Doktor Zosia - Ałbena Grabowska - ebook + audiobook + książka

Doktor Zosia ebook i audiobook

Ałbena Grabowska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Kiedy doktor Zofia Nibużanka dostaje propozycję pracy w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie, nie waha się ani chwili. W wojskowej placówce medycznej z otwartością wita się lekarki i traktuje je na równi z mężczyznami. Dla Zofii jest to szansa, żeby doskonalić wiedzę i umiejętności na wielu prężnie się rozwijających oddziałach medycznych i w nowoczesnych pracowniach. Poznaje tajniki radiologii, neurologii, hematologii i innych specjalizacji, które w przyszłości pomogą jej stać się doskonałą pediatrą, chociaż w skrytości ducha marzy o chirurgii.

Pracę u boku najwybitniejszych specjalistów tamtych czasów przerywa wybuch wojny. Rzeczpospolita Ujazdowska – tak medycy nazywają swój szpital – funkcjonuje na bazie konwencji haskiej, ale jej regulacje są bezwzględnie łamane przez okupanta, a personel, zwłaszcza lekarze i pielęgniarki zaangażowani w konspirację, doświadcza wyjątkowego okrucieństwa wojny. Kadra oficerska zostaje wywieziona na Wschód i przepada bez wieści. Dopiero po latach świat usłyszy o Katyniu. Część lekarzy ginie w bombardowaniach, inni są wywożeni do obozów koncentracyjnych, zamykani w getcie albo torturowani w katowniach gestapo. Ocalali, a wśród nich Doktor Zosia, starają się ratować pacjentów w warunkach urągających ludzkiej godności. Młodej lekarce jest tym trudniej, że jej mąż włącza się działania konspiracyjne oraz co chwilę docierają do niej złe wieści o losie najbliższych. Najgorsze przyjdzie jednak dopiero wraz z wybuchem powstania warszawskiego.

W powieści ożywa przedwojenna Warszawa – losy fikcyjnych bohaterów przeplatają się z prawdziwymi wydarzeniami, w których uczestniczyli wybitni artyści, politycy i naukowcy dwudziestolecia międzywojennego. W powieści, wzorem poprzednich części cyklu, zostały przedstawione sylwetki autentycznych gigantów medycyny, takich jak Zygmunt Freud, Alois Alzheimer czy Kazimierz Funk.

Doktor Zosia to ostatnia część cyklu Uczniowie Hippokratesa łączącego opowieść fabularną z przełomowymi wydarzeniami z historii medycyny.

Doktor Zosia to książka wyjątkowa. Losy głównej bohaterki przeplatają się tu z opowieścią o Szpitalu Ujazdowskim, który jeszcze nigdy nie został tak szeroko i szczegółowo opisany, a jego dzieje można określić „historią Polski w pigułce”. Ałbena Grabowska trylogią Uczniowie Hippokratesa dokonała rzeczy wielkiej – sprawiła, że historia medycyny uwolniła się z podręczników i stała się dostępna dla każdego. Po Thorwaldzie, który przybliżył dzieje światowej medycyny, Grabowska opisuje historię polskiej medycyny, i robi to tak, że nie sposób się oderwać.

Lek. Krzysztof Królikowski

Prezes Stowarzyszenia d. Szpital Ujazdowski

 

Ałbena Grabowska – Polka o bułgarskich korzeniach, neurolog z drugim stopniem specjalizacji i doktoratem. Kiedyś oddana wyłącznie pacjentom (szczególnie chorującym na padaczkę), od dziesięciu lat autorka powieści dla dorosłych i dzieci. Z upodobaniem sięga po różne gatunki literackie. Napisała między innymi sagę Stulecie Winnych – na podstawie której powstał popularny serial emitowany na antenie TV– oraz powieści obyczajowe: Kości proroka (Marginesy 2018) i Matki i córki (Marginesy 2019), a także Uczniów Hippokratesa – cyklu powieści z elementami historii medycyny, na który składają się tomy: Doktor Bogumił (Marginesy 2020) oraz Doktor Anna (Marginesy 2021). Mieszka z trójką dzieci oraz dwoma kotami i psem w Brwinowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 659

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 55 min

Lektor: Paulina Raczyło

Oceny
4,6 (232 oceny)
160
50
16
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IzabelHerb

Nie oderwiesz się od lektury

Wpaniale wplecione w porywającą fabułę hstoryczne wydarzenia. Świetne!
10
EwaPaluch

Z braku laku…

W mojej opinii to najsłabsza książka tej serii. Autorka stworzyła dziwną bohaterkę, wręcz wynaturzoną, która przez całą wojnę nie myśli o rodzinie, dzieciach, miesiąc po śmierci męża jest już szczęśliwie zakochana w kim innym i ma wciąż dużo siły, pomimo trudów pracy w szpitalu polowym, wędrować dziesiątki kilometrów za nowym partnerem. Mało realne, trudne do zrozumienia. Może zabrakło kunsztu do stworzenia wiarygodnej postaci? Ja nie kupiłam doktor Zosi...
00
MagdaLewczuk

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała 👌
00
AnnaLelen

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, poruszająca lektura, wspaniali lektorzy. Polecam
00
HERMIONA88

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatni tom z cyklu Uczniowie Hipokratesa. Akcja powieści rozgrywa się przed i w trakcie drugiej wojny światowej.
00

Popularność




Wy­daw­ca ADAM PLUSZ­KA
Opie­ka re­dak­cyj­na ZE­SPÓŁ
Re­dak­cja WE­RO­NI­KA NAJ­DER
Ko­rek­ta MA­ŁGO­RZA­TA KU­ŚNIERZ, JAN JA­RO­SZUK
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficz­ne, ła­ma­nie
Ko­or­dy­na­tor­ka pro­duk­cji PAU­LI­NA KU­REK
Co­py­ri­ght © by Ałbe­na Gra­bow­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2022
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67406-60-4
Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11A 01-527 War­sza­wa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:re­dak­cja@mar­gi­ne­sy.com.pl
www.mar­gi­ne­sy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

WSTĘP

Przed­sta­wiam Wam trze­ci, ostat­ni już tom Uczniów Hip­po­kra­te­sa, cy­klu po­wie­ścio­we­go, w któ­rym po­łączy­łam swo­ją wie­dzę me­dycz­ną z warsz­ta­tem pi­sar­skim i w któ­ry wło­ży­łam całe swo­je ser­ce, tak aby jak naj­pe­łniej opo­wie­dzieć o hi­sto­rii me­dy­cy­ny na zie­miach pol­skich. Dok­tor Zo­sia jest ho­łdem zło­żo­nym za­po­mnia­nym dziś bo­ha­te­rom, któ­rzy gdy­by nie wo­jen­na za­wie­ru­cha, zo­sta­li­by uho­no­ro­wa­ni pre­sti­żo­wy­mi na­gro­da­mi, do­stąpi­li­by za­szczy­tów albo przy­naj­mniej zy­ska­li­by sta­tus świa­to­wych au­to­ry­te­tów me­dycz­nych tam­tych cza­sów. W ten spo­sób skła­dam wy­ra­zy sza­cun­ku tym, któ­rzy w cza­sie woj­ny nie­śli lu­dziom po­moc, na­ra­ża­jąc ży­cie wła­sne oraz swo­ich ro­dzin. Chcia­łam też od­dać cze­ść me­dy­kom, któ­rzy za swo­ją dzia­łal­no­ść le­kar­ską zo­sta­li roz­strze­la­ni, wy­wie­zie­ni do obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych lub za­mor­do­wa­ni w Ka­ty­niu.

Ak­cję po­wie­ści umie­ści­łam w Szpi­ta­lu Ujaz­dow­skim w War­sza­wie, nie­ist­nie­jącym już szpi­ta­lu woj­sko­wym, zbom­bar­do­wa­nym przez Niem­ców pod­czas Po­wsta­nia War­szaw­skie­go. Roz­kwit szpi­ta­la, roz­wój kli­nik i do­sko­na­le­nie się pra­cu­jących tam le­ka­rzy i le­ka­rek przy­pa­da­ją na dwu­dzie­sto­le­cie mi­ędzy­wo­jen­ne. Ten pi­ęk­ny czas, ła­ska­wy dla kul­tu­ry, był ta­kże nie­zwy­kle pro­duk­tyw­ny dla pol­skiej na­uki.

Po­dob­nie jak w dwóch po­przed­nich to­mach cy­klu, opo­wie­ść fa­bu­lar­ną prze­ty­kam praw­dzi­wy­mi hi­sto­ria­mi, tak aby czy­tel­nik mógł jak naj­le­piej i naj­pe­łniej zro­zu­mieć, z czym bo­ry­ka­ła się me­dy­cy­na tam­tych cza­sów i ja­kich od­kryć do­ko­ny­wa­li ów­cze­śni le­ka­rze kli­ni­cy­ści oraz na­ukow­cy, któ­rzy zdo­by­wa­li wie­dzę, pa­trząc w mi­kro­skop bądź ob­ser­wu­jąc szal­kę la­bo­ra­to­ryj­ną. W tej ksi­ążce po­zna­my hi­sto­rię: Ru­dol­fa Al­ber­ta von Köl­li­ke­ra (hi­sto­lo­ga i em­brio­lo­ga), Alo­ise­go Al­zhe­ime­ra (psy­chia­try i neu­ro­pa­to­lo­ga), Ale­xan­dra Fle­min­ga (bak­te­rio­lo­ga i le­ka­rza), Fre­de­ric­ka Gran­ta Ban­tin­ga (fi­zjo­lo­ga), Joh­na Hu­gh­ling­sa Jack­so­na (neu­ro­lo­ga) oraz pol­skie­go na­ukow­ca Ka­zi­mie­rza Fun­ka. Nie­któ­rzy z nich, jak Fle­ming czy Ban­ting, zo­sta­li do­ce­nie­ni za ży­cia i uho­no­ro­wa­ni naj­bar­dziej pre­sti­żo­wym wy­ró­żnie­niem – Na­gro­dą No­bla. Inni, jak cho­cia­żby od­kryw­ca wi­ta­min Ka­zi­mierz Funk, cho­ciaż na nią za­słu­ży­li – nie otrzy­ma­li jej.

W części fa­bu­lar­nej wy­stępu­je wie­lu bo­ha­te­rów au­ten­tycz­nych, któ­rych wy­mie­niam z imie­nia i na­zwi­ska. Są to nie tyl­ko le­ka­rze, lecz ta­kże ar­ty­ści, in­ży­nie­ro­wie, żo­łnie­rze, po­wsta­ńcy i zwy­kli lu­dzie. To le­d­wie uła­mek z tych, któ­rym pra­gnęłam zło­żyć hołd. Wśród nich chcia­ła­bym wy­ró­żnić trzy oso­by: Ma­rię We­rken­thin (pierw­szą ko­bie­tę ra­dio­log, któ­ra zo­sta­ła or­dy­na­to­rem), Wi­tol­da Za­wa­dow­skie­go (jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych pol­skich ra­dio­lo­gów) oraz Zo­fię Gar­lic­ką (pierw­szą ko­bie­tę gi­ne­ko­log, któ­ra zo­sta­ła or­dy­na­to­rem), tro­je wy­bit­nych le­ka­rzy, z któ­rych tyl­ko pro­fe­sor Za­wa­dow­ski prze­żył woj­nę. Dok­tor We­rken­thin oraz dok­tor Gar­lic­ka zo­sta­ły za­mor­do­wa­ne w Au­schwitz.

I wresz­cie po­dzi­ęko­wa­nia:

Dzi­ęku­ję wy­daw­cy Uczniów Hip­po­kra­te­sa – wy­daw­nic­twu Mar­gi­ne­sy, któ­re ak­tyw­nie wspie­ra moją mi­sję opo­wia­da­nia o le­kar­kach i le­ka­rzach.

Dzi­ęku­ję wszyst­kim, któ­rzy po­dzie­li­li się ze mną opo­wie­ścia­mi o woj­nie i ży­ciu lu­dzi pod nie­miec­ką oku­pa­cją. Dzi­ęku­ję tym, któ­rzy po­wie­rzy­li mi hi­sto­rię wła­snych oj­ców, dziad­ków oraz przy­ja­ciół. Przede wszyst­kim jed­nak dzi­ęku­ję panu dok­to­ro­wi Krzysz­to­fo­wi Kró­li­kow­skie­mu, pre­ze­so­wi Sto­wa­rzy­sze­nia daw­ne­go Szpi­ta­la Ujaz­dow­skie­go, któ­ry pew­ne­go wio­sen­ne­go dnia za­pro­sił mnie na wy­ciecz­kę po Ujaz­do­wie i prze­ko­nał do tego, żeby ak­cję trze­cie­go tomu Uczniów Hip­po­kra­te­sa osa­dzić wła­śnie tam. Przez cały czas pra­cy nad po­wie­ścią słu­żył mi wszel­ki­mi ma­te­ria­ła­mi, wie­dzą, do­świad­cze­niem oraz cza­sem, aby moja opo­wie­ść była jak naj­pe­łniej­sza i naj­praw­dziw­sza. Z ca­łe­go ser­ca dzi­ęku­ję.

Dzi­ęku­ję ta­kże Wam, Czy­tel­nicz­ki i Czy­tel­ni­cy. Gdy­by nie Wy, nie po­wsta­ła­by po­wie­ść o dok­to­rze Bo­gu­mi­le, któ­ry jako je­den z pierw­szych le­ka­rzy w Pol­sce zro­zu­miał, czym są asep­ty­ka i znie­czu­le­nie oko­ło­po­ro­do­we, o dok­tor An­nie To­ma­sze­wicz-Do­brskiej, pierw­szej pol­skiej dy­plo­mo­wa­nej le­kar­ce, i o dok­tor Zosi Go­raz­dow­skiej, któ­rej dzia­łal­no­ść le­kar­ska przy­pa­dła na czas woj­ny.

Dzi­ęku­ję i za­pra­szam do lek­tu­ry.

Ka­zi­mierz Funk1884–1967

Ka­zi­mierz nie cier­piał le­cze­nia, któ­re­mu go tu pod­da­wa­li. Da­łby wszyst­ko, żeby opu­ścić sa­na­to­rium i wró­cić do domu, do ro­dzi­ców, na­wet za cenę by­cia ku­la­wym do ko­ńca ży­cia. Mat­ka i oj­ciec stwier­dzi­li jed­nak, że dys­pla­zja bio­dra to gro­źna przy­pa­dło­ść, i wy­sła­li go do Nie­miec, do tego ślicz­ne­go mia­stecz­ka, do sa­na­to­rium, gdzie czuł się bar­dziej sa­mot­ny, niż chciał się do tego przy­znać. Oj­ciec był le­ka­rzem, zaj­mo­wał się cho­ro­ba­mi we­ne­rycz­ny­mi. Chło­piec lu­bił pod­glądać jego pa­cjen­tów. Naj­bar­dziej fa­scy­no­wa­li go sy­fi­li­ty­cy, któ­rzy przy­cho­dzi­li do ojca ukrad­kiem, często po zmierz­chu, i za­sła­nia­li twa­rze ma­ska­mi. Oj­ciec za­bra­niał mu wte­dy wy­ściu­biać nosa ze swo­je­go po­ko­ju, a dla Ka­zi­mie­rza to był sy­gnał, że war­to pod­glądać tych lu­dzi przez dziur­kę od klu­cza.

– Je­steś Niem­cem! – Wy­so­ki chło­piec wy­ce­lo­wał w nie­go pa­lec.

– Je­stem Po­la­kiem – od­po­wie­dział spo­koj­nie Ka­zi­mierz.

Chło­piec prych­nął i od­sze­dł. Ka­zi­mierz po­pa­trzył za nim. Ta­kich jak on było tu kil­ku­na­stu. Zwy­kle z cho­ro­ba­mi ko­ści, mi­ęśni lub sta­wów. Ka­za­no im się wy­grze­wać na sło­ńcu i do­brze ich kar­mio­no.

„Je­dziesz do Nie­miec, do sa­na­to­rium” – po­wie­dział Ka­zi­mie­rzo­wi oj­ciec, a mama roz­pła­ka­ła się i ca­ło­wa­ła go raz za ra­zem w czo­ło. „Pa­mi­ętaj, że je­steś Po­la­kiem. Cho­ciaż je­dziesz do Nie­miec”. Za­pa­mi­ętał te sło­wa.

– Dla­cze­go tak po­wie­dzia­łeś? – spy­ta­ła Elsa, ślicz­na błękit­no­oka dziew­czyn­ka, któ­ra cier­pia­ła na po­wi­kła­nia po gru­źli­cy ko­ści. Jed­ną nogę mia­ła całą za­gip­so­wa­ną i nie wol­no jej było na niej sta­wać.

– Bo to praw­da. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Ro­dzi­ce przy­sła­li mnie tu na krót­ko. Wy­zdro­wie­ję i wra­cam do Pol­ski.

– Two­jej Pol­ski nie ma – od­wa­ży­ła się po­wie­dzieć Elsa. – A sko­ro nie ma Pol­ski, to mu­sisz być Niem­cem.

Spoj­rzał na nią nie­chęt­nie.

– Ni­g­dy nie będę Niem­cem – rzu­cił sta­now­czo, po czym wstał i po­sze­dł do pa­wi­lo­nu z ksi­ążka­mi, gdzie zna­la­zł tom o przy­go­dach ka­pi­ta­na Nemo i za­to­pił się w lek­tu­rze.

