Uśpione namiętności - Anna H. Niemczynow - ebook + audiobook

Uśpione namiętności ebook i audiobook

Anna H Niemczynow

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Izabelle Walter, świeżo upieczona wdowa, nigdy nie pracowała zawodowo. Wszystko więc wskazuje na to, że po śmierci męża opiekę nad nią roztoczy czworo ich wspólnych dzieci.
Rodzeństwo wpada na pomysł, który pozornie nie ma wad. Izabelle zamieszka u każdego z nich na dwa i pół miesiąca w roku, natomiast pozostałe dwa miesiące spędzi na zorganizowanych i sfinansowanych przez nich czworo wakacjach. Realizacja planu idzie gładko do momentu, w którym Izabelle po raz pierwszy w życiu znajduje w sobie siłę, by wyrazić własne zdanie.

„Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie” – zdaje się mówić autorka poprzez karty opowieści. Jest zabawnie, odważnie i lirycznie, niczym w najlepszym spektaklu.

Anna H. Niemczynow po raz kolejny wyciąga dłoń do poszukujących swojej drogi kobiet. Szepcze im do ucha: „Odwagi, zrób pierwszy krok w stronę namiętności swego serca, a zabawa życia dopiero się zacznie”.

Każda z nas choć raz w życiu zastanawiała się, co by było, gdyby... Najnowsza książka Anny H. Niemczynow poza przyjemnością czytania daje nadzieję na to, że nigdy nie jest za późno
na zmianę życia i czerpanie z niego pełnymi garściami. Inspirująca, budząca emocje lektura,
która pokazuje siłę i odwagę dojrzałych kobiet.

Ewa Kustroń-Zaniewska
redaktor naczelna „Kobiety i Życia” i „Świata Kobiety”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 29 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
4,5 (288 ocen)
190
60
29
6
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AleksandraPilarczyk

Nie polecam

Znowu duch grafomana Coelho. Gdyby nie to, książka byłaby niezła,
71
Izabela0908

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka-bardzo wartościowa.Polecam
10
madzia935

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka i cudowne przesłanie.
10
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

piękna opowieść
10
EwuniaS

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu dziękuję za każdą stronę tej książki.
10

Popularność




Co­py­ri­ght © by Anna Ha­rłu­ko­wicz-Niem­czy­now 2022 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy 2022
Wy­daw­ca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: KA­TA­RZY­NA WOJ­TAS
Ko­rek­ta: JO­LAN­TA KU­CHAR­SKA, ANNA SKÓ­RA
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: Pa­weł Pan­cza­kie­wicz / PAN­CZA­KIE­WICZ.ART.DE­SIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl
Zdjęcie na okład­ce: © MAG­DA­LE­NA WA­SI­CZEK / Tre­vil­lion Ima­ges
Skład i ła­ma­nie: Per­pe­tu­um / MA­RZE­NA MA­DEJ
ISBN 978-83-67406-75-8
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11a 01-527 War­sza­wawww.wy­daw­nic­two­lu­na.plfa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­lu­nain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­lu­na
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Mo­jej có­recz­ce Lili – z ży­cze­nia­mi od­na­le­zie­nia praw­dzi­wej przy­ja­źni owia­nej ener­gią ko­bie­cej mi­ło­ści, któ­ra uskrzy­dla.

Mo­jej przy­ja­ció­łce An­nie Wie­licz­ko-So­li­ńskiej – z wdzi­ęcz­no­ścią za trwa­nie przy moim boku w chwi­lach ra­do­ści, smut­ku i wszyst­kie­go, co po­mi­ędzy.

Mo­jej przy­ja­ció­łce z dzie­ci­ństwa – gdzie­kol­wiek je­steś, ko­cha­na, pod przy­mkni­ęty­mi po­wie­ka­mi wci­ąż wi­dzę Twój pi­ęk­ny uśmiech i to, jak ma­chasz pa­ty­kiem, na któ­re­go ko­ńcu tkwi ko­lo­ro­wa wstążka.

Oraz To­bie, moja przy­ja­ció­łko sło­wa. Mów mi po imie­niu, pro­szę. Czy­tasz moje po­wie­ści, to tak, jak­by­śmy się zna­ły. Nie sądzisz?

Pro­log

Pa­trze­nie na otwar­tą trum­nę pra­wie ni­g­dy nie bu­dzi po­zy­tyw­nych emo­cji, chy­ba że leży w niej ktoś, kogo, mó­wi­ąc de­li­kat­nie, nie da­rzy­my sym­pa­tią, by nie po­wie­dzieć „nie­na­wi­dzi­my”. Dla­cze­go więc Iza­bel­le Wal­ter, na­zy­wa­na przez znacz­ną część swo­je­go ży­cia Bel­lą, czu­ła bło­go­ść? Bło­go­ść to prze­cież po­zy­tyw­ny stan. Na­uczo­no nas, że nie na­le­ży jej czuć w chwi­li po­grze­bu.

Bel­la ko­cha­ła męża. Od­da­ła mu nie­świa­do­mie ka­wa­łek swo­je­go dzie­ci­ństwa, bar­dziej świa­do­mie mło­do­ść i zde­cy­do­wa­nie świa­do­mie doj­rza­ło­ść. Ni­cze­go na niej nie wy­mu­sił – to były jej de­cy­zje, a przy­naj­mniej tak sądzi­ła. Te­raz, pa­trząc na wy­sta­jące lek­ko po­nad brzeg trum­ny błysz­czące buty Edwar­da, zda­ła so­bie spra­wę, że kil­ka dni temu wy­po­le­ro­wa­ła je po raz ostat­ni, i na ra­zie nie była zdol­na wy­obra­zić so­bie, jak będzie wy­gląda­ło jej ży­cie bez tej ru­ty­no­wej czyn­no­ści.

Wes­tchnęła gło­śno, zwra­ca­jąc na sie­bie uwa­gę ca­łe­go po­grążo­ne­go w roz­pa­czy ko­ścio­ła. Gło­wy wspó­łpra­cow­nic nie­bosz­czy­ka, na­kry­te w wi­ęk­szo­ści ka­pe­lu­sza­mi z wo­al­ką, od­wró­ci­ły się w jej stro­nę. Nie pod­jęła spoj­rze­nia żad­nej z nich, będąc szcze­rze ura­do­wa­ną fak­tem, że nie ma na tym świe­cie już ni­ko­go, komu wy­pa­da­ło­by się z tego tłu­ma­czyć.

Le­d­wie sły­szal­ne szep­ty krąży­ły po świ­ąty­ni, do­cie­ra­jąc do uszu wdo­wy, któ­rej pur­pu­ro­wy płaszcz pa­so­wał do oto­cze­nia tak, jak do­ma­lo­wa­na dło­nią przed­szko­la­ka czer­wo­na róża do sło­necz­ni­ków van Go­gha.

„Z cze­go ona tak się cie­szy? Spójrz tyl­ko na te kar­mi­no­we usta! A pa­znok­cie? Zwa­rio­wa­ła! Jest śro­dek je­sie­ni, a ona w szpil­kach z od­kry­ty­mi pi­ęta­mi! Poza tym jak mo­żna było wło­żyć taką mini na po­grzeb?”

Mu­zy­ka sącząca się z wbu­do­wa­nych w mury gło­śni­ków mo­nu­men­tal­ne­go bu­dyn­ku zda­niem Bel­li ni­jak się mia­ła do jej na­stro­ju. Głos or­ga­nist­ki, cho­ciaż ła­ska­wy dla ucha, wy­śpie­wy­wał sło­wa sprzy­ja­jące ro­nie­niu łez. Dło­nie od­wie­dza­jących ko­ściół „ka­to­li­ków” nie­po­rad­nie mi­ęto­li­ły w pal­cach wy­ci­ągni­ęte na tę oko­licz­no­ść no­wiu­te­ńkie ró­ża­ńce.

