Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Izabelle Walter, świeżo upieczona wdowa, nigdy nie pracowała zawodowo. Wszystko więc wskazuje na to, że po śmierci męża opiekę nad nią roztoczy czworo ich wspólnych dzieci.
Rodzeństwo wpada na pomysł, który pozornie nie ma wad. Izabelle zamieszka u każdego z nich na dwa i pół miesiąca w roku, natomiast pozostałe dwa miesiące spędzi na zorganizowanych i sfinansowanych przez nich czworo wakacjach. Realizacja planu idzie gładko do momentu, w którym Izabelle po raz pierwszy w życiu znajduje w sobie siłę, by wyrazić własne zdanie.
„Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie” – zdaje się mówić autorka poprzez karty opowieści. Jest zabawnie, odważnie i lirycznie, niczym w najlepszym spektaklu.
Anna H. Niemczynow po raz kolejny wyciąga dłoń do poszukujących swojej drogi kobiet. Szepcze im do ucha: „Odwagi, zrób pierwszy krok w stronę namiętności swego serca, a zabawa życia dopiero się zacznie”.
Każda z nas choć raz w życiu zastanawiała się, co by było, gdyby... Najnowsza książka Anny H. Niemczynow poza przyjemnością czytania daje nadzieję na to, że nigdy nie jest za późno
na zmianę życia i czerpanie z niego pełnymi garściami. Inspirująca, budząca emocje lektura,
która pokazuje siłę i odwagę dojrzałych kobiet.
Ewa Kustroń-Zaniewska
redaktor naczelna „Kobiety i Życia” i „Świata Kobiety”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 29 min
Lektor: Anna Matusiak
Mojej córeczce Lili – z życzeniami odnalezienia prawdziwej przyjaźni owianej energią kobiecej miłości, która uskrzydla.
Mojej przyjaciółce Annie Wieliczko-Solińskiej – z wdzięcznością za trwanie przy moim boku w chwilach radości, smutku i wszystkiego, co pomiędzy.
Mojej przyjaciółce z dzieciństwa – gdziekolwiek jesteś, kochana, pod przymkniętymi powiekami wciąż widzę Twój piękny uśmiech i to, jak machasz patykiem, na którego końcu tkwi kolorowa wstążka.
Oraz Tobie, moja przyjaciółko słowa. Mów mi po imieniu, proszę. Czytasz moje powieści, to tak, jakbyśmy się znały. Nie sądzisz?
Prolog
Patrzenie na otwartą trumnę prawie nigdy nie budzi pozytywnych emocji, chyba że leży w niej ktoś, kogo, mówiąc delikatnie, nie darzymy sympatią, by nie powiedzieć „nienawidzimy”. Dlaczego więc Izabelle Walter, nazywana przez znaczną część swojego życia Bellą, czuła błogość? Błogość to przecież pozytywny stan. Nauczono nas, że nie należy jej czuć w chwili pogrzebu.
Bella kochała męża. Oddała mu nieświadomie kawałek swojego dzieciństwa, bardziej świadomie młodość i zdecydowanie świadomie dojrzałość. Niczego na niej nie wymusił – to były jej decyzje, a przynajmniej tak sądziła. Teraz, patrząc na wystające lekko ponad brzeg trumny błyszczące buty Edwarda, zdała sobie sprawę, że kilka dni temu wypolerowała je po raz ostatni, i na razie nie była zdolna wyobrazić sobie, jak będzie wyglądało jej życie bez tej rutynowej czynności.
Westchnęła głośno, zwracając na siebie uwagę całego pogrążonego w rozpaczy kościoła. Głowy współpracownic nieboszczyka, nakryte w większości kapeluszami z woalką, odwróciły się w jej stronę. Nie podjęła spojrzenia żadnej z nich, będąc szczerze uradowaną faktem, że nie ma na tym świecie już nikogo, komu wypadałoby się z tego tłumaczyć.
Ledwie słyszalne szepty krążyły po świątyni, docierając do uszu wdowy, której purpurowy płaszcz pasował do otoczenia tak, jak domalowana dłonią przedszkolaka czerwona róża do słoneczników van Gogha.
„Z czego ona tak się cieszy? Spójrz tylko na te karminowe usta! A paznokcie? Zwariowała! Jest środek jesieni, a ona w szpilkach z odkrytymi piętami! Poza tym jak można było włożyć taką mini na pogrzeb?”
Muzyka sącząca się z wbudowanych w mury głośników monumentalnego budynku zdaniem Belli nijak się miała do jej nastroju. Głos organistki, chociaż łaskawy dla ucha, wyśpiewywał słowa sprzyjające ronieniu łez. Dłonie odwiedzających kościół „katolików” nieporadnie miętoliły w palcach wyciągnięte na tę okoliczność nowiuteńkie różańce.
Bella uśmiechnęła się szeroko, potrząsnęła lekko głową, ściągnęła łopatki, podnosząc dumnie brodę, po czym wstała i ruszyła w kierunku zmarłego męża, by po raz ostatni poprawić mu kołnierz.
Rozdział 1
Sznur długich do pasa pereł zarzuconych na czerwoną, dopasowaną w talii rozkloszowaną sukienkę zwrócił uwagę niemal wszystkich żałobników w momencie, gdy jego właścicielka Izabelle Walter wyłowiła go z rosołu, a następnie starannie oblizała każdy koralik. Mina, jaka wówczas zagościła na twarzy jej synowej Marianny, bezsprzecznie warta była tego towarzyskiego faux pas. Bella uśmiechnęła się i jak gdyby nigdy nic wróciła do konsumpcji ręcznie robionego makaronu, którego podanie przeforsowała kilka dni wcześniej.
– Twoja matka zachowuje się karygodnie – powiedziała cicho Marianna do swojego męża Karola, starając się układać wargi tak, by nikt z ich ruchu nie zdołał wyczytać żadnej treści.
Mężczyzna uśmiechnął się bezmyślnie, przeskakując nerwowym spojrzeniem po twarzach żałobników i licząc, że nikt niczego podejrzanego nie zauważy.
Bella jadła dalej, nie zaszczycając absolutnie nikogo dźwiękiem swojego głosu, co obok jej wyglądu budziło podejrzenia, iż śmierć męża poważnie odbiła się na jej psychice. Wszak nigdy do milczków nie należała.
Marianna zacisnęła knykcie na srebrnej, bogato zdobionej łyżce, próbując nabrać na nią co chwilę zsuwające się nieregularnych kształtów kluski. Kiedy po którejś z prób makaron spadł, rozbryzgując rosół na wszystkie strony i brudząc jej kupioną na tę okoliczność markową suknię, zrezygnowała z jedzenia i wytarła usta tandetną, również wybraną przez teściową chusteczką. Próbowała zapomnieć o tym, jak bardzo Bella ją upokorzyła, wykreślając z menu stypy zupę krem z zielonego groszku.