– Cze­mu nie chciał pan zo­stać le­ka­rzem? – za­py­tał Ka­zi­mie­rza pro­fe­sor Sta­ni­sław Ko­sta­nec­ki, kie­dy po uko­ńcze­niu che­mii na uni­wer­sy­te­cie w Ber­nie mło­dzie­niec oświad­czył swo­je­mu men­to­ro­wi, że pra­gnąłby po­zo­stać na uczel­ni i pro­wa­dzić ba­da­nia nad es­tro­ge­na­mi.

– Nie in­te­re­su­je mnie pra­ca z pa­cjen­ta­mi – od­po­wie­dział szcze­rze Ka­zi­mierz. – Chcę się za­jąć ludz­ką fi­zjo­lo­gią wy­łącz­nie teo­re­tycz­nie. Być może moje do­ko­na­nia wpły­ną na me­dy­cy­nę bar­dziej, niż gdy­bym bie­gał ze ste­to­sko­pem.

– Czy­li stu­dio­wa­nie bio­lo­gii w Ge­ne­wie panu nie wy­star­czy­ło?

Ka­zi­mierz po­kręcił gło­wą.

– Pra­gnę zaj­mo­wać się che­mią. To jest przy­szło­ść.

Pro­fe­sor ro­ze­śmiał się.

– Pa­ński oj­ciec jest le­ka­rzem, praw­da?

– Tak – po­twier­dził Ka­zi­mierz. – Der­ma­to­lo­giem i we­ne­ro­lo­giem.

– Może dla­te­go nie chciał pan kon­ty­nu­ować jego dzie­ła – uznał do­bro­tli­wie Ko­sta­nec­ki. – Mój był ana­to­mem i cy­to­lo­giem. Za­brał mnie na po­ka­zo­wą sek­cję, kie­dy by­łem bar­dzo mały. Zo­ba­czy­łem wte­dy ludz­kie zwło­ki i prze­ra­zi­łem się. Nie tyle tru­pa, ile tego, że to mój oj­ciec spra­wił, że ten nie­szczęśnik le­żał na sto­le z wy­pa­tro­szo­ny­mi wnętrz­no­ścia­mi.

– Do­sko­na­le pana ro­zu­miem, pro­fe­so­rze – po­wie­dział Ka­zi­mierz. – Mój oj­ciec był za­fa­scy­no­wa­ny zmia­na­mi skór­ny­mi. Mia­łem wra­że­nie, że po raz pierw­szy za­uwa­żył, że ist­nie­ję, kie­dy na mo­jej twa­rzy po­ja­wił się sil­ny trądzik mło­dzie­ńczy.

Pro­fe­sor znów się ro­ze­śmiał.

– Chce pan za­tem za­jąć się fla­wo­no­ida­mi, es­tra­mi i tłusz­cza­mi? – spy­tał. – Bo pod­czas stu­diów in­te­re­so­wa­ło pana chy­ba wszyst­ko, co mo­żna zsyn­te­ty­zo­wać. Pora, żeby wy­brał pan spe­cja­li­za­cję, okre­ślił te­mat, któ­rym zaj­mie się pan w swo­im dok­to­ra­cie.

– Chcę ba­dać hor­mo­ny – od­po­wie­dział Ka­zi­mierz, czym zdu­miał pro­fe­so­ra. – Ści­ślej rzecz uj­mu­jąc, że­ńskie hor­mo­ny płcio­we. Es­tro­ge­ny.

– To coś nie­ty­po­we­go. – Pro­fe­sor po­ki­wał gło­wą z uzna­niem. – Za­tem przyj­mu­ję pana do pra­cy. Wi­dzę w panu po­ten­cjał, a rzad­ko się mylę.

Ka­zi­mierz Funk ukło­nił się. Pro­fe­sor był pro­mo­to­rem oko­ło stu pi­ęćdzie­si­ęciu dok­to­ran­tów i sły­nął z ogrom­nej pra­co­wi­to­ści. Mo­żna za­ry­zy­ko­wać twier­dze­nie, że w ka­żdym mło­dym na­ukow­cu chęt­nym do pra­cy ba­daw­czej wi­dział po­ten­cjał. Ka­zi­mierz do­ce­nił jed­nak jego sło­wa.

– I jesz­cze jed­no. – Sta­ni­sław Ko­sta­nec­ki za­trzy­mał Ka­zi­mie­rza. – Obaj je­ste­śmy Po­la­ka­mi na ob­cej zie­mi. Nie mamy wła­snej oj­czy­zny, ale mamy to­żsa­mo­ść. Cie­szę się, że mo­że­my roz­ma­wiać po pol­sku. Niech pan ni­g­dy nie da so­bie tego ode­brać.

Kil­ka lat pó­źniej, kie­dy Ka­zi­mierz prze­pro­wa­dził syn­te­zę es­tro­ge­nu, otrzy­mał pro­po­zy­cję z Pa­ry­ża. Miał dwa­dzie­ścia lat, dok­to­rat z che­mii i wiel­kie am­bi­cje. Za­czął pra­cę w In­sty­tu­cie Pa­steu­ra. Spędził tam jed­nak tyl­ko dwa lata, po­nie­waż pó­źniej za­pro­po­no­wa­no mu po­sa­dę w Ber­li­nie, w Ka­te­drze Che­mii Or­ga­nicz­nej tam­tej­sze­go uni­wer­sy­te­tu. Nie wa­hał się ani chwi­li. Spa­ko­wał swo­je rze­czy i po­je­chał w nie­zna­ne. W Ber­li­nie też nie za­grzał miej­sca – po za­le­d­wie czte­rech la­tach zna­la­zł się w Lon­dy­nie. Pro­po­zy­cja z In­sty­tu­tu Me­dy­cy­ny Za­po­bie­gaw­czej wy­da­wa­ła mu się ku­sząca. Wresz­cie mógł wy­ko­rzy­stać swo­ją wie­dzę w słu­żbie praw­dzi­wym pa­cjen­tom. Do pro­fe­so­ra Ko­sta­nec­kie­go, któ­ry po­zo­stał jego przy­ja­cie­lem i men­to­rem, pi­sał:

Zaj­mu­ję się obec­nie cho­ro­bą beri-beri. Dla tych ba­dań po­rzu­ci­łem Lon­dyn, cho­ciaż to tam, w trak­cie ana­li­zy die­ty psów, skon­sta­to­wa­łem, że pew­ne nie­zbęd­ne do ży­cia sub­stan­cje są syn­te­ty­zo­wa­ne przez zwie­rzęta, a w ludz­kich or­ga­ni­zmach nie wy­stępu­ją na­tu­ral­nie. Pies może całe ży­cie jeść tyl­ko mi­ęso albo ró­żne ochła­py, a nie za­pad­nie na szkor­but, któ­ry nęka ma­ry­na­rzy po tym, jak wy­pły­wa­ją w rejs. Szu­kam za­tem sub­stan­cji, któ­ra utrzy­mu­je dzi­ąsła w do­brym sta­nie, wy­twa­rza­nej przez or­ga­nizm zwie­rzęcia. Czło­wiek musi ją po­zy­ski­wać z ze­wnątrz. Po­dob­ną etio­lo­gię po­dej­rze­wam w przy­pad­ku krzy­wi­cy, tyl­ko ta cho­ro­ba do­ty­czy ko­ści, więc musi cho­dzić o zu­pe­łnie inny czyn­nik niż przy szkor­bu­cie. To do­pie­ro po­czątek mo­ich ba­dań, ale wiel­ce obie­cu­jący. Beri-beri dzie­si­ąt­ku­je lud­no­ść Jawy, a ja przy­glądam się die­cie miesz­ka­ńców wy­spy. Wy­gląda na to, że to brak pew­ne­go skład­ni­ka jest od­po­wie­dzial­ny za ob­ja­wy.

Ka­zi­mierz odło­żył pió­ro i za­sta­no­wił się głębo­ko.

– To brak ja­kie­jś cząstecz­ki w po­ży­wie­niu wy­wo­łu­je nie­któ­re cho­ro­by – po­wie­dział gło­śno, po czym wró­cił do ana­li­zo­wa­nia za­war­to­ści skład­ni­ków po­kar­mo­wych w ryżu nie­łu­ska­nym oraz ziar­nach, któ­re zo­sta­ły pod­da­ne ob­rób­ce.

– Brak nie­któ­rych sub­stan­cji w po­ży­wie­niu po­wo­du­je cho­ro­by – za­czął wy­kład, któ­ry przy­go­to­wał dla swo­ich pra­co­daw­ców, a któ­ry był po­kło­siem trzech lat jego pra­cy.

W sali kon­fe­ren­cyj­nej za­pa­dła pe­łna nie­chęci ci­sza.

– Pana wnio­ski są dys­ku­syj­ne – prze­rwał mu dy­rek­tor jego jed­nost­ki, dok­tor Tes­sler.

– Pro­szę po­zwo­lić mi do­ko­ńczyć – od­po­wie­dział spo­koj­nie Funk i od­sło­nił ta­bli­cę, na któ­rej wcze­śniej na­ry­so­wał wzór od­kry­te­go przez sie­bie zwi­ąz­ku che­micz­ne­go. – Czy cho­ćby za­cząć – mruk­nął pod no­sem i kon­ty­nu­ował już gło­śno: – Przez ostat­nie lata ba­da­łem cho­ro­bę beri-beri. Na po­czątek krót­ko omó­wię jej ob­ja­wy.

Usły­szał kil­ka chrząk­ni­ęć. Wy­jął zdjęcia osób do­tkni­ętych oma­wia­ną przy­pa­dło­ścią i uło­żył je na sto­le. Ża­den z obec­nych nie wy­ci­ągnął ręki po zdjęcie, aby obej­rzeć je z bli­ska.

– Beri-beri ma dwie po­sta­ci – po­wie­dział Funk. – W ty­pie su­chym do­mi­nu­ją ob­ja­wy mó­zgo­we, a w mo­krym prze­wa­ża­ją zmia­ny w ukła­dzie ser­co­wo-na­czy­nio­wym. Nie­za­le­żnie od typu cho­ro­by pa­cjen­ci cier­pią na stop­nio­wy za­nik mi­ęśni, przede wszyst­kim nóg, osła­bie­nie czu­cia w sto­pach i rękach oraz po­stępu­jący pa­ra­liż mi­ęśnio­wy. Wraz z po­stępem cho­ro­by po­ja­wia­ją się obrzęki ca­łe­go cia­ła, dusz­no­ści, ko­ła­ta­nie ser­ca, bie­gun­ka, wresz­cie cho­rzy umie­ra­ją. Opi­sa­no ta­kże po­stać pio­ru­nu­jącą, w któ­rej w krót­kim cza­sie do­cho­dzi do uogól­nio­nych obrzęków i nie­wy­dol­no­ści pra­wej ko­mo­ry ser­ca.

Wska­zał na wzór che­micz­ny na­ry­so­wa­ny na ta­bli­cy.

– To tia­mi­na. Wła­śnie jej nie­do­bór jest przy­czy­ną beri-beri. Na­zwa­łem tę cząst­kę wi­ta­mi­ną B. Jej źró­dłem są: mi­ęso wie­przo­we, orze­chy i nie­któ­re owo­ce eg­zo­tycz­ne. Przede wszyst­kim jed­nak jest obec­na w otrębach zia­ren ryżu. Wy­eks­tra­ho­wa­łem tę sub­stan­cję. Po po­da­niu jej cho­rym ob­ja­wy ustępu­ją. Co wi­ęcej, nie mo­żna jej przedaw­ko­wać, gdyż nad­miar wi­ta­mi­ny jest wy­da­la­ny z mo­czem, a ona sama sła­bo się wchła­nia z prze­wo­du po­kar­mo­we­go. Dla­te­go le­piej sto­so­wać ją w po­sta­ci za­strzy­ków do­mi­ęśnio­wych.

– Po­da­wa­no tę... tia­mi­nę cho­rym?

Ka­zi­mierz Funk zwró­cił się do py­ta­jące­go:

– Na­wet w po­sta­ci pio­ru­nu­jącej cho­ro­by, po jed­no­ra­zo­wym po­da­niu wi­ta­mi­ny B ob­ja­wy co­fa­ją się, a stan cho­re­go po­pra­wia się na­tych­miast.

– Wi­ta­mi­na? – usły­szał czy­jś drwi­ący głos.

– Tak. Po­łączy­łem sło­wa vita, któ­re po ła­ci­nie ozna­cza „ży­cie”, i „ami­na”, gdyż owa ży­cio­daj­na sub­stan­cja, za­wie­ra gru­pę ami­no­wą. – Po­ka­zał to na ry­sun­ku. – Co wi­ęcej, nie­do­bór sub­stan­cji za­li­cza­nych do tej gru­py che­micz­nej na­zwa­łem awi­ta­mi­no­zą.

– Za­ne­go­wał pan eks­pe­ry­ment Eijk­ma­na – ode­zwał się za­stęp­ca dy­rek­to­ra in­sty­tu­tu.

Ka­zi­mierz Funk prze­łk­nął śli­nę. Chri­stia­an Eijk­man był ho­len­der­skim uczo­nym, któ­ry ba­dał cho­ro­bę beri-beri na wy­spie Jawa na dłu­go przed nim. Za­uwa­żył, że cho­ro­ba wy­stępo­wa­ła u kur­cza­ków kar­mio­nych przez dłu­ższy czas reszt­ka­mi ryżu z kon­tyn­gen­tu woj­sko­we­go – mia­ły one osła­bie­nie mi­ęśni i drże­nie ko­ńczyn. Po zmia­nie po­kar­mu ob­ja­wy na­tych­miast ustępo­wa­ły. Eijk­man prze­ana­li­zo­wał die­tę miej­sco­wych lu­dzi i skon­sta­to­wał, że opie­ra­ła się na łu­ska­nym i po­le­ro­wa­nym ryżu. Wy­star­czy­ło po­dać cho­rym czar­ny, nie­łu­ska­ny ryż, ucho­dzący za gor­szy, a zdro­wie­li. Eijk­man do­sze­dł do wnio­sku, że beri-beri nie jest cho­ro­bą krwi. Do tego mo­men­tu jego wnio­ski były słusz­ne. Ale błęd­nie uznał jej etio­lo­gię za bak­te­ryj­ną.

Ka­zi­mierz Funk nie zga­dzał się z Eijk­ma­nem. Nie znał cho­ro­by za­ka­źnej, któ­ra co­fa­ła­by się w wy­ni­ku die­ty. Po­wtó­rzył za­tem eks­pe­ry­ment na go­łębiach. Część z nich kar­mił łu­ska­nym ry­żem, po­zo­sta­łym po­da­wał ryż pe­łno­ziar­ni­sty. Po kil­ku mie­si­ącach u go­łębi z pierw­szej gru­py roz­wi­nęły się ob­ja­wy cho­ro­by beri-beri, pod­czas gdy gru­pa kar­mio­na nie­łu­ska­nym ry­żem po­zo­sta­ła zdro­wa. Funk za­czął kar­mić nie­łu­ska­nym ry­żem cho­re go­łębie i w ci­ągu kil­ku dni ob­ja­wy za­częły się co­fać. To wte­dy zro­zu­miał, że cho­ro­ba bie­rze się z nie­do­bo­ru. Za­czął ba­dać otręby ry­żo­we i od­krył sub­stan­cję, któ­rej brak ge­ne­ro­wał ob­ja­wy. Zwie­rzętom do­świad­czal­nym po­dał wte­dy nie ryż, a wy­izo­lo­wa­ną tia­mi­nę. Za­ob­ser­wo­wał na­tych­mia­sto­we ustępo­wa­nie symp­to­mów cho­ro­by. Wszyst­ko skru­pu­lat­nie opi­sał i udo­ku­men­to­wał zdjęcia­mi. Te­raz po­wi­nien opu­bli­ko­wać swo­je od­kry­cie. Nie mógł jed­nak tego zro­bić bez po­par­cia kie­row­nic­twa in­sty­tu­tu, w któ­rym pra­co­wał.

– Sły­sze­li­śmy, że za­mie­rza pan opu­bli­ko­wać te re­we­la­cje w li­te­ra­tu­rze – ode­zwał się ktoś inny kpi­ącym gło­sem.

– Tak – od­po­wie­dział nie­zra­żo­ny. – Przy­go­to­wa­łem wszel­kie ma­te­ria­ły. I mam na­dzie­ję, że uzy­skam pa­nów po­par­cie.

Po­now­nie roz­le­gły się chrząk­ni­ęcia. Funk po­wstrzy­mał się przed otar­ciem potu z czo­ła. Kon­flikt z Eijk­ma­nem nie przy­słu­ży się jego ba­da­niom, ale Ka­zi­mierz do­wió­dł swo­ich ra­cji w kil­ku wy­gra­nych po­le­mi­kach, a te­raz chciał swo­je od­kry­cie ob­wie­ścić świa­tu.

– Obec­nie nad cho­ro­bą beri-beri pra­cu­je dok­tor Adol­phe Vor­der­man – ode­zwał się po­now­nie dy­rek­tor In­sty­tu­tu Li­ste­ra lo­do­wa­tym to­nem. – Z jego pu­bli­ka­cji wy­ni­ka, że przy­czy­ną cho­ro­by jest łu­ska­ny ryż ska­żo­ny nie­zna­ną sub­stan­cją albo nie­zna­ną bak­te­rią.

Ka­zi­mierz Funk po­czuł zło­ść.

– Je­stem go­tów po­dzie­lić się swo­imi do­świad­cze­nia­mi z pro­fe­so­rem Eijk­ma­nem i dok­to­rem Vor­der­ma­nem – po­wie­dział, si­ląc się na spo­kój. – Je­stem prze­ko­na­ny, że uzna­ją moją ra­cję. Mogę to zro­bić przed opu­bli­ko­wa­niem ma­te­ria­łu w li­te­ra­tu­rze me­dycz­nej. Po­trze­bu­ję tyl­ko pa­nów zgo­dy.

Przez salę prze­szły szep­ty. Dy­rek­tor po­chy­lił się w kie­run­ku swo­je­go za­stęp­cy i po­wie­dział coś ci­cho. Ten wy­krzy­wił war­gi w uśmie­chu.

– Nie wy­ra­ża­my zgo­dy – usły­szał w ko­ńcu. – Nie uzna­je­my pod­staw na­uko­wych pana, po­żal się Boże, od­kry­cia.

Pierw­szy opu­ścił po­miesz­cze­nie dy­rek­tor, po nim wy­szli po­zo­sta­li. Ka­zi­mierz stał sam w pu­stej sali wy­kła­do­wej. Po­czuł dła­wi­ący żal. Czy ma wy­rzu­cić do ko­sza kil­ka lat owoc­nej pra­cy? Nie, nie może się na to zgo­dzić, po­sta­no­wił w du­chu, a po­tem wy­sze­dł z In­sty­tu­tu Li­ste­ra na desz­czo­wą lon­dy­ńską uli­cę.

– Nie­po­jęta igno­ran­cja! – wy­krzyk­nął Lu­dwik Rajch­man, re­dak­tor na­czel­ny „The Jo­ur­nal of Sta­te Me­di­ci­ne”. – To do­sko­na­ły ma­te­riał. Pana ba­da­nia są prze­ło­mo­we.

Ka­zi­mierz Funk spoj­rzał na gru­by plik gęsto za­pi­sa­nych kar­tek oraz zdjęć, owoc swo­ich wie­lo­let­nich ba­dań nad tia­mi­ną i jej zwi­ąz­kiem z cho­ro­bą beri-beri. Ża­den na­uko­wiec na świe­cie nie mógł mu za­rzu­cić, że nie dość do­brze zba­dał pro­blem. Co wi­ęcej, Eijk­man w mi­ędzy­cza­sie po­rzu­cił kon­cep­cję tok­sycz­ną jako przy­czy­nę beri-beri. Tyl­ko pa­trzeć, jak inni zsyn­te­ty­zu­ją tia­mi­nę i ogło­szą swo­je od­kry­cie w li­te­ra­tu­rze.

– Moi pra­co­daw­cy nie zga­dza­ją się, abym opu­bli­ko­wał wła­sne ba­da­nia – po­wtó­rzył. – Sprze­ci­wia­ją się szcze­gól­nie okre­śle­niu „wi­ta­mi­ny”. A ja chcę po­dzie­lić się ze świa­tem swo­im od­kry­ciem. Co wi­ęcej, roz­po­cząłem już pra­ce ba­daw­cze nad in­ny­mi wi­ta­mi­na­mi. Ta­kich cząstek, któ­re re­gu­lu­ją pra­cę wszyst­kich ukła­dów w or­ga­ni­zmie czło­wie­ka, jest wi­ęcej. To z ich nie­do­bo­rów bio­rą się szkor­but, krzy­wi­ca, pe­la­gra... – za­czął wy­li­czać.

– Czy jest pan go­to­wy ode­jść z pra­cy? – spy­tał go Rajch­man.

Funk po­ki­wał gło­wą. Ode­jście z pra­cy było nie­unik­nio­ne, ale nie roz­wi­ązy­wa­ło jego pro­ble­mów. Ma­te­riał ba­daw­czy sta­no­wił nie­ja­ko wła­sno­ść In­sty­tu­tu Li­ste­ra. Jego sze­fo­wie mo­gli za­blo­ko­wać pu­bli­ka­cję, a on, od­cho­dząc z pra­cy, ro­bił im tym sa­mym wy­łącz­nie przy­słu­gę. Sy­tu­acja wy­da­wa­ła się wi­ęcej niż trud­na.

– Mam pe­wien po­my­sł – po­wie­dział w ko­ńcu Rajch­man i do­dał: – Je­śli nie mo­żna być lwem, trze­ba być li­sem.

– Jak to? – Ka­zi­mierz nie zro­zu­miał, co jego roz­mów­ca ma na my­śli.

– Dro­gi dok­to­rze Funk – Rajch­man uśmiech­nął się szel­mow­sko – musi mieć pan zgo­dę władz In­sty­tu­tu Li­ste­ra na to, aby opu­bli­ko­wać pra­cę eks­pe­ry­men­tal­ną.

– W tym wła­śnie pro­blem... – za­czął Ka­zi­mierz, ale pro­fe­sor nie po­zwo­lił mu do­ko­ńczyć.

– Na opu­bli­ko­wa­nie pra­cy po­glądo­wej nie po­trze­bu­je pan żad­nej zgo­dy – oznaj­mił, a wi­dząc, że Ka­zi­mierz nie jest do ko­ńca prze­ko­na­ny, do­dał: – Niech pan opi­sze wi­ta­mi­ny w pra­cy po­glądo­wej. Wszyst­ko, po ko­lei, co pan od­krył. Bu­do­wę tych zwi­ąz­ków, funk­cje, po­kar­my, w któ­rych są obec­ne, die­tę po­wo­du­jącą cho­ro­by, żyw­no­ść, któ­rą na­le­ży spo­ży­wać, aby za­po­bie­gać ob­ja­wom, oraz to, co na­le­ży po­da­wać w przy­pad­ku wy­stąpie­nia cho­ro­by. Wszyst­ko, co pan zba­dał. A ja to opu­bli­ku­ję w „The Jo­ur­nal of Sta­te Me­di­ci­ne” i nikt mi w tym nie prze­szko­dzi.

– Je­śli opi­szę ba­da­nia, w In­sty­tu­cie Li­ste­ra za­rzu­cą mi, że to pra­ca eks­pe­ry­men­tal­na.

Rajch­man po­kręcił gło­wą.

– Pra­ca eks­pe­ry­men­tal­na za­wie­ra cel, ma­te­riał, me­to­dę, dys­ku­sję, wy­ni­ki i wnio­ski. Szcze­gól­nie me­to­da ba­daw­cza sta­no­wi sed­no ta­kiej pra­cy. W przy­pad­ku pana ba­dań by­łby to opis dwóch grup go­łębi kar­mio­nych ry­żem łu­ska­nym i nie­łu­ska­nym et ce­te­ra. A pra­ca po­glądo­wa to kom­pen­dium wie­dzy na dany te­mat. I taki ar­ty­kuł wła­śnie pan przy­go­tu­je. Opi­sze pan wszyst­ko, co wie o wi­ta­mi­nach. To nic, że wie­dzę czer­pie pan z wła­snych ba­dań.

– To by­ło­by wspa­nia­łe roz­wi­ąza­nie – po­wie­dział Ka­zi­mierz, głębo­ko wdzi­ęcz­ny wy­daw­cy za po­moc. – Nie uchro­ni mnie to przed utra­tą eta­tu, ale nie mu­szę mieć zgo­dy na pu­bli­ka­cję od kie­row­nic­twa In­sty­tu­tu Li­ste­ra. Świet­nie! Za­bie­ram się do pra­cy.

Ka­zi­mierz spoj­rzał przez okno na za­mglo­ną uli­cę War­sza­wy.

– Pol­ska. Wresz­cie Pol­ska. Tu jest na­sze miej­sce – po­wie­dział do żony.

Alix De­ni­se uśmiech­nęła się. Przy­po­mnia­ła so­bie sło­wa, któ­re wy­po­wie­dział jej mąż po na­ro­dzi­nach ich syna.

– Będzie na­zy­wał się Jan Ka­zi­mierz. Chcia­łbym, żeby miał pol­skie imię, bo któ­re­goś dnia wró­ci­my do oj­czy­zny.

Kie­dy się po­zna­li, mia­ła za­le­d­wie dzie­wi­ęt­na­ście lat. On, cho­ciaż tyl­ko o dzie­wi­ęć lat od niej star­szy, był już zna­nym uczo­nym. Przed­sta­wił ich so­bie zna­jo­my Alix. Onie­śmie­lo­ny uro­dą dziew­czy­ny, Ka­zi­mierz po­wie­dział coś nie­po­praw­nie po an­giel­sku, a ona za­częła się śmiać z jego za­baw­nej po­my­łki.

– Dla­cze­go się pani śmie­je? – spy­tał nie­co ura­żo­ny. – Je­stem Po­la­kiem – uspra­wie­dli­wił się, kie­dy wy­ja­śni­ła mu przy­czy­nę swo­je­go roz­ba­wie­nia. – Dłu­go pra­co­wa­łem w Lon­dy­nie, wcze­śniej prze­by­wa­łem w Szwaj­ca­rii i Ber­li­nie.

– Ja je­stem Bel­gij­ką – po­wie­dzia­ła. – Obo­je je­ste­śmy tu obcy.

– Kie­dy pra­cu­ję, nie czu­ję się obco. Do­pie­ro wte­dy, kie­dy ktoś wy­po­mi­na mi moje po­cho­dze­nie albo kry­ty­ku­je ak­cent.

Po­wie­dział to bez zło­ści, ale po­czu­ła się źle, że spra­wi­ła mu przy­kro­ść. Si­ęgnęła po kie­li­szek szam­pa­na.

– Pan nie pije? – spy­ta­ła, kie­dy po­dzi­ęko­wał kel­ne­ro­wi.

– Al­ko­hol szko­dzi – po­wie­dział i ucie­kł wzro­kiem.

– Pierw­sze sły­szę – stwier­dzi­ła. – Na co niby mia­łby szko­dzić?

– Przy­czy­nia się do usu­wa­nia z or­ga­ni­zmu pew­nych wa­żnych dla zdro­wia zwi­ąz­ków – wy­ja­śnił, a za­uwa­żyw­szy jej zdu­mio­ną minę, do­dał: – Je­stem bio­che­mi­kiem. – I przez po­nad go­dzi­nę opo­wia­dał jej o swo­ich ba­da­niach, a ona słu­cha­ła jak za­cza­ro­wa­na.

Po krót­kim na­rze­cze­ństwie wzi­ęli ślub, a nie­spe­łna rok pó­źniej uro­dził się ich syn. Nie mie­li ła­twe­go ży­cia, przy­naj­mniej na po­cząt­ku. W No­wym Jor­ku Ka­zi­mierz pra­co­wał w La­bo­ra­to­rium Ba­daw­czym Har­ri­ma­na. Wa­run­ki pra­cy były złe, pła­cę do­sta­wał nie­re­gu­lar­nie i często nie star­cza­ło im na naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy. Ka­zi­mierz nie­omal przy­pła­cił to zdro­wiem, bo za nic nie chciał przy­jąć ro­dzin­nych pie­ni­ędzy Alix. Nie zga­dzał się ta­kże, aby po­szła do pra­cy. Na szczęście jego ta­lent i mo­żli­wo­ści do­strze­gł ktoś z fir­my far­ma­ceu­tycz­nej Metz & Co. Alix żar­to­wa­ła, że rok 1917, mo­ment prze­jścia Ka­zi­mie­rza do kon­cer­nu far­ma­ceu­tycz­ne­go, ozna­czy zło­ty­mi li­te­ra­mi i opra­wi ka­len­darz w ram­ki. Wresz­cie mo­gli prze­nie­ść się do no­we­go, wi­ęk­sze­go miesz­ka­nia. Ka­zi­mierz osi­ągał ko­lej­ne suk­ce­sy. Do­pro­wa­dził do ma­so­wej pro­duk­cji swo­ich wi­ta­min. Od­krył, że w wątro­bie nie­któ­rych ryb mor­skich znaj­du­je się wi­ta­mi­na A. Dzi­ęki jego pra­cy kon­cen­trat wi­ta­mi­no­wy z wątro­by dor­sza mo­żna było ku­pić w ka­żdej dro­ge­rii. Udzie­lał nie­zli­czo­nych wy­wia­dów, w któ­rych tłu­ma­czył, jak wa­żne jest za­po­bie­ga­nie cho­ro­bom. Jego sło­wa zy­ska­ły uzna­nie w kręgach po­li­tycz­nych, bo pod­no­sił aspekt eko­no­micz­ny me­dy­cy­ny pre­wen­cyj­nej. „Naj­dro­ższe jest le­cze­nie skut­ków cho­ro­by”, ma­wiał. „Za­po­bie­ga­nie tyl­ko wy­da­je się dro­gie”. Alix po­dzi­wia­ła męża, a kie­dy fir­ma, w któ­rej pra­co­wał, za­częła pro­du­ko­wać syn­te­tycz­ną ad­re­na­li­nę, ko­bie­ta nie po­sia­da­ła się ze szczęścia, cho­ciaż Ka­zi­mierz mó­wił, że to prze­cież nie jego za­słu­ga – że „nad­ner­czy­nę” opi­sał i wy­eks­tra­ho­wał wy­bit­ny pol­ski uczo­ny Na­po­le­on Cy­bul­ski, i to już w 1895 roku.

Naj­bar­dziej im­po­no­wa­ła Alix mi­ło­ść Ka­zi­mie­rza do oj­czy­zny. Pra­co­wał w tylu miej­scach, po ame­ry­ka­ńskich suk­ce­sach świat stał przed nim otwo­rem, ale on wci­ąż cze­kał, aż będzie mógł wró­cić do nie­pod­le­głej Pol­ski, o któ­rej opo­wia­dał tak, jak­by była ra­jem na zie­mi, cho­ciaż spędził w niej sto­sun­ko­wo nie­wie­le cza­su. Gdy­by Ka­zi­mierz przy­jął wie­lo­krot­nie pro­po­no­wa­ne mu oby­wa­tel­stwo nie­miec­kie, jego ka­rie­ra na­uko­wa na­bra­ła­by jesz­cze wi­ęk­sze­go roz­pędu. Ale on nie chciał zdra­dzić swo­jej oj­czy­zny.

– Co te­raz? – spy­ta­ła.

Uśmiech­nął się do niej.

– Spędzi­my tu tro­chę cza­su – po­wie­dział i po­ca­ło­wał ją w czo­ło. – Lu­dwik Rajch­man we mnie wie­rzy. To dzi­ęki jego sta­ra­niom otwar­to w War­sza­wie Pa­ństwo­wy Za­kład Hi­gie­ny i to on upa­rł się, że­bym zo­stał kie­row­ni­kiem Za­kła­du Bio­che­mii. Po­zy­skał środ­ki, zna­la­zł dla nas miesz­ka­nie.

– I je­ste­śmy – od­po­wie­dzia­ła z za­du­mą w gło­sie.

– Gdy­by nie Rajch­man, któ­ry opu­bli­ko­wał moją pra­cę, moja ka­rie­ra sko­ńczy­ła­by się, za­nim się za­częła – po­wie­dział ła­god­nie.

Zna­ła tę hi­sto­rię. In­sty­tut Li­ste­ra za­bro­nił Ka­zi­mie­rzo­wi pu­bli­ka­cji jego ba­dań, a Rajch­man wy­dru­ko­wał je jako pra­cę opi­so­wą. Nie­dłu­go po­tem nie­miec­kie wy­daw­nic­two opu­bli­ko­wa­ło Die Vi­ta­mi­ne, gdzie bi­blio­gra­fia li­czy­ła kil­ka­set po­zy­cji. Wkrót­ce ksi­ążkę prze­tłu­ma­czo­no na licz­ne języ­ki. Ka­zi­mierz za­sta­na­wiał się, czy w In­sty­tu­cie Li­ste­ra za­po­zna­no się z jego pu­bli­ka­cją. To wła­śnie Alix w nim ko­cha­ła – tę jego skrom­no­ść. Był wiel­kim na­ukow­cem, po suk­ce­sach w Sta­nach Zjed­no­czo­nych biły się o nie­go naj­wi­ęk­sze fir­my far­ma­ceu­tycz­ne, a la­bo­ra­to­ria na­uko­we ofe­ro­wa­ły mu ogrom­ne sumy za to, żeby sta­nął na cze­le ich ze­spo­łów ba­daw­czych. Wresz­cie, w 1923 roku, Ka­zi­mierz otrzy­mał oby­wa­tel­stwo ame­ry­ka­ńskie. I wte­dy przy­szła pro­po­zy­cja z nie­pod­le­głej Pol­ski. Lu­dwik Rajch­man, do­bro­czy­ńca Fun­ka i wy­daw­ca, au­tor jego suk­ce­su, pra­gnął, aby Ka­zi­mierz wró­cił i stwo­rzył ze­spół ba­daw­czy w War­sza­wie. Ka­żdy inny by od­mó­wił, ale nie mąż Alix. Po­za­ła­twiał swo­je spra­wy, po­że­gnał się ze wspó­łpra­cow­ni­ka­mi, wy­dał przy­jęcie po­że­gnal­ne dla przy­ja­ciół, a po­tem ra­zem z Alix, ma­le­ńką Do­ria­ne i dzie­wi­ęcio­let­nim Ja­nem Ka­zi­mie­rzem wsie­dli na sta­tek.