Bel­la uśmiech­nęła się sze­ro­ko, po­trząsnęła lek­ko gło­wą, ści­ągnęła ło­pat­ki, pod­no­sząc dum­nie bro­dę, po czym wsta­ła i ru­szy­ła w kie­run­ku zma­rłe­go męża, by po raz ostat­ni po­pra­wić mu ko­łnierz.

Roz­dział 1

Sznur dłu­gich do pasa pe­reł za­rzu­co­nych na czer­wo­ną, do­pa­so­wa­ną w ta­lii roz­klo­szo­wa­ną su­kien­kę zwró­cił uwa­gę nie­mal wszyst­kich ża­łob­ni­ków w mo­men­cie, gdy jego wła­ści­ciel­ka Iza­bel­le Wal­ter wy­ło­wi­ła go z ro­so­łu, a na­stęp­nie sta­ran­nie ob­li­za­ła ka­żdy ko­ra­lik. Mina, jaka wów­czas za­go­ści­ła na twa­rzy jej sy­no­wej Ma­rian­ny, bez­sprzecz­nie war­ta była tego to­wa­rzy­skie­go faux pas. Bel­la uśmiech­nęła się i jak gdy­by ni­g­dy nic wró­ci­ła do kon­sump­cji ręcz­nie ro­bio­ne­go ma­ka­ro­nu, któ­re­go po­da­nie prze­for­so­wa­ła kil­ka dni wcze­śniej.

– Two­ja mat­ka za­cho­wu­je się ka­ry­god­nie – po­wie­dzia­ła ci­cho Ma­rian­na do swo­je­go męża Ka­ro­la, sta­ra­jąc się ukła­dać war­gi tak, by nikt z ich ru­chu nie zdo­łał wy­czy­tać żad­nej tre­ści.

Mężczy­zna uśmiech­nął się bez­my­śl­nie, prze­ska­ku­jąc ner­wo­wym spoj­rze­niem po twa­rzach ża­łob­ni­ków i li­cząc, że nikt ni­cze­go po­dej­rza­ne­go nie za­uwa­ży.

Bel­la ja­dła da­lej, nie za­szczy­ca­jąc ab­so­lut­nie ni­ko­go dźwi­ękiem swo­je­go gło­su, co obok jej wy­glądu bu­dzi­ło po­dej­rze­nia, iż śmie­rć męża po­wa­żnie od­bi­ła się na jej psy­chi­ce. Wszak ni­g­dy do milcz­ków nie na­le­ża­ła.

Ma­rian­na za­ci­snęła knyk­cie na srebr­nej, bo­ga­to zdo­bio­nej ły­żce, pró­bu­jąc na­brać na nią co chwi­lę zsu­wa­jące się nie­re­gu­lar­nych kszta­łtów klu­ski. Kie­dy po któ­re­jś z prób ma­ka­ron spa­dł, roz­bry­zgu­jąc ro­sół na wszyst­kie stro­ny i bru­dząc jej ku­pio­ną na tę oko­licz­no­ść mar­ko­wą suk­nię, zre­zy­gno­wa­ła z je­dze­nia i wy­ta­rła usta tan­det­ną, rów­nież wy­bra­ną przez te­ścio­wą chu­s­tecz­ką. Pró­bo­wa­ła za­po­mnieć o tym, jak bar­dzo Bel­la ją upo­ko­rzy­ła, wy­kre­śla­jąc z menu sty­py zupę krem z zie­lo­ne­go grosz­ku.

– Na ele­ganc­kich przy­jęciach, na ja­kie nie­wąt­pli­wie za­słu­żył twój świ­ętej pa­mi­ęci oj­czu­lek – zwró­ci­ła się po­now­nie do Ka­ro­la – nie po­da­je się ro­so­łu i scha­bo­we­go. Te cza­sy już mi­nęły! – wy­sy­cza­ła ner­wo­wo, nie od­kle­ja­jąc od twa­rzy li­sie­go uśmiesz­ku.

Ka­rol Wal­ter pu­ścił tę uwa­gę mimo uszu, gdyż jemu wszyst­ko sma­ko­wa­ło, a już naj­bar­dziej będące ko­ścią nie­zgo­dy klu­ski.

– Do ni­ko­go się nie ode­zwa­ła, Ka­ro­lu. Do ni­ko­go! Sły­szysz? Ka­ro­lu, mó­wię do cie­bie – de­ner­wo­wa­ła się Ma­rian­na.

– Ko­cha­nie, przy­po­mi­nam, że je­ste­śmy na sty­pie. Ob­ser­wu­ją nas. Za­cho­waj spo­kój i kla­sę, pro­szę.

– No tak. Spo­kój i kla­sę. – Cmok­nęła, a na­stęp­nie wy­pro­sto­wa­ła ple­cy, pod­nio­sła dum­nie pod­bró­dek i ro­zej­rza­ła się do­oko­ła, po­sy­ła­jąc ża­łob­ni­kom spoj­rze­nia, ja­kie w nie­da­le­kiej przy­szło­ści mo­gły­by jej przy­nie­ść ko­rzy­ść. W pra­wym rogu sali sie­dział rzecz­nik pra­so­wy pre­zy­den­ta mia­sta, a obok nie­go pre­zy­dent do spraw spo­łecz­nych. W le­wym rogu usa­dzo­no pa­nią se­kre­tarz ma­gi­stra­tu wraz z mężem i ich pier­wo­rod­nym sy­nem, ab­sol­wen­tem re­no­mo­wa­nej pol­skiej uczel­ni. Gdzieś po bo­kach miej­sca za­jęli człon­ko­wie ro­dzi­ny Wal­te­rów, przy­ja­cie­le i zna­jo­mi, któ­rych nie wy­pa­da­ło nie za­pro­sić. Bel­la Wal­ter, wdo­wa po wie­lo­let­nim urzęd­ni­ku pa­ństwo­wym, dy­plo­ma­cie, spo­łecz­ni­ku, dzia­ła­czu zwi­ąz­ko­wym i by­łym pre­zy­den­cie mia­sta, w któ­rym przez całe ży­cie miesz­ka­li, sie­dzia­ła u szczy­tu sto­łu, w miej­scu, któ­re wszy­scy go­ście, nie­za­le­żnie od tego, jak byli usa­dze­ni, do­sko­na­le wi­dzie­li.

Spoj­rze­nie Ma­rian­ny spo­tka­ło się ze wzro­kiem te­ścio­wej, po­wo­du­jąc u tej pierw­szej skró­co­ny i przy­spie­szo­ny od­dech.

– Zo­bacz, zo­bacz – wy­szep­ta­ła wy­stra­szo­na Ma­rian­na do Ka­ro­la, za­kry­wa­jąc usta dło­nią po­zba­wio­ną ma­ni­kiu­ru.

Ka­rol, przez całe ży­cie będący pu­pi­lem nie­bosz­czy­ka, wi­dząc mat­kę wkła­da­jącą nit­kę ma­ka­ro­nu ręka­mi do ust, o mały włos nie spa­dł z krze­sła. Prze­łk­nął śli­nę, za­ci­snąw­szy moc­no oczy w oba­wie, że za chwi­lę wy­sko­czą mu z or­bit.

Po pierw­sze pri­mo – usta­lić, gdzie ulo­ko­wać Iza­bel­lę. Nie ma mo­żli­wo­ści, aby zo­sta­ła sama w tak du­żym domu, wy­bu­do­wa­nym przez świ­ętej pa­mi­ęci Edwar­da.

