa, pełnego śpiewów chóralnych, dymu kadzideł i płomyków świec odbijających się w cerkiewnych złoceniach, przeistoczyła się z panny Maszy Rajewskiej w księżną Marię Wołkońską.

Zdecydowano, że przyjęcie weselne odbędzie się w domu księcia w Kijowie. Młodzi małżonkowie pojechali tam prosto z cerkwi pozłacanymi saniami zaprzężonymi w siwe konie, które miały grzywy zaplecione w warkocze przetykane złotą wstążką. A za nimi – obie rodziny i przyjaciele księcia, głównie z armii.

Maria była ciekawa najbliższych swojego męża, którzy przyjechali z Petersburga i Moskwy do Kijowa dopiero teraz, na ślub. Bardzo chciała zdobyć sympatię i przychylność nowej rodziny, szczególnie teściowej. Jako ulubienica ojca sądziła, że to nic trudnego.

Matka Siergieja, księżna Aleksandra Nikołajewna Wołkońska, była damą dworu i ochmistrzynią w Pałacu Zimowym. Siwą głowę nosiła sztywno i spoglądała na świat z wysoka. Służyła już trzeciej cesarzowej i jej pozycja na dworze zdawała się niezachwiana. Na ślub najmłodszego syna włożyła suknię tak gęsto wyszywaną brylantami, że przyćmiła blaskiem strój panny młodej. Do tego jej pierś zdobił, noszony z wyraźną dumą, Order Świętej Katarzyny I stopnia. Po ceremonii w cerkwi stara księżna zmierzyła Marię wzrokiem, patrząc przez oprawiony w srebro monokl.

– Witam cię w rodzinie książąt Wołkońskich, moja droga – powiedziała tonem raczej wyniosłym niż serdecznym. – Mam nadzieję, że mój syn ustatkuje się przy tobie.

Maria chciała ją serdecznie uściskać, ale wyczuła w niej taki dystans i chłód, że nie śmiała się narzucać. Zamiast tego wykonała głęboki, dworski ukłon, pochylając głowę i niemal przyklękając na jedno kolano. Wydawało jej się, że po tym geście teściowa spojrzała na nią z cieniem aprobaty w oczach, ale nie powiedziała już nic więcej.

Siostra jej męża, Zofia, trzymała się równie sztywno jak matka. Maria miała wrażenie, że Zofia patrzy na nią trochę z góry, choć nie wiedziała, czy to z powodu jej młodego wieku i braku doświadczenia, czy raczej mniejszego majątku i braku książęcego tytułu. Postanowiła powalczyć w przyszłości również o sympatię Zofii.

Maria obserwowała uważnie wszystkich gości, z każdym z nich zamieniła parę miłych słów. Lubiła salonowe życie, miała w nim sporą wprawę, bo podkijowski dwór jej ojca był często pełen ludzi, a ona – wykształcona, utalentowana i piękna – była jego prawdziwą ozdobą. Przyglądając się swojej nowej książęcej rodzinie, odniosła jednak wrażenie, że stosunki między nimi są dość powierzchowne. Oczywiście nienaganne od strony etykiety, ale chłodne.

Podczas tego przyjęcia Maria zauważyła, że najżywsze relacje łączą jej męża nie z którymś z członków rodziny, tylko z przyjacielem z wojska, który był jego drużbą weselnym. Nazywał się Paweł Pestel. Był o kilka lat młodszy od Siergieja, ale jego charyzma, wyczuwalna siła charakteru, a nawet pewna bezwzględność nadawały mu pozór wysokiego rangą dowódcy, choć skończył dopiero trzydzieści lat i był zaledwie pułkownikiem, nie generałem. Maria nie zapałała do niego sympatią. Przeciwnie, trochę się go obawiała, jak gdyby wyczuwała w nim jakąś niewidoczną, ale obecną, ciemną, okrutną stronę.