– Być może tu wró­cę – po­wie­dział Ka­zi­mierz na od­chod­ne.

– Skąd po­my­sł, żeby stwo­rzyć Pa­ństwo­wy Za­kład Hi­gie­ny? – spy­tał Ka­zi­mierz Rajch­ma­na.

– Pa­mi­ęta pan, pro­fe­so­rze, na­szą roz­mo­wę na te­mat pre­wen­cji? Wte­dy wy­da­wa­ło mi się, że pana za­le­ce­nia to prze­sa­da, fa­na­be­ria. Coś jak pri­mum non no­ce­re, tyl­ko ze stro­ny pa­cjen­ta. Ale miał pan ra­cję.

– Cie­szę się, że to sły­szę. – Ukło­nił się. – I je­stem go­to­wy sta­nąć na cze­le Za­kła­du Bio­che­mii Pa­ństwo­we­go Za­kła­du Hi­gie­ny w War­sza­wie.

Rajch­man pod­sze­dł do nie­go i uści­snął mu dłoń.

– Przez te wszyst­kie lata śle­dzi­łem pa­ńską ka­rie­rę i mu­szę się przy­znać, że mie­li­śmy ra­cję. Świat wresz­cie przy­jął do wia­do­mo­ści, że wi­ta­mi­ny ist­nie­ją i są nie­zbęd­ne dla zdro­wia.

– Świat jest opor­ny na wie­dzę – po­wie­dział Funk z głębo­kim wes­tchnie­niem. – A kie­dy już ją ak­cep­tu­je, to za­miast ją roz­wi­jać, za­czy­na wy­dzi­wiać.

Rajch­man po­ki­wał gło­wą.

– Mówi pan o na­zew­nic­twie?

– Tak, o na­zew­nic­twie – po­twier­dził na­uko­wiec. – Na­zwa­łem od­kry­tą przez sie­bie sub­stan­cję wi­ta­mi­ną, po­nie­waż za­wie­ra w cząstecz­ce gru­pę ami­no­wą. W 1916 roku El­mer McCol­lum na­pi­sał do mnie w tej spra­wie, a po­tem opu­bli­ko­wał w pi­śmien­nic­twie ob­szer­ną pra­cę na te­mat wi­ta­min. Za­pro­po­no­wał, żeby cząst­ki roz­pusz­czal­ne w tłusz­czach na­zwać wi­ta­mi­ną A, a dla sub­stan­cji roz­pusz­czal­nej w wo­dzie, le­czącej beri-beri, za­pro­po­no­wał na­zwę „wi­ta­mi­na B”. Uzna­łem to za bar­dzo do­bry po­my­sł. Sko­ro mó­wi­my o na­zew­nic­twie, to wy­da­wa­ło mi się, że fakt za­sad­ni­czy, czy­li sku­tecz­no­ść wi­ta­min w le­cze­niu pew­nych cho­rób, jest bez­spor­ny. A jed­nak się my­li­łem.

– Zga­dzam się, że „do­dat­ko­we czyn­ni­ki po­kar­mo­we” to nie jest naj­szczęśliw­sza na­zwa – wtrącił Rajch­man. – Ale przy jej two­rze­niu bra­no pod uwa­gę kwe­stie bio­che­micz­ne.

Funk skrzy­wił się.

– Tak, wi­ta­mi­na jest okre­śle­niem nie­pre­cy­zyj­nym. Tak się zło­ży­ło, że od­kry­ta prze­ze mnie cząstecz­ka oka­za­ła się aku­rat ami­ną, pod­czas kie­dy po­zo­sta­łe to kwa­sy, za­sa­dy...

– I tak wszy­scy sto­su­ją pa­ńską na­zwę – po­cie­szył go Rajch­man. – Mamy już opi­sa­ną wi­ta­mi­nę C. 

– A moja wi­ta­mi­na B ma cy­fer­kę je­den, po­nie­waż zna­my już jej po­chod­ne: wi­ta­mi­ny B2 i B6.

– B6? – zdzi­wił się Rajch­man.

– Pi­ry­dok­sy­nę. – Ka­zi­mierz Funk po­ki­wał gło­wą. – Ma ogrom­ne zna­cze­nie w trans­por­cie że­la­za przez krew. Jej nie­do­bo­ry wy­wo­łu­ją ob­ja­wy ze stro­ny ukła­du ner­wo­we­go, po­dob­nie jak po­zo­sta­łe wi­ta­mi­ny z gru­py B. Jesz­cze w Lon­dy­nie za­cząłem ba­da­nia nad pe­la­grą. Pi­sa­łem w tej spra­wie do Pau­la Gy­ör­gya i prze­sła­łem mu swo­je ob­ser­wa­cje. Wy­da­je mi się, że cho­ro­ba czar­ne­go języ­ka może być le­czo­na wła­śnie pi­ry­dok­sy­ną.

Rajch­man nie miał wąt­pli­wo­ści, że Ka­zi­mierz Funk się nie myli. Nie znał bar­dziej prze­ni­kli­we­go na­ukow­ca.

– Mo­że­my spo­dzie­wać się od­kry­cia wi­ta­min B3, B4 i B5?

– Pew­nie tak, Wil­liams i Wa­ter­man ba­da­ją obec­no­ść wi­ta­mi­ny B3 w dro­żdżach piw­nych. Le­czą w ten spo­sób wy­wo­ła­ne za­pa­le­nie mó­zgu u go­łębi. Z ko­lei wi­ta­mi­na B4 po­dob­no za­po­bie­ga spe­cy­ficz­ne­mu za­pa­le­niu mó­zgu u szczu­rów, ale tu ba­da­nia po­su­wa­ją się bar­dzo po­wo­li i we­dle mo­jej oce­ny wkrót­ce zo­sta­ną za­rzu­co­ne.

– I wszy­scy ba­da­cze uży­wa­ją okre­śle­nia „wi­ta­mi­na”? – do­cie­kał Rajch­man.

– Tak, cho­ciaż na­wet Po­la­cy usi­ło­wa­li zmie­nić tę na­zwę. Ale ter­min „ży­cia­ny” ja­koś się nie przy­jął – od­pa­rł Ka­zi­mierz z prze­kąsem. – Po­dob­nie nie po­wio­dła się pró­ba zmia­ny for­my na męską: „wi­ta­min”. Cóż za po­my­sł... A od­kry­cie wi­ta­mi­ny C jest na­praw­dę do­nio­słym wy­da­rze­niem. Sam za­cząłem w Lon­dy­nie ba­da­nia nad szkor­bu­tem, ale to Frølich i Holst wy­wo­ła­li szkor­but u świ­nek mor­skich i wy­le­czy­li go kwa­sem askor­bi­no­wym.

– A wy­star­czy­ło przy­po­mnieć so­bie mądro­ści lu­do­we, któ­re na­ka­zy­wa­ły le­cze­nie gnil­ca ka­pu­stą ki­szo­ną – do­dał Rajch­man.

– Gdy ktoś już do­ko­na ta­kie­go prze­ło­mo­we­go od­kry­cia, to ka­żdy jest mądry. – Ka­zi­mierz Funk za­śmiał się. – Na­po­le­on Cy­bul­ski la­ta­mi pra­co­wał nad nad­ner­czy­ną, ja w Ame­ry­ce do­pro­wa­dzi­łem do jej pro­duk­cji ma­so­wej.

– Te­raz będzie pan syn­te­ty­zo­wał in­su­li­nę – stwier­dził z za­do­wo­le­niem Rajch­man.

– Moim ce­lem jest pro­duk­cja prze­my­sło­wa. – Na­uko­wiec po­ki­wał gło­wą. – Mu­szę opra­co­wać bio­che­micz­ną li­nię tech­no­lo­gii. Od­kry­cie in­su­li­ny jest nie­zwy­kle wa­żne. Wła­śnie przy­zna­no za to Na­gro­dę No­bla[1].

– Rów­nie wa­żne jest pa­ńskie od­kry­cie – po­wie­dział Rajch­man.

Ka­zi­mierz Funk lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką.

– Nie, nie... – od­po­wie­dział. – Cu­krzy­ca to strasz­na cho­ro­ba. Dzie­ci, któ­re na nią cier­pią, cho­ciaż prze­strze­ga­ją spe­cjal­nej die­ty, umie­ra­ją kil­ka lat po dia­gno­zie. Beri-beri jest o wie­le rzad­szym scho­rze­niem, a cu­krzy­ca do­ty­czy mi­lio­nów mło­dych lu­dzi na ca­łym świe­cie. Naj­lep­szy do­wód, że Na­gro­dę No­bla przy­zna­no nie­spe­łna rok po od­kry­ciu in­su­li­ny.

– Sły­sza­łem o ja­ki­chś kon­tro­wer­sjach wo­kół na­gro­dy.

Ka­zi­mierz spoj­rzał na nie­go uwa­żnie.

– To nie kon­tro­wer­sje, tyl­ko zwy­kła ludz­ka przy­zwo­ito­ść ze stro­ny Ban­tin­ga. Jego asy­stent Best pra­co­wał ra­zem z nim, wła­ści­wie to on za­uwa­żył, że psy po­zba­wio­ne części wy­spo­wej trzust­ki nie wy­dzie­la­ją sub­stan­cji eli­mi­nu­jącej cu­kier z mo­czu. Ale Zgro­ma­dze­nie No­blow­skie go po­mi­nęło. Uho­no­ro­wa­no tyl­ko Ban­tin­ga i jego zwierzch­ni­ka, Mac­le­oda. I Ban­ting, pro­szę so­bie wy­obra­zić, po­dzie­lił się na­gro­dą fi­nan­so­wą z asy­sten­tem.

– Za­cho­wa­nie god­ne po­chwa­ły – stwier­dził Rajch­man. – Pan ta­kże kie­dyś otrzy­ma to wy­ró­żnie­nie, pro­fe­so­rze. Już kil­ka­krot­nie pana no­mi­no­wa­no.

Ka­zi­mierz Funk za­my­ślił się.

– By­ło­by to uko­ro­no­wa­nie mo­jej pra­cy – oznaj­mił. – A i pie­ni­ądze nie by­ły­by bez zna­cze­nia.

Alix ro­zej­rza­ła się po pa­ry­skim apar­ta­men­cie.

– Ka­zi­mie­rzu – po­wie­dzia­ła gorz­ko. – Gdy­by ktoś mi po­wie­dział, że będę z tobą pro­wa­dzi­ła ko­czow­ni­cze ży­cie, nie wiem, czy zde­cy­do­wa­ła­bym się cie­bie po­ślu­bić.

Ka­zi­mierz wie­dział, że żona wca­le nie czy­ni mu wy­rzu­tów. Jej sło­wa je­dy­nie traf­nie pod­su­mo­wy­wa­ły ich tryb ży­cia.

– Wi­docz­nie taki mój los, ko­cha­nie... – po­wie­dział, po czym usia­dł obok żony i ob­jął ją ra­mie­niem. – Będzie nam tu do­brze. A Jan może stu­dio­wać na Sor­bo­nie.

– My­śla­łam, że zo­sta­nie­my w Pol­sce – ode­zwa­ła się.

– Kon­trakt z Pa­ństwo­wym Za­kła­dem Hi­gie­ny wy­ga­sł, a pro­po­zy­cja z Fran­cji była na­praw­dę atrak­cyj­na – tłu­ma­czył.

Wie­dzia­ła o tym, ale nie po­do­ba­ło jej się, że znów mu­szą wy­je­chać. Ich syn był co­raz star­szy, miał w szko­le ko­le­gów, Do­ria­ne Ja­cqu­eli­ne cho­dzi­ła do pol­skiej szko­ły. Alix chcia­ła gdzieś za­pu­ścić ko­rze­nie, spo­koj­nie pa­trzeć, jak dzie­ci do­ra­sta­ją.

– Zo­bacz, ile do­bre­go mo­żna zro­bić, sze­rząc wie­dzę o za­po­bie­ga­niu. – Ka­zi­mierz po­ca­łun­kiem w czo­ło wy­rwał żonę z za­my­śle­nia. – Chy­ba że ty ta­kże uwa­żasz, że moda na zdro­wy styl ży­cia jest mało od­kryw­cza.

Alix przy­tu­li­ła się do nie­go.

– Nie – wy­szep­ta­ła. – Ogrom­nie po­dzi­wiam two­ją pra­cę. Ba­dasz nowe wi­ta­mi­ny, dzie­lisz się wie­dzą, w ja­kich po­kar­mach mo­żna je zna­le­źć... To wa­żne. Ale wte­dy, kie­dy tak ci­ężko za­cho­ro­wa­łeś...

Ka­zi­mierz po­gła­skał żonę po gło­wie.

– Moja pra­ca wi­ąże się z pod­ró­ża­mi. Za­pa­le­nie płuc nie­ja­ko za­wdzi­ęczam sa­me­mu so­bie. Poza do­mem źle się odży­wia­łem, osła­bi­łem od­por­no­ść i sta­ło się nie­szczęście. Od lat prze­ko­nu­ję in­nych, jak wa­żne są zdro­wy tryb ży­cia i zbi­lan­so­wa­na die­ta, a sam tak się wte­dy za­nie­dba­łem. Ale było war­to, ko­cha­nie.

Alix spoj­rza­ła na nie­go zdu­mio­na.

– Je­steś je­dy­nym zna­nym mi czło­wie­kiem, któ­ry uwa­ża, że zdo­by­cie domu na przed­mie­ściach War­sza­wy i do­fi­nan­so­wa­nia od la­bo­ra­to­rium są war­te nie­ma­lże utra­ty ży­cia!

– Prze­cież wiesz, że nie o to mi cho­dzi­ło – pró­bo­wał uspo­ko­ić wzbu­rzo­ną żonę.

– My­śla­łam, że będzie­my miesz­kać w War­sza­wie, a ty będziesz czu­wał nad pro­duk­cją swo­jej in­su­li­ny. Prze­cież ku­pi­łeś apa­ra­tu­rę za wła­sne pie­ni­ądze!

Ro­ze­śmiał się.

– Grant Fun­da­cji Roc­ke­fel­le­ra po­krył kosz­ty sa­mych ba­dań. Nie ża­łu­ję, Alix. Dzi­ęki na­szym sta­ra­niom Pol­ska jest trze­cim pro­du­cen­tem prze­my­sło­wym in­su­li­ny. Spędzi­li­śmy w mo­jej oj­czy­źnie pięć wspa­nia­łych lat. Pora na ko­lej­ne do­świad­cze­nie.

Z tru­dem po­wstrzy­ma­ła łzy na­pły­wa­jące do oczu.

– Jak dłu­go tu zo­sta­nie­my? – spy­ta­ła.

Ka­zi­mierz uśmiech­nął się ła­god­nie.

– Być może do ko­ńca ży­cia, a może tyl­ko do cza­su, aż opra­cu­ję szcze­pion­ki, sko­ńczę ba­da­nia nad wi­ta­mi­ną B12 i hor­mo­na­mi że­ński­mi – od­po­wie­dział szcze­rze. – Wte­dy będę po­trze­bo­wał no­wych wy­zwań.

Ka­zi­mierz Funk pra­co­wał we Fran­cji przez dwa­na­ście lat. Kie­dy wy­bu­chła dru­ga woj­na świa­to­wa, wró­cił do USA i po­zo­stał tam do ko­ńca ży­cia. Zma­rł w No­wym Jor­ku 19 wrze­śnia 1967 roku w wie­ku osiem­dzie­si­ęciu trzech lat. Był kil­ka­krot­nie no­mi­no­wa­ny do Na­gro­dy No­bla w dzie­dzi­nie me­dy­cy­ny. Ni­g­dy jej nie otrzy­mał. W 1927 roku na­gro­dą uho­no­ro­wa­no Chri­stia­ana Eijk­ma­na i Fre­de­ric­ka Hop­kin­sa za od­kry­cie wi­ta­mi­ny A. Za­słu­gi Fun­ka zo­sta­ły po­mi­ni­ęte, a jego na­zwi­sko pa­dło je­dy­nie w lau­da­cji.

ROZ­DZIAŁ I

w któ­rym po­zna­je­my Zo­się Ni­bu­żan­kę, dziew­czy­nę z do­bre­go domu, cho­ciaż jej przy­jściu na świat to­wa­rzy­szył skan­dal, i ze zdu­mie­niem do­wia­du­je­my się, że nie chce ona wy­cho­dzić za mąż, gdyż jest le­ka­rzem i z tą pro­fe­sją wi­ąże swo­ją przy­szło­ść. Wpraw­dzie nie jest jej ła­two, bo wci­ąż jest na do­rob­ku, ciot­ka wy­po­mi­na jej „ła­ska­wy chleb”, a men­tor w szpi­ta­lu nie przyj­mu­je do wia­do­mo­ści, że jest rok 1924, ale Zo­sia nie pod­da­je się i wal­czy o swo­je miej­sce na świe­cie i sza­cu­nek ko­le­gów.

Zo­sia Ni­bu­żan­ka uśmiech­nęła się do pani Bo­raw­skiej naj­grzecz­niej­szym i naj­bar­dziej nie­win­nym ze wszyst­kich swo­ich uśmie­chów. Ko­bie­ta nie dała się jed­nak zwie­ść.

– Hmm – chrząk­nęła i upi­ła spo­ry łyk her­ba­ty, któ­rą Zo­sia za­pa­rzy­ła oso­bi­ście, jako że nie było słu­żącej. – Przej­dźmy do rze­czy.