– Na eleganckich przyjęciach, na jakie niewątpliwie zasłużył twój świętej pamięci ojczulek – zwróciła się ponownie do Karola – nie podaje się rosołu i schabowego. Te czasy już minęły! – wysyczała nerwowo, nie odklejając od twarzy lisiego uśmieszku.
Karol Walter puścił tę uwagę mimo uszu, gdyż jemu wszystko smakowało, a już najbardziej będące kością niezgody kluski.
– Do nikogo się nie odezwała, Karolu. Do nikogo! Słyszysz? Karolu, mówię do ciebie – denerwowała się Marianna.
– Kochanie, przypominam, że jesteśmy na stypie. Obserwują nas. Zachowaj spokój i klasę, proszę.
– No tak. Spokój i klasę. – Cmoknęła, a następnie wyprostowała plecy, podniosła dumnie podbródek i rozejrzała się dookoła, posyłając żałobnikom spojrzenia, jakie w niedalekiej przyszłości mogłyby jej przynieść korzyść. W prawym rogu sali siedział rzecznik prasowy prezydenta miasta, a obok niego prezydent do spraw społecznych. W lewym rogu usadzono panią sekretarz magistratu wraz z mężem i ich pierworodnym synem, absolwentem renomowanej polskiej uczelni. Gdzieś po bokach miejsca zajęli członkowie rodziny Walterów, przyjaciele i znajomi, których nie wypadało nie zaprosić. Bella Walter, wdowa po wieloletnim urzędniku państwowym, dyplomacie, społeczniku, działaczu związkowym i byłym prezydencie miasta, w którym przez całe życie mieszkali, siedziała u szczytu stołu, w miejscu, które wszyscy goście, niezależnie od tego, jak byli usadzeni, doskonale widzieli.
Spojrzenie Marianny spotkało się ze wzrokiem teściowej, powodując u tej pierwszej skrócony i przyspieszony oddech.
– Zobacz, zobacz – wyszeptała wystraszona Marianna do Karola, zakrywając usta dłonią pozbawioną manikiuru.
Karol, przez całe życie będący pupilem nieboszczyka, widząc matkę wkładającą nitkę makaronu rękami do ust, o mały włos nie spadł z krzesła. Przełknął ślinę, zacisnąwszy mocno oczy w obawie, że za chwilę wyskoczą mu z orbit.
Po pierwsze primo – ustalić, gdzie ulokować Izabellę. Nie ma możliwości, aby została sama w tak dużym domu, wybudowanym przez świętej pamięci Edwarda.
Po drugie primo – zastanowić się nad majątkiem świętej pamięci Edwarda, gdyż – znając brak życiowego doświadczenia Belli – pójdzie on na zmarnowanie.
Po trzecie primo – rozważyć zwolnienie gosposi Franki i ogrodnika Macieja. Nie będą już przecież potrzebni, a generują tylko zbędne koszty.
Po czwarte primo – ustalić, kto zajmie się sprzedażą domu po nieboszczyku, kto zrobi jego zdjęcia i podpisze umowę z najlepszym w mieście biurem obrotu nieruchomościami (które, rzecz jasna, z dobroci swego serca sama znajdę).
Marianna dwukrotnie przeczytała wypisane przez siebie założenia, przekopiowała je do maila, wpisała adresy wszystkich zainteresowanych i gdy kliknęła „wyślij”, poczuła w sercu spokój, iż zadbała o to, aby na zaplanowanym na popołudnie spotkaniu rodziny Walterów panował należyty porządek.
W okolicach godziny siedemnastej do jej domu, który naturalnie zajmowała wraz z mężem Karolem i ich nastoletnim synem Karolkiem Juniorem, zaczęli przybywać zaproszeni na okoliczność rodzinnych obrad goście.
Bella i Edward Walterowie, rozłączeni niedawno siłą woli boskiej, za życia nieboszczyka uchodzili za wzorowe małżeństwo, które skonsumowane nieskończenie wiele razy dało im czworo dzieci, to jest trzech synów i córkę.
Punktualnie, jak zresztą zawsze, pojawił się Marcin w towarzystwie swojej drugiej żony Letycji. Kobieta ucałowała powietrze na wysokości policzków Marianny, wyciągnęła z markowej torebki szmaciane kapcie z frędzelkami, wsunęła je na stopy i to samo nakazała zrobić swojemu mężowi.
– Wyfroterujemy ci podłogę, skarbie – powiedziała dumnie do gospodyni. Ta podziękowała jej skinieniem głowy, przywołując na twarz pozbawiony naturalności uśmiech.
Następna przybyła Edytka, najmłodsza z czwórki dzieci Walterów, singielka, żeby nie powiedzieć „stara panna”.
– Mamusia już jest? – spytała witającej ją Marianny.
Gospodyni zaprzeczyła ruchem głowy, po czym oświadczyła złośliwie, że – sądząc po tym, jak żałoba wpłynęła na zachowanie Belli – ma prawo twierdzić, że „staruszka” – to słowo powiedziała z większym naciskiem – na sto procent pojawi się z wielkim opóźnieniem.
– Napijecie się czegoś? – zwróciła się do przybyłych gości. – Kawy, herbaty, wody? Jak wam wiadomo, w naszym domu alkoholu się nie pija.
– Pewnie dlatego Dominik się spóźnia – powiedziała Edyta, wdzięcząc się przy tym.
Marianna, nie wyczuwając złośliwości, rzuciła okiem na zegarek.
– Powinien już być – zauważyła cicho. – Niedaleko pada gruszka od jabłoni.
– A nie jabłko? – zapytała Edyta.
– Och, nie bądźmy drobiazgowi. – Marianna machnęła dłonią, a jej chichot wypełnił wnętrze.
Wtem rozległ się dźwięk dzwonka i tuż po nim Karol przyprowadził kolejnych gości. W progu przestronnego salonu stanął wyczekiwany Dominik, najmłodszy z braci Walterów, w towarzystwie swojej nieślubnej córki Zuzanny. Marianna sapnęła z dezaprobatą, mierząc wzrokiem nastolatkę w glanach, za dużym swetrze i spodniach z dziurami na kolanach, lecz w obawie przed ciętym językiem dziewczyny powstrzymała się od wyrażenia swojej opinii.
– Tylko Belli nie ma – westchnęła. – Ta żałoba naprawdę nią wstrząsnęła, nie sądzicie, kochani? – zapytała, lecz nikt się nie odezwał.
– To ja poproszę kawę. – Edyta zmieniła temat.
– A ja herbatę, jak zawsze – powiedział Dominik.
Zuza, Letycja i Marcin zamówili wodę, a Karol na polecenie żony udał się do kuchni, by przygotować napoje zgodnie z tym, czego zażyczyli sobie goście.
– To może już zaczniemy, aby nie przedłużać, wszak pieniądz to czas – powiedziała gospodyni.
Edyta, nachyliwszy się do Dominika, wyszeptała, że nie ma pojęcia, kto dał Mariannie dyplom, i podejrzewa, że nie obeszło się bez łapówki.
Po godzinie obrad trwających w najlepsze bez obecności Belli, będącej głównym obiektem tego całego zamieszania, mniej lub bardziej jednogłośnie nakreślono, co następuje:
Po pierwsze: Posiadłość rodziny Walterów, licząca blisko pięćset metrów kwadratowych, z dołączonym do niej ogrodem i sadem, zostanie sprzedana, a uzyskane pieniądze zostaną równo rozdzielone między rodzeństwo.
Po drugie: W związku z tym, co ustalono w punkcie pierwszym, w trybie natychmiastowym trzeba zwolnić Frankę (gosposię Belli) i ogrodnika Macieja, ponieważ nie są już potrzebni.
Po trzecie: Jako że Bella nie będzie już raczej nosiła swojej kosztownej biżuterii, w której skład wchodzą sznury pereł od Chanel, wzorowane na tych pochodzących z rodziny Romanowów, oraz broszki, pierścionki z diamentami, kolie, łańcuszki i tym podobne, stanie się ona własnością najbardziej szykownej kobiety w rodzinie, czyli Marianny.
– Chyba wszyscy się ze mną zgodzą, że jak ktoś nie przejmie tej biżuterii, to jeszcze sczeźnie ona w tych płóciennych woreczkach, i wtedy to będzie naprawdę wielka strata! Ja – Marianna dźgnęła się palcem w klatkę piersiową – jestem w stanie zająć się błyskotkami Belli w sposób należyty – oznajmiła, z pogardą spojrzawszy na Zuzę, która w szoku wybałuszyła swoje i tak już wielkie oczy.
Po czwarte, najważniejsze: Biorąc pod uwagę, że Izabelle Walter wraz ze swym mężem nieboszczykiem Edwardem spłodzili razem czwórkę dzieci, należałoby to jakoś opłacalnie dla wszystkich wykorzystać.
– Rok ma dwanaście miesięcy – zaczął nieśmiało Karol, finansista, dyrektor banku, uważający się za rodzinny autorytet w dziedzinie ekonomii.
Dominik zerknął na Zuzannę. Dziewczyna zakryła dłonią usta, nie mogąc uwierzyć w tę całą farsę, w której przyszło jej uczestniczyć.
– Stop, stop, stop, stop – powiedziała, przerywając Karolowi, poderwawszy się z eleganckiej kanapy. – Gdzie Bella będzie mieszkać po tym, jak ją obrabujecie?
Rabunek? Cóż za bzdury plecie to dziewczę?! – zdawał się krzyczeć wzrok wszystkich tam zgromadzonych, oprócz oczywiście Dominika.
– To nie rabunek, Zuziu! – Marianna starała się udobruchać nastolatkę. – Spokojna twoja rozczochrana – rzekła i ruchem dłoni nakazała jej usiąść.
Zuzia skrzywiła się na brzmienie tego tandetnego tekstu. Tylko ciotka Mańka mogła odezwać się w tak obrzydliwy w jej mniemaniu sposób. Na wierzchu „ą, ę” przez bibułkę, a chuja całą ręką – pomyślała w złości, czerwieniejąc na twarzy.
– Belli, matuli naszej, kochanej teściowej, najlepszej babci – wyliczał Karol – żadna krzywda się nie stanie. Z pewnością na to nie pozwolę. Tak, jak już powiedziałem, rok ma dwanaście miesięcy. Wystarczy podzielić go na cztery, co daje dwa i pół.
Dominik ściągnął brwi, usiłując pojąć „wyższą” matematykę brata.
– Co to ma znaczyć? – zapytał, licząc na wyjaśnienia tego trudnego do ogarnięcia rozumem działania.
Plan okazał się bardzo prosty w założeniu. Bella Walter, wdowa po swoim mężu Edwardzie, miała zostać wysiedlona z domu, który dotychczas wraz ze swym mężem zamieszkiwała.
– Przez dziesięć miesięcy w roku mama będzie pomieszkiwać u każdego z nas przez okres dwóch i pół miesiąca – rzekł dumny ze swych obliczeń.
– Tak oto nikt nie przemęczy się zbytnio opieką, a owca będzie syta i wilk też cały – powiedziała wesoło Marianna, poparłszy męża oklaskami.
– Co z pozostałymi dwoma miesiącami? – spytała Edyta, ignorując „znajomość” przysłów Marianny.
– Jak to co? – oburzyła się tamta. – Zrzucimy się i wyślemy ją dokądś.
– No, ale gdzie na przykład? – zatroskali się Marcin z Letycją, przez cały czas poruszający stopami pod stołem w celu froterowania podłogi kapciami.
Wówczas po raz pierwszy odezwał się milczący dotąd Karol, zdradzając, że najlepiej będzie, jak wszyscy się zrzucą i poślą babcię na wakacje.
Towarzystwo zamilkło. Słychać było jedynie bicie antycznego zegara ściennego.
– A jeśli babcia się nie zgodzi? Zapytał ją ktoś w ogóle o zdanie? – powiedziała Zuza, znów poderwawszy się z kanapy. Patrzyła wymownie na unikającą jej wzroku Mariannę.
– No wiesz... – Gospodyni odchrząknęła. – Jak by to powiedzieć, no...
– No?
– No cóż – podrapała się po głowie – Bella nie ma tu nic do gadania.
– Czyżby? Jesteś tego pewna, ciociu?
– Jak niczego na świecie.
– Wy też? – Zuza rozejrzała się dookoła.
Nikt nie zareagował. Absolutnie nikt. Nawet ojciec Zuzy powstrzymał się od wyrażenia jakiegokolwiek zdania.
– To coś wam powiem, rodzinko troskliwa, wy darmozjady chcący się cudzym nachapać. W tych swoich rozważaniach zapomnieliście o jednym.
– Niby o czym, dzieciaku? – zachichotała szyderczo Marianna.
I nagle, ni z tego, ni z owego do salonu, cała na biało, weszła Bella. Ucałowała Zuzannę w oba policzki, przytuliła do siebie z najwyższą czułością, a następnie sięgnęła do torebki, na której własnoręcznie wyhaftowała tęczę, i... wyjęła z niej list z informacją o tym, gdzie i kiedy zostanie odczytany testament.