Najmilszą i najserdeczniejszą osobą, jaką Maria poznała tego dnia, była Zinaida Wołkońska, żona starszego brata Siergieja, Nikity. Zinaida pochodziła z bajecznie bogatej rosyjskiej rodziny książęcej, ale urodziła się i wychowała we Włoszech, gdzie jej ojciec był przez długie lata ambasadorem. Wyglądała jak jasnowłosy anioł, subtelny, delikatny i pełen dobroci. Podobno oczarowała przed laty w Petersburgu samego cara Aleksandra. Niektórzy nawet szeptali, że to car jest ojcem jej jedynego syna. Ale któż poza matką może wiedzieć takie rzeczy z całą pewnością?

– Bardziej zmęczona czy szczęśliwa? – zagadnęła Marię Zinaida, siadając obok niej na pąsowej kanapie w salonie, gdy podano już kawę, torty i ciasta.

– Jedno i drugie. Jestem szczęśliwa, oczywiście, ale teraz, po tylu godzinach, chętnie położyłabym się spać – przyznała się Maria, zaskoczona własną szczerością. Ale oczy Zinaidy patrzyły na nią tak przyjaźnie, że odważyła się na to wyznanie.

Zinaida roześmiała się lekko.

– Nie możesz przespać własnego wesela, kochana. Ani tym bardziej nocy poślubnej – powiedziała. – Wytrzymaj jeszcze trochę. Jesteś bohaterką tego wieczoru. Za to od jutra będziesz mogła robić wszystko, na co masz ochotę.

Popatrzyła Marii w oczy. Długo, badawczo, życzliwie. Jakby chciała zajrzeć w głąb jej duszy. I dodała cicho:

– Uważaj na nich. – Wskazała spojrzeniem na rodzinę Wołkońskich, zgromadzoną teraz w przeciwnym krańcu salonu. – Bywają zimni jak lód. Ale na mnie zawsze możesz liczyć.

To mówiąc, Zinaida uścisnęła lekko Marię i uśmiechnęła się tak czarownie, że można się było poczuć jak w ramionach dobrej wróżki. Nic dziwnego, że sam car stracił dla niej głowę.

Maria odwzajemniła uśmiech. Tak, Zinaida ma rację. Nie może przespać swojej nocy poślubnej. Myśl o tym, jak ta noc przebiegnie, nurtowała ją i nie dawała spokoju od dawna. Przeczytała tyle francuskich romansów, odbyła tyle poufnych rozmów z zamężną już siostrą, że powinna być dobrze przygotowana, a jednak nie miała pojęcia, jak odbierze to, co ją czeka. Spojrzała na zegar – czas tej próby nadchodził nieubłaganie. Przeniosła wzrok na męża, który powinien myśleć o tym samym. Książę Wołkoński siedział jednak w drugim końcu salonu i zatopiony był w ożywionej rozmowie z pułkownikiem Pestelem.

PETERSBURG, STYCZEŃ 1825

Prośba Onufrego Pietraszkiewicza, by mógł udać się do Moskwy i podjąć pracę na Uniwersytecie Moskiewskim, została rozpatrzona pozytywnie. Łaskawy minister Szyszkow przyznał mu zasiłek na podróż, koledzy pożegnali wspólną kolacją i Onufry ruszył samotnie na południowy wschód.

Jan Sobolewski na własne życzenie wstąpił na służbę w petersburskim Korpusie Komunikacji Wodnej i miał wszelkie widoki na to, by zgodnie ze swym wileńskim wykształceniem zostać inżynierem komunikacji wodnej.

Trzej pozostali filomaci: Mickiewicz, Malewski i Jeżowski, zastanawiali się wciąż nad swą przyszłością i nie spieszyli z decyzją. Poznawali miasto – jego zwyczaje, budowle i mieszkańców. Długa zima i wczesne petersburskie wieczory sprzyjały gromadzeniu się przy winie, samowarze, ciepłym piecu i świecach.

Jednym z najczęściej odwiedzanych adresów stało się dla nich mieszkanie Aleksandra Bestużewa, służące też jako redakcja pisma literackiego „Polarnaja Zwiezda”. Wśród bywających tam młodych poetów i pisarzy filomaci w naturalny sposób czuli się najlepiej. Zwłaszcza że zostali przez nich przyjęci serdecznie, z otwartymi ramionami. A to na wygnaniu bezcenne.

Już na pierwszym spotkaniu, zaaranżowanym przez wspólnego kolegę, Przecławskiego, poczuli silną nić porozumienia i sympatii. Konrad Rylejew, jeden z założycieli i redaktorów, mieszkający piętro wyżej nad Bestużewem, okazał się znawcą i wielbicielem polskiej literatury w ogóle, a poezji i talentu Adama w szczególności. To on przetłumaczył balladę Lilie i wydrukował ją w swoim piśmie. Powiedział przybyszom z Wilna:

– Jeszcze zanim was aresztowali, my już dawno szukaliśmy kontaktu z litewskimi patriotami, choć daremnie, bo odesłali nas do przywódców warszawskich. Ale mało brakowało, a mogliśmy się spotkać wcześniej! Tak że teraz wy dla nas jak bracia! – Na potwierdzenie tych słów Rylejew otworzył szeroko ramiona i uściskał ich po kolei.

Rzeczywiście, filomaci przypomnieli sobie, jak w Wilnie pojawiali się rozmaici rosyjscy emisariusze, którzy namawiali Tomasza Zana do przystąpienia do spisku. Tomasz jednak, z poparciem swych przyjaciół, był ostrożny i trochę obawiał się prowokacji. Nie uważał, by jego rolą było uczestniczenie w rosyjskich spiskach i sprzysiężeniach. Za cel stawiał sobie zawsze jak najlepsze oddziaływanie na polską młodzież.

Trzej wileńscy wygnańcy bywali w domu Bestużewa często, zawsze przyjmowani serdecznie. Przysłuchiwali się z uwagą toczonym tam dyskusjom. Przy całym wzruszeniu, jakie odczuwali w związku z atmosferą braterstwa i przyjaźni, jaka panowała na tych spotkaniach, tak podobną do ich dawnych zebrań, szybko jednak się zorientowali, że plany i cele, jakie stawiali sobie młodzi Rosjanie, były znacznie bardziej radykalne od filomackich ambicji samokształceniowych.

Petersburskiej młodzieży marzyła się bezwzględna zmiana stosunków społecznych; wielu z nich widziało na własne oczy rzeczywistość w krajach zachodniej Europy i ogromną różnicę w zakresie wolności i swobód zwykłych obywateli tam i w Rosji. Zapragnęli takiej wolności w swojej ojczyźnie. Carski despotyzm i samowładztwo uważali za przestarzałe, a ich definitywne zakończenie zdawało się koniecznością. Temu, jaką drogą to osiągnąć, poświęcone były długie wieczorne dyskusje, którym często przysłuchiwali się wygnańcy z Wilna.

Podczas jednego z takich wieczorów, gdy gorączkowa wymiana zdań i grzane wino rozpaliły emocje uczestników, młodzi Rosjanie zaczęli wznosić coraz bardziej buńczuczne okrzyki.

Adam Mickiewicz nachylił się do Franciszka Malewskiego i powiedział mu cicho:

– Oto, jak słowa zastępują im czyny. Słowa są łatwe i upojne.

Wtedy jeden z rosyjskich poetów uniósł szklankę z winem i wykrzyknął toast:

– Za śmierć cara i całej jego rodziny!

– Za śmierć! Za śmierć! – zawtórowali mu pozostali, wznieśli swoje szklanki, stuknęli się nimi i wypili.

Jednak Adam odstawił swą szklankę na stół i nie chciał spełnić toastu.

Jeden z Rosjan zauważył to i zawołał w jego stronę:

– A cóż to? Polski poeta tchórzy?! Myśleliśmy, że jesteś z nami!

Paru roześmiało się szyderczo, krzycząc wciąż: „Śmierć carowi! Śmierć!”.

Adam Mickiewicz powiedział:

– Jestem z wami, oczywiście. Ale takie toasty są tylko bezsilnym i bezowocnym zuchwalstwem. Ci, co je spełniają, myślą, że już wielkiej rzeczy dokonali, uspokajają się tym i idą spać. Jeśli tedy szczerze myślicie o śmierci cara, to weźcie broń natychmiast i idźcie na carski pałac. Wtedy pójdę razem z wami.

Popatrzyli na niego i w niektórych oczach widać było strach przed tym czynem ostatecznym. Byli wśród nich także wojskowi gwardziści – ci przysięgali carowi wierność i ochronę.

Pierwszy opamiętał się Aleksander Bestużew. Podszedł do Adama i rzucił mu się na szyję. Potem podchodzili też inni i ściskali mu dłoń, klepiąc po plecach.

Franciszek Malewski także odstawił swą szklankę i nie spełnił toastu. Był może podejrzanym politycznie wygnańcem, ale z pewnością nie był mordercą. Lubił i podziwiał tych chłopców, cenił ich szlachetność i życzliwość, ale przystępować do ich spisku nie zamierzał. Dość już sprawił przykrości rodzicom. Teraz musi robić wszystko, by zasłużyć na ich wybaczenie i by wynagrodzić im ten zawód. Pamiętał dobrze przestrogi ojca, żeby się do niczego nie mieszał i był legalistą. A nawet – wiernopoddańczym Rosjaninem! Całe szczęście, że sędziwy ojciec nie wie, iż jego syn przebywa wśród spiskowców wznoszących toast za śmierć cara!

Kilka dni po tym wieczorze Konrad Rylejew zaprosił Adama Mickiewicza na przechadzkę po zaśnieżonym Petersburgu. Dzień był mroźny, ale słoneczny i rześki. Po niedawnej powodzi nie było już prawie śladów, cały bałagan został sprawnie uprzątnięty. Tylko domy w zalanych dzielnicach wciąż miały puste pierwsze kondygnacje, bo tuż po odwilży przyszedł silny mróz i woda w pomieszczeniach zamarzła.

Rylejew mówił dobrze po polsku. Nauczył się języka podczas służby wojskowej, którą pełnił przed laty w garnizonie w Nieświeżu. To tam poznał pierwsze poezje Adama. Obaj poeci, ceniący zarówno ideę wolności, jak i piękno poezji, szybko poczuli wzajemną sympatię i pokrewieństwo dusz.

A teraz, idąc po granitowym nabrzeżu Newy, Konrad wziął Adama pod ramię i gestykulując w powietrzu drugą ręką, tłumaczył:

– Rozumiem twoje wątpliwości. Wiem, że nasze zamiary wydają się straszne dla tego, kto patrzy na nie z boku i nie wnikając w nie, nie widząc wspaniałego celu, do którego dążymy, dostrzega tylko okropności grożące każdemu z nas. Widzisz, służyłem mojej ojczyźnie, dopóki potrzebowała służby swoich obywateli, ale nie chciałem służyć dalej zachciankom samowładnego despoty. Suworow był sławnym dowódcą, ale sława jego blednie, gdy przypomnimy sobie, że był on narzędziem despotyzmu i odnosił zwycięstwa, aby wyrwać z korzeniami rozkwitającą wolność Europy.

Rylejew zamilkł na chwilę i patrzył na złotą iglicę Twierdzy Pietropawłowskiej, błyszczącą w słońcu na tle jasnego nieba po drugiej stronie Newy.

– Moje powołanie jest bardziej zaszczytne – podjął po chwili. – Przeleję swoją krew, ale za wolność ojczyzny, za szczęście rodaków, by wydrzeć żelazne berło z rąk despotyzmu, by zdobyć sprawiedliwe prawa dla uciśnionej ludzkości. Szczęście Rosjan będzie najwspanialszym dla mnie odznaczeniem. Może następne pokolenia ocenią mnie sprawiedliwie, a historia zapisze moje imię wśród imion wielkich ludzi, którzy zginęli za szczęście ludzkości. Dla niej imię Brutusa jest więcej warte niż imię Cezara.

– Więc chciałbyś zostać rosyjskim Brutusem... – podsumował Adam, który wysłuchał uważnie słów Konrada. – Ale czy wierzysz w powodzenie waszych planów? Car ma potężne siły po swej stronie.

Rylejew zwrócił na Mickiewicza pogodną, uśmiechniętą twarz i powiedział spokojnie:

– Przewiduję, że nie odniesiemy zwycięstwa. Ale wstrząs jest konieczny, taktyka rewolucyjna sprowadza się do jednego słowa: ryzykować, a jeśli nam szczęście nie dopisze, to nasze niepowodzenie będzie lekcją dla innych. Choć może spełnią się nasze marzenia? – zastanowił się nad tym przez chwilę. – Ale nie, pewniejsze, o wiele pewniejsze jest, że zginiemy. Złożymy siebie w ofierze przyszłej wolności ojczyzny.

Adama zadziwiły te słowa. Z taką determinacją nie spotkał się wcześniej w swoich rodzinnych stronach. Czy to szlachetna odwaga, czy nierozważna brawura, czy kompletne szaleństwo? Milczał przez chwilę.

– Bardzo bym chciał, żeby wam się udało. Obalenie despotyzmu w Rosji byłoby czymś wspaniałym – powiedział. – Ale czy to nie za wcześnie? Czy będziecie mieć poparcie? Ilu ludzi was zrozumie i poprze?

Konrad Rylejew wciąż się uśmiechał jak niewinne dziecko. I mówił jak w natchnieniu:

– Adamie, przyjacielu! Wierz mi, każdy dzień przekonuje mnie, że to, co czynię, jest niezbędne! Że grozi nam śmierć, którą musimy okupić pierwszą próbę oswobodzenia Rosji, a jednocześnie, że musimy dać przykład, aby zbudzić śpiących Rosjan. Być może nasze ostatnie chwile są bliskie, ale są to chwile wolności. Oddychamy nią i chętnie oddam za to życie!

A po chwili zapytał:

– Czyżbyś naprawdę sądził, że mam chociaż przez minutę jakiekolwiek wątpliwości co do swojego przeznaczenia? Jestem przekonany zarówno o konieczności mojego postępowania, jak i o przyszłej zagładzie.

Mickiewicz słuchał poruszony determinacją Rylejewa, gdy ten nagle zatrzymał się i zupełnie innym tonem powiedział:

– Ha! Tęgi mróz dzisiaj! Nie zmarzłeś? U was w Wilnie zimy trochę łagodniejsze. Może wstąpimy na gorący czaj? Mają tu dobry, zaraz za rogiem.

Wstąpili. W herbaciarni panowały półmrok i gwar. Usiedli blisko ognia płonącego wesoło na palenisku. Zdjęli futra, zamówili herbatę i pieczone pierożki z serem. Po chwili na ich stole pojawiły się szklanki w metalowych uchwytach wypełnione gorącą herbatą, spodeczki z malinową konfiturą i talerz ciepłych pierożków. Posilali się z przyjemnością.

– Zdecydowaliście już, dokąd chcecie jechać? – zapytał Konrad Rylejew.

– Wahamy się. Może do Moskwy, jeśli nam pozwolą?

– Moskwę zawsze zdążycie zobaczyć, jest jak Rzym. A co byś powiedział na Odessę? Jest tam świetne liceum Richelieu, gdzie moglibyście uczyć. A do tego mamy tam na południu wielu przyjaciół. Dalibyśmy wam listy do nich, na pewno przyjmą was serdecznie, jak my tutaj...