„Czy­li do pró­by ze­swa­ta­nia mnie”, wes­tchnęła w du­chu dziew­czy­na i wy­pro­sto­wa­ła się na krze­śle.

– Umie pa­nien­ka po­dać do­brą her­ba­tę, to na po­czątek coś – za­uwa­ży­ła sta­ra dama, a Zo­sia po­now­nie po­ki­wa­ła gło­wą, aż jej nie­sfor­ne ja­sne loki pod­sko­czy­ły.

– I jak słu­żby za­brak­nie z ta­kich czy in­nych po­wo­dów, to pa­nien­ka so­bie po­ra­dzi do cza­su, aż zgo­dzi od­po­wied­nie oso­by.

Zo­sia jesz­cze raz kiw­nęła gło­wą, przy­wo­łu­jąc w pa­mi­ęci ener­gicz­ną Jul­cię. Jul­cia była słu­żącą wu­jo­stwa Resz­czy­ńskich, uży­cza­ną Zosi z do­bro­ci ser­ca na dwa dni w ty­go­dniu. Da­wa­ło to dziew­czy­nie złud­ne po­czu­cie, że ma ko­goś do sprząta­nia i za­pa­rza­nia kawy oraz her­ba­ty na wy­pa­dek od­wie­dzin zna­jo­mych, któ­rych nie mia­ła, albo swat­ki, któ­rej nie chcia­ła go­ścić.

– Dzi­ęku­ję – od­po­wie­dzia­ła, bo chy­ba na­le­ża­ło po­dzi­ęko­wać, a poza tym Zo­sia była wi­ęcej niż pew­na tego, że po­ra­dzi so­bie w ka­żdej sy­tu­acji.

Na­uczy­ło ją tego smut­ne dzie­ci­ństwo, przy nie­za­rad­nym ojcu, bez mat­ki, któ­ra ode­szła przed­wcze­śnie, a po­tem przy dziad­ku, któ­ry nie mógł ukryć roz­go­ry­cze­nia, że losy jego je­dy­nej cór­ki tak źle się po­to­czy­ły. Dłu­go nie mógł wy­ba­czyć Zosi, że się uro­dzi­ła, po­nad­to miał do niej żal, że nie była chłop­cem. Lata mło­do­ści były dla dziew­czy­ny ła­skaw­sze, ale rów­nież wy­ma­ga­ły od niej har­tu du­cha i nie­by­wa­łej od­wa­gi, aby wstąpić na stu­dia me­dycz­ne na Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­lo­ńskim, gdzie na wy­dzia­le le­kar­skim w tym cza­sie stu­dio­wa­ło za­le­d­wie dwa­dzie­ścia ko­biet. Wresz­cie Zo­sia za­mie­ni­ła spo­koj­ny i ci­chy dom w Kra­ko­wie na klit­kę przy uli­cy Że­la­znej w War­sza­wie, gdzie mu­sia­ła li­czyć ka­żdy grosz i ci­ężko pra­co­wać. Nie na­rze­ka­ła jed­nak i zno­si­ła bez sło­wa skar­gi wszel­kie prze­ciw­no­ści losu, bo mia­ła przed sobą ja­sno wy­ty­czo­ny cel.

Pani Bo­raw­ska tym­cza­sem na­ło­ży­ła so­bie na por­ce­la­no­wy ta­le­rzyk ko­pia­stą ły­żecz­kę kon­fi­tur po­ziom­ko­wych, któ­rych sło­ik Zo­fia otwo­rzy­ła z bó­lem ser­ca, bo nie stać jej było na żad­ne sło­dy­cze z cu­kier­ni. Owe kon­fi­tu­ry, przy­wie­zio­ne z Kra­ko­wa, a po­da­ro­wa­ne Zosi przez Ho­nor­kę, sta­rą słu­żącą pa­mi­ęta­jącą jesz­cze „pa­nie­necz­kę Ma­ry­się, tego kwia­tusz­ka, któ­ry się zmar­no­wał”, sta­no­wi­ły je­dy­ny de­ser, któ­rym dziew­czy­na mo­gła wy­na­gro­dzić so­bie tru­dy co­dzien­ne­go ży­cia w War­sza­wie. Kon­fi­tu­ry po­ziom­ko­we były czy­mś wi­ęcej niż za­mkni­ęty­mi w sło­iku słod­ki­mi owo­ca­mi – były wspo­mnie­niem łąk, po któ­rych bie­ga­ła jako dziec­ko, i la­sów, w któ­re lu­bi­ła się za­głębiać, wy­obra­ża­jąc so­bie, że jest kró­lew­ną ucie­ka­jącą z wy­so­kiej wie­ży, ści­ga­ną przez całą zgra­ję zbój­ni­ków na­sła­nych przez wro­gów dziad­ka. Zo­sia ra­cjo­no­wa­ła przy­smak – po­zwa­la­ła so­bie na ły­żecz­kę kon­fi­tur przy nie­dzie­li – i cier­pia­ła te­raz, wi­dząc, jak ru­bi­no­we owo­ce zni­ka­ją w sze­ro­kich ustach pani Bo­raw­skiej.

– Po­dzi­ęku­jesz, jak ci do­bre­go męża znaj­dzie­my. – Pani Bo­raw­ska po­ki­wa­ła gło­wą, a Zo­sia tym ra­zem się nie uśmiech­nęła, tyl­ko po­pa­trzy­ła z re­zy­gna­cją na ko­bie­tę sie­dzącą na­prze­ciw­ko.

„Je­śli będę nie­wie­le mó­wi­ła, może ją to znie­chęci i so­bie pój­dzie”, po­my­śla­ła. Nie­ste­ty nie mia­ła po­jęcia, że do­brą swat­kę nie jest tak ła­two znie­chęcić, że za­wsze jest ona go­to­wa prze­ko­nać pan­nę do za­mążpó­jścia i ma w za­na­drzu kil­ku kan­dy­da­tów, z któ­rych ka­żdy ko­lej­ny jest bar­dziej nie­od­po­wied­ni od po­przed­nie­go.

– Słu­chaj, tur­ka­wecz­ko, co ja tu dla cie­bie mam – pod­jęła pani Bo­raw­ska, kie­dy wresz­cie od­su­nęła od sie­bie ta­le­rzyk i wy­pi­ła ostat­ni łyk her­ba­ty. – Pan me­ce­nas An­drusz­kie­wicz, wdo­wiec, ale mło­dy...

– Me­ce­nas An­drusz­kie­wicz ma pi­ęćdzie­si­ąt lat – prze­rwa­ła jej Zo­sia ze zgro­zą w gło­sie, nie zwa­ża­jąc na to, że prze­ry­wać nie na­le­ży, zwłasz­cza star­szym i w do­my­śle mądrzej­szym. – Nie jest mło­dy. Jest bar­dzo sta­ry!

– Jak na wdow­ca jest mło­dy. Ty masz dwa­dzie­ścia dwa lata, on jest w sam raz dla cie­bie – od­pa­rła pani Bo­raw­ska, nie zwró­ciw­szy uwa­gi dziew­czy­nie, że we­szła jej w sło­wo.

– Me­ce­nas An­drusz­kie­wicz ma cór­kę w moim wie­ku – za­pro­te­sto­wa­ła Zo­sia, ale za­raz się uspo­ko­iła, bo uświa­do­mi­ła so­bie, że po pierw­sze, nikt jej siłą przed ołtarz nie za­ci­ągnie, a po dru­gie, do­brze zna­ła ro­dzi­nę An­drusz­kie­wi­czów i wie­dzia­ła, że me­ce­nas to po­rząd­ny czło­wiek, któ­ry le­d­wie rok temu owdo­wiał i ogrom­nie prze­ży­wa śmie­rć uko­cha­nej żony.

Kie­dy ostat­nio wi­dzia­ła go na jed­nym z przy­jęć ciot­ki Resz­czy­ńskiej, na któ­re mu­sia­ła uczęsz­czać, po­nie­waż „tak wy­pa­da­ło”, za­mie­ni­ła z nim kil­ka słów i było jej go strasz­nie żal, bo od śmier­ci uro­czej pani An­drusz­kie­wi­czo­wej po­sta­rzał się jak­by o dzie­si­ęć lat i schu­dł tak, że Zo­sia le­d­wie go po­zna­ła. Nie wy­glądał też na oso­bę chęt­ną do po­now­nej że­niacz­ki. „I na pew­no nic nie wie o za­ku­sach pani Bo­raw­skiej”, po­cie­szy­ła się szyb­ko w du­chu. Przy­po­mnia­ła so­bie ta­kże, że mia­ła sie­dzieć ci­cho i cze­kać, aż swat­ka się pod­da i so­bie pój­dzie, więc znów spró­bo­wa­ła przy­brać miły wy­raz twa­rzy i po­sta­no­wi­ła od­zy­wać się tyl­ko wte­dy, kie­dy będzie to bez­względ­nie ko­niecz­ne.

– Będziesz jej przy­ja­ció­łką i po tro­sze mat­ką, za­nim uro­dzisz wła­sne dzie­ci – pod­su­mo­wa­ła spra­wę star­sza dama.

– Nie – sprze­ci­wi­ła się sta­now­czo Zo­sia, czym na­tych­miast zła­ma­ła wła­sne po­sta­no­wie­nie. – Nie, tak nie może być. Me­ce­nas An­drusz­kie­wicz to... – Za­wa­ha­ła się. – Me­ce­nas An­drusz­kie­wicz to po­rząd­ny, prze­mi­ły czło­wiek, któ­ry ni­g­dy wo­bec mnie... Ni­g­dy wo­bec mnie nie...

– Gdy miał żonę, świeć pa­nie nad jej du­szą, ni­g­dy na cie­bie nie pa­trzył w ten spo­sób – tłu­ma­czy­ła jej cier­pli­wie pani Bo­raw­ska.

– Te­raz też nie pa­trzy – wy­krztu­si­ła Zo­sia. – Ja nie je­stem do­brą par­tią.

– Przy­naj­mniej do­pó­ty, do­pó­ki twój dzia­dek nie opu­ści ziem­skie­go pa­do­łu, a i wte­dy, z tego, co mi do­nie­sio­no, nie będziesz szcze­gól­nie bo­ga­ta. Dla­te­go też nie mo­żesz gry­ma­sić – oznaj­mi­ła swat­ka.

Zo­się w pierw­szej chwi­li za­mu­ro­wa­ło, w na­stęp­nej obu­rzy­ła się, usły­szaw­szy tak nie­tak­tow­ne sło­wa.

– Nie – po­wie­dzia­ła z mocą.

Pani Bo­raw­ska już otwie­ra­ła usta, żeby rzu­cić ja­kąś ci­ętą ri­po­stę, ale uzna­ła, że mó­wi­ąc „nie”, Zo­fia Ni­bu­żan­ka zga­dza się z nią co do tego, że nie jest do­brą par­tią i nie znaj­dzie męża, je­śli się jej nie po­mo­że, nie poda ręki i nie uświa­do­mi, na co re­al­nie może li­czyć.

– Otóż to – przy­tak­nęła sta­ra dama. – Nie.

– Dzi­ęku­ję – od­po­wie­dzia­ła z iro­nią w gło­sie Zo­sia, bo mia­ła zu­pe­łnie co in­ne­go na my­śli.

– Dla­te­go słu­chaj, co ja ci tu mó­wię. Rad­ca Ko­wal­ski. Jemu chy­ba ni­cze­go nie mo­żesz za­rzu­cić. Młod­szy od An­drusz­kie­wi­cza – pal­nęła swat­ka, a Zosi, któ­ra oczy­ma wy­obra­źni już wi­dzia­ła, jak sprząta po go­ściu i za­głębia się w lek­tu­rze pism, któ­re spo­gląda­ły na nią z pó­łki nie­opo­dal, za­sty­gła w prze­ra­że­niu. Ta pro­po­zy­cja była o sto­kroć gor­sza.

– Młod­szy tyl­ko o dzie­si­ęć lat – po­wie­dzia­ła ostro­żnie.

– Nie jest wdow­cem i nie ma dzie­ci – prze­ko­ny­wa­ła ją pani Bo­raw­ska. – Po­nad­to ma­jęt­ny, a wiem skądi­nąd, że pa­nien­ka mu się po­do­ba.

Zo­sia wzdry­gnęła się. Rad­ca był tępy, tłu­sty i nie­zgu­ło­wa­ty. Myśl o tym, że mo­gła­by z nim dzie­lić ży­cie, wy­da­ła się jej nie­do­rzecz­na.

– Nie – od­pa­rła znów.

Pani Bo­raw­ska o dzi­wo nie pró­bo­wa­ła na­ci­skać, wi­docz­nie był to kan­dy­dat i przez nią uzna­ny za nie­ro­ku­jące­go – a może prze­zna­czy­ła go in­nej pan­nie.

– Ka­rol We­resz­cza­ka. – Pani Bo­raw­ska naj­wy­ra­źniej w swo­im mnie­ma­niu wy­ci­ągnęła asa z ręka­wa, bo po wy­po­wie­dze­niu tego na­zwi­ska przy­bra­ła trium­fal­ny wy­raz twa­rzy. – Mło­dy, przy­stoj­ny, ma­jęt­ny i tyl­ko cze­ka, aby go usi­dlić.

Zo­sia oma­lże nie par­sk­nęła śmie­chem.

– Prze­cież to utra­cjusz – po­wie­dzia­ła. – Prze­gry­wa w kar­ty pie­ni­ądze ro­dzi­ców i spo­ty­ka się z ko­bie­ta­mi – tu skrom­nie spu­ści­ła gło­wę – lek­kich oby­cza­jów.

– W sam raz dla cie­bie – stwier­dzi­ła pani Bo­raw­ska, a Zo­sia, za­miast na­tych­miast się ob­ra­zić, za­sta­no­wi­ła się nad jej sło­wa­mi.

W rze­czy sa­mej sło­wa swat­ki były ob­ra­źli­we, je­śli wzi­ąć pod uwa­gę to, co pre­zen­to­wał sobą ku­zyn Ka­ro­lek. Je­śli na­to­miast pa­trzeć na to, czym trud­ni­ła się Zo­sia, sło­wa pani Bo­raw­skiej mia­ły głęb­szy sens.

– Ja tak nie uwa­żam – po­wie­dzia­ła Zo­sia po za­sta­no­wie­niu. – Po­mo­gła­bym ra­czej ofia­rom chu­ci Ka­ro­la We­resz­cza­ki niż jemu sa­me­mu.

Pani Bo­raw­ska wy­su­nęła bro­dę do przo­du. Naj­wy­ra­źniej sło­wa mło­dziut­kiej pod­opiecz­nej pa­ństwa Resz­czy­ńskich zro­bi­ły na niej wra­że­nie.

– Spo­ro ma­jąt­ku mu jesz­cze po­zo­sta­ło – oznaj­mi­ła z god­no­ścią swat­ka. – A mądra ko­bie­ta, je­śli uwi­je mu gniazd­ko i spro­wa­dzi do nie­go ptasz­ki, jego sa­me­go w domu za­trzy­ma i spra­wi, że będzie szczęśli­wy.

Zo­sia zna­ła Ka­ro­la We­resz­cza­kę i była pew­na, że żad­ne gniazd­ko, ptasz­ki i ćwier­ka­nie nie od­ci­ągną go od ha­zar­du i dzi­wek. Poza tym obu­rzy­ły ją sło­wa, że to do niej na­le­ży spro­wa­dze­nie mężczy­zny po­kro­ju Ka­ro­la ze złej dro­gi.

– Wąt­pię, aby to było mo­żli­we – stwier­dzi­ła i do­da­ła: – Ka­rol We­resz­cza­ka nie na­da­je się na męża. Na pew­no nie dla żad­nej po­rząd­nej dziew­czy­ny.

– Z ta­kim po­de­jściem, moja dro­ga, to ty męża nie znaj­dziesz – za­uwa­ży­ła pani Bo­raw­ska.

– Ale ja prze­cież mó­wi­łam, że wca­le nie szu­kam – we­szła jej w sło­wo Zo­sia. – Poza tym nie po­dej­mu­ję się uszczęśli­wia­nia mężczyzn. Wy­da­je mi się ra­czej, że to mężczy­zna po­wi­nien uszczęśli­wiać mnie.

Było to ty­po­we dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­ne po­de­jście, więc Zo­sia sądzi­ła, że swat­ka je po­dzie­la, wy­da­wa­ło się bo­wiem, że pani Bo­raw­ska za­trzy­ma­ła się men­tal­nie i oby­cza­jo­wo w ubie­głym wie­ku. Zo­sia jed­nak się po­my­li­ła. Swat­ka tyl­ko mach­nęła ręką.

– Wiem, wiem... – po­wie­dzia­ła cierp­kim gło­sem. – Pa­nu­je moda na wy­kszta­łco­ne pa­nien­ki, któ­re gar­ną się do pra­cy... Swat­ki to prze­ży­tek, re­likt dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku. A ja pa­nien­ce mó­wię, że jesz­cze wró­ci sta­re i do­bre.

„Nie­do­cze­ka­nie pani Bo­raw­skiej”, po­my­śla­ła Zo­sia, ale tym ra­zem przy­tom­nie nic nie po­wie­dzia­ła.

– Ja wiem, co pa­nien­ka so­bie my­śli – stwier­dzi­ła swat­ka i do­da­ła cierp­ko: – Ale niech pa­nien­ka nie za­po­mi­na, cze­go ży­czą so­bie jej do­bro­czy­ńcy.

– Wiem, cze­go ży­czą so­bie moi do­bro­czy­ńcy, któ­rzy w szla­chet­no­ści swo­jej uży­czy­li mi miesz­ka­nia, abym mo­gła w spo­ko­ju pra­co­wać zgod­nie z moim wy­kszta­łce­niem i pa­sją. – Zo­sia unio­sła wzrok i śmia­ło spoj­rza­ła swat­ce w twarz.

Bo­raw­ska i na te sło­wa nie za­re­ago­wa­ła tak, jak Zo­sia prze­wi­dy­wa­ła.

– Moja pan­no – wes­tchnęła ko­bie­ta i zro­bi­ła za­tro­ska­ną minę. – Ty jesz­cze tego nie wiesz, ale ja wiem, że dro­ga, któ­rą ob­ra­łaś, pro­wa­dzi cię na ma­now­ce.

– Za­tem pro­szę nie tra­cić na mnie cza­su. – Zo­sia ze znie­cier­pli­wie­niem pod­nio­sła się z krze­sła, zde­cy­do­wa­na wy­pro­sić pa­nią Bo­raw­ską.

Może i ciot­ka, da­le­ka krew­na jej zma­rłej mat­ki, chcia­ła do­brze, ale Zo­sia nie za­mie­rza­ła po­rzu­cić swo­jej pra­cy – tego, co naj­bar­dziej na świe­cie ko­cha­ła – i osób, któ­re w nią uwie­rzy­ły. Tyl­ko z sza­cun­ku wo­bec ciot­ki zgo­dzi­ła się przy­jąć do sie­bie swat­kę i uda­wać, że jest skrom­ną pa­nien­ką na wy­da­niu, któ­ra tyl­ko cze­ka, aż pani Bo­raw­ska po­mo­że jej zo­stać szczęśli­wą ma­łżon­ką u boku ja­kie­goś je­go­mo­ścia, sta­re­go, głu­pie­go albo pró­żne­go, w naj­gor­szym wy­pad­ku uosa­bia­jące­go wszyst­kie te ce­chy, któ­ry pierw­sze, co zro­bi po ślu­bie, to za­bro­ni jej pra­co­wać.

– A za­tem do wi­dze­nia, moja pan­no – po­wie­dzia­ła pani Bo­raw­ska w drzwiach. – Po­wiem two­jej ciot­ce, że to moja ostat­nia wi­zy­ta u cie­bie. Nie przy­wy­kłam słu­chać im­per­ty­nen­cji.

Zo­sia uśmiech­nęła się grzecz­nie i de­mon­stra­cyj­nie ode­tchnęła z ulgą, co pa­nią Bo­raw­ską obu­rzy­ło do resz­ty. Kie­dy za­mknęła za swat­ką drzwi, po­szła po­sprzątać po go­ściu i do­ja­dła kon­fi­tu­ry, co za­głu­szy­ło jej wy­rzu­ty su­mie­nia. Mimo wszyst­ko ża­ło­wa­ła, że nie była bar­dziej po­wści­ągli­wa i nie umia­ła dać do zro­zu­mie­nia ko­bie­cie, że nie ma u niej cze­go szu­kać, w grzecz­niej­szy spo­sób. „Mu­sisz na­uczyć się pa­no­wać nad emo­cja­mi”, przy­po­mnia­ła so­bie sło­wa swo­jej mi­strzy­ni, dok­tor Gra­ży­ny Unge­ro­wej. „My, le­kar­ki, nie mo­że­my po­zwo­lić, żeby pa­cjent wy­pro­wa­dził nas z rów­no­wa­gi”. Pani Bo­raw­ska nie była pa­cjent­ką, ale w roz­mo­wie z nią Zo­sia dała po­pis nie­cier­pli­wo­ści i lek­ce­wa­że­nia, cze­go z pew­no­ścią nie po­chwa­li­ła­by dok­tor Unge­ro­wa, któ­ra umia­ła so­bie po­ra­dzić z naj­bar­dziej roz­hi­ste­ry­zo­wa­ny­mi pa­cjent­ka­mi i rosz­cze­nio­wy­mi ro­dzi­na­mi, a przy tym ani na chwi­lę nie tra­ci­ła kla­sy i cier­pli­wo­ści.

Co do ro­dzi­ny Resz­czy­ńskich, spra­wa była o wie­le bar­dziej skom­pli­ko­wa­na. Ciot­ka może i była krew­ną mat­ki, ale Zo­sia wie­dzia­ła, że wca­le nie chce przy­jąć jej pod swój dach. Z ko­lei wuj po­cząt­ko­wo wy­da­wał się bar­dzo jej przy­chyl­ny, miły i po­moc­ny, ale kie­dy Zo­sia za­częła go uni­kać po tym, jak wie­lo­krot­nie niby przy­pad­kiem do­tknął jej ko­la­na, dzie­ląc się z nią ra­da­mi ży­cio­wy­mi, ich sto­sun­ki wy­ra­źnie się ochło­dzi­ły. Z cza­sem Wi­told Resz­czy­ński przy­jął po­gląd kłó­tli­wej żony, że ka­żde bre­we­rie mu­szą się kie­dyś sko­ńczyć, a ka­żda po­rząd­na pan­na zna­le­źć męża.

– No nic – po­wie­dzia­ła gło­śno Zo­sia i si­ęgnęła po pod­ręcz­nik hi­sto­lo­gii Ru­dol­fa von Köl­li­ke­ra.

Chcia­ła po­wtó­rzyć em­brio­lo­gię, z któ­rej ju­tro mia­ła ko­lo­kwium w szpi­ta­lu. Za­głębi­ła się w pa­sjo­nu­jącym te­ma­cie bu­do­wy i ró­żni­co­wa­nia list­ków za­rod­ko­wych, z któ­rych po­wsta­wał czło­wiek.

– Cho­ciaż chce pani być gi­ne­ko­lo­giem, musi so­bie pani zda­wać spra­wę z tego, że or­ga­nizm ko­bie­ty jest ca­ło­ścią! – grzmiał dok­tor Ha­lic­ki.

„Je­stem gi­ne­ko­lo­giem, do dia­bła. I to cho­ler­nie do­brym”, po­my­śla­ła, ale nie po­wie­dzia­ła tego gło­śno. Le­piej było nie za­czy­nać dys­ku­sji z dok­to­rem Ber­nar­dem Ha­lic­kim, bo mo­gło się to sko­ńczyć od­su­ni­ęciem od pra­cy.

– Tym­cza­sem ja pa­nią py­tam o przy­czy­ny nie­wy­dol­no­ści ser­ca, a pani mi tu duka...

Zo­sia i tym ra­zem nie za­pro­te­sto­wa­ła. Mo­gła­by po­wie­dzieć, że po trzech go­dzi­nach od­py­ty­wa­nia z po­ło­żnic­twa i gi­ne­ko­lo­gii – przy czym war­to za­zna­czyć, że udzie­li­ła po­praw­nych od­po­wie­dzi na wszyst­kie py­ta­nia dok­to­ra – była nie­co za­sko­czo­na, kie­dy Ha­lic­ki za­czął prze­py­ty­wać ją z kar­dio­lo­gii, ale i tu so­bie po­ra­dzi­ła. Nie­ste­ty chwi­lę wa­ha­nia dok­tor wy­ko­rzy­stał prze­ciw­ko niej i na­tych­miast oska­rżył ją o nie­wie­dzę.

– Do­brze – ode­zwał się. – Sko­ro nie ma pani po­jęcia, jak funk­cjo­nu­je u lu­dzi układ krwio­no­śny, wró­ćmy do po­ło­żnic­twa. Niech pani opi­sze bu­do­wę ło­ży­ska.

– Ło­ży­sko łączy układ krwio­no­śny mat­ki z ukła­dem pło­du – za­częła, ale Ha­lic­ki na­tych­miast jej prze­rwał.

– Nie py­ta­łem o funk­cję, tyl­ko o bu­do­wę! – wrza­snął i rzu­cił nie­do­pa­łek do po­piel­nicz­ki, a na­stęp­nie od­pa­lił ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa.

– W skład ło­ży­ska wcho­dzi po­wierzch­nia mat­czy­na ło­ży­ska, ze­spo­lo­na przez całą ci­ążę ze ścia­ną ma­ci­cy...

– Py­ta­łem o bu­do­wę mi­kro­sko­po­wą! – za­grzmiał po­now­nie Ha­lic­ki. – A pani uda­je, że mnie nie ro­zu­mie, bo pani nie umie...

Zo­sia sie­dzia­ła jak tru­sia i po­zwa­la­ła się ru­gać jak byle słu­żąca, któ­ra nie dość do­brze wy­ta­rła podło­gę.

– Ło­ży­sko skła­da się z...

– Po ła­ci­nie! – znów wrza­snął.

Zo­sia i tym ra­zem nie dała się wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi. Wy­mie­ni­ła wszyst­kie war­stwy i na­czy­nia po ła­ci­nie.

Kie­dy po ko­lej­nej go­dzi­nie Ha­lic­ki wy­rzu­cił ją wresz­cie za drzwi, burk­nąw­szy, że dziew­czy­na może na­dal pra­co­wać, była mo­kra od potu i nie­ma­lże zde­cy­do­wa­na, aby za­brać swo­je rze­czy z szaf­ki le­kar­skiej, wy­jść z Miej­skie­go Za­kła­du Po­ło­żni­cze­go im. Świ­ętej Zo­fii i ni­g­dy do nie­go nie wra­cać.

Przy­po­mnia­ła so­bie, jak pierw­szy raz sta­nęła w jego pro­gu, na­tu­ral­nie z re­ko­men­da­cji dziad­ka, bo ko­góż by in­ne­go, ale jak zwy­kle po­sta­no­wi­ła udo­wod­nić, że ani płeć, ani pro­tek­cja nie zmie­nią tego, cze­go była pew­na – że jest wspa­nia­łą le­kar­ką, od­da­ną po­ło­żni­com, i ża­den mi­zo­gin jej nie za­szko­dzi.

– I jak ci po­szło? – spy­tał ją Bo­gu­mił So­szy­ński, ko­le­ga gi­ne­ko­log, któ­ry nie był ani tak zdol­ny jak ona, ani tak pra­co­wi­ty, ale był mężczy­zną.

– Bar­dzo do­brze – od­po­wie­dzia­ła zgod­nie z praw­dą.

Je­śli ktoś od­po­wia­dał na py­ta­nia dok­to­ra Ha­lic­kie­go przez czte­ry go­dzi­ny, a po­tem sły­szał, że nic nie umie, ale może da­lej pra­co­wać – pod wa­run­kiem, że za­cznie się uczyć – to tak, jak­by przy­je­cha­ła de­le­ga­cja ze Szwe­cji, żeby wręczyć de­li­kwen­to­wi Na­gro­dę No­bla.

So­szy­ński uśmiech­nął się, a po­tem rzu­cił lot­ką w tar­czę po­wie­szo­ną obok ob­ra­zu przed­sta­wia­jące­go płód w ma­ci­cy w przeded­niu jej opusz­cze­nia. Ob­raz był pi­ęk­ny i tak per­fek­cyj­nie na­ma­lo­wa­ny, że mógł za­stąpić atlas ana­to­micz­ny. Zo­stał po­da­ro­wa­ny szpi­ta­lo­wi przez ma­lar­kę, któ­ra szczęśli­wie po­wi­ła zdro­wą dziew­czyn­kę. W ten spo­sób po­sta­no­wi­ła od­wdzi­ęczyć się za opie­kę.

– Uszko­dzisz ob­raz – zwró­ci­ła ko­le­dze uwa­gę Zo­sia, bo So­szy­ńskie­mu rzad­ko uda­wa­ło się tra­fić w tar­czę.

Mężczy­zna zro­bił ob­ra­żo­ną minę i po­now­nie rzu­cił lot­ką. Tra­fił w dwój­kę, co go wy­ra­źnie roz­zło­ści­ło.

– Wy­glądasz nie naj­le­piej – stwier­dził zło­śli­wie, przy­pa­tru­jąc się Zosi z uwa­gą. – Może so­bie usi­ądź, moja dro­ga, i po­praw locz­ki.

„Na­stęp­ny, któ­ry trak­tu­je mnie jak słod­kie dziew­cząt­ko, a po­tem pro­si o no­tat­ki”, po­my­śla­ła, ale usia­dła, tyle że za­miast po­pra­wiać locz­ki, któ­re i tak żyły wła­snym ży­ciem i nie da­wa­ły się ujarz­mić, za­żąda­ła, aby ko­le­ga zro­bił jej her­ba­ty. Po­tem jed­nak do­strze­gła, że na biur­ku wśród licz­nych pa­pie­rów, w sąsiedz­twie mi­kro­sko­pu i po­piel­ni­cy wy­pe­łnio­nej nie­do­pa­łka­mi, stoi fi­li­żan­ka świe­żo za­pa­rzo­ne­go na­po­ju, któ­re­go So­szy­ński jesz­cze nie zdążył upić. Po­często­wa­ła się bez py­ta­nia o po­zwo­le­nie.

– Już nie mu­sisz. Co mamy na sta­nie? – spy­ta­ła, po­pi­ja­jąc her­ba­tę ma­ły­mi łycz­ka­mi.

– Spo­kój – po­wie­dział z za­do­wo­le­niem. – Dwie po­ło­żni­ce uro­dzi­ły w ter­mi­nie. Po­zo­sta­łe cze­ka­ją. Jed­na jest w izo­lat­ce.

– Spraw­dzi­łeś ło­ży­ska? – do­cie­ka­ła.

– Po­ło­żne to zro­bi­ły. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Mó­wi­ły, że ło­ży­ska są całe.

Zo­sia do­ko­ńczy­ła her­ba­tę. Dok­tor Unge­ro­wa ni­g­dy nie za­nie­cha­ła­by spraw­dze­nia ło­ży­ska, cho­ćby po­ło­żna za­pew­nia­ła, że wy­szło całe. Po­dob­no le­gen­dar­na dok­tor Do­brska[2], pierw­sza dy­plo­mo­wa­na pol­ska le­kar­ka, men­tor­ka wszyst­kich gi­ne­ko­lo­gów, za­rów­no ko­biet, jak i mężczyzn, po­tra­fi­ła przy­je­chać do szpi­ta­la tyl­ko po to, żeby spraw­dzić, czy na pew­no jama ma­ci­cy pa­cjent­ki zo­sta­ła opró­żnio­na jak na­le­ży. W ko­ńcu od tego za­le­ża­ło zdro­wie i ży­cie po­ło­żni­cy.

– Na two­im miej­scu mimo wszyst­ko bym spraw­dzi­ła – po­wie­dzia­ła.

– Je­śli nie wie­rzysz po­ło­żnym, spraw­dź sama – za­su­ge­ro­wał Bo­gu­mił. – Ja im ufam.

– To nie jest kwe­stia za­ufa­nia – po­wie­dzia­ła z wes­tchnie­niem Zo­sia i po­my­śla­ła, że gdy­by to ona nie spraw­dzi­ła ło­żysk, Ha­lic­ki nie zo­sta­wi­łby na niej su­chej nit­ki, ale So­szy­ńskie­mu z ra­cji płci na pew­no się upie­cze.

– Dzi­ęku­ję za her­ba­tę. Do ju­tra – po­wie­dzia­ła.

So­szy­ński mach­nął ręką i po­chy­lił się nad ja­ki­miś pa­pie­ra­mi. „Przy­naj­mniej pa­pie­ra­mi się zaj­mu­je”, po­my­śla­ła Zo­sia. Kie­dy przy­szła do pra­cy, je­den z le­ka­rzy po­ło­żył przed nią ster­tę pu­stej do­ku­men­ta­cji le­kar­skiej i na­ka­zał jej „się tym za­jąć”. Może i by to zro­bi­ła, ale stwier­dzi­ła, że opi­sy­wa­nie prze­bie­gu po­ro­du czy ope­ra­cji, przy któ­rej jej nie było, jest nad­uży­ciem. Uzna­ła to za­da­nie za pró­bę i od­mó­wi­ła, czym zy­ska­ła pierw­sze­go wro­ga w oso­bie dok­to­ra Ha­lic­kie­go. Jak się oka­za­ło – nie je­dy­ne­go, któ­ry po­tem zo­stał jej „opie­ku­nem”.

– Przy­szłam spraw­dzić ło­ży­ska – po­wie­dzia­ła do po­ło­żnej Ja­ni­ny Uniej­skiej, uczen­ni­cy dok­tor Do­brskiej.

– Bar­dzo pro­szę, pani dok­tor – od­po­wie­dzia­ła ko­bie­ta i za­pro­wa­dzi­ła Zo­się do po­miesz­cze­nia, gdzie mo­gła do­kład­nie obej­rzeć zra­zik po zra­zi­ku i prze­ko­nać się, że ło­ży­ska opu­ści­ły ma­ci­ce w ca­ło­ści.

– Wszyst­ko jest w naj­lep­szym po­rząd­ku – po­wie­dzia­ła pani dok­tor i po­dzi­ęko­wa­ła Ja­nin­ce.

– Przy­wie­zio­no wła­śnie ko­lej­ne dwie ko­bie­ty do po­ro­du – oznaj­mi­ła po­ło­żna. – Obie pier­wiast­ki. Na szczęście pło­dy są po­je­dyn­cze i pra­wi­dło­wo uło­żo­ne. Pierw­sza uro­dzi za kil­ka go­dzin, dru­ga za kil­ka­na­ście.

Zo­sia zro­zu­mia­ła, że sio­stra Ja­ni­na daje jej w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że dok­tor So­szy­ński nie ma ocho­ty oso­bi­ście ba­dać ro­dzących i nie przej­mu­je się ewen­tu­al­ny­mi po­wi­kła­nia­mi. W dni jego dy­żu­rów na­tu­ra ma sama za­ła­twiać kwe­stię przy­jścia dziec­ka na świat.

– Jest jesz­cze dok­tor Ha­lic­ki – po­wie­dzia­ła Zo­sia. – Ubrał Ur­szul­kę, sądzę, że będzie pra­co­wał w ga­bi­ne­cie.

Ur­szul­ka była ko­bie­cym szkie­le­tem, któ­ry stał w ga­bi­ne­cie dok­to­ra Ha­lic­kie­go. Je­śli dok­tor „ubie­rał” szkie­let, był to nie­wąt­pli­wie znak, że nie za­mie­rza wra­cać do domu, tyl­ko stu­dio­wać na miej­scu pi­sma me­dycz­ne i ro­bić no­tat­ki do swo­ich ba­dań.

– Sko­ro pra­cu­je, to nie po­mo­że – po­wie­dzia­ła Ja­ni­na z cierp­ką miną. – Pra­cu­je niby dla ko­biet, ale nie do ko­ńca w ich słu­żbie.

Ja­ni­na ode­szła, a Zo­sia sta­ła jesz­cze chwi­lę zdu­mio­na śmia­ło­ścią po­ło­żnej. Mu­sia­ła się jed­nak zgo­dzić z jej opi­nią na te­mat dok­to­rów Ha­lic­kie­go i So­szy­ńskie­go. „Po co zaj­mo­wać się gi­ne­ko­lo­gią, sko­ro nie­na­wi­dzi się ko­biet?”, po­my­śla­ła, wy­cho­dząc na za­la­ne wio­sen­nym sło­ńcem po­dwó­rze szpi­tal­ne.

– Ka­rol? – Zo­sia zdu­mia­ła się, wi­dząc ku­zy­na sie­dzące­go przed jej drzwia­mi.

Za­sta­na­wia­ła się, cze­go on może od niej chcieć. „Naj­pew­niej pie­ni­ędzy”, od­po­wie­dzia­ła sama so­bie. Je­śli taki był cel jego wi­zy­ty, to źle tra­fił. Szpi­tal wy­pła­cał Zosi pen­sję, a Resz­czy­ńscy po­bie­ra­li od niej je­dy­nie skrom­ną sumę za wy­na­jem miesz­ka­nia, ale mimo wszyst­ko dziew­czy­na nie za­li­cza­ła się do osób ma­jęt­nych. Wci­ąż była na do­rob­ku, oszczędza­ła ka­żdy grosz, aby się unie­za­le­żnić. Na pew­no nie mia­ła pie­ni­ędzy, któ­re mo­gła­by po­ży­czyć Ka­ro­lo­wi na spła­tę jego kar­cia­nych dłu­gów. I na pew­no nie chcia­ła­by mar­no­wać wła­snych środ­ków na cu­dze sła­bo­ści.

– Mogę we­jść? – spy­tał po­kor­nie ku­zy­nek, a jego wiel­kie brązo­we oczy wy­pe­łni­ły się łza­mi.

Zo­sia roz­wa­ży­ła wszel­kie za i prze­ciw. Je­śli te­raz prze­go­ni Ka­ro­la, go­tów będzie albo zro­bić coś głu­pie­go, albo po­le­cieć do swo­jej mat­ki i na­ska­rżyć na ku­zyn­kę. We­resz­cza­ko­wa była spo­krew­nio­na i za­przy­ja­źnio­na z Resz­czy­ński­mi i nie­chęt­na Zosi. Mo­gło­by się to sko­ńczyć wy­mó­wie­niem dziew­czy­nie miesz­ka­nia, któ­re było wpraw­dzie skrom­ne i cia­sne, ale zu­pe­łnie jej wy­star­cza­ło.

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nęła Zo­fia i wpu­ści­ła mężczy­znę do środ­ka.

Ka­rol wsze­dł do po­ko­ju, a ona sa­mo­dziel­nie zdjęła płaszcz i po­wie­si­ła go na wie­sza­ku, my­śląc gniew­nie, że co jak co, ale ku­zy­nek, na­wet przy­bi­ty wid­mem sko­ńcze­nia w nur­cie Wi­sły z ka­mie­niem u nogi za dłu­gi, po­wi­nien za­cho­wy­wać się wo­bec niej jak dżen­tel­men.

– Mó­głbyś cho­ciaż... – za­częła ru­gać Ka­ro­la, ale nie do­ko­ńczy­ła.

Ku­zy­nek stał na środ­ku po­ko­ju i wy­glądał jak uoso­bie­nie roz­pa­czy, choć w oczach miał de­ter­mi­na­cję. Pra­wą dło­nią tar­gał swo­ją buj­ną czu­pry­nę, lewą wy­ma­chi­wał. Zer­kał przy tym na okno, jak­by miał za­miar przez nie wy­sko­czyć. Był ubra­ny w ko­szu­lę, ka­mi­zel­kę i dro­gą ma­ry­nar­kę, uszy­tą dla nie­go przez któ­re­goś z mod­nych war­szaw­skich kraw­ców. Nie by­ło­by w tym ob­raz­ku nic dziw­ne­go, gdy­by nie to, że od pasa w dół Ka­rol był pra­wie nagi. Spodnie miał spusz­czo­ne do ko­stek, jego bla­de i szczu­płe nogi były od­sło­ni­ęte. Przy­ro­dze­nie zwi­sa­ło smęt­nie po­śród kręco­nych ciem­nych wło­sów.

– Co, do... – za­częła Zo­sia i prze­łk­nęła śli­nę, bo wi­dok był dość nie­co­dzien­ny i co naj­mniej za­ska­ku­jący.

– Zo­bacz! – krzyk­nął z roz­pa­czą Ka­rol i wska­zał na swo­je ge­ni­ta­lia.

Zo­sia po­de­szła bli­żej i przyj­rza­ła się.

– Po­wiedz, że pchły mnie po­gry­zły – jęk­nął, a na­stęp­nie wy­buch­nął pła­czem.

Zo­sia dla po­rząd­ku obej­rza­ła zmia­nę skór­ną jesz­cze raz, sta­ra­jąc się na przy­ro­dze­nie Ka­ro­la pa­trzeć jak le­kar­ka, a nie jak ja­kaś dzier­lat­ka, ale było to dość trud­ne. Nie cho­dzi o to, że nie wi­dzia­ła ni­g­dy męskich na­rządów, bo ow­szem, wi­dzia­ła cho­cia­żby pod­czas stu­diów, ale zwy­kle były to przy­ro­dze­nia albo nie­bosz­czy­ków, albo zu­pe­łnie ob­cych jej lu­dzi. Ka­rol­ka Zo­sia zna­ła, co wi­ęcej, nie da­lej niż kil­ka dni temu pani Bo­raw­ska przed­sta­wia­ła go jej jako po­ten­cjal­ne­go kan­dy­da­ta na męża.

– Nie po­gry­zły cię pchły – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Przy­kro mi, Ka­ro­lu.

Ku­zyn prze­stał na chwi­lę pła­kać i znów po­pa­trzył na nią sar­ni­mi ocza­mi.

– Je­steś pew­na?

Przy­tak­nęła.

– Ale mnie to nie boli! – upie­rał się. – Mój zna­jo­my, któ­ry miał syfa, mó­wił, że go bar­dzo bo­la­ło.

– To zmia­na pier­wot­na – wy­ja­śni­ła mu. – A te nie bolą.

Ka­rol pod­ci­ągnął spodnie, a do Zosi na­gle do­ta­rła cała gro­za sy­tu­acji. Ku­zyn za­ra­ził się sy­fi­li­sem, cho­ro­bą, któ­ra prze­trze­bi­ła pół świa­ta, a na któ­rą wci­ąż nie było sku­tecz­ne­go le­kar­stwa. W do­dat­ku przy­sze­dł z tym do niej, co ozna­cza­ło kło­po­ty, i to pew­nie spo­re. „No cóż – po­my­śla­ła – naj­pierw na­le­ży go uspo­ko­ić, a po­tem wy­py­tać o szcze­gó­ły”.

– Nie! Nie! Nie! – za­czął na­gle krzy­czeć Ka­rol. – Ja nie mo­głem zła­pać fran­cy!

– Ale zła­pa­łeś – stwier­dzi­ła spo­koj­nie Zo­sia. – Py­ta­nie tyl­ko gdzie.

– Kie­dy? – za­py­tał. – Kie­dy to się mo­gło stać?

– Zmia­na pier­wot­na – za­częła re­cy­to­wać, bo te­mat był jej aż na­zbyt do­brze zna­ny, cho­ciaż na szczęście nie z au­top­sji – po­ja­wia się po oko­ło trzech ty­go­dniach od sto­sun­ku z oso­bą za­ka­żo­ną. Sy­fi­li­sem mo­żna za­ra­zić się po­przez sto­su­nek tra­dy­cyj­ny, oral­ny albo – spoj­rza­ła zna­cząco – anal­ny.

– Nie je­stem so­do­mi­tą! – krzyk­nął obu­rzo­ny. – Trzy ty­go­dnie temu, po­wia­dasz?

Wy­da­wa­ło się, że Ka­rol in­ten­syw­nie my­śli, co – jak Zo­sia wie­dzia­ła z na­rze­kań ciot­ki Resz­czy­ńskiej – nie było jego moc­ną stro­ną.

– Gdzie ja by­łem trzy ty­go­dnie temu? – spy­tał na głos, a Zo­sia bez­rad­nie roz­ło­ży­ła ręce.

– To mu­sia­ło być oko­ło Wiel­ka­no­cy – po­wie­dzia­ła. – Może to ci po­mo­że?

Ka­rol za­sta­no­wił się głębo­ko, a po­tem wes­tchnął i za­czął trzeć oczy.

– To się zda­rzy­ło tyl­ko raz – wy­krztu­sił w ko­ńcu. – Tyl­ko raz.

„Wy­star­czy raz”, chcia­ła po­wie­dzieć Zo­sia, ale po­wstrzy­ma­ła się.

– Za­pa­rzę ci her­ba­ty, a po­tem po­my­śli­my, co zro­bić, do­brze?

– Nie chcę her­ba­ty! – wy­buch­nął Ka­rol. – Idę za­bić tę... tę... kur­wę...

Zo­sia od­cze­ka­ła chwi­lę, po czym ode­zwa­ła się ci­cho:

– Mó­wi­łam ci, że kon­tak­ty z po­dob­nym to­wa­rzy­stwem prędzej czy pó­źniej...

Ka­rol wy­ce­lo­wał w nią bla­dy pa­lec.

– Ży­cia nie znasz – stwier­dził. – Ży­cia nie znasz. Mężczy­zna musi. Mój oj­ciec cha­dza do bur­de­lu re­gu­lar­nie i co? Ni­g­dy nic nie zła­pał.

Zo­sia na­wet nie mru­gnęła. Pro­sty­tu­cja była zu­pe­łnie le­gal­na, nie da­lej niż rok temu utwo­rzo­no Urząd Sa­ni­tar­no-Oby­cza­jo­wy, któ­ry ob­jął swo­istą opie­ką córy Ko­ryn­tu. Pra­wo zo­bo­wi­ązy­wa­ło je do po­sia­da­nia „czar­nych ksi­ąże­czek”, czy­li kart zdro­wia świad­czących o re­gu­lar­nych ba­da­niach.

– Mó­wi­łam ci, że cho­dze­nie do bur­de­li jest bez­piecz­niej­sze. Tam­tej­sze ko­bie­ty są sys­te­ma­tycz­nie ba­da­ne i je­śli któ­raś jest cho­ra, nie ma mowy, żeby spo­ty­ka­ła się z klien­ta­mi. Mu­sia­łeś to zła­pać na uli­cy. Przy­znaj się, Ka­ro­lu, po­sze­dłeś pew­nie z ja­kąś z bra­my? Za parę gro­szy, co?

Ka­rol nie­chęt­nie przy­tak­nął, a po­tem ukrył twarz w dło­niach. Zo­sia po­kręci­ła gło­wą. Naj­ubo­ższe ci­cho­daj­ki, któ­re wy­sta­wa­ły w bra­mach, świad­cząc usłu­gi za cenę kil­ka­krot­nie ni­ższą niż w bur­de­lu, roz­no­si­ły cho­ro­by we­ne­rycz­ne.

– Co te­raz? – spy­tał w ko­ńcu ku­zyn.

– Te­raz mi po­wiesz, czy po­tem by­łeś jesz­cze z ja­kąś ko­bie­tą – po­sta­no­wi­ła Zo­sia. – Je­śli tak, trze­ba ją zna­le­źć i uprze­dzić, bo roz­nie­sie za­ra­zę.

– Wra­ca­łem jesz­cze ze dwa razy do tam­tej, bo była do­bra i ta­nia – wy­znał nie­chęt­nie, za­po­mniaw­szy, że przed­tem za­rze­kał się, „że to było tyl­ko raz”.

Zo­sia ode­tchnęła z ulgą. Oczy­ma wy­obra­źni wi­dzia­ła, jak prze­cze­su­je z ko­le­żan­ka­mi bur­de­le i szu­ka dziew­czyn, z któ­ry­mi był Ka­rol, a na­stęp­nie mężczyzn, któ­rzy spo­tka­li się z tymi dziew­czy­na­mi. Na szczęście nie było to ko­niecz­ne.

– Do­brze. Po­daj mi w ta­kim ra­zie ad­res.

– Chy­ba nie za­mie­rzasz iść do tej ko­bie­ty? – spy­tał ze stra­chem.

Zo­sia wła­śnie tak za­mie­rza­ła po­stąpić. Była to naj­mniej przy­jem­na część jej le­kar­skich obo­wi­ąz­ków, ale bez­względ­nie ko­niecz­na.

– Do­brze wiesz, że po­win­nam ją zna­le­źć i po­in­for­mo­wać, że jest cho­ra. W prze­ciw­nym wy­pad­ku za­ra­zi in­nych.

Już nie­raz cha­dza­ła po bra­mach i na­ma­wia­ła pro­sty­tut­ki do ba­dań, ofia­ro­wu­jąc im swo­je usłu­gi. Ta­kie dzia­ła­nia na­le­ża­ły do obo­wi­ąz­ków mło­dych dok­to­rek, jesz­cze bez spe­cja­li­za­cji. Zo­sia ni­g­dy nie cho­dzi­ła do nich sama, cho­ciaż ko­bie­ty sto­jące w bra­mach rzad­ko mia­ły al­fon­sów. By­wa­ło jed­nak, że do le­ka­rek wy­cho­dził ni­cze­go nie­świa­do­my mąż czy oj­ciec albo prze­ciw­nie – taki, co stręczy wła­sną żonę. Roz­mo­wy z tymi lu­dźmi nie były ani miłe, ani bez­piecz­ne, ale jak już zo­sta­ło po­wie­dzia­ne – były ko­niecz­ne.

– Gu­zik mnie ob­cho­dzą inni – burk­nął Ka­rol. – Nie po­dam ci ad­re­su.

Zo­sia skrzy­żo­wa­ła ręce na pier­siach.

– W ta­kim ra­zie ogło­szę w bur­de­lu, że zła­pa­łeś sy­fi­lis – za­gro­zi­ła.

– Nie zro­bi­ła­byś tego – jęk­nął ku­zyn.

– Wiesz, że nie cho­dzi o cie­bie – pró­bo­wa­ła mu wy­tłu­ma­czyć. – No po­wiedz, gdzie się na nią na­tknąłeś, a ja za­ła­twię tę spra­wę dys­kret­nie. Znasz mnie, Ka­ro­lu.

Mężczy­zna znów za­czął pła­kać, po czym po­dał ad­res bra­my przy uli­cy Wil­czej, a na­stęp­nie opi­sał ko­bie­tę. Zo­sia po­ki­wa­ła gło­wą.

– Co ze mną będzie? – spy­tał wresz­cie.

– Od kie­dy to masz? – Wy­su­nęła bro­dę w kie­run­ku kro­cza ku­zy­na.

– Od kil­ku dni – jęk­nął.

– Utrzy­ma się ja­kiś mie­si­ąc, może ty­dzień dłu­żej, a po­tem stward­nie­je i za­cznie bo­leć.

– Czy­li mam mie­si­ąc na pod­jęcie wszyst­kich ży­cio­wych de­cy­zji – wes­tchnął.

Zo­sia prze­krzy­wi­ła gło­wę. Przy­po­mnia­ła so­bie, że za­nim dok­tor Unge­ro­wa do­pu­ści­ła ją do pra­cy, py­ta­ła o pa­to­gen, któ­ry wy­wo­łu­je ową fran­cu­ską – jak się mó­wi­ło w Pol­sce – cho­ro­bę. Zo­sia od­po­wie­dzia­ła wte­dy, że ru­chli­wą i nie­uchwyt­ną bak­te­rię uda­ło się zła­pać i opi­sać do­pie­ro w 1905 roku, a do­ko­na­li tego nie­miec­cy ucze­ni – Fritz Schau­dinn[3] oraz Erich Hof­f­mann[4]. Było to o tyle trud­ne, że ta – no­men omen – fran­ca nie chcia­ła ro­snąć na po­żyw­kach w la­bo­ra­to­rium, cho­ciaż tak sku­tecz­nie ra­dzi­ła so­bie z na­mna­ża­niem się w ludz­kim cie­le.

– Im szyb­ciej, tym le­piej – po­wie­dzia­ła Zo­sia ze wspó­łczu­ciem.

– My­śla­łem o tym, żeby pal­nąć so­bie w łeb – wy­znał nie­ocze­ki­wa­nie ku­zyn, a ona gwa­łtow­nie za­pro­te­sto­wa­ła:

– Nie, Ka­ro­lu, nie... Są ró­żne mo­żli­wo­ści.

– Nie po­cie­szaj mnie, bo nic mi nie może po­móc – stwier­dził i zro­bił tra­gicz­ną minę. – I naj­le­piej nie zbli­żaj się do mnie – krzyk­nął, wi­dząc, że Zo­sia sia­da obok nie­go i si­ęga po jego dłoń.

– To jest za­ka­źne tyl­ko jed­ną dro­gą – po­wie­dzia­ła ła­god­nie. – Kiła to nie gru­źli­ca.

– Szko­da – po­wie­dział gorz­ko. – Szko­da, że nie mam gru­źli­cy.

Za­rów­no gru­źli­ca, jak i kiła zbie­ra­ły na ca­łym świe­cie wiel­kie żni­wo. Obie cho­ro­by były nie­ule­czal­ne. Tyle że gru­źli­ca była jak­by mniej wsty­dli­wa, a w pew­nych kręgach, z czym oczy­wi­ście Zo­sia się nie zga­dza­ła, ucho­dzi­ła za nie­mal ro­man­tycz­ną.

– Mam inne zda­nie – po­wie­dzia­ła ła­god­nie. – Ina­czej byś mó­wił, gdy­by two­je płu­ca po pro­stu się roz­pa­dły.

Przez krót­ką chwi­lę, kie­dy pro­fe­sor Koch[5] dzia­łał w Ber­li­nie, wy­da­wa­ło się, że tu­ber­ku­li­na uwol­ni ludz­ko­ść od gru­źli­cy, ale oka­za­ło się, że sub­stan­cja nie spe­łni­ła po­kła­da­nych w niej na­dziei, nie le­czy­ła gru­źli­cy i obec­nie była sto­so­wa­na je­dy­nie w jej dia­gno­sty­ce.

– Ale su­chot nie trze­ba się wsty­dzić. I nie szpe­cą czło­wie­ka – wes­tchnął Ka­rol. – No i mo­żna wy­je­chać w Alpy i tam pod ko­cy­kiem pi­sać wier­sze o śmier­ci.

Zo­sia wy­obra­zi­ła so­bie Ka­ro­la jako gru­źli­ka w Szwaj­ca­rii. Opie­ko­wa­ła się nim pi­ęk­na pie­lęgniar­ka. W jed­nej chwi­li ten uro­czy ob­ra­zek za­kłó­ci­ła wi­zja, jak Ka­rol ba­ła­mu­ci pie­lęgniar­kę i za­ra­ża ją sy­fi­li­sem, a po­tem ro­dzi im się dziec­ko z sio­de­łko­wa­tym no­sem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla dzie­ci uro­dzo­nych przez mat­ki za­ra­żo­ne kiłą. Wzdry­gnęła się.

– Ka­ro­lu, ty też mo­żesz i po­wi­nie­neś wy­je­chać...

– Na ku­ra­cję rtęcio­wą, tak? – prze­rwał jej. – Po­je­chać do da­le­kie­go kra­ju i przyj­mo­wać ka­lo­mel, to chcesz mi do­ra­dzić? W pierw­szej ko­lej­no­ści moje je­li­ta wy­wró­cą się na dru­gą stro­nę, a je­śli nie zdąży mnie za­bić bie­gun­ka, moja skó­ra po­kry­je się bo­le­sny­mi wrzo­da­mi. Będę się śli­nił jak sta­rzec, moim cia­łem będą wstrząsa­ły drgaw­ki...

– Ka­ro­lu, prze­stań – za­pro­te­sto­wa­ła Zo­sia. – Są inne...

– Wy­pad­ną mi wszyst­kie zęby oraz wło­sy – kon­ty­nu­ował, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na jej sło­wa. – A na ko­niec za­mie­nię się w ży­we­go tru­pa. I to wszyst­ko dla zdro­wia.

– Po­słu­chaj mnie wresz­cie! – krzyk­nęła.

Ka­rol umil­kł i wbił spoj­rze­nie w swo­je szy­te na mia­rę buty, za­pew­ne od Hisz­pa­ńskie­go[6]. Znów pła­kał. Tym ra­zem jed­nak ci­cho i ża­ło­śnie. Po­now­nie ujęła go za rękę.

– Ku­ra­cja rtęcio­wa jest inna niż przed laty – za­częła ci­cho, ale do­bit­nie. – Mimo wszyst­ko to nie je­dy­na mo­żli­wo­ść.

Ka­rol pod­nió­sł gło­wę.

– Oma­wia­li­śmy to ostat­nio na wy­kła­dach. Czy­ta­li­śmy do­nie­sie­nia z Ber­li­na na te­mat in­ne­go środ­ka, któ­ry le­czy kiłę. To sal­war­san.

– Nie rtęć?

– Nie – za­prze­czy­ła. – Nie rtęć, tyl­ko ar­sen. Dok­tor Ehr­lich[7] w Ber­li­nie opie­ku­je się pa­cjen­ta­mi ta­ki­mi jak ty. To wci­ąż ku­ra­cja eks­pe­ry­men­tal­na, ale wiel­ce obie­cu­jąca. I nie tak dra­stycz­na jak rtęć.

– To zna­czy, że mam szan­sę na prze­ży­cie? – spy­tał z na­dzie­ją w gło­sie.

Przy­tak­nęła, cho­ciaż nie była pew­na, czy ar­sen rze­czy­wi­ście po­mo­że nie­szczęśni­ko­wi. Dok­tor Ehr­lich do­no­sił z Ber­li­na, że ba­da­nia na lu­dziach po­wio­dły się. Dok­tor Sa­ha­chi­rō Hata[8], któ­ry wspó­łpra­co­wał z dok­to­rem Ehr­li­chem i w 1909 roku od­krył ra­zem z nim lecz­ni­cze wła­ści­wo­ści ar­se­nu, ta­kże uznał, że sal­war­san jest wspa­nia­łym le­kiem. Dzi­ęki nie­mu kiła sta­ła się ule­czal­na. W 1914 roku dok­tor Hata za­ini­cjo­wał ba­da­nia epi­de­mio­lo­gicz­ne w In­sty­tu­cie Cho­rób Za­ka­źnych w To­kio. Zosi i jej men­tor­kom da­le­ko było jed­nak do opty­mi­zmu, choć do­strze­ga­ły szan­sę. Poza tym do Ber­li­na było bli­żej niż do To­kio. Dziew­czy­na przy­po­mnia­ła so­bie, co czy­ta­ła o tym leku. Przede wszyst­kim nie był ła­twy w uży­ciu, bo nie roz­pusz­czał się w wo­dzie i był bar­dzo wra­żli­wy na tlen, ale dok­tor Ehr­lich pra­co­wał nad no­wym pre­pa­ra­tem, któ­ry miał być jesz­cze sku­tecz­niej­szy i po­wo­do­wać mniej dzia­łań ubocz­nych.

– Ar­sen, po­wia­dasz? – upew­nił się Ka­rol.

Zo­sia po­now­nie przy­tak­nęła.

– Ar­sen – po­wtó­rzy­ła.

– I nie wy­pad­ną mi wło­sy? – do­py­ty­wał.

– Wiesz, Ka­ro­lu, w two­jej sy­tu­acji, kie­dy gro­zi ci...

– Wiem – zno­wu jej prze­rwał. – Sza­le­ństwo w pó­źnym sta­dium i śmie­rć w męczar­niach.

– Może nie aż tak... – stwier­dzi­ła, ale za­raz znów po­ki­wa­ła gło­wą, bo naj­wy­ra­źniej Ka­rol był do­brze po­in­for­mo­wa­ny na te­mat na­stępstw nie­le­czo­nej kiły.

Wie­dzia­ła na­wet, skąd czer­pał te in­for­ma­cje. Jego mat­ka była da­le­ką ku­zyn­ką Sta­ni­sła­wa Wy­spia­ńskie­go[9], zna­ne­go Zosi ma­la­rza, po­ety i au­to­ra słyn­nych nie tyl­ko w Kra­ko­wie sztuk te­atral­nych. Nie było dla ni­ko­go ta­jem­ni­cą, na jaką przy­pa­dło­ść cho­ro­wał nie­szczęśnik i jak cier­piał przed śmier­cią, cho­ciaż mia­ło to miej­sce kil­ka­na­ście lat temu. Było to przed­mio­tem roz­mów na przy­jęciach, co za­wsze Zo­się dzi­wi­ło, bo mimo jej pro­fe­sji nie­wła­ści­we wy­da­wa­ło jej się roz­pra­wia­nie przy her­bat­ce i ciast­kach o uwi­ądzie człon­ków czy po­stępo­wa­niu, któ­re przy­no­si­ło wstyd ca­łej ro­dzi­nie, na­wet da­le­kiej.

– Pro­szę cię... – wes­tchnął Ka­rol. – Je­śli masz mi za­brać na­dzie­ję, zrób to jed­nym ci­ęciem, jak­byś prze­ci­na­ła... jak to się na­zy­wa?

– Wrzód – pod­po­wie­dzia­ła.

– Wła­śnie. A je­śli chcesz mi dać na­dzie­ję, to zrób to jak trze­ba.

– Do­brze za­tem – od­pa­rła. – Jesz­cze dziś na­pi­szę list do pro­fe­so­ra, a ju­tro wy­ślę go pocz­tą. Ty zaś zaj­mij się przy­go­to­wa­niem do pod­ró­ży. Mu­sisz po­roz­ma­wiać z ro­dzi­ca­mi na ten te­mat...

Ka­rol do­sko­czył do niej, ob­jął ją w pa­sie i unió­sł wy­so­ko, po­tem za­czął się ob­ra­cać, aż za­wi­ro­wa­ło jej w gło­wie.

– Zo­staw mnie, wa­ria­cie – po­wie­dzia­ła, a kie­dy po­sta­wił ją na zie­mi, do­da­ła: – Wszyst­ko będzie do­brze.

Ową pro­sty­tut­kę, któ­ra za­ra­zi­ła Ka­ro­la, zna­la­zła aż na­zbyt ła­two. Dziew­czy­na sta­ła we wska­za­nej bra­mie, wy­pa­tru­jąc klien­tów. Zo­sia po­ka­za­ła ją dys­kret­nie swo­je­mu to­wa­rzy­szo­wi, Ra­fa­ło­wi Dziu­bie, ko­le­dze z pra­cy, chi­rur­go­wi or­to­pe­dzie, wiel­kie­mu jak góra i wy­gląda­jące­mu gro­źnie, cho­ciaż był po­czci­wy i ła­god­ny jak dziec­ko. Nie­gdyś słu­żył w ar­mii jako le­karz woj­sko­wy, uczest­ni­czył w bi­twie war­szaw­skiej. Zo­sia nie­raz wi­dzia­ła, jak na­sta­wiał ko­ści i zszy­wał na­czy­nia, ra­tu­jąc nie­jed­ną ko­ńczy­nę od nie­chyb­nej am­pu­ta­cji. Zwy­kle to­wa­rzy­szył jej w wy­pra­wach do bur­de­li i do bied­nych dziel­nic, bo samą swo­ją po­stu­rą bu­dził prze­strach. Mimo swo­jej po­czci­wo­ści umiał roz­pra­wić się z wszel­kiej ma­ści su­te­ne­ra­mi, agre­syw­ny­mi męża­mi, a na­wet fa­bry­kan­ta­mi, je­śli w ja­kiś spo­sób za­gra­ża­li zdro­wiu czy bez­pie­cze­ństwu swo­ich pra­cow­nic.

– To ta dziew­czy­na – po­wie­dzia­ła.

– Wy­gląda na za­dba­ną – stwier­dził. – Trud­no okre­ślić, czy ma al­fon­sa. Może ja do niej po­dej­dę, co?

Zo­sia po­kręci­ła gło­wą.

– Nie, nie... – za­pro­te­sto­wa­ła. – Ty zo­stań i roz­glądaj się.

Pro­sty­tut­ka była mło­da i na pierw­szy rzut oka zdro­wa. Mo­żli­we za­tem, że mia­ła nor­mal­ną pra­cę, tyl­ko w nocy do­ra­bia­ła so­bie do fa­brycz­nej pen­sji. Zo­sia ża­ło­wa­ła, że nie za­py­ta­ła Ka­ro­la o wi­ęcej szcze­gó­łów. Wie­dzia­ła tyl­ko, że dziew­czy­na ma wła­sny po­kój w man­sar­dzie w ka­mie­ni­cy, przy któ­rej wy­sta­wa­ła.

– Ile? – spy­ta­ła bez wstępów Zo­sia, kie­dy po­de­szła do dziew­czy­ny.

Dziew­czy­na wzdry­gnęła się na te sło­wa.

– Ja nie z tych – po­wie­dzia­ła.

– Wiem, że nie z tych, ale mam do cie­bie spra­wę i za­pła­cę za twój czas – oznaj­mi­ła sta­now­czo Zo­sia. Zna­ła ży­cie pro­sty­tu­tek i wie­dzia­ła, że musi zre­kom­pen­so­wać im po­ten­cjal­nie utra­co­ny za­ro­bek. Poza tym uzna­wa­ła zna­ną w świe­cie praw­dę, że nic nie ma za dar­mo.

Dziew­czy­na roz­wa­ży­ła w du­chu wszel­kie za i prze­ciw, ale wi­docz­nie do­szła do wnio­sku, że gra nie jest war­ta świecz­ki, bo po­kręci­ła gło­wą.

– Idź, pa­niu­siu, bo mi klien­tów pło­szysz.

– Pój­dę. – Zo­sia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Ale wró­cę z po­li­cją. I nie pró­buj ucie­kać, bo miesz­kasz za stró­żów­ką w man­sar­dzie. Do­zor­czy­ni mi po­wie­dzia­ła.

Dziew­czy­na sta­nęła jak wry­ta, po czym wy­plu­ła na zie­mię ta­ba­kę i gro­źnie łyp­nęła na Zo­się.

– To jak będzie? – spy­ta­ła znów le­kar­ka. – Za­pła­cę ci.

Ko­bie­ta ski­nęła gło­wą. Zo­sia po­drep­ta­ła za nią przez po­dwó­rze, mi­nęła stró­żów­kę, igno­ru­jąc zdu­mio­ne spoj­rze­nie stró­żki, a po­tem we­szły na czwar­te pi­ętro, gdzie pro­sty­tut­ka zaj­mo­wa­ła mały schlud­ny po­kój.

– Pie­ni­ądze z góry.

Zo­sia wy­jęła port­mo­net­kę i za­pła­ci­ła usta­lo­ną sumę, a po­tem usia­dła na łó­żku. Dziew­czy­na za­częła zdej­mo­wać bluz­kę.

– Nie, nie... – za­pro­te­sto­wa­ła Zo­sia.

– To cze­go? – wes­tchnęła córa Ko­ryn­tu i wpa­trzy­ła się tępo w Zo­się. – Uwie­ść kogo trze­ba? Pa­nie­necz­ki ma­łżo­nek ją zdra­dza? Bra­ci­szek zsze­dł na złą dro­gę? A może ta­tu­lek?

– Ku­zy­nek – od­pa­rła Zo­sia. – Za­ra­ził się od cie­bie fran­cą.

Dziew­czy­na na­wet nie pró­bo­wa­ła za­prze­czać.

– Że­bym ja do­rwa­ła tego, któ­ry mnie to sprze­dał... – Za­ci­snęła pi­ęści.

Zo­sia się jej przyj­rza­ła. Była ład­na, na jej twa­rzy nie było wi­dać śla­du pro­fe­sji, któ­rą się trud­ni­ła, ani cho­ro­by. Mu­sia­ła nie­daw­no za­ra­zić się kiłą.

– A wiesz, od kogo mo­głaś to zła­pać? – spy­ta­ła Zo­sia.

– A pa­nien­ka to kto? Sio­stra mi­ło­sier­dzia? Nie wy­gląda pa­nien­ka.

– Je­stem le­kar­ką. Pra­cu­ję w Szpi­ta­lu Świ­ętej Zo­fii – po­wie­dzia­ła Zo­sia nie bez dumy.

Dziew­czy­na gwizd­nęła ci­cho.

– Nie wy­gląda pa­nien­ka. – Smark­nęła do chust­ki.

– Może i nie wy­glądam – stwier­dzi­ła Zo­sia. – Ale taka praw­da.

– A do mnie pa­nien­ka dok­tor­ka to po co przy­la­zła? – spy­ta­ła dziew­czy­na.

– Nie mo­żesz przyj­mo­wać klien­tów – wy­ja­śni­ła jej Zo­sia. – Bo ich za­ra­zisz.