Rozdział 2
Jak podniebienie stworzone jest do rozpoznawania smaków, a uszy do wsłuchiwania się w bicie własnego serca, tak oczy Belli Walter służyły ostatnio tylko temu, by wpatrywać się w krajobraz rozciągający się za oknem jej ukochanego domu. Rozsunęła długie atłasowe zasłony, otworzyła tarasowe okno i mimo panującego na dworze chłodu wyszła do ogrodu.
Była boso.
Stopy z wymalowanymi na purpurową czerwień paznokciami kontrastowały z puszystym, białym śniegiem, zapadającym się pod jej ciężarem.
Prawa, lewa, kocham cię.
Prawa, lewa, kocham cię.
Prawa, lewa, kocham cię.
Z każdym postawionym krokiem powtarzała wymyślony przez siebie zwrot, starając się nie myśleć o igiełkach usiłujących zawładnąć jej i tak od pewnego czasu bardzo podatnym na wszelakie bodźce umysłem.
A teraz będzie inaczej. Nie lepiej ani nie gorzej, ani nawet tak samo. Po prostu inaczej – pomyślała filozoficznie, dotarłszy wreszcie na miejsce. Chciała krzyczeć na całe gardło, dać ujście uczuciom, jakie w tym właśnie momencie ogarnęły całą jej fizyczną postać. Oczekiwanie, które było jej udziałem przez długie lata, stało się jej drugą naturą.
Jutro będzie lepiej, Bella – powiedziała do siebie w myślach. – O ile śnieg będzie łaskawy i nie stopnieje, zrobisz dwa okrążenia dookoła domu. – Uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu tygodni, czyniąc to naprawdę szczerze. Chociaż często słyszała, że niemożliwe jest przygotowanie się na odejście kogoś bliskiego, dziś nie mogła się z tym stwierdzeniem zgodzić. W myślach pochowała Edwarda setki, jeśli nie tysiące razy. Obmyśliła wiele planów B na wypadek, gdyby te z serii A nie zadziałały, i dwa tygodnie temu, poprawiając po raz ostatni kołnierz mężowi, ku własnemu zdziwieniu odetchnęła, szepcząc do anioła śmierci: „W samą porę przyszedłeś”.
Bo przecież nie ma przypadków. Dokładnie tak musiało być, nie inaczej – rozważała, otulając zmarznięte stopy miękkim, pachnącym ręcznikiem. Jak dobrze, że była z nią Franka. Prała, sprzątała, gotowała, podawała posiłki i zabawiała rozmową, robiąc to naturalnie – jakby nic się nie zmieniło i jakby przejście pana domu do innego świata zwyczajnie jej nie obchodziło.
Bella, rozsiadłszy się w fotelu, chwyciła zeszyt leżący na stoliku kawowym. Od lat zapisywała w nim inspirujące cytaty ludzi, których uważała za mądrych, i fragmenty książek, jakie wywarły na niej wrażenie. Zawsze, kiedy to robiła, myślała, że na coś te praktyki się przydadzą, popchną ją do działania, rozbudzą odwagę. Tymczasem nic nie zmieniała w swoim życiu. Do kogo mogłaby mieć teraz pretensje? Przecież nie do Edwarda, który zwykł mawiać z dumą, że odkąd Bella za niego wyszła, przebywa na wiecznym urlopie. Jakaż to była prawda. Bella na swój sposób kochała ten „urlop” i tę swoją strefę komfortu i nigdy nie czuła się do tego stopnia zdeterminowana, aby to wszystko opuścić. Tylko czasem pytała męża: „A co będzie, jak umrzesz, jak odejdziesz przede mną? Jak wówczas sobie poradzę? Przecież dzieci są takie małe. Jak utrzymam dom, jak je wychowam?”. Właśnie wtedy obmyślała plany B.
Plany A były projektami męża i w zasadzie przez całe życie świetnie działały.
Dzieci wasze nie są waszymi dziećmi.
To synowie i córki tęsknoty Życia za sobą samym.
Jawią się na tej ziemi przez was, lecz nie od was pochodzą; i choć przebywają z wami, nie do was należą.
Miłość im waszą dawajcie, lecz nie waszą myśl, gdyż one własne posiadają myśli. Schronienie możecie dać ciału ich, ale nie duszy; dusze ich bowiem w przybytku jutra trwają, a tam nawet marzeniem swoim nie zdołacie sięgnąć. Możecie starać się być do nich podobni, lecz nie usiłujcie nigdy upodobnić je sobie.
Bo życie nie cofa się ani nie ogląda za wczorajszym dniem.
Jesteście jako łuk, a dzieci wasze jako strzały żywe, wybiegające z was w dal.
Bella przeczytała słowa Kahlila Gibrana i zamknęła zeszyt. Zacisnęła powieki, nie pozwalając łzom płynąć, i zamyśliła się nad błędami, jakie popełniła, wychowując czworo dzieci.
Karol Walter – pierworodny syn. Świetnie rokował i tak wielkie pokładali w nim nadzieje. Ale poznał Mariannę i zakochał się na zabój. Nim się obejrzeli, na świecie pojawił się Karolek Junior. Gdyby Edward nie zaprotegował syna do pracy w jednym z większych banków w mieście, prawdopodobnie do dziś Karol byłby bezrobotny. Marianna również nie rwała się do pracy. Chcę być jak ty, mamo – mawiała fałszywie do teściowej, szczerząc się przy tym głupkowato.
Gdyby miała być jak ja – przyszło Belli do głowy – musiałaby urodzić jeszcze przynajmniej troje dzieci, a nie wymawiać się brakiem czasu, poprzestając na jednym.
Drugi syn Walterów, niewiele młodszy Marcin, całe życie stał w cieniu starszego brata. Bóg nie był dla niego hojny, przydzielając talenty. Urody mu poskąpił i nawet wzrostu. Nic dziwnego, że kompleksy utrudniły mu utrzymanie jego pierwszego małżeństwa – z Anetą, która dała mu dwie śliczne i mądre córeczki. Rozwiedli się, ku rozpaczy Walterów, a miejsce Anety, synowej będącej marzeniem wszystkich matek, zajęła Letycja, pracująca jako asystentka stomatologiczna. Musiała bardzo pokochać Marcina, skoro dla tej miłości poświęciła kontakt z własnym synem. Tak nie postępuje matka! – Bella burzyła się w sobie, jednak nigdy, przenigdy ani jednym słowem się na ten temat nie odezwała.
Trzeci z kolei syn, Dominik, miał wszystko, czego potrzeba do dobrego, szczęśliwego życia. Mądrość, urodę, wdzięk, talenty. Walterowie nie posiadali się z radości, kiedy bez najmniejszych kłopotów dostał się na prawo, zajmując czołowe miejsce na liście studentów. Równie mocno dwa lata później pogrążyli się w smutku, gdy rzucił paragrafy dla ponoć wymarzonych studiów artystycznych. Niestety na Łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych też nie zagrzał miejsca. Dlaczego? Och, jakże trudno było to z niego wyciągnąć. Chłopak zawsze był nieco zamknięty w sobie i żył we własnym świecie. Może dlatego Belli było do niego najbliżej? Przypominał jej kogoś, kogo znała od zawsze – siebie. Pokochała jego córkę Zuzannę, którą samotnie wychowywał. Biedna dziewczynka nie zaznała matczynej miłości. Ewa, studentka psychologii, najwyraźniej nie zdołała wykorzystać zdobytej wiedzy we własnym życiu. Odeszła, będąc uzależnioną od narkotyków. Nie pomogły nawet odwyki w najlepszych światowych klinikach. Umarła jako ofiara ofiar, czyli uzależnionych od alkoholu rodziców. Zuzanna jedynie wyglądem przypominała swoją matkę, natomiast jej wnętrze było czyste, pełne miłości i radości życia pomimo obfitującego w odcienie szarości dzieciństwa.
Bella i Edward Walterowie przez wiele lat marzyli o potomstwie płci pięknej. Gdy przyszła na świat Edytka, niemal skakali z radości, wyobrażając sobie, kim będzie, co osiągnie i jak bardzo będzie poważana w społeczeństwie. Tymczasem Edytka wyrosła po prostu na... Edytkę – zwyczajną dziewczynę z wrodzonym szczęściem do pechowych mężczyzn. Jak muchy do miodu lgnęli do niej żonaci, rozwiedzeni, maminsynkowie – jednym zdaniem mężczyźni nienadający się do tego, by planować z nimi przyszłość.
Odkąd pierwszy raz Bella zaszła w ciążę, obiecała sobie, że zrobi wszystko, by najlepiej, jak tylko potrafi, wychować potomstwo, jakim Bóg jej pobłogosławił. Chociaż uczyła się języków obcych, czytała wiele książek, śledziła na bieżąco nowości ze świata filmu i sztuki, to... nigdy nie wykorzystywała w pełni swoich umiejętności. Nie błyszczała na salonach, jak to się mówi, na własne konto.
Stawiała siebie jedynie w roli matki i towarzyszki męża, którego darzyła największym szacunkiem. Swoje ambicje odłożyła na „kiedyś”. To „kiedyś” nastąpiło w chwili wydania ostatniego tchnienia przez Edwarda.
Właśnie wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Bella poczuła, że nadszedł jej czas. Ktoś powiedziałby, że w życiu kobiety po sześćdziesiątce niewiele można zmienić. A jednak ona – gość honorowy na imprezie Edwarda, zwanej wzniośle ostatnim pożegnaniem – postanowiła raz na zawsze zerwać z prezentowanym dotychczas wizerunkiem siebie. Patrząc na leżącego w trumnie mężczyznę, doznała czegoś w rodzaju młodzieńczego buntu. Była dumna ze swoich karminowych ust, sukienki mini i butów z odkrytymi piętami. Była dumna ze swojej odwagi – odwagi, którą zawsze w sobie tłumiła mimo pragnienia, by stać się kimś zupełnie innym.
– Napije się pani herbaty? – Łagodny głos wyrwał Bellę z rozmyślań.
Podniosła głowę i ujrzała Frankę stojącą nad nią z parującym dzbankiem. Na twarzy gosposi dostrzegła lęk – ten natychmiast się jej udzielił.
– Czy coś się stało, Franko? – spytała, ściągając brwi i jednocześnie wsuwając na stopy frotowe skarpety.
Franka zaprzeczyła, stawiając dzbanek na stoliku.
– Widzę przecież. Jesteś niespokojna. Mogę jakoś pomóc?
Gosposia, niczym mała dziewczynka, miętoliła rąbek fartucha w palcach.
– Widzi pani... – podjęła, prostując się jak struna. – Gdyby tak ktoś patrzył na mnie z boku, mógłby się zdziwić, że w dwudziestym pierwszym wieku mają miejsce podobne rzeczy.
– Usiądź, proszę, skarbie, i... – Bella wskazała France miejsce na kanapie, a sama oparła plecy o oparcie fotela, podwinąwszy pod siebie długie, zgrabne nogi. Uprawianie latami gimnastyki przyniosło efekty w postaci elastycznego ciała, jakim niewiele kobiet w jej wieku mogło się poszczycić. – Chciałabym cię prosić, abyś nie nazywała mnie panią – powiedziała do gosposi, rozciągając usta w uśmiechu.
– Ale... Pani wybaczy, ale...
– Mów mi po prostu Bella, dobrze? – Pracodawczyni wyciągnęła dłoń.
– To... to... pani mnie nie zwalnia? – Gosposia poderwała się z kanapy.
Bella cofnęła podbródek, krzywiąc się z niedowierzaniem.
– Bardzo przepraszam, ale nie rozumiem. – Pokręciła głową. – Niby dlaczego miałabym to zrobić? Jesteś mi potrzebna bardziej niż kiedykolwiek.
– Naprawdę? – Franka odetchnęła, zaczerpnąwszy powietrza. Jej obfity biust powędrował w kierunku brody, a po chwili opadł. – Nawet pani nie wie, to znaczy... – Odchrząknęła, onieśmielona – Nie wiesz, Bello, jak bardzo, bardzo mnie to cieszy. Ja myślałam, że bez pracy zostanę. A toć ja od zawsze z wami i dobrze mi tu. Pani zawsze dobra dla mnie była.
– Bella jestem.
– Tak, tak, Bello. Ciężko się przestawić na pstryk po tylu latach. – Strzeliła w powietrzu palcami.
– A jak twoi synowie, Franko? – Bella zmieniła temat, ten związany z pracą uznawszy za zakończony.
– No właśnie! Synowie mają się dobrze. Za to wnuczęta, och... Najmłodszy, Kazio, idzie na studia. Pomóc mu chciałam. Tyle, ile mogę, ale... pani Karolowa, to znaczy... pani Marianna, żona jego, to znaczy Karola, na pogrzebie, nim jeszcze świętej pamięci pan Edward dobrze ostygł, powiedziała... – Franka zatrzymała się, zakrywając dłonią usta.
– Co powiedziała?
– No... skoro to nieaktualne...
– Nieaktualne, ale dla mnie ważne, Franko.
Gosposia sapnęła.
– Powiedziała, że moje dni tutaj są policzone, bo pani groszem nie śmierdzi i że cały majątek to się im należy. A z panią to trzeba coś zrobić, bo pani ma nierówno pod sufitem. Ja przepraszam, że tak paplam za plecami synowej.
Bella z ledwością stłumiła śmiech.
– Coś jeszcze? – dopytała.
Franka westchnęła, splatając przed sobą pulchne palce.
– Mi tak nie wypada w swoje gniazdo srać przecież. Oj, przepraszam, nie to chciałam powiedzieć. Pani wie, co mam na myśli, prawda? Chodzi mi o to, że przecież pani Marianna to też rodzina i jakby nie było w jakimś sensie i moja pracodawczyni. Bo przecież wasz majątek, wspólny majątek...
Powiedziawszy to, Franka klepnęła się w usta.
– Wspólny majątek? Marianna tak mówiła?
Franka się zaczerwieniła. Była zła na siebie za swoje gadulstwo. Zdążyła bowiem się nauczyć, że między drzwi a futrynę nie należy stawiać buta.
Najdroższa Bello,
nie wiem, jak wyrazić wdzięczność za podarowanie mi całego Twojego życia.
Zdaję sobie sprawę, że mogłaś wybrać inaczej i że miałaś powody ku temu, by być nieszczęśliwą ze mną, a jednak...
Jednak zostałaś i wydałaś na świat czworo dzieci, z których nie zawsze mieliśmy pociechę.
Gdyby nie ty, nie osiągnąłbym nawet marnej cząstki tego, co uzyskałem. Dziś już wiem, że sukces mężczyzny sterowany jest kobiecą ręką. Miałem to szczęście, że Twoja była mądra.
Jakże wielkim głupcem byłem, nie potrafiąc Cię w porę docenić.
Moje oddechy w tym życiu są już policzone i wszyscy o tym dobrze wiemy.
Umawialiśmy się inaczej, wiem. To, co przez lata zgromadzili moi zamożni przodkowie i co przekazali nam, a my to wielokrotnie pomnożyliśmy, rzecz jasna mieliśmy podzielić między nasze dzieci.
Mówiłaś często: „By być szczęśliwą, potrzebuję Ciebie i filiżanki kawy co rano”.
A ja? Cóż... tylko tę kawę Ci ofiarowałem.
Wybacz, Najdroższa, te plamy od łez rozmazujące atrament.
Z wyrazami wdzięczności i dozgonnej miłości.
Oddany Tobie na zawsze,
Edward
Bella złożyła list na czworo i wcisnęła go między kartki Przeminęło z wiatrem. Och, ile by dała, by czasami być jak Scarlett i przekładać wszelkie zmartwienia na „jutro”. Tymczasem nie potrafiła myśleć w ten sposób. Jej, zdawałoby się, wrodzona nadwrażliwość zdecydowanie na to nie pozwalała. Podeszła do szafy, w której wisiała jeszcze pachnąca praniem, świeżo wyprasowana „na dziś” garsonka w klasycznym, czarnym kolorze. Sznur pereł pasowałby do niej, lecz...
Czy ja naprawdę chcę to na siebie włożyć? – spytała w myślach, mimochodem krzywiąc się przy tym. Kiedyś, w czasach, gdy była posłuszną Bellą robiącą to, czego od niej oczekiwano, włożyłaby ten elegancki, aczkolwiek przewidywalny i nudny uniform. Ale to przecież, jak sama zauważyła, było kiedyś.
Zatrzasnęła z hukiem szafę i otworzyła szufladę.
– Gdzie jesteś? – zapytała głośno, grzebiąc w niej.
Po kilku chwilach znalazła to, na czym jej zależało. Poczuła dreszczyk emocji podobny do tego, jaki przebiegł przez jej ciało wówczas, gdy jako uczennicy najprzystojniejszy młodzieniec w klasie zaproponował jej taniec.
Franka przełknęła ślinę, ujrzawszy Bellę schodzącą po schodach na śniadanie.
– Dobrze się czujesz, Franko? – Bella okręciła się niczym nastolatka, prezentując suknię.
– Ja... ja tak. A pani?
– Miałaś mi mówić po imieniu – przypomniała pracodawczyni, puściwszy do niej oko. – A czuję się tak, jak widać, czyli wyśmienicie. Jak kobieta mająca gdzieś to, jak będzie brzmiał testament.
Franka podsunęła pod nos Belli dwa jajka sadzone, pokrojonego w cienkie plastry pomidora z solą i pieprzem, kromkę żytniego chleba i filiżankę czarnej parującej kawy.
Bella zaczęła jeść, przymykając przy tym oczy z wdzięcznością. Podziękowała w myślach za obfitość i spokój, jakie ostatnio stały się jej codziennym doznaniem.
– Bello? – wystękała Franka, marszcząc się przy tym ze strachem. – Czy mogę cię o coś spytać? To dla mnie ważne. Ale jeśli uznasz, że nie chcesz odpowiadać, to...
– Pytaj śmiało. – Bella przełknęła łyk kawy. – Jest przepyszna, jak zawsze, Franko – powiedziała, wznosząc filiżankę. – Mając przy sobie kogoś takiego jak ty, mogę żyć sto lat. W zasadzie nie spieszy mi się do nieba.
– Skąd pewność, że tam pani miejsce?
Bella się roześmiała.
– Masz rację! – Podniosła palec. – O co chciałaś mnie zapytać? Mów szybko, bo nie mam za wiele czasu. Dziś „ważą” się moje losy – rzekła z przekąsem, nie kryjąc rozbawienia.
– Ja o te losy chciałam zapytać.
– Czyli?
– Myślisz, że dostaniesz co nieco po mężu? Bo... bo jak nie, to...
– Wciąż martwisz się o swoją pracę?
Franka pokiwała głową.
Bella odstawiła filiżankę, wstała od stołu i podeszła do gosposi. Ni stąd, ni zowąd zamknęła ją w uścisku na kilka chwil, a następnie pocałowała w czoło.
– Nawet jak nie dostanę nic, to zostajesz, słyszysz? – rzekła ze spokojem w głosie.
Franka zesztywniała.
– Ale...
– Stać mnie na to, aby płacić ci pensję. Tobie i Maciejowi. Pomyślałam o tym już dawno temu. Nie obawiaj się więc i proszę, pracuj ze spokojem.
Łagodność przebijała z oczu Belli, gdy wróciła na miejsce i zajęła się ponownie konsumpcją jajek.
Franka stała w bezruchu, nie mogąc pojąć tej łagodności. Czyżby Bella postradała zmysły i naprawdę miała gdzieś to, co stanie się ze spadkiem? W jej rozumie taki obrót sprawy zdawał się totalnie niemożliwy.
– Byłabyś tak uprzejma – zwróciła się do niej Bella – i nalała mi trochę tej pysznej kawy do termosu. Nie znoszę tekturowych kubków, w jakich serwuje się ją na mieście. Kobieta powinna traktować picie kawy jak luksusowy rytuał, nie sądzisz?
– Naprawdę? – Franka złapała oddech, kompletnie nie słysząc tego, co mówi Bella. – Naprawdę, nawet jeśli nic nie dostaniesz ze spadku, to... to będzie ci to obojętne? Gdzie wówczas będziesz mieszkać? I na co, na Boga, będzie ci wtedy potrzebny ogrodnik?
Bella skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej, zamyśliwszy się nad słowami Franki.
– Nie martw się na zapas, kochana – powiedziała z pewnością siebie w głosie. – To pierwsza zasada kobiety ufającej życiu.
Rozdział 3
Tego można było się spodziewać – pomyślała Bella, wchodząc do budynku, w którym urzędował zaprzyjaźniony z rodziną Walterów notariusz. Wszystkie jej dzieci ubrane były, jak to się zwykło mawiać, „na galowo” i naprawdę niewiele brakowało, aby i ona się od nich nie odróżniała, włożywszy jedną ze swoich grzecznych sukienek.
– Dzień dobry – powiedziała od progu, uśmiechnąwszy się promiennie w nadziei, że rozładuje nieco napiętą sytuację, wszak twarze jej pociech i towarzyszących im osób pokryte były zdziwieniem połączonym z niechęcią.
Marianna zacisnęła usta w wąską kreskę, dobitnie dając wyraz zniesmaczeniu, jakie wywołała w niej patchworkowa kolorowa suknia teściowej.
– Całe życie nosiłam nudne, przewidywalne garsonki, Maniu – powiedziała Bella, nie spuszczając z niej wzroku.
– Nie uważam, aby żałoba po twoim mężu nieboszczyku, mamo, była dobrym momentem na modowe szaleństwa – odgryzła się Marianna, niewątpliwie zyskując aprobatę otoczenia.
Jeden zero dla niej – przyznała w duchu Bella, zakładając nogę na nogę. Jej pudrowana latami złośliwość przypisywana ludziom inteligentnym teraz zerwała się ze smyczy, nakazując swej właścicielce wyjęcie z torebki szminki w kolorze fuksji, by na oczach zdegustowanych dzieci poprawić sobie makijaż.
– Marcinku, ona potrzebuje fachowej pomocy – wyszeptała Letycja prosto do ucha skrzywionego męża. Siedział z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej i nerwowo podrygiwał nogą, wpatrując się w matkę przymrużonymi oczami.
Bella wiedziała, o czym myśli jej zakompleksiony syn, i zrobiło się jej go żal. Niedocenienie przez świętej pamięci Edwarda wciąż czaiło się w oczach tego już dorosłego mężczyzny, próbującego w sposób komiczny kontrolować całe otoczenie. Nic dziwnego, że Aneta odeszła. Była za mądra, by stać się jego ofiarą.
– Też masz problem z tym, jak wyglądam, Marcinie? – rzuciła prowokacyjnie Bella, zadziornie przenosząc wzrok na Letycję.
Druga żona jej syna spuściła głowę, co mogło oznaczać ni mniej, ni więcej, tylko że siedzi pod butem Marcinka i nawet gdyby uznała patchworkową suknię z jedwabiu za ostatni krzyk mody, nie odważyłaby się teraz otworzyć ust. Bo...
– Wyglądasz, jakbyś zerwała się z balu klownów – syknął głośno Marcin. – Potrzebujesz pomocy i wszyscy tu siedzący na pewno myślą tak samo.
Towarzystwo kiwnęło niemo głowami.
Bella westchnęła głośno, będąc pewną, że Edward przewraca się teraz w grobie. Jak mogli nie zauważyć, że wychowali dzieci na nietolerancyjnych materialistów, tak bardzo żądnych spadku i wiążących się z nim korzyści, że gotowi byli nawet z własnej matki zrobić wariatkę.
– A może trzeba było najpierw uzyskać opinię psychiatry, że ona ma nierówno pod sufitem, nie sądzisz, Marcinek? – Letycja szeptała mężowi do ucha, prezentując swoje napompowane rybie wargi. – Co, jak faktycznie twój ojciec na starość też postradał zmysły i... no wiesz... wtedy nici z naszych wakacji na Karaibach, a ja już bikini od Gucciego zamówiłam. I co ja teraz zrobię? – lamentowała.
Marcin ścisnął dłoń żony, uspokajająco kiwnąwszy głową.
– Nic się nie martw, my darling – rzucił coś tam po angielsku, poczuwszy się ważnym i światowym.
Pan Karol i pani Marianna Walterowie
Pan Marcin i pani Letycja Walterowie
Pan Dominik Walter
Pani Edyta Walter
Pani Izabelle Walter
Notariusz odczytał listę potencjalnych spadkobierców, po czym odhaczył ich obecność i zaprosił wszystkich do sali konferencyjnej.
– Mamuś, fajna ta kiecka, ale nie uważasz, że listopad to średni czas na tego typu wdzianka? – powiedziała Edyta tak, aby nikt z rodzeństwa jej nie słyszał.
Bella objęła jedyną córkę ramieniem.
– Zobacz, jakie mam buty. Widziałaś? – Wysunęła stopę, prezentując z dumą zrobione na zamówienie sneakersy z wizerunkami okładek książek ulubionych pisarzy.
Edyta nie mogła uwierzyć własnym oczom. Położyła dłoń na ustach i pokręciła głową zszokowana.
– Do tego trzeba dojrzeć, córciu – zachichotała Bella. – Do tego zwyczajnie trzeba dojrzeć.
Wszyscy potencjalni spadkobiercy zajęli miejsca, odruchowo zostawiając matce to znajdujące się na szczycie stołu. Notariusz dopełnił wszelkich formalności, a następnie, czując się ośmielony z racji tego, że znał rodzinę, dodał, iż odczytanie ostatniej woli zmarłego nie potrwa długo, gdyż...
– Co to oznacza, że nie potrwa długo? – zbulwersował się Marcinek.
Notariusz odchrząknął, otworzył kopertę złożoną mu osobiście przez Edwarda Waltera za czasów jego życia i nabrawszy w płuca powietrza, przeczytał jedno zdanie:
Wszystko, co posiadam, czyli nieruchomości, fundusze, rodową biżuterię, antyczne meble, gotówkę i pieniądze pozostające na moim osobistym i wspólnym z małżonką koncie, zostawiam Izabelli Walter – kobiecie, bez której byłbym nikim. To moja ostatnia wola i biada temu, kto odważy się jej nie respektować.
W sali rozległ się szmer. Marianna pobladła. Wbiła Karolowi łokieć w bok, informując, że potrzebuje napić się wody.
– Moje perły! – załkała histerycznie, gdy wychyliła podaną jej przez męża szklankę.
Karol głaskał ją po plecach, będąc nie mniej niż ona zszokowanym.
– Mieliśmy polecieć na Karaiby. Marcinek, zrób coś! – skomlała Letycja po drugiej stronie stołu, szarpiąc męża za rękaw marynarki.
Policzki Marcina zlały się kolorem z obrazem maków za jego plecami. Zacisnął pięści w złości. Ta bezradność rozdzierała go od środka i nie potrafił sobie z nią poradzić.
– No, ale jaja, i co teraz? – zwróciła się Edzia do Dominika. – Wygląda na to, że wyliczenia naszego braciszka Karolka, ekonomisty psia mać, możemy sobie w dupę wsadzić. Każdy miał przyjąć Bellę na dwa i pół miesiąca, a potem mieliśmy się zrzucać na wakacje dla niej, tymczasem...
– Tymczasem zrzucić to może matka resztki naszych klamotów ze swojego balkonu – zachichotał Dominik, który już wcześniej podejrzewał, że dzielenie skóry na niedźwiedziu jest nazbyt ryzykowne.
Franka oniemiała. Nie była zdolna do tego, aby cokolwiek z siebie wykrztusić. Nie wiedziała już, co dziwi ją bardziej. To, że świętej pamięci mąż nieboszczyk pani Belli w spadku zostawił jej wszystko, czy to, że pani Bella opowiada o wydarzeniach sprzed południa tak, jakby stosunki między nimi dwiema wykraczały daleko poza granicę czysto służbowej relacji.
– Dolejesz mi herbatki? – zwróciła się Bella do gosposi, uśmiechając się przy tym przyjaźnie.
Franka rzuciła się na porcelanowe bolesławieckie filiżanki, chcąc jak najszybciej spełnić życzenie wdowy, i o mało nie oblała się przy tym wrzątkiem. Od środka skręcało ją z ciekawości. Chciała zadać mnóstwo pytań o to, co teraz będzie. Była pewna, że dzieci jej pracodawczyni nie odpuszczą i będą chciały podważyć ostatnią wolę swojego ojca.
– Rozmawiałam z Zalewskim – powiedziała Bella, jakby czytała w myślach Franki.
– Zalewskim? – Gosposia zmarszczyła brwi.
Bella, chcąc dodać rozmowie napięcia, leniwie włożyła do ust maślany, obsypany cukrem herbatnik.
– Z Józefem Zalewskim, notariuszem – wyjaśniła. – Moje dzieci nie są w stanie w żaden sposób przejąć majątku, chyba że...
– Chyba że co? – Gosposia się zaniepokoiła.
– Chyba że ja sama się na to zgodzę i rozdzielę majątek tak, aby... – Zatrzymała się w pół słowa, nie dokończywszy zdania. Jakkolwiek by postąpiła, miała świadomość, że trudno będzie zadowolić wszystkie dzieci. Potrzebowała czasu, aby to wszystko poukładać sobie w głowie. Czasu, jakiego nigdy dotąd sobie nie podarowała. Przełknęła ostatni kęs herbatnika, słysząc w głowie jakiś dziwny głos: „To twoja ostatnia szansa, Bello, dobrze ją wykorzystaj”. Westchnęła głośno. – Nic się nie bój, Franko – powiedziała, przebudziwszy się z zamyślenia, i po raz któryś z rzędu uspokoiła gosposię. – Mam wszystko pod kontrolą. Proszę cię tylko o przestrzeganie pewnej zasady.
– Zasady? – Franka wybałuszyła oczy.
Bella zabroniła wpuszczania do domu któregokolwiek ze swoich dzieci i ich najbliższych. Wyjątek stanowiła jedynie wnuczka Zuzia.
– Ale co ja im powiem, jak nagle staną przed drzwiami? Przecież gotowi pomyśleć, że...
– ...że zwariowałam, wiem. – Bella roześmiała się, będąc pewną, że jej potomstwo dozna szoku, gdyż całe życie mieli matkę na wyciągnięcie ręki.
W domu Karola i Marianny Walterów zebrało się kolejne od śmierci seniora rodu rodzinne posiedzenie.
Temat – Poskromienie Izabelli! Wszak gotowa roztrwonić cały rodowy majątek, w pocie czoła gromadzony latami przez przodków.
– Nie rozumiem, jak twój ojciec mógł do tego dopuścić, Karolu. A wydawał się taki światły, taki obyty – zrzędziła rozgoryczona Marianna.
Zuzanna przypatrywała się ciotce z niesmakiem. Była zdania, że dziadek wiedział, co robi, zostawiając wszystko babci. Ogarniał ją śmiech, gdy słuchała lamentów tej smutnej, skoncentrowanej na majątku rodziny. Rodowe perły i zaplanowana wycieczka na Karaiby dla wszystkich były ważniejsze od samopoczucia babci Belli.
Karol dolał sobie whisky, usiadł przy żonie i zaczął gładzić ją po delikatnej skórze twarzy. Szeptał pocieszająco, że z matką da się jakoś dogadać, gdyż całe życie przecież o wszystkim decydowali za nią inni. Dla Belli zarządzanie majątkiem to też na pewno udręka. Ojciec musiał mieć zaćmienie umysłu, zrzucając go na barki tej nieogarniętej kobiety. Jak mógł jej to zrobić? Jak mógł im to zrobić? – dumał ekonomista, jednocześnie wciąż pocieszając małżonkę.
Marianna wściekłym ruchem odepchnęła dłoń męża.
– Przestań mnie smyrać – syknęła. – Zrób coś.
– Niby co, Manieczko?
– Nie wiem i nie nazywaj mnie Manieczką. Wymyśl coś! Wszyscy wymyślcie! – wrzasnęła. – Przecież Bella nie ma pojęcia o życiu. Wasz ojciec ją niańczył, odsuwał od wszystkiego, ona nic nie potrafi! Nic, słyszycie? Tylko błyszczeć na salonach i uśmiechać się głupawo.
– To coś jednak potrafi – zauważyła Zuza.
Ciotka obrzuciła ją wrogim, nakazującym milczenie wzrokiem.
Z drugiego końca salonu odezwała się nagle Letycja.
– Porozmawiajmy z Bellą na spokojnie. Nerwy nic tu nie pomogą, prawda, darling? – Obdarzyła Marcinka słodkim spojrzeniem.
Od wczoraj, czyli od odczytania testamentu, nie odezwał się do nikogo słowem. Szczerze liczył na majątek ojca. W wyobraźni upiększał swoją nadgryzioną zębem czasu restauracyjkę, którą zarządzał od kilku lat. Chciał wyjść z pudełka przyzwyczajeń, w którym ugrzązł, i robić coś więcej niż tylko schabowe, gołąbki i panierowanego dorsza. Marzyły mu się kuchenne rewolucje, frykasy, wygibasy, ale... niestety. Do tego, aby podawać bardziej wykwintne dania, w swojej ocenie potrzebował pieniędzy. Duuuużo pieniędzy. Ojcowskich pieniędzy.