Po dru­gie pri­mo – za­sta­no­wić się nad ma­jąt­kiem świ­ętej pa­mi­ęci Edwar­da, gdyż – zna­jąc brak ży­cio­we­go do­świad­cze­nia Bel­li – pój­dzie on na zmar­no­wa­nie.

Po trze­cie pri­mo – roz­wa­żyć zwol­nie­nie go­spo­si Fran­ki i ogrod­ni­ka Ma­cie­ja. Nie będą już prze­cież po­trzeb­ni, a ge­ne­ru­ją tyl­ko zbęd­ne kosz­ty.

Po czwar­te pri­mo – usta­lić, kto zaj­mie się sprze­da­żą domu po nie­bosz­czy­ku, kto zro­bi jego zdjęcia i pod­pi­sze umo­wę z naj­lep­szym w mie­ście biu­rem ob­ro­tu nie­ru­cho­mo­ścia­mi (któ­re, rzecz ja­sna, z do­bro­ci swe­go ser­ca sama znaj­dę).

Ma­rian­na dwu­krot­nie prze­czy­ta­ła wy­pi­sa­ne przez sie­bie za­ło­że­nia, prze­ko­pio­wa­ła je do ma­ila, wpi­sa­ła ad­re­sy wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych i gdy klik­nęła „wy­ślij”, po­czu­ła w ser­cu spo­kój, iż za­dba­ła o to, aby na za­pla­no­wa­nym na po­po­łud­nie spo­tka­niu ro­dzi­ny Wal­te­rów pa­no­wał na­le­ży­ty po­rządek.

W oko­li­cach go­dzi­ny sie­dem­na­stej do jej domu, któ­ry na­tu­ral­nie zaj­mo­wa­ła wraz z mężem Ka­ro­lem i ich na­sto­let­nim sy­nem Ka­rol­kiem Ju­nio­rem, za­częli przy­by­wać za­pro­sze­ni na oko­licz­no­ść ro­dzin­nych ob­rad go­ście.

Bel­la i Edward Wal­te­ro­wie, roz­łącze­ni nie­daw­no siłą woli bo­skiej, za ży­cia nie­bosz­czy­ka ucho­dzi­li za wzo­ro­we ma­łże­ństwo, któ­re skon­su­mo­wa­ne nie­sko­ńcze­nie wie­le razy dało im czwo­ro dzie­ci, to jest trzech sy­nów i cór­kę.

Punk­tu­al­nie, jak zresz­tą za­wsze, po­ja­wił się Mar­cin w to­wa­rzy­stwie swo­jej dru­giej żony Le­ty­cji. Ko­bie­ta uca­ło­wa­ła po­wie­trze na wy­so­ko­ści po­licz­ków Ma­rian­ny, wy­ci­ągnęła z mar­ko­wej to­reb­ki szma­cia­ne kap­cie z frędzel­ka­mi, wsu­nęła je na sto­py i to samo na­ka­za­ła zro­bić swo­je­mu mężo­wi.

– Wy­fro­te­ru­je­my ci podło­gę, skar­bie – po­wie­dzia­ła dum­nie do go­spo­dy­ni. Ta po­dzi­ęko­wa­ła jej ski­nie­niem gło­wy, przy­wo­łu­jąc na twarz po­zba­wio­ny na­tu­ral­no­ści uśmiech.

Na­stęp­na przy­by­ła Edyt­ka, naj­młod­sza z czwór­ki dzie­ci Wal­te­rów, sin­giel­ka, żeby nie po­wie­dzieć „sta­ra pan­na”.

– Ma­mu­sia już jest? – spy­ta­ła wi­ta­jącej ją Ma­rian­ny.

Go­spo­dy­ni za­prze­czy­ła ru­chem gło­wy, po czym oświad­czy­ła zło­śli­wie, że – sądząc po tym, jak ża­ło­ba wpły­nęła na za­cho­wa­nie Bel­li – ma pra­wo twier­dzić, że „sta­rusz­ka” – to sło­wo po­wie­dzia­ła z wi­ęk­szym na­ci­skiem – na sto pro­cent po­ja­wi się z wiel­kim opó­źnie­niem.

– Na­pi­je­cie się cze­goś? – zwró­ci­ła się do przy­by­łych go­ści. – Kawy, her­ba­ty, wody? Jak wam wia­do­mo, w na­szym domu al­ko­ho­lu się nie pija.

– Pew­nie dla­te­go Do­mi­nik się spó­źnia – po­wie­dzia­ła Edy­ta, wdzi­ęcząc się przy tym.

Ma­rian­na, nie wy­czu­wa­jąc zło­śli­wo­ści, rzu­ci­ła okiem na ze­ga­rek.

– Po­wi­nien już być – za­uwa­ży­ła ci­cho. – Nie­da­le­ko pada grusz­ka od ja­bło­ni.

– A nie ja­błko? – za­py­ta­ła Edy­ta.

– Och, nie bądźmy dro­bia­zgo­wi. – Ma­rian­na mach­nęła dło­nią, a jej chi­chot wy­pe­łnił wnętrze.

Wtem roz­le­gł się dźwi­ęk dzwon­ka i tuż po nim Ka­rol przy­pro­wa­dził ko­lej­nych go­ści. W pro­gu prze­stron­ne­go sa­lo­nu sta­nął wy­cze­ki­wa­ny Do­mi­nik, naj­młod­szy z bra­ci Wal­te­rów, w to­wa­rzy­stwie swo­jej nie­ślub­nej cór­ki Zu­zan­ny. Ma­rian­na sap­nęła z dez­apro­ba­tą, mie­rząc wzro­kiem na­sto­lat­kę w gla­nach, za du­żym swe­trze i spodniach z dziu­ra­mi na ko­la­nach, lecz w oba­wie przed ci­ętym języ­kiem dziew­czy­ny po­wstrzy­ma­ła się od wy­ra­że­nia swo­jej opi­nii.

– Tyl­ko Bel­li nie ma – wes­tchnęła. – Ta ża­ło­ba na­praw­dę nią wstrząsnęła, nie sądzi­cie, ko­cha­ni? – za­py­ta­ła, lecz nikt się nie ode­zwał.

– To ja po­pro­szę kawę. – Edy­ta zmie­ni­ła te­mat.

– A ja her­ba­tę, jak za­wsze – po­wie­dział Do­mi­nik.

Zuza, Le­ty­cja i Mar­cin za­mó­wi­li wodę, a Ka­rol na po­le­ce­nie żony udał się do kuch­ni, by przy­go­to­wać na­po­je zgod­nie z tym, cze­go za­ży­czy­li so­bie go­ście.

– To może już za­cznie­my, aby nie przedłu­żać, wszak pie­ni­ądz to czas – po­wie­dzia­ła go­spo­dy­ni.

Edy­ta, na­chy­liw­szy się do Do­mi­ni­ka, wy­szep­ta­ła, że nie ma po­jęcia, kto dał Ma­rian­nie dy­plom, i po­dej­rze­wa, że nie obe­szło się bez ła­pów­ki.

Po go­dzi­nie ob­rad trwa­jących w naj­lep­sze bez obec­no­ści Bel­li, będącej głów­nym obiek­tem tego ca­łe­go za­mie­sza­nia, mniej lub bar­dziej jed­no­gło­śnie na­kre­ślo­no, co na­stępu­je:

Po pierw­sze: Po­sia­dło­ść ro­dzi­ny Wal­te­rów, li­cząca bli­sko pi­ęćset me­trów kwa­dra­to­wych, z do­łączo­nym do niej ogro­dem i sa­dem, zo­sta­nie sprze­da­na, a uzy­ska­ne pie­ni­ądze zo­sta­ną rów­no roz­dzie­lo­ne mi­ędzy ro­dze­ństwo.

Po dru­gie: W zwi­ąz­ku z tym, co usta­lo­no w punk­cie pierw­szym, w try­bie na­tych­mia­sto­wym trze­ba zwol­nić Fran­kę (go­spo­się Bel­li) i ogrod­ni­ka Ma­cie­ja, po­nie­waż nie są już po­trzeb­ni.

Po trze­cie: Jako że Bel­la nie będzie już ra­czej no­si­ła swo­jej kosz­tow­nej bi­żu­te­rii, w któ­rej skład wcho­dzą sznu­ry pe­reł od Cha­nel, wzo­ro­wa­ne na tych po­cho­dzących z ro­dzi­ny Ro­ma­no­wów, oraz brosz­ki, pie­rścion­ki z dia­men­ta­mi, ko­lie, ła­ńcusz­ki i tym po­dob­ne, sta­nie się ona wła­sno­ścią naj­bar­dziej szy­kow­nej ko­bie­ty w ro­dzi­nie, czy­li Ma­rian­ny.

– Chy­ba wszy­scy się ze mną zgo­dzą, że jak ktoś nie przej­mie tej bi­żu­te­rii, to jesz­cze scze­źnie ona w tych płó­cien­nych wo­recz­kach, i wte­dy to będzie na­praw­dę wiel­ka stra­ta! Ja – Ma­rian­na dźgnęła się pal­cem w klat­kę pier­sio­wą – je­stem w sta­nie za­jąć się bły­skot­ka­mi Bel­li w spo­sób na­le­ży­ty – oznaj­mi­ła, z po­gar­dą spoj­rzaw­szy na Zuzę, któ­ra w szo­ku wy­ba­łu­szy­ła swo­je i tak już wiel­kie oczy.

Po czwar­te, naj­wa­żniej­sze: Bio­rąc pod uwa­gę, że Iza­bel­le Wal­ter wraz ze swym mężem nie­bosz­czy­kiem Edwar­dem spło­dzi­li ra­zem czwór­kę dzie­ci, na­le­ża­ło­by to ja­koś opła­cal­nie dla wszyst­kich wy­ko­rzy­stać.

– Rok ma dwa­na­ście mie­si­ęcy – za­czął nie­śmia­ło Ka­rol, fi­nan­si­sta, dy­rek­tor ban­ku, uwa­ża­jący się za ro­dzin­ny au­to­ry­tet w dzie­dzi­nie eko­no­mii.

Do­mi­nik zer­k­nął na Zu­zan­nę. Dziew­czy­na za­kry­ła dło­nią usta, nie mo­gąc uwie­rzyć w tę całą far­sę, w któ­rej przy­szło jej uczest­ni­czyć.

– Stop, stop, stop, stop – po­wie­dzia­ła, prze­ry­wa­jąc Ka­ro­lo­wi, po­de­rwaw­szy się z ele­ganc­kiej ka­na­py. – Gdzie Bel­la będzie miesz­kać po tym, jak ją ob­ra­bu­je­cie?

Ra­bu­nek? Cóż za bzdu­ry ple­cie to dziew­czę?! – zda­wał się krzy­czeć wzrok wszyst­kich tam zgro­ma­dzo­nych, oprócz oczy­wi­ście Do­mi­ni­ka.

– To nie ra­bu­nek, Zu­ziu! – Ma­rian­na sta­ra­ła się udo­bru­chać na­sto­lat­kę. – Spo­koj­na two­ja roz­czo­chra­na – rze­kła i ru­chem dło­ni na­ka­za­ła jej usi­ąść.

Zu­zia skrzy­wi­ła się na brzmie­nie tego tan­det­ne­go tek­stu. Tyl­ko ciot­ka Ma­ńka mo­gła ode­zwać się w tak obrzy­dli­wy w jej mnie­ma­niu spo­sób. Na wierz­chu „ą, ę” przez bi­bu­łkę, a chu­ja całą ręką – po­my­śla­ła w zło­ści, czer­wie­nie­jąc na twa­rzy.

– Bel­li, ma­tu­li na­szej, ko­cha­nej te­ścio­wej, naj­lep­szej bab­ci – wy­li­czał Ka­rol – żad­na krzyw­da się nie sta­nie. Z pew­no­ścią na to nie po­zwo­lę. Tak, jak już po­wie­dzia­łem, rok ma dwa­na­ście mie­si­ęcy. Wy­star­czy po­dzie­lić go na czte­ry, co daje dwa i pół.

Do­mi­nik ści­ągnął brwi, usi­łu­jąc po­jąć „wy­ższą” ma­te­ma­ty­kę bra­ta.

– Co to ma zna­czyć? – za­py­tał, li­cząc na wy­ja­śnie­nia tego trud­ne­go do ogar­ni­ęcia ro­zu­mem dzia­ła­nia.

Plan oka­zał się bar­dzo pro­sty w za­ło­że­niu. Bel­la Wal­ter, wdo­wa po swo­im mężu Edwar­dzie, mia­ła zo­stać wy­sie­dlo­na z domu, któ­ry do­tych­czas wraz ze swym mężem za­miesz­ki­wa­ła.

– Przez dzie­si­ęć mie­si­ęcy w roku mama będzie po­miesz­ki­wać u ka­żde­go z nas przez okres dwóch i pół mie­si­ąca – rze­kł dum­ny ze swych ob­li­czeń.

– Tak oto nikt nie prze­męczy się zbyt­nio opie­ką, a owca będzie syta i wilk też cały – po­wie­dzia­ła we­so­ło Ma­rian­na, po­pa­rłszy męża okla­ska­mi.

– Co z po­zo­sta­ły­mi dwo­ma mie­si­ąca­mi? – spy­ta­ła Edy­ta, igno­ru­jąc „zna­jo­mo­ść” przy­słów Ma­rian­ny.

– Jak to co? – obu­rzy­ła się tam­ta. – Zrzu­ci­my się i wy­śle­my ją do­kądś.

– No, ale gdzie na przy­kład? – za­tro­ska­li się Mar­cin z Le­ty­cją, przez cały czas po­ru­sza­jący sto­pa­mi pod sto­łem w celu fro­te­ro­wa­nia podło­gi kap­cia­mi.

Wów­czas po raz pierw­szy ode­zwał się mil­czący do­tąd Ka­rol, zdra­dza­jąc, że naj­le­piej będzie, jak wszy­scy się zrzu­cą i po­ślą bab­cię na wa­ka­cje.

To­wa­rzy­stwo za­mil­kło. Sły­chać było je­dy­nie bi­cie an­tycz­ne­go ze­ga­ra ścien­ne­go.

– A je­śli bab­cia się nie zgo­dzi? Za­py­tał ją ktoś w ogó­le o zda­nie? – po­wie­dzia­ła Zuza, znów po­de­rwaw­szy się z ka­na­py. Pa­trzy­ła wy­mow­nie na uni­ka­jącą jej wzro­ku Ma­rian­nę.

– No wiesz... – Go­spo­dy­ni od­chrząk­nęła. – Jak by to po­wie­dzieć, no...

– No?

– No cóż – po­dra­pa­ła się po gło­wie – Bel­la nie ma tu nic do ga­da­nia.

– Czy­żby? Je­steś tego pew­na, cio­ciu?

– Jak ni­cze­go na świe­cie.

– Wy też? – Zuza ro­zej­rza­ła się do­oko­ła.

Nikt nie za­re­ago­wał. Ab­so­lut­nie nikt. Na­wet oj­ciec Zuzy po­wstrzy­mał się od wy­ra­że­nia ja­kie­go­kol­wiek zda­nia.

– To coś wam po­wiem, ro­dzin­ko tro­skli­wa, wy dar­mo­zja­dy chcący się cu­dzym na­cha­pać. W tych swo­ich roz­wa­ża­niach za­po­mnie­li­ście o jed­nym.

– Niby o czym, dzie­cia­ku? – za­chi­cho­ta­ła szy­der­czo Ma­rian­na.

I na­gle, ni z tego, ni z owe­go do sa­lo­nu, cała na bia­ło, we­szła Bel­la. Uca­ło­wa­ła Zu­zan­nę w oba po­licz­ki, przy­tu­li­ła do sie­bie z naj­wy­ższą czu­ło­ścią, a na­stęp­nie si­ęgnęła do to­reb­ki, na któ­rej wła­sno­ręcz­nie wy­ha­fto­wa­ła tęczę, i... wy­jęła z niej list z in­for­ma­cją o tym, gdzie i kie­dy zo­sta­nie od­czy­ta­ny te­sta­ment.

Roz­dział 2

Jak pod­nie­bie­nie stwo­rzo­ne jest do roz­po­zna­wa­nia sma­ków, a uszy do wsłu­chi­wa­nia się w bi­cie wła­sne­go ser­ca, tak oczy Bel­li Wal­ter słu­ży­ły ostat­nio tyl­ko temu, by wpa­try­wać się w kra­jo­braz roz­ci­ąga­jący się za oknem jej uko­cha­ne­go domu. Roz­su­nęła dłu­gie atła­so­we za­sło­ny, otwo­rzy­ła ta­ra­so­we okno i mimo pa­nu­jące­go na dwo­rze chło­du wy­szła do ogro­du.

Była boso.

Sto­py z wy­ma­lo­wa­ny­mi na pur­pu­ro­wą czer­wień pa­znok­cia­mi kon­tra­sto­wa­ły z pu­szy­stym, bia­łym śnie­giem, za­pa­da­jącym się pod jej ci­ęża­rem.

Pra­wa, lewa, ko­cham cię.

Pra­wa, lewa, ko­cham cię.

Pra­wa, lewa, ko­cham cię.

Z ka­żdym po­sta­wio­nym kro­kiem po­wta­rza­ła wy­my­ślo­ny przez sie­bie zwrot, sta­ra­jąc się nie my­śleć o igie­łkach usi­łu­jących za­wład­nąć jej i tak od pew­ne­go cza­su bar­dzo po­dat­nym na wsze­la­kie bo­dźce umy­słem.

A te­raz będzie ina­czej. Nie le­piej ani nie go­rzej, ani na­wet tak samo. Po pro­stu ina­czej – po­my­śla­ła fi­lo­zo­ficz­nie, do­ta­rłszy wresz­cie na miej­sce. Chcia­ła krzy­czeć na całe gar­dło, dać ujście uczu­ciom, ja­kie w tym wła­śnie mo­men­cie ogar­nęły całą jej fi­zycz­ną po­stać. Ocze­ki­wa­nie, któ­re było jej udzia­łem przez dłu­gie lata, sta­ło się jej dru­gą na­tu­rą.

Ju­tro będzie le­piej, Bel­la – po­wie­dzia­ła do sie­bie w my­ślach. – O ile śnieg będzie ła­ska­wy i nie stop­nie­je, zro­bisz dwa okrąże­nia do­oko­ła domu. – Uśmiech­nęła się po raz pierw­szy od wie­lu ty­go­dni, czy­ni­ąc to na­praw­dę szcze­rze. Cho­ciaż często sły­sza­ła, że nie­mo­żli­we jest przy­go­to­wa­nie się na ode­jście ko­goś bli­skie­go, dziś nie mo­gła się z tym stwier­dze­niem zgo­dzić. W my­ślach po­cho­wa­ła Edwar­da set­ki, je­śli nie ty­si­ące razy. Ob­my­śli­ła wie­le pla­nów B na wy­pa­dek, gdy­by te z se­rii A nie za­dzia­ła­ły, i dwa ty­go­dnie temu, po­pra­wia­jąc po raz ostat­ni ko­łnierz mężo­wi, ku wła­sne­mu zdzi­wie­niu ode­tchnęła, szep­cząc do anio­ła śmier­ci: „W samą porę przy­sze­dłeś”.

Bo prze­cież nie ma przy­pad­ków. Do­kład­nie tak mu­sia­ło być, nie ina­czej – roz­wa­ża­ła, otu­la­jąc zmar­z­ni­ęte sto­py mi­ęk­kim, pach­nącym ręcz­ni­kiem. Jak do­brze, że była z nią Fran­ka. Pra­ła, sprząta­ła, go­to­wa­ła, po­da­wa­ła po­si­łki i za­ba­wia­ła roz­mo­wą, ro­bi­ąc to na­tu­ral­nie – jak­by nic się nie zmie­ni­ło i jak­by prze­jście pana domu do in­ne­go świa­ta zwy­czaj­nie jej nie ob­cho­dzi­ło.

Bel­la, roz­sia­dłszy się w fo­te­lu, chwy­ci­ła ze­szyt le­żący na sto­li­ku ka­wo­wym. Od lat za­pi­sy­wa­ła w nim in­spi­ru­jące cy­ta­ty lu­dzi, któ­rych uwa­ża­ła za mądrych, i frag­men­ty ksi­ążek, ja­kie wy­wa­rły na niej wra­że­nie. Za­wsze, kie­dy to ro­bi­ła, my­śla­ła, że na coś te prak­ty­ki się przy­da­dzą, po­pchną ją do dzia­ła­nia, roz­bu­dzą od­wa­gę. Tym­cza­sem nic nie zmie­nia­ła w swo­im ży­ciu. Do kogo mo­gła­by mieć te­raz pre­ten­sje? Prze­cież nie do Edwar­da, któ­ry zwy­kł ma­wiać z dumą, że od­kąd Bel­la za nie­go wy­szła, prze­by­wa na wiecz­nym urlo­pie. Ja­każ to była praw­da. Bel­la na swój spo­sób ko­cha­ła ten „urlop” i tę swo­ją stre­fę kom­for­tu i ni­g­dy nie czu­ła się do tego stop­nia zde­ter­mi­no­wa­na, aby to wszyst­ko opu­ścić. Tyl­ko cza­sem py­ta­ła męża: „A co będzie, jak umrzesz, jak odej­dziesz przede mną? Jak wów­czas so­bie po­ra­dzę? Prze­cież dzie­ci są ta­kie małe. Jak utrzy­mam dom, jak je wy­cho­wam?”. Wła­śnie wte­dy ob­my­śla­ła pla­ny B. 

Pla­ny A były pro­jek­ta­mi męża i w za­sa­dzie przez całe ży­cie świet­nie dzia­ła­ły.

Dzie­ci wa­sze nie są wa­szy­mi dzie­ćmi.

To sy­no­wie i cór­ki tęsk­no­ty Ży­cia za sobą sa­mym.

Ja­wią się na tej zie­mi przez was, lecz nie od was po­cho­dzą; i choć prze­by­wa­ją z wami, nie do was na­le­żą.

Mi­ło­ść im wa­szą da­waj­cie, lecz nie wa­szą myśl, gdyż one wła­sne po­sia­da­ją my­śli. Schro­nie­nie mo­że­cie dać cia­łu ich, ale nie du­szy; du­sze ich bo­wiem w przy­byt­ku ju­tra trwa­ją, a tam na­wet ma­rze­niem swo­im nie zdo­ła­cie si­ęgnąć. Mo­że­cie sta­rać się być do nich po­dob­ni, lecz nie usi­łuj­cie ni­g­dy upodob­nić je so­bie.

Bo ży­cie nie cofa się ani nie ogląda za wczo­raj­szym dniem.

Je­ste­ście jako łuk, a dzie­ci wa­sze jako strza­ły żywe, wy­bie­ga­jące z was w dal.

Bel­la prze­czy­ta­ła sło­wa Kah­li­la Gi­bra­na i za­mknęła ze­szyt. Za­ci­snęła po­wie­ki, nie po­zwa­la­jąc łzom pły­nąć, i za­my­śli­ła się nad błęda­mi, ja­kie po­pe­łni­ła, wy­cho­wu­jąc czwo­ro dzie­ci.

Ka­rol Wal­ter – pier­wo­rod­ny syn. Świet­nie ro­ko­wał i tak wiel­kie po­kła­da­li w nim na­dzie­je. Ale po­znał Ma­rian­nę i za­ko­chał się na za­bój. Nim się obej­rze­li, na świe­cie po­ja­wił się Ka­ro­lek Ju­nior. Gdy­by Edward nie za­pro­te­go­wał syna do pra­cy w jed­nym z wi­ęk­szych ban­ków w mie­ście, praw­do­po­dob­nie do dziś Ka­rol by­łby bez­ro­bot­ny. Ma­rian­na rów­nież nie rwa­ła się do pra­cy. Chcę być jak ty, mamo – ma­wia­ła fa­łszy­wie do te­ścio­wej, szcze­rząc się przy tym głup­ko­wa­to.

Gdy­by mia­ła być jak ja – przy­szło Bel­li do gło­wy – mu­sia­ła­by uro­dzić jesz­cze przy­naj­mniej tro­je dzie­ci, a nie wy­ma­wiać się bra­kiem cza­su, po­prze­sta­jąc na jed­nym.

Dru­gi syn Wal­te­rów, nie­wie­le młod­szy Mar­cin, całe ży­cie stał w cie­niu star­sze­go bra­ta. Bóg nie był dla nie­go hoj­ny, przy­dzie­la­jąc ta­len­ty. Uro­dy mu po­skąpił i na­wet wzro­stu. Nic dziw­ne­go, że kom­plek­sy utrud­ni­ły mu utrzy­ma­nie jego pierw­sze­go ma­łże­ństwa – z Ane­tą, któ­ra dała mu dwie ślicz­ne i mądre có­recz­ki. Roz­wie­dli się, ku roz­pa­czy Wal­te­rów, a miej­sce Ane­ty, sy­no­wej będącej ma­rze­niem wszyst­kich ma­tek, za­jęła Le­ty­cja, pra­cu­jąca jako asy­stent­ka sto­ma­to­lo­gicz­na. Mu­sia­ła bar­dzo po­ko­chać Mar­ci­na, sko­ro dla tej mi­ło­ści po­świ­ęci­ła kon­takt z wła­snym sy­nem. Tak nie po­stępu­je mat­ka! – Bel­la bu­rzy­ła się w so­bie, jed­nak ni­g­dy, prze­nig­dy ani jed­nym sło­wem się na ten te­mat nie ode­zwa­ła.

Trze­ci z ko­lei syn, Do­mi­nik, miał wszyst­ko, cze­go po­trze­ba do do­bre­go, szczęśli­we­go ży­cia. Mądro­ść, uro­dę, wdzi­ęk, ta­len­ty. Wal­te­ro­wie nie po­sia­da­li się z ra­do­ści, kie­dy bez naj­mniej­szych kło­po­tów do­stał się na pra­wo, zaj­mu­jąc czo­ło­we miej­sce na li­ście stu­den­tów. Rów­nie moc­no dwa lata pó­źniej po­grąży­li się w smut­ku, gdy rzu­cił pa­ra­gra­fy dla po­noć wy­ma­rzo­nych stu­diów ar­ty­stycz­nych. Nie­ste­ty na Łódz­kiej Aka­de­mii Sztuk Pi­ęk­nych też nie za­grzał miej­sca. Dla­cze­go? Och, ja­kże trud­no było to z nie­go wy­ci­ągnąć. Chło­pak za­wsze był nie­co za­mkni­ęty w so­bie i żył we wła­snym świe­cie. Może dla­te­go Bel­li było do nie­go naj­bli­żej? Przy­po­mi­nał jej ko­goś, kogo zna­ła od za­wsze – sie­bie. Po­ko­cha­ła jego cór­kę Zu­zan­nę, któ­rą sa­mot­nie wy­cho­wy­wał. Bied­na dziew­czyn­ka nie za­zna­ła mat­czy­nej mi­ło­ści. Ewa, stu­dent­ka psy­cho­lo­gii, naj­wy­ra­źniej nie zdo­ła­ła wy­ko­rzy­stać zdo­by­tej wie­dzy we wła­snym ży­ciu. Ode­szła, będąc uza­le­żnio­ną od nar­ko­ty­ków. Nie po­mo­gły na­wet od­wy­ki w naj­lep­szych świa­to­wych kli­ni­kach. Uma­rła jako ofia­ra ofiar, czy­li uza­le­żnio­nych od al­ko­ho­lu ro­dzi­ców. Zu­zan­na je­dy­nie wy­glądem przy­po­mi­na­ła swo­ją mat­kę, na­to­miast jej wnętrze było czy­ste, pe­łne mi­ło­ści i ra­do­ści ży­cia po­mi­mo ob­fi­tu­jące­go w od­cie­nie sza­ro­ści dzie­ci­ństwa.

Bel­la i Edward Wal­te­ro­wie przez wie­le lat ma­rzy­li o po­tom­stwie płci pi­ęk­nej. Gdy przy­szła na świat Edyt­ka, nie­mal ska­ka­li z ra­do­ści, wy­obra­ża­jąc so­bie, kim będzie, co osi­ągnie i jak bar­dzo będzie po­wa­ża­na w spo­łe­cze­ństwie. Tym­cza­sem Edyt­ka wy­ro­sła po pro­stu na... Edyt­kę – zwy­czaj­ną dziew­czy­nę z wro­dzo­nym szczęściem do pe­cho­wych mężczyzn. Jak mu­chy do mio­du lgnęli do niej żo­na­ci, roz­wie­dze­ni, ma­min­syn­ko­wie – jed­nym zda­niem mężczy­źni nie­na­da­jący się do tego, by pla­no­wać z nimi przy­szło­ść.

Od­kąd pierw­szy raz Bel­la za­szła w ci­ążę, obie­ca­ła so­bie, że zro­bi wszyst­ko, by naj­le­piej, jak tyl­ko po­tra­fi, wy­cho­wać po­tom­stwo, ja­kim Bóg jej po­bło­go­sła­wił. Cho­ciaż uczy­ła się języ­ków ob­cych, czy­ta­ła wie­le ksi­ążek, śle­dzi­ła na bie­żąco no­wo­ści ze świa­ta fil­mu i sztu­ki, to... ni­g­dy nie wy­ko­rzy­sty­wa­ła w pe­łni swo­ich umie­jęt­no­ści. Nie błysz­cza­ła na sa­lo­nach, jak to się mówi, na wła­sne kon­to.

Sta­wia­ła sie­bie je­dy­nie w roli mat­ki i to­wa­rzysz­ki męża, któ­re­go da­rzy­ła naj­wi­ęk­szym sza­cun­kiem. Swo­je am­bi­cje odło­ży­ła na „kie­dyś”. To „kie­dyś” na­stąpi­ło w chwi­li wy­da­nia ostat­nie­go tchnie­nia przez Edwar­da.

Wła­śnie wte­dy, jak za do­tkni­ęciem cza­ro­dziej­skiej ró­żdżki, Bel­la po­czu­ła, że nad­sze­dł jej czas. Ktoś po­wie­dzia­łby, że w ży­ciu ko­bie­ty po sze­śćdzie­si­ąt­ce nie­wie­le mo­żna zmie­nić. A jed­nak ona – gość ho­no­ro­wy na im­pre­zie Edwar­da, zwa­nej wznio­śle ostat­nim po­że­gna­niem – po­sta­no­wi­ła raz na za­wsze ze­rwać z pre­zen­to­wa­nym do­tych­czas wi­ze­run­kiem sie­bie. Pa­trząc na le­żące­go w trum­nie mężczy­znę, do­zna­ła cze­goś w ro­dza­ju mło­dzie­ńcze­go bun­tu. Była dum­na ze swo­ich kar­mi­no­wych ust, su­kien­ki mini i bu­tów z od­kry­ty­mi pi­ęta­mi. Była dum­na ze swo­jej od­wa­gi – od­wa­gi, któ­rą za­wsze w so­bie tłu­mi­ła mimo pra­gnie­nia, by stać się kimś zu­pe­łnie in­nym.

– Na­pi­je się pani her­ba­ty? – Ła­god­ny głos wy­rwał Bel­lę z roz­my­ślań.

Pod­nio­sła gło­wę i uj­rza­ła Fran­kę sto­jącą nad nią z pa­ru­jącym dzban­kiem. Na twa­rzy go­spo­si do­strze­gła lęk – ten na­tych­miast się jej udzie­lił.

– Czy coś się sta­ło, Fran­ko? – spy­ta­ła, ści­ąga­jąc brwi i jed­no­cze­śnie wsu­wa­jąc na sto­py fro­to­we skar­pe­ty.

Fran­ka za­prze­czy­ła, sta­wia­jąc dzba­nek na sto­li­ku.

– Wi­dzę prze­cież. Je­steś nie­spo­koj­na. Mogę ja­koś po­móc?

Go­spo­sia, ni­czym mała dziew­czyn­ka, mi­ęto­li­ła rąbek far­tu­cha w pal­cach.

– Wi­dzi pani... – pod­jęła, pro­stu­jąc się jak stru­na. – Gdy­by tak ktoś pa­trzył na mnie z boku, mó­głby się zdzi­wić, że w dwu­dzie­stym pierw­szym wie­ku mają miej­sce po­dob­ne rze­czy.

– Usi­ądź, pro­szę, skar­bie, i... – Bel­la wska­za­ła Fran­ce miej­sce na ka­na­pie, a sama opa­rła ple­cy o opar­cie fo­te­la, pod­wi­nąw­szy pod sie­bie dłu­gie, zgrab­ne nogi. Upra­wia­nie la­ta­mi gim­na­sty­ki przy­nio­sło efek­ty w po­sta­ci ela­stycz­ne­go cia­ła, ja­kim nie­wie­le ko­biet w jej wie­ku mo­gło się po­szczy­cić. – Chcia­ła­bym cię pro­sić, abyś nie na­zy­wa­ła mnie pa­nią – po­wie­dzia­ła do go­spo­si, roz­ci­ąga­jąc usta w uśmie­chu.

– Ale... Pani wy­ba­czy, ale...

– Mów mi po pro­stu Bel­la, do­brze? – Pra­co­daw­czy­ni wy­ci­ągnęła dłoń.

– To... to... pani mnie nie zwal­nia? – Go­spo­sia po­de­rwa­ła się z ka­na­py.

Bel­la cof­nęła pod­bró­dek, krzy­wi­ąc się z nie­do­wie­rza­niem.

– Bar­dzo prze­pra­szam, ale nie ro­zu­miem. – Po­kręci­ła gło­wą. – Niby dla­cze­go mia­ła­bym to zro­bić? Je­steś mi po­trzeb­na bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

– Na­praw­dę? – Fran­ka ode­tchnęła, za­czerp­nąw­szy po­wie­trza. Jej ob­fi­ty biust po­wędro­wał w kie­run­ku bro­dy, a po chwi­li opa­dł. – Na­wet pani nie wie, to zna­czy... – Od­chrząk­nęła, onie­śmie­lo­na – Nie wiesz, Bel­lo, jak bar­dzo, bar­dzo mnie to cie­szy. Ja my­śla­łam, że bez pra­cy zo­sta­nę. A toć ja od za­wsze z wami i do­brze mi tu. Pani za­wsze do­bra dla mnie była.

– Bel­la je­stem.

– Tak, tak, Bel­lo. Ci­ężko się prze­sta­wić na pstryk po tylu la­tach. – Strze­li­ła w po­wie­trzu pal­ca­mi.

– A jak twoi sy­no­wie, Fran­ko? – Bel­la zmie­ni­ła te­mat, ten zwi­ąza­ny z pra­cą uznaw­szy za za­ko­ńczo­ny.

– No wła­śnie! Sy­no­wie mają się do­brze. Za to wnu­częta, och... Naj­młod­szy, Ka­zio, idzie na stu­dia. Po­móc mu chcia­łam. Tyle, ile mogę, ale... pani Ka­ro­lo­wa, to zna­czy... pani Ma­rian­na, żona jego, to zna­czy Ka­ro­la, na po­grze­bie, nim jesz­cze świ­ętej pa­mi­ęci pan Edward do­brze osty­gł, po­wie­dzia­ła... – Fran­ka za­trzy­ma­ła się, za­kry­wa­jąc dło­nią usta.

– Co po­wie­dzia­ła?

– No... sko­ro to nie­ak­tu­al­ne...

– Nie­ak­tu­al­ne, ale dla mnie wa­żne, Fran­ko.

Go­spo­sia sap­nęła.

– Po­wie­dzia­ła, że moje dni tu­taj są po­li­czo­ne, bo pani gro­szem nie śmier­dzi i że cały ma­jątek to się im na­le­ży. A z pa­nią to trze­ba coś zro­bić, bo pani ma nie­rów­no pod su­fi­tem. Ja prze­pra­szam, że tak pa­plam za ple­ca­mi sy­no­wej.

Bel­la z le­d­wo­ścią stłu­mi­ła śmiech.

– Coś jesz­cze? – do­py­ta­ła.

Fran­ka wes­tchnęła, spla­ta­jąc przed sobą pulch­ne pal­ce.

– Mi tak nie wy­pa­da w swo­je gniaz­do srać prze­cież. Oj, prze­pra­szam, nie to chcia­łam po­wie­dzieć. Pani wie, co mam na my­śli, praw­da? Cho­dzi mi o to, że prze­cież pani Ma­rian­na to też ro­dzi­na i jak­by nie było w ja­ki­mś sen­sie i moja pra­co­daw­czy­ni. Bo prze­cież wasz ma­jątek, wspól­ny ma­jątek...

Po­wie­dziaw­szy to, Fran­ka klep­nęła się w usta.

– Wspól­ny ma­jątek? Ma­rian­na tak mó­wi­ła?

Fran­ka się za­czer­wie­ni­ła. Była zła na sie­bie za swo­je ga­dul­stwo. Zdąży­ła bo­wiem się na­uczyć, że mi­ędzy drzwi a fu­try­nę nie na­le­ży sta­wiać buta.

Naj­dro­ższa Bel­lo,

nie wiem, jak wy­ra­zić wdzi­ęcz­no­ść za po­da­ro­wa­nie mi ca­łe­go Two­je­go ży­cia.

Zda­ję so­bie spra­wę, że mo­głaś wy­brać ina­czej i że mia­łaś po­wo­dy ku temu, by być nie­szczęśli­wą ze mną, a jed­nak...

Jed­nak zo­sta­łaś i wy­da­łaś na świat czwo­ro dzie­ci, z któ­rych nie za­wsze mie­li­śmy po­cie­chę.

Gdy­by nie ty, nie osi­ągnąłbym na­wet mar­nej cząst­ki tego, co uzy­ska­łem. Dziś już wiem, że suk­ces mężczy­zny ste­ro­wa­ny jest ko­bie­cą ręką. Mia­łem to szczęście, że Two­ja była mądra.

Ja­kże wiel­kim głup­cem by­łem, nie po­tra­fi­ąc Cię w porę do­ce­nić.

Moje od­de­chy w tym ży­ciu są już po­li­czo­ne i wszy­scy o tym do­brze wie­my.

Uma­wia­li­śmy się ina­czej, wiem. To, co przez lata zgro­ma­dzi­li moi za­mo­żni przod­ko­wie i co prze­ka­za­li nam, a my to wie­lo­krot­nie po­mno­ży­li­śmy, rzecz ja­sna mie­li­śmy po­dzie­lić mi­ędzy na­sze dzie­ci.

Mó­wi­łaś często: „By być szczęśli­wą, po­trze­bu­ję Cie­bie i fi­li­żan­ki kawy co rano”.

A ja? Cóż... tyl­ko tę kawę Ci ofia­ro­wa­łem.

Wy­bacz, Naj­dro­ższa, te pla­my od łez roz­ma­zu­jące atra­ment.

Z wy­ra­za­mi wdzi­ęcz­no­ści i do­zgon­nej mi­ło­ści.

Od­da­ny To­bie na za­wsze,

Edward

Bel­la zło­ży­ła list na czwo­ro i wci­snęła go mi­ędzy kart­ki Prze­mi­nęło z wia­trem. Och, ile by dała, by cza­sa­mi być jak Scar­lett i prze­kła­dać wszel­kie zmar­twie­nia na „ju­tro”. Tym­cza­sem nie po­tra­fi­ła my­śleć w ten spo­sób. Jej, zda­wa­ło­by się, wro­dzo­na nad­wra­żli­wo­ść zde­cy­do­wa­nie na to nie po­zwa­la­ła. Po­de­szła do sza­fy, w któ­rej wi­sia­ła jesz­cze pach­nąca pra­niem, świe­żo wy­pra­so­wa­na „na dziś” gar­son­ka w kla­sycz­nym, czar­nym ko­lo­rze. Sznur pe­reł pa­so­wa­łby do niej, lecz...

Czy ja na­praw­dę chcę to na sie­bie wło­żyć? – spy­ta­ła w my­ślach, mi­mo­cho­dem krzy­wi­ąc się przy tym. Kie­dyś, w cza­sach, gdy była po­słusz­ną Bel­lą ro­bi­ącą to, cze­go od niej ocze­ki­wa­no, wło­ży­ła­by ten ele­ganc­ki, acz­kol­wiek prze­wi­dy­wal­ny i nud­ny uni­form. Ale to prze­cież, jak sama za­uwa­ży­ła, było kie­dyś.

Za­trza­snęła z hu­kiem sza­fę i otwo­rzy­ła szu­fla­dę.

– Gdzie je­steś? – za­py­ta­ła gło­śno, grze­bi­ąc w niej.

Po kil­ku chwi­lach zna­la­zła to, na czym jej za­le­ża­ło. Po­czu­ła dresz­czyk emo­cji po­dob­ny do tego, jaki prze­bie­gł przez jej cia­ło wów­czas, gdy jako uczen­ni­cy naj­przy­stoj­niej­szy mło­dzie­niec w kla­sie za­pro­po­no­wał jej ta­niec.

Fran­ka prze­łk­nęła śli­nę, uj­rzaw­szy Bel­lę scho­dzącą po scho­dach na śnia­da­nie.

– Do­brze się czu­jesz, Fran­ko? – Bel­la okręci­ła się ni­czym na­sto­lat­ka, pre­zen­tu­jąc suk­nię.

– Ja... ja tak. A pani?

– Mia­łaś mi mó­wić po imie­niu – przy­po­mnia­ła pra­co­daw­czy­ni, pu­ściw­szy do niej oko. – A czu­ję się tak, jak wi­dać, czy­li wy­śmie­ni­cie. Jak ko­bie­ta ma­jąca gdzieś to, jak będzie brzmiał te­sta­ment.

Fran­ka pod­su­nęła pod nos Bel­li dwa jaj­ka sa­dzo­ne, po­kro­jo­ne­go w cien­kie pla­stry po­mi­do­ra z solą i pie­przem, krom­kę żyt­nie­go chle­ba i fi­li­żan­kę czar­nej pa­ru­jącej kawy.

Bel­la za­częła jeść, przy­my­ka­jąc przy tym oczy z wdzi­ęcz­no­ścią. Po­dzi­ęko­wa­ła w my­ślach za ob­fi­to­ść i spo­kój, ja­kie ostat­nio sta­ły się jej co­dzien­nym do­zna­niem.

– Bel­lo? – wy­stęka­ła Fran­ka, marsz­cząc się przy tym ze stra­chem. – Czy mogę cię o coś spy­tać? To dla mnie wa­żne. Ale je­śli uznasz, że nie chcesz od­po­wia­dać, to...

– Py­taj śmia­ło. – Bel­la prze­łk­nęła łyk kawy. – Jest prze­pysz­na, jak za­wsze, Fran­ko – po­wie­dzia­ła, wzno­sząc fi­li­żan­kę. – Ma­jąc przy so­bie ko­goś ta­kie­go jak ty, mogę żyć sto lat. W za­sa­dzie nie spie­szy mi się do nie­ba.

– Skąd pew­no­ść, że tam pani miej­sce?

Bel­la się ro­ze­śmia­ła.

– Masz ra­cję! – Pod­nio­sła pa­lec. – O co chcia­łaś mnie za­py­tać? Mów szyb­ko, bo nie mam za wie­le cza­su. Dziś „ważą” się moje losy – rze­kła z prze­kąsem, nie kry­jąc roz­ba­wie­nia.

– Ja o te losy chcia­łam za­py­tać.

– Czy­li?

– My­ślisz, że do­sta­niesz co nie­co po mężu? Bo... bo jak nie, to...

– Wci­ąż mar­twisz się o swo­ją pra­cę?

Fran­ka po­ki­wa­ła gło­wą.

Bel­la od­sta­wi­ła fi­li­żan­kę, wsta­ła od sto­łu i po­de­szła do go­spo­si. Ni stąd, ni zo­wąd za­mknęła ją w uści­sku na kil­ka chwil, a na­stęp­nie po­ca­ło­wa­ła w czo­ło.

– Na­wet jak nie do­sta­nę nic, to zo­sta­jesz, sły­szysz? – rze­kła ze spo­ko­jem w gło­sie.

Fran­ka ze­sztyw­nia­ła.

– Ale...

– Stać mnie na to, aby pła­cić ci pen­sję. To­bie i Ma­cie­jo­wi. Po­my­śla­łam o tym już daw­no temu. Nie oba­wiaj się więc i pro­szę, pra­cuj ze spo­ko­jem.

Ła­god­no­ść prze­bi­ja­ła z oczu Bel­li, gdy wró­ci­ła na miej­sce i za­jęła się po­now­nie kon­sump­cją ja­jek.

Fran­ka sta­ła w bez­ru­chu, nie mo­gąc po­jąć tej ła­god­no­ści. Czy­żby Bel­la po­stra­da­ła zmy­sły i na­praw­dę mia­ła gdzieś to, co sta­nie się ze spad­kiem? W jej ro­zu­mie taki ob­rót spra­wy zda­wał się to­tal­nie nie­mo­żli­wy.

– By­ła­byś tak uprzej­ma – zwró­ci­ła się do niej Bel­la – i na­la­ła mi tro­chę tej pysz­nej kawy do ter­mo­su. Nie zno­szę tek­tu­ro­wych kub­ków, w ja­kich ser­wu­je się ją na mie­ście. Ko­bie­ta po­win­na trak­to­wać pi­cie kawy jak luk­su­so­wy ry­tu­ał, nie sądzisz?

– Na­praw­dę? – Fran­ka zła­pa­ła od­dