Bądź niezniszczalna - Agata Komorowska - ebook + audiobook

Bądź niezniszczalna ebook i audiobook

Agata Komorowska

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kryzys niejedno ma imię. Czasem jest cichutki jak przyczajony kot, innym razem krzyczy rozdzierająco. Są kryzysy wieku średniego, kryzysy małżeńskie, zawodowe, rodzicielskie, finansowe, kryzysy tożsamości i wartości. Kryzysy globalne i bardzo osobiste. Wszystkie podobnie wpływają na nasze poczucie szczęścia i satysfakcji.
Bolą nas obecny świat i nasze życie. Chcielibyśmy, żeby było inaczej. Poradnik Bądź niezniszczalna powstał na podstawie konkretnych pytań i wątpliwości, z którymi zwracają się do autorki jej czytelniczki. Ta, sięgając do własnych doświadczeń, tłumaczy, że uczucia i emocje, takie jak lęk, złość, zagubienie, bezradność są zupełnie normalne, naturalne, a nawet… potrzebne w procesie przechodzenia przez kryzys. Na konkretnych przykładach pokazuje, jak sobie z nimi poradzić. Demonstruje mechanizmy, posługuje się praktycznymi narzędziami i proponuje ćwiczenia, dzięki którym możemy stać się niezniszczalni.
Bądź niezniszczalna przeprowadzi Cię przez każdy kryzys, bez względu na to, jakie imię nosi on obecnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 189

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 46 min

Lektor: Agnieszka Postrzygacz

Oceny
4,4 (43 oceny)
25
12
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ILONA10003

Nie oderwiesz się od lektury

daje do myślenia, pomaga z dystansem spojrzeć na kryzysy w życiu i czerpać radość w codziennym życiu
00
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastystyczna książka fantastycznej Autorki, którą od wielu lat podziwiam. Bardzo praktyczne rady napisane jak przyjaciółka a nie w sposób mentorski.
00
Ula750420

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka
00
aga30411

Dobrze spędzony czas

Miło spędzony czas przy audiobooku. Autorka jest silną kobietą.
00
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Aga­ta Ko­mo­row­ska 2022 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy 2022
Wy­daw­ca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: AGNIESZ­KA PIO­TRO­WICZ
Ko­rek­ta: BE­ATA TUR­SKA, JO­AN­NA KU­CHAR­SKA
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: Stu­dio pro­jek­to­we &Vi­su­al
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67406-26-0
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11a 01-527 War­sza­wawww.wy­daw­nic­two­lu­na.plfa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­lu­nain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­lu­na
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dro­ga Aga­to,

dłu­go za­sta­na­wia­łam się, czy po­win­nam za­wra­cać Ci gło­wę. Czu­ję, że Cię za­wio­dłam, bo zo­bo­wi­ąza­łam się do cze­goś i nie do­trzy­ma­łam sło­wa. Mia­łam prze­czy­tać i zre­cen­zo­wać Two­ją ksi­ążkę, a tego nie zro­bi­łam. Prze­pra­szam.

Nie mam nic na swo­je uspra­wie­dli­wie­nie. Chy­ba po pro­stu nie by­łam go­to­wa na prze­czy­ta­nie cze­goś tak mądre­go i za­ra­zem pro­ste­go w prze­ka­zie. Pi­szesz o rze­czach, któ­re do­ty­czą nas wszyst­kich, o kry­zy­sach, upad­kach i o tym, jak się po nich pod­no­sić. Pro­blem w tym, że nie­któ­rzy (w tym nie­ste­ty ja) w ta­kich kry­zy­sach upa­tru­ją dla sie­bie szan­sy na to, by móc bez­kar­nie uża­lać się nad sobą i tkwić w tym sta­nie w nie­sko­ńczo­no­ść. Prze­czy­ta­łam po­ło­wę ksi­ążki i się pod­da­łam. Nie by­łam chy­ba go­to­wa czy­tać o do­świad­cze­niach ko­goś, kto po­tra­fi roz­wi­ązy­wać swo­je pro­ble­my i czer­pać z tego ko­rzy­ść dla sie­bie. Zro­zu­mia­łam to w pe­łni do­pie­ro dzi­siaj.

Po co Ci to wszyst­ko pi­szę? Bo chcę, że­byś wie­dzia­ła, że bar­dzo Cię sza­nu­ję i za­mie­rzam prze­czy­tać ksi­ążkę, któ­rą mi po­wie­rzy­łaś, tyl­ko do­tych­czas nie by­łam na to go­to­wa i ci­ągle szu­ka­łam wy­mó­wek. Los ostat­nio mnie oszczędzał. Nie mam wi­ęk­szych pro­ble­mów ani w domu, ani w uko­cha­nej pra­cy. Przy­cup­nęłam więc w tym swo­im ży­ciu ci­chut­ko w kąci­ku, na­kry­łam gło­wę ko­cem i tak trwam w za­wie­sze­niu, za­jąw­szy bez­piecz­ną po­zy­cję. Dla­te­go mia­łam wra­że­nie, że lek­tu­ra ksi­ążki o kry­zy­sach będzie co naj­mniej nie na miej­scu. Bo co ja mogę o tym wie­dzieć?! Mam wra­że­nie, że nie żyję, więc nie prze­cho­dzę kry­zy­sów... i to jest chy­ba wła­śnie mój naj­wi­ęk­szy kry­zys, z któ­rym tak upar­cie nie po­tra­fię się roz­stać.

Do tej pory naj­bar­dziej mo­ty­wu­jące były dla mnie ży­cio­we tra­ge­die, bo wte­dy nie mia­łam wy­bo­ru – mu­sia­łam się ogar­nąć i za­cząć dzia­łać... Kie­dy nic się nie dzie­je, mam wra­że­nie, że sie­dzę i cze­kam, aż zda­rzy się coś, co zmu­si mnie do dzia­ła­nia. Go­rzej, jak się nie zda­rza, a ja tkwię w ta­kim ma­ra­zmie.

Two­ja hi­sto­ria o pe­ry­pe­tiach z ad­op­to­wa­nym sy­nem Mi­cha­łem i resz­tą Wa­szej eki­py spo­wo­do­wa­ła, że za­częłam roz­my­ślać. O so­bie, mo­ich sy­nach i tym, co w ży­ciu ro­bię. I do­szłam do wnio­sku, że ci­ągle od cze­goś ucie­kam, ro­bię wszyst­ko, żeby przy­pad­kiem nie od­nie­ść suk­ce­su. Bo co ja wte­dy po­cznę?! Jest mi tak ja­koś smut­no i jed­no­cze­śnie przy­kro. Tak bar­dzo za­zdrosz­czę Ci tego, że umiesz żyć. Że chce Ci się chcieć. Że bra­ku­je Ci cza­su, że mu­sisz zma­gać się z co­dzien­no­ścią i mniej­szy­mi lub wi­ęk­szy­mi kry­zy­sa­mi... Ja prze­śli­zgu­ję się przez swo­je ży­cie. I jest mi z tym tak bar­dzo źle. Dla­te­go spró­bu­ję wzi­ąć za sie­bie od­po­wie­dzial­no­ść i prze­czy­tam Two­ją ksi­ążkę. Nie tyl­ko dla­te­go, że je­stem to win­na To­bie, ale przede wszyst­kim dla­te­go, że na to za­słu­gu­ję... Kin­ga

Moi ko­cha­ni Czy­tel­ni­cy! Ten list jest tak szcze­ry i praw­dzi­wy, że za zgo­dą au­tor­ki po­sta­no­wi­łam wła­śnie nim roz­po­cząć moją ksi­ążkę. Kry­zys nie­jed­no ma imię. Cza­sem jest ci­chut­ki jak przy­cza­jo­ny kot, in­nym ra­zem krzy­czy roz­dzie­ra­jącym wrza­skiem. Mamy kry­zy­sy wie­ku śred­nie­go, kry­zy­sy ma­łże­ńskie, za­wo­do­we, ro­dzi­ciel­skie, fi­nan­so­we, kry­zy­sy to­żsa­mo­ści i war­to­ści. Kry­zy­sy glo­bal­ne i bar­dzo oso­bi­ste. Wszyst­kie po­dob­nie od­dzia­łu­ją na na­sze po­czu­cie szczęścia i sa­tys­fak­cji z wła­snych po­czy­nań. Sche­mat po­stępo­wa­nia przed­sta­wio­ny w tej ksi­ążce to sku­tecz­ny su­rvi­val emo­cjo­nal­ny na ka­żdą oka­zję bez względu na to, ja­kie imię nosi twój obec­ny kry­zys.

Mam wra­że­nie, że wie­le z nas jest w po­dob­nej do Kin­gi sy­tu­acji, zwłasz­cza w ostat­nich, na­zna­czo­nych pan­de­mią i woj­ną tuż za na­szą gra­ni­cą la­tach. Na­rze­ka­my, że jest kiep­sko, ale ży­cie nie jest aż tak tra­gicz­ne, żeby trze­ba było po­ko­ny­wać dra­ma­tycz­ne prze­ciw­no­ści. A je­śli nie jest tra­gicz­nie, to po co co­kol­wiek zmie­niać? Ży­je­my w mia­rę spo­koj­nie, ale bez fa­jer­wer­ków, w mia­rę bez­piecz­nie, ale bez wi­ęk­szych suk­ce­sów. I to jest je­den z na­szych naj­wi­ęk­szych kry­zy­sów. Przy­cup­nęli­śmy w kąci­ku, na­rzu­ci­li­śmy ko­cyk na gło­wę i bo­imy się spod nie­go wyj­rzeć. Jest nam cie­pło i ciem­no. Za­miast na­praw­dę żyć, z lęku przed czy­ha­jącym za­gro­że­niem prze­cze­ku­jesz ży­cie w na­dziei na lep­sze cza­sy. A prze­cież ży­cie to cała gama do­znań. To wzlo­ty i upad­ki, pod­no­sze­nie się po po­ra­żkach, duma z ich po­ko­ny­wa­nia, ra­do­ść z suk­ce­sów. To roz­pacz po stra­cie i czu­ło­ść bli­skich, któ­rzy bio­rą nas w ra­mio­na. Je­śli z lęku przed cier­pie­niem nie da­jesz so­bie szan­sy na do­świad­cza­nie ca­łej pa­le­ty uczuć, to nie za­znasz sa­tys­fak­cji, ra­do­ści, szczęścia, eks­ta­zy i po­czu­cia spe­łnie­nia. Co wi­ęcej, mo­żesz na­wet za­cząć nie­na­wi­dzić wszyst­kich tych, któ­rzy mie­li od­wa­gę spró­bo­wać. Je­steś wście­kła, że nie umiesz żyć tak jak oni. O swo­je cier­pie­nie ob­wi­niasz prze­szło­ść, ro­dzi­ców, in­sty­tu­cje i in­nych „onych”. Sta­jesz się ofia­rą wła­snych lęków.

Po dru­giej stro­nie znaj­du­ją się uza­le­żnie­ni od kry­zy­sów. To ci z nas, któ­rzy po­trze­bu­ją kry­zy­su, by coś ze sobą zro­bić, coś zmie­nić, ru­szyć z miej­sca. To ci, któ­rzy wie­rzą w to, że spo­kój i spe­łnie­nie im się nie na­le­żą, że za ka­żde szczęście trze­ba za­pła­cić nie­szczęściem. To ci, któ­rzy bez­u­stan­nie sa­bo­tu­ją wła­sne szczęście, ści­ąga­jąc so­bie na gło­wę ko­lej­ne kry­zy­sy, a na­stęp­nie wy­kli­na­ją Boga i zły los.

Ka­żdy z tych me­cha­ni­zmów to po­wie­la­jąca się se­kwen­cja zda­rzeń, wy­uczo­ny i na­wy­ko­wy wzo­rzec, któ­ry wy­ma­ga zmia­ny. Al­bert Ein­ste­in twier­dził, że sza­le­ństwem jest ro­bić wci­ąż to samo i ocze­ki­wać ró­żnych re­zul­ta­tów – i miał ra­cję. Zmień jed­ną rzecz, a zmie­nisz wszyst­ko. Wy­bierz inną tra­sę, zmień ko­lej­no­ść, zrób coś odro­bi­nę sza­lo­ne­go. Być może na­bi­jesz so­bie guza, ale zy­skasz szan­sę na do­świad­cze­nie cze­goś nie­sa­mo­wi­te­go.

Ja­kiś czas temu ogląda­łam z dzie­cia­ka­mi film Kru­do­wie. Niech to będzie Two­je pierw­sze za­da­nie na dzi­siaj: obej­rzyj Kru­dów. Sama, z part­ne­rem, z dzie­ćmi, z psem, wszyst­ko jed­no. Po pro­stu obej­rzyj ten film, ma­jąc w gło­wie to, co tu prze­czy­ta­łaś. To będzie Twój pierw­szy krok w stro­nę ży­cia z roz­po­star­ty­mi ra­mio­na­mi go­to­wy­mi przy­tu­lić ka­żdy cud, któ­ry świat przy­go­to­wał dla Cie­bie w pre­zen­cie.

Kim je­stem

Pies pisz­czy od pi­ątej trzy­dzie­ści. Na­ci­ągam ko­łdrę na gło­wę i za­ci­skam po­wie­ki. Bu­dzik za­dzwo­ni do­pie­ro za pół go­dzi­ny. Do skom­le­nia do­cho­dzi ner­wo­we stu­ka­nie pa­zu­rów o par­kiet. Ko­cham tego ma­łe­go bia­łe­go kun­del­ka ze schro­ni­ska. To zwie­rzak po prze­jściach. Tak jak wszyst­kie moje dzie­ci, tak jak ja sama. Tyl­ko że ja nie bie­gam po domu od pi­ątej trzy­dzie­ści ani nie bu­dzę dzie­ci, by po­dzie­lić się z nimi swo­imi lęka­mi.

Pies na­dal pisz­czy i drep­cze. Za­raz obu­dzi Kry­stia­na. Mój syn z ze­spo­łem Do­wna ko­ńczy w tym roku pi­ęt­na­ście lat. Kry­stian nie mówi, nie pi­sze, nie czy­ta. Po­tra­fi jed­nak punk­tu­al­nie, bez bu­dzi­ka wsta­wać o szó­stej trzy­dzie­ści. Wie, kie­dy jest wto­rek, bo to dzień, w któ­rym brat od­bie­ra go ze szko­ły, a kie­dy śro­da, bo ten dzień spędza z tatą (już wy­ja­śniam: je­stem osiem lat po roz­wo­dzie, dzie­ci wy­cho­wu­ję sama). Kry­stian po­tra­fi jesz­cze mnó­stwo in­nych rze­czy, o któ­rych nam, zdro­wym śmier­tel­ni­kom, na­wet się nie śni­ło. Jest moim mędr­cem w dzie­ci­ęcej skó­rze, Bud­dą, na­uczy­cie­lem bez­wa­run­ko­wej mi­ło­ści i ży­cia w mod­nym obec­nie tu i te­raz. Mimo ogrom­nej czu­ło­ści, któ­rą da­rzę syn­ka, bar­dzo lu­bię moje pół go­dzi­ny sa­mot­no­ści o po­ran­ku. Dla­te­go wsta­ję o szó­stej. Mam wów­czas czas, by po­być sama ze sobą, po­me­dy­to­wać w uko­cha­nym fo­te­lu, z kub­kiem go­rącej kawy w dło­niach po­wi­tać sło­ńce. Je­śli zwie­rzak obu­dzi Kry­stia­na przed szó­stą, z mo­jej kawy i me­dy­ta­cji nici.

Otwie­ram drzwi do ogro­du w na­dziei, że pies chce tyl­ko siku. Stoi w drzwiach jak słup i boi się prze­kro­czyć próg. Oho, dzi­siaj jego de­mo­ny sza­le­ją. Ja tyl­ko chcę po­być w ci­szy. Czy to zbyt wie­le? Wy­ska­ku­ję więc w kap­ciach jed­no­ro­żcach na po­kry­ty szro­nem traw­nik i po­ka­zu­ję, że tu nic nie ma, nie ma się cze­go bać. Wy­cho­dzi nie­śmia­ło, ły­pi­ąc po­dejrz­li­wie okiem. Za­my­kam za sobą drzwi, sia­dam z kawą i otu­lam się ko­cem. Włączam mu­zy­kę, za­my­kam oczy, wy­pusz­czam po­wie­trze, bio­rę łyk go­rącej kawy i... na­gły ha­łas za oknem bu­rzy mój zen. To pies. Ska­cze na okno, żeby go wpu­ścić. Jego wy­my­ślo­ne de­mo­ny wła­śnie pod­rzy­na­ją mu gar­dło.

Sły­szę Kry­stia­na scho­dzące­go po scho­dach. To chy­ba ko­niec tego bło­gie­go po­ran­ka. Przy­tu­lam syn­ka i czu­ję jego de­li­kat­ne cia­ło wy­pe­łnia­jące wszyst­kie za­głębie­nia mo­je­go. Sto­imy tak przez chwi­lę przy­tu­le­ni, ca­łu­ję go w czu­bek gło­wy, od­pusz­czam me­dy­ta­cję i bio­rę się za śnia­da­nie. Pół go­dzi­ny pó­źniej bu­dzę Adę, moją je­de­na­sto­let­nią có­recz­kę, któ­rą ad­op­to­wa­łam, kie­dy mia­ła trzy mie­si­ące. Po­win­nam po­wie­dzieć: „ad­op­to­wa­li­śmy”, bo wte­dy by­łam jesz­cze mężat­ką. Trzy lata pó­źniej prze­szłam przez pie­kło roz­wo­du.

To był mój po­my­sł. Nie chcia­łam tak dłu­żej żyć. Tak, to zna­czy jak? – za­py­tasz. Osiem lat temu po ty­go­dniu dia­gno­zo­wa­nia do­sta­łam wy­pis ze szpi­ta­la z dia­gno­zą: nad­ci­śnie­nie, de­pre­sja, ner­wi­ca lęko­wo-de­pre­syj­na. Coś mu­sia­łam zmie­nić w ży­ciu, tyl­ko co? Prze­cież mój świat był ide­al­ny: przy­zwo­ity mąż, wiel­ki dom, dwa ele­ganc­kie sa­mo­cho­dy w ga­ra­żu, tro­je dzie­ci w osob­nych po­ko­jach i do­brze pro­spe­ru­jąca fir­ma. Tyl­ko że ja w tym wszyst­kim za­częłam szwan­ko­wać. Roz­wód oka­zał się pie­kiel­nym do­świad­cze­niem i tym sa­mym zde­tro­ni­zo­wał do­tych­cza­so­wy kosz­mar nu­mer je­den, czy­li na­ro­dzi­ny nie­pe­łno­spraw­ne­go syna. Na­ro­dzin syna z ze­spo­łem Do­wna nie wy­bra­łam. Do­dat­ko­wy chro­mo­som Kry­stia­na spa­dł mi na gło­wę bez ostrze­że­nia i zro­bił nie­złe spu­sto­sze­nie, kie­dy przez ko­lej­ne sze­ść lat pró­bo­wa­łam go na­pra­wić. Roz­wód na­to­miast wy­bra­łam sama i sama mu­sia­łam po­nie­ść kon­se­kwen­cje tej de­cy­zji.

Nie, nie ode­szłam do ko­goś. Ode­szłam z ży­cia, któ­re nie było moje, na któ­re się zgo­dzi­łam, ale któ­re­go nie wy­bra­łam. Wte­dy bo­wiem nie wie­dzia­łam, że mam pra­wo wy­bo­ru, że za­słu­gu­ję na to, cze­go pra­gnę. Na­wet nie wie­dzia­łam, że mam pra­wo cze­goś pra­gnąć. Świ­ęcie prze­ko­na­na, że dla świ­ęte­go spo­ko­ju i do­bra miru w ro­dzi­nie na­le­ży po­świ­ęcać swo­je po­trze­by, ma­rze­nia, war­to­ści, sie­bie, re­zy­gno­wa­łam z tego wszyst­kie­go ka­wa­łek po ka­wa­łku, aż po trzy­na­stu la­tach nic nie zo­sta­ło. By­łam pu­stą, brzyd­ką sko­ru­pą bez ma­rzeń, bez sen­su ży­cia, bez wia­ry w lep­sze ju­tro, bez na­dziei na ja­kąkol­wiek zmia­nę, za to z du­szącą de­pre­sją i pa­ni­ku­jącą ner­wi­cą. Po­szłam na te­ra­pię in­dy­wi­du­al­ną, po­tem na ma­łże­ńską. Dla nas było już za pó­źno, dla mnie – na szczęście jesz­cze nie. Mu­sia­łam wy­brać mi­ędzy ży­ciem a po­wol­nym umie­ra­niem. Mi­ędzy do­trzy­ma­niem przy­si­ęgi ma­łże­ńskiej a wier­no­ścią so­bie. Mi­ędzy bie­żący­mi po­trze­ba­mi dzie­ci a ich przy­szło­ścią. Co chcia­łam im prze­ka­zać? Cze­go ich na­uczyć? Czy je­śli któ­reś z nich za trzy­dzie­ści lat sta­nie przed ta­kim sa­mym wy­bo­rem, to co mu do­ra­dzę? I je­śli po­wiem: „Ucie­kaj i ra­tuj sie­bie”, ale sama tego nie zro­bię, to ja­kim przy­kła­dem będę dla mo­ich dzie­ci? Dla­te­go wła­śnie mój roz­wód był pie­kłem nu­mer je­den.

Cały czas oko­ło­ro­zwo­do­wy był gi­gan­tycz­ną la­wi­ną kry­zy­so­wą. Mia­łam wów­czas czter­dzie­ści lat, tro­je dzie­ci, by­łam cho­ra i nie wie­rzy­łam w roz­wo­dy. Wie­dzia­łam, że będę oce­nia­na przez oto­cze­nie, być może wy­ty­ka­na przez ob­cych i kie­dyś pod­su­mo­wa­na przez moje dzie­ci.

Mi­nęło osiem lat. W ubie­głym roku mój naj­star­szy syn pi­sał ma­tu­rę. Jego pra­cę za­li­cze­nio­wą z języ­ka an­giel­skie­go prze­tłu­ma­czo­ną na pol­ski mo­żna prze­czy­tać na stro­nie in­ter­ne­to­wej www.aga­ta­ko­mo­row­ska.pl, w za­kład­ce O MNIE. Tak, to była pra­ca za­ty­tu­ło­wa­na The sto­ry of my mom, czy­li „Hi­sto­ria mo­jej mamy”. Aleks prze­słał mi ją ma­ilem w środ­ku nocy w mar­cu 2021 roku, kie­dy wal­czy­łam z co­vi­dem. Pod­czas bez­sen­nych go­dzin od­pa­li­łam lap­to­pa i zo­ba­czy­łam wia­do­mo­ść od syna. Za­wie­ra­ła tyl­ko za­łącz­nik ze wspo­mnia­nym tek­stem, bez żad­ne­go ko­men­ta­rza. Łka­łam, czy­ta­jąc to, i do tej pory za ka­żdym ra­zem, kie­dy wra­cam do tego tek­stu, łzy ci­sną mi się do oczu. Nie spo­dzie­wa­łam się tak pi­ęk­ne­go pod­su­mo­wa­nia mo­je­go ma­cie­rzy­ństwa i czło­wie­cze­ństwa. Zwłasz­cza od Alek­sa, któ­ry przez wie­le lat wi­dział we mnie swo­je­go naj­wi­ęk­sze­go wro­ga.

Za­sko­cze­nie było tym wi­ęk­sze, że Aleks jest czło­wie­kiem wy­ra­ża­jącym swo­je my­śli małą licz­bą słów. Po trzy­na­stu la­tach dia­gno­zo­wa­nia jego in­no­ść zo­sta­ła w ko­ńcu na­zwa­na: ze­spół Asper­ge­ra. Syn miał wte­dy szes­na­ście lat. Dia­gno­za spa­dła na nas jak grom z ja­sne­go nie­ba i po­mi­mo mo­je­go prze­ko­na­nia o wła­snej od­por­no­ści na ży­cio­we kry­zy­sy zwa­li­ła mnie z nóg. Po raz ko­lej­ny mu­sia­łam wstać, otrze­pać się i bo­gat­sza o nowe do­świad­cze­nie ru­szyć da­lej. Mój star­szy syn jest nie­zwy­kle rze­czo­wym, bez­po­śred­nim i słow­nym czło­wie­kiem, któ­ry nie po­tra­fi zro­zu­mieć ani prze­wi­dzieć emo­cji in­nych. W szko­le był uwiel­bia­ny przez dzie­ci za zu­chwa­łe ko­men­ta­rze wo­bec na­uczy­cie­li, przez tych dru­gich zaś za to samo tępio­ny. Nie­na­wi­dził gim­na­zjum, z do­kład­no­ścią kal­ku­la­to­ra wy­li­czał licz­bę nie­obec­no­ści, na któ­re może so­bie po­zwo­lić, by prze­śli­zgnąć się do ko­lej­nej kla­sy. W pierw­szej kla­sie Aleks po­znał Mi­cha­ła, chło­pa­ka z domu dziec­ka. Rok pó­źniej zo­sta­łam ro­dzi­ną za­stęp­czą ko­le­gi mo­je­go syna, a po ko­lej­nych dwu­na­stu mie­si­ącach – mamą ad­op­cyj­ną. Całą tę hi­sto­rię opi­sa­łam w ksi­ążce Czy mogę ci mó­wić MAMO. Wspom­nę tyl­ko, że nie oby­ło się bez bó­jek, po­by­tów w szpi­ta­lach, ko­mi­sa­ria­tach i spraw sądo­wych. Przez dwa lata kry­zys był sta­łym miesz­ka­ńcem na­sze­go domu.

Dzi­siaj Mi­chał na­dal pró­bu­je od­ci­ąć się od prze­szło­ści, co wbrew po­zo­rom nie jest ta­kie pro­ste. Po­szu­ku­je sie­bie, ale nie jest już sam, bo ma nas, ro­dzi­nę. I choć re­la­cje mi­ędzy Mi­cha­łem i Alek­sem prze­cho­dzą obec­nie po­wa­żną pró­bę, to dzi­ęki temu, że do­świad­czy­łam w ży­ciu tak wie­lu kry­zy­sów, tra­ge­dii, po­ra­żek i upad­ków, wiem, że zmar­twych­wsta­nie jest za­wsze mo­żli­we.

My­lisz się, dro­ga Czy­tel­nicz­ko, je­śli sądzisz, że nie do­świad­czam już żad­nych kry­zy­sów, że za­wsze je­stem pe­łna opty­mi­zmu, ener­gii i ra­do­ści. Moje ży­cie jest pe­łne kry­zy­sów, a mój au­to­ma­tycz­ny me­cha­nizm obron­ny spra­wia, że nie­ru­cho­mie­ję, za­pa­dam się i od­czu­wam przy­tła­cza­jący ci­ężar świa­ta wa­lące­go mi się na gło­wę. Kie­dyś w ta­kich sy­tu­acjach prze­łącza­łam za­si­la­nie z ser­ca na mózg i za­czy­na­łam bar­dzo ra­cjo­nal­nie, kon­se­kwent­nie i sys­te­ma­tycz­nie dzia­łać. Wiem, że może się to wy­da­wać świet­nym roz­wi­ąza­niem. Nic bar­dziej myl­ne­go. Stłu­mio­ne emo­cje nie zni­ka­ją. One się ku­mu­lu­ją i za­czy­na­ją tra­wić czło­wie­ka od środ­ka. A czło­wiek, któ­ry pró­bu­je za­głu­szyć emo­cje mor­der­czą pra­cą, nie­ustan­nym bie­giem bez od­de­chu, w ko­ńcu opa­da z sił. Tłu­mio­ne emo­cje są jak bom­ba z opó­źnio­nym za­pło­nem. Bom­ba, któ­ra w moim przy­pad­ku wy­bu­chła sze­ść lat po na­ro­dzi­nach syna z ze­spo­łem Do­wna.

Przez sze­ść lat wy­pie­ra­łam to, że mój syn nie będzie taki jak inne dzie­ci. Od­ci­ęłam emo­cje i ru­szy­łam do wal­ki o jego nor­mal­no­ść. By­łam jak do­sko­na­le za­pro­gra­mo­wa­ny ro­bot, jak ta­ran, jak po­cisk wie­lo­za­da­nio­wy. Nie ja­dłam, nie spa­łam, nie od­po­czy­wa­łam. Bez prze­rwy dzia­ła­łam, je­ździ­łam, szu­ka­łam. Pu­ka­łam do wszyst­kich drzwi go­to­wa wy­pró­bo­wać ka­żdą me­to­dę, by mój syn mó­wił, czy­tał, pi­sał, po­sze­dł na stu­dia i był taki jak inne dzie­ci. Na ko­la­nach prze­szłam przez Często­cho­wę, bła­ga­jąc o jego nor­mal­no­ść. Nie po­mo­gło. Tar­go­wa­łam się z dia­błem, chcąc ku­pić pe­łną spraw­no­ść dziec­ka. Dia­beł po­ka­zał środ­ko­wy pa­lec.

Sze­ść lat pó­źniej pa­dłam z wy­czer­pa­nia i obu­dzi­łam się na od­dzia­le kar­dio­lo­gii. Wte­dy nie zna­łam skru­pu­lat­nie wy­pra­co­wa­nych me­cha­ni­zmów prze­trwa­nia, moja sa­mo­świa­do­mo­ść była na po­zio­mie pre­na­tal­nym. Wsta­jąc ze szpi­tal­ne­go łó­żka, po­sta­no­wi­łam coś zmie­nić.

Zmie­ni­łam wszyst­ko. Prze­szłam przez roz­wód, stra­ci­łam fir­mę, ad­op­to­wa­łam na­sto­lat­ka. Za­częłam pi­sać po­rad­ni­ki, or­ga­ni­zo­wać warsz­ta­ty dla osób w kry­zy­sie, dla ro­dzi­ców dzie­ci z nie­pe­łno­spraw­no­ścią, ad­op­cyj­nych i za­stęp­czych, dla osób po­szu­ku­jących szczęścia i we­wnętrz­nej rów­no­wa­gi. Sta­łam się roz­po­zna­wal­na w me­diach jako eks­pert­ka w po­wy­ższych dzie­dzi­nach. Do­sta­łam no­mi­na­cje do ty­tu­łów Su­per­bo­ha­ter­ki „Wy­so­kich Ob­ca­sów”, Su­per­ma­my por­ta­lu ma­mo­to­ja.pl i Mamy Dzie­si­ęcio­le­cia mie­si­ęcz­ni­ka „M jak Mama”. Uko­ńczy­łam In­sty­tut Pro­fe­sjo­nal­nych Co­achów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i obec­nie je­stem cer­ty­fi­ko­wa­nym co­achem ze spe­cja­li­za­cją w pra­cy z we­wnętrz­ną ener­gią.

Mam bo­ga­te i barw­ne ży­cie, ale im in­ten­syw­niej żyję, tym częściej mu­szę mie­rzyć się z po­ra­żka­mi, kry­zy­sa­mi i prze­ciw­no­ścia­mi. Są one nie­odłącz­nym ele­men­tem do­świad­cza­nia, ucze­nia się i od­kry­wa­nia. Po ka­żdym upad­ku wsta­ję sil­niej­sza, roz­wa­żniej­sza i bar­dziej zde­ter­mi­no­wa­na, żeby si­ęgać wy­żej i ro­bić wi­ęcej. Ni­czym Fe­niks, któ­ry po raz ko­lej­ny po­wstał z po­pio­łów, roz­po­ście­ram skrzy­dła i szy­bu­ję da­lej i wy­żej.

Je­śli mnie się uda­je, To­bie też się uda. Nie je­stem ani mądrzej­sza, ani zdol­niej­sza od Cie­bie. Je­stem zwy­kłą ko­bie­tą, któ­ra za­pra­gnęła żyć z wiel­ką pa­sją, od­kryć swo­ją mi­sję i prze­kra­czać gra­ni­ce. Wszech­świat się prze­or­ga­ni­zo­wał, wy­eks­pe­dio­wał za­stępy na­uczy­cie­li, po­sta­wił licz­ne dro­go­wska­zy, któ­re prze­pro­wa­dzi­ły mnie z tam­te­go szpi­tal­ne­go łó­żka do dzi­siaj. Dzi­siaj wiem, że trud­ne do­świad­cze­nia są moją naj­wi­ęk­szą siłą, a me­to­dy, któ­re przez lata wy­pra­co­wa­łam, to naj­sku­tecz­niej­sza tar­cza ochron­na. Spraw­dzi­ły się w cza­sie cho­rób Kry­stia­na, pod­czas roz­wo­du i wal­ki o ad­op­cję Ady i Mi­cha­ła, przy ko­lej­nych dia­gno­zach mo­ich dzie­ci, pod­czas mi­ło­snych roz­cza­ro­wań, pan­de­mii i woj­ny tuż za na­szą gra­ni­cą.

Wła­śnie dzi­siaj za­dzwo­ni­ła moja wy­daw­czy­ni. „Aga­ta, na­pisz szyb­ko ksi­ążkę o tym, jak ra­dzić so­bie w kry­zy­sach, bo chy­ba te­raz nikt nie robi tego le­piej niż ty, a czas na taką ksi­ążkę jest ide­al­ny”. Usia­dłam więc i pi­szę.

Co z tym świa­temjest nie tak?

Aga­to, kie­dyś świat był bar­dziej po­ukła­da­ny, prze­wi­dy­wal­ny, spo­koj­niej­szy. Te­raz wszyst­ko stoi na gło­wie. Mam wra­że­nie, że za mo­jej mło­do­ści ży­cie wy­gląda­ło ina­czej...

Ka­żde­go dnia mie­rzy­my się z kry­zy­sa­mi na­szych cza­sów: pan­de­micz­nym wi­ru­sem, sza­le­ństwem psy­cho­pa­tycz­nych przy­wód­ców, wi­chu­ra­mi emo­cjo­nal­ny­mi, pla­ga­mi cho­rób psy­chicz­nych. De­pre­sja, ner­wi­ce, sa­mo­oka­le­cze­nia i sa­mo­bój­stwa do­ty­ka­ją na­wet dzie­ci. Ży­je­my w po­czu­ciu nie­do­stat­ku: ma­te­rial­ne­go, emo­cjo­nal­ne­go, cza­so­we­go, in­tym­ne­go i ka­żde­go in­ne­go, co po­tęgu­je w nas po­trze­bę wal­ki, wy­gry­wa­nia, by­cia lep­szym od sąsia­da, bra­ta, przy­ja­ció­łki, męża, żony, mat­ki, ko­le­gi z pra­cy czy ko­le­żan­ki z ław­ki. Bu­zu­jące w lu­dziach wro­go­ść, fu­ria i nie­na­wi­ść kon­tra­stu­ją z ak­ta­mi he­ro­icz­ne­go wręcz al­tru­izmu. Bez­u­stan­ny wy­ścig po wi­ęcej, le­piej, ład­niej i szyb­ciej to­czy mor­der­czą wal­kę o nasz we­wnętrz­ny spo­kój, har­mo­nię, ci­szę i do­sta­tek, któ­re­go wa­lu­ty nie umie­my zde­fi­nio­wać. Szu­ka­my uko­je­nia w al­ko­ho­lu, nar­ko­ty­kach, sek­sie, ad­re­na­li­nie, pie­ni­ądzach. Szu­ka­my szczęścia w no­wych zwi­ąz­kach, no­wych do­mach, no­wych za­jęciach, no­wych re­la­cjach. Po­wta­rza­my, że ży­je­my w trud­nych cza­sach, i tym sa­mym afir­mu­je­my ko­niecz­no­ść prze­ży­wa­nia tru­dów dnia co­dzien­ne­go. Sły­szy­my, że świat osza­lał, i po­da­je­my w wąt­pli­wo­ść wła­sny zdro­wy roz­sądek. Czy­ta­my, że mat­ka zie­mia mści się za złe czy­ny ludz­ko­ści, i ży­je­my w po­czu­ciu winy, pró­bu­jąc od­ku­pić grze­chy, któ­rych nie po­pe­łni­li­śmy. Pra­gnie­my wy­ba­cze­nia, po­świ­ęca­jąc się dla dzie­ci, męża, żony, po­krzyw­dzo­nych, cho­rych, ucho­dźców z Ukra­iny i mi­siów z Au­stra­lii. Żąda­my na­tych­mia­sto­wych roz­wi­ązań, by móc biec szyb­ciej i da­lej po wi­ęcej. Nie da­je­my przy­zwo­le­nia na sła­bo­ść ani so­bie, ani na­szym bli­skim. Lęk przed oka­za­niem wra­żli­wo­ści każe nam za­kła­dać ma­ski i od­gra­dzać się od lu­dzi. Im bar­dziej się izo­lu­je­my, bu­du­je­my wy­ższe mury i ota­cza­my je dru­tem kol­cza­stym, tym wi­ęk­szy czu­je­my lęk, że jed­nak ktoś się przez tę pa­li­sa­dę prze­drze, zo­ba­czy, wy­ko­rzy­sta i upu­blicz­ni na­sze łzy.

Tra­ci­my wia­rę we wła­sne mo­żli­wo­ści i umie­jęt­no­ści, a po­kła­da­my co­raz wi­ęk­szą uf­no­ść w tym, co jest na ze­wnątrz, wie­rzy­my w spe­cja­li­stów, któ­rzy mają nas ule­czyć, w kon­struk­to­rów i praw­ni­ków, któ­rzy mają nas ochro­nić, w psy­cho­lo­gów i te­ra­peu­tów, któ­rzy mają nam po­wie­dzieć, jak żyć. Jed­no­cze­śnie prze­ży­wa­my kry­zys au­to­ry­te­tów i kon­se­kwent­nie zrzu­ca­my z pie­de­sta­łów bo­ha­te­rów, któ­rzy jesz­cze nie tak daw­no wy­zna­cza­li kie­ru­nek dla ludz­ko­ści. Ka­żde­mu przy­pi­na­my łat­ki, do­szu­ku­je­my się nie­cnych za­mia­rów i złych in­ten­cji. W ko­ńcu oka­zu­je się, że bo­ha­ter nie jest żad­nym bo­ha­te­rem, tyl­ko zwy­kłym czło­wie­kiem, któ­ry coś niby zro­bił, ale in­ten­cje z pew­no­ścią miał inne, a wy­ko­na­nie i tak nie było ta­kie, jak być po­win­no. Zwy­kły czło­wiek nie może być bo­ha­te­rem ani au­to­ry­te­tem, więc szu­ka­my nie­zwy­kło­ści w tych, któ­rzy po­tra­fią prze­ko­nać nas, że są nie­zwy­kli – na In­sta­gra­mie, Fa­ce­bo­oku, Twit­te­rze... Pi­ęk­ni i ide­al­nie prze­fil­tro­wa­ni win­du­ją się na pie­de­sta­ły po­zo­sta­łe po oba­lo­nych ob­ro­ńcach nie­pod­le­gło­ści, war­to­ści i wia­ry. Me­dial­ne iko­ny dzi­ęki na­kład­kom na zdjęcia pro­fi­lo­we bro­nią na­ro­dów zza swo­je­go lap­to­pa, gło­szą war­to­ści, któ­re naj­le­piej się kli­ka­ją, i sprze­da­ją swo­je ga­dże­ty wier­nym ob­ser­wu­jącym.

No więc co z tym świa­tem jest nie tak? Bo chy­ba jed­nak coś musi być nie tak. Kie­dyś było chy­ba bar­dziej nor­mal­nie... Czy­żby? Za­czy­nam za­sta­na­wiać się nad de­fi­ni­cją nor­mal­no­ści. Me­dia trąbią, że ży­je­my w nie­nor­mal­nych cza­sach. A ja­kie cza­sy były nor­mal­ne? Mój dzia­dek w okre­sie dru­giej woj­ny świa­to­wej wal­czył w Ar­mii Kra­jo­wej, jed­nak naj­wi­ęk­szy ło­mot do­stał od władz uwol­nio­nej oj­czy­zny. Bab­cia, ta od dru­gie­go dziad­ka, ucie­ka­ła przed oku­pan­tem, wio­ząc dzie­ci i cały do­by­tek na wo­zie. Po woj­nie wró­ci­ła do domu, któ­ry za­raz po­tem za­bra­li jej ko­mu­ni­ści. Mama ro­dzi­ła i wy­cho­wy­wa­ła dzie­ci w la­tach sie­dem­dzie­si­ątych i osiem­dzie­si­ątych, sto­jąc rów­no­cze­śnie w ko­lej­kach po pa­pier to­a­le­to­wy. Czy to były nor­mal­ne cza­sy?

Kie­dyś po­lo­wa­ły na nas dzi­kie zwie­rzęta, dzie­si­ąt­ko­wa­ły nas wszel­kie mo­żli­we za­ra­zy. Ko­bie­ta nie mia­ła pra­wa gło­su, a dziec­ko nie mia­ło na­wet sta­tu­su czło­wie­ka. Kie­dyś gwa­łt był me­to­dą po­zy­ska­nia żony, lu­do­bój­stwo me­to­dą po­zy­ska­nia zie­mi. Kie­dyś ście­ki pły­nęły uli­ca­mi, a tru­py wrzu­ca­no do rzek. Kie­dyś Pol­ski nie było na ma­pie. Kie­dyś woj­na była w Pol­sce, a nie za jej gra­ni­cą. Kie­dyś bom­ba ato­mo­wa wi­sia­ła nad na­szy­mi do­ma­mi.

Je­stem dziec­kiem lat ko­mu­ni­zmu, kie­dy wi­zja trze­ciej woj­ny świa­to­wej go­ści­ła na wszyst­kich ro­dzin­nych uro­czy­sto­ściach i przy sma­ro­wa­niu chle­ba po­wsze­dnie­go. Mia­łam trzy­na­ście lat, kie­dy wy­bu­chł re­ak­tor w Czar­no­by­lu, czter­na­ście, kie­dy ucie­kli­śmy z Pol­ski do Ka­na­dy, dwa­dzie­ścia czte­ry, kie­dy wró­ci­łam do Pol­ski na wa­ka­cje i zo­sta­łam, bo tu­taj jest mój dom. Z per­spek­ty­wy pi­ęćdzie­si­ęciu lat ży­cia wi­dzę, jak hi­sto­ria się po­wta­rza, tak jak po­wta­rza­ją się pory roku, zja­wi­ska at­mos­fe­rycz­ne, se­zon na tru­skaw­ki i okres go­do­wy orła bie­li­ka. Zmie­nia się je­dy­nie świa­to­wy wy­strój i ustrój. Modę na pan­ta­lo­ny za­stąpi­ły figi, strin­gi, a po­tem bok­ser­ki.

Ale to wszyst­ko są pier­do­ły, nie­istot­ne spra­wy. Świat nie jest ani do­bry, ani zły, a dzi­siaj nie jest ani lep­szy, ani gor­szy od wczo­raj­sze­go. Jest inny, bo ewo­lu­ował. Ju­tro też będzie inny i nie za­prze­sta­nie tego pro­ce­su, na­wet je­śli ka­żdy z nas za­prze się wszyst­ki­mi czte­re­ma ko­ńczy­na­mi. Co więc mo­że­my zro­bić, żeby nie po­zdzie­rać so­bie ko­lan i nie cier­pieć z po­wo­du tego, że Zie­mia się kręci, a zima na­stępu­je za­wsze o tej sa­mej po­rze roku?

Wiem, że często boli Cię ten świat i chcia­ła­byś, by było ina­czej. Uwierz, mnie też boli. Ale wiesz, co Ci po­wiem? Ból jest do­bry. Ból ozna­cza miej­sce za­słu­gu­jące na spe­cjal­ną tro­skę. Ból ozna­cza, że dane miej­sce trze­ba ule­czyć, za­opie­ko­wać się nim, chro­nić je. Gdy­byś zła­ma­ła nogę i nie od­czu­wa­ła bólu, to zo­sta­ła­byś ka­le­ką. A tak idziesz do le­ka­rza, na­kła­da­ją ci gips, bie­rzesz za­strzy­ki prze­ciw­za­krze­po­we, cho­dzisz o ku­lach, re­ha­bi­li­tu­jesz się, a po­tem chro­nisz przed naj­mniej­szym ura­zem. Co wi­ęcej, uczysz się, że scho­dze­nie w nocy po scho­dach bez włączo­ne­go świa­tła ko­ńczy się ka­ta­stro­fą. Od tej pory za­wsze za­pa­lasz świa­tło, bo wy­ci­ągnęłaś wnio­ski i po­trak­to­wa­łaś tę tra­ge­dię jako lek­cję. Być może na­wet za­czniesz wi­ęcej ćwi­czyć, żeby wzmoc­nić mi­ęśnie i zwi­ęk­szyć swo­ją spraw­no­ść. Czy wi­dzisz już, dla­cze­go ból jest do­bry?

Mnie też mnó­stwo rze­czy boli. Boli mnie to, że bar­dziej po­ru­sza nas cier­pie­nie zwie­rząt po dru­giej stro­nie pla­ne­ty niż cier­pie­nie dzie­ci po dru­giej stro­nie uli­cy. Joj­czy­my i ro­ni­my łzy nad po­pa­rzo­nym ko­alą z Au­stra­lii, ale mil­czy­my i od­wra­ca­my oczy, kie­dy po­ra­nio­ne i osa­mot­nio­ne dzie­ci cier­pią tuż obok nas. Ich świat pło­nie ka­żde­go dnia ka­żde­go dłu­gie­go roku. Ich rany będą się pa­pra­ły przez całe ży­cie. To nie są pu­cha­te mi­siacz­ki z Au­stra­lii, tyl­ko Ka­sie i Wojt­ki z Pol­ski.

Boli mnie to, że nie­mal ka­żde­go dnia sta­je­my przed ko­niecz­no­ścią wy­bo­ru mi­ędzy BYĆ a MIEĆ. Nie ma­jąc świa­do­mo­ści wła­sne­go bytu, mo­żna żyć w prze­ko­na­niu, że byt okre­śla­ny jest przez to, co się ma. Od­kry­wa­jąc prze­mo­żną po­trze­bę by­cia, co­dzien­nie mu­si­my wy­bie­rać mi­ędzy ist­nie­niem a or­dy­nar­nym za­ra­bia­niem, bo sam byt nie na­kar­mi dzie­ci ani nie opła­ci ra­chun­ków. Jed­nak po­sia­da­nie bez bytu jest jak du­chow­ny bez du­szy.

Boli mnie to, że samo by­cie jest po­strze­ga­ne jako po­ra­żka. Żeby być kimś, trze­ba mieć coś: naj­le­piej raka, skłon­no­ść do agre­sji, al­ko­ho­lu, nar­ko­ty­ków, wy­mio­tów, de­pre­sji... Je­śli NIKT sta­je się KIMŚ, bo ma COŚ, to trzy­ma się tego cze­goś kur­czo­wo, nie mo­gąc od­dać (raka, de­pre­sji, wy­mio­tów), bo wte­dy po­now­nie wpad­nie w nie­byt. Za­tem robi ka­rie­rę, mó­wi­ąc in­nym, jak po­zbyć się tego, cze­go sam nie za­mie­rza się po­zbyć, bo nie chce zno­wu zo­stać ni­kim.

Boli mnie to, że te­raz mówi się o swo­ich do­le­gli­wo­ściach nie po to, żeby ich nie mieć, tyl­ko ma się je po to, żeby mieć o czym mó­wić.

Boli mnie to, że obec­nie na­wet dzie­ci w szko­łach pod­sta­wo­wych, żeby być kimś, ogląda­ją fil­mi­ki in­struk­ta­żo­we na Tik­To­ku na te­mat tego, jak mieć de­pre­sję, au­tyzm, ze­spół To­uret­te’a, być homo albo bi, choć nie do ko­ńca na­wet ro­zu­mie­ją, co to zna­czy.

Boli mnie to, że obec­nie naj­wi­ęk­szym ma­rze­niem na­sto­lat­ków sta­je się spędza­nie cza­su z ro­dzi­ca­mi. Ro­dzi­ce ha­ru­ją, by mieć na to, żeby dziec­ko było pi­łka­rzem, le­ka­rzem, ba­let­ni­cą. Ko­ńczy się tym, że dziec­ko ma de­pre­sję, ner­wi­cę, za­bu­rze­nia ży­wie­nia. Więc ro­dzi­ce da­lej ha­ru­ją, żeby mieć na te­ra­pię. Tym­cza­sem dziec­ko cier­pi, bo nie ma przy nim ro­dzi­ców, któ­rzy są fi­la­rem po­czu­cia war­to­ści i bez­pie­cze­ństwa ka­żde­go dziec­ka.

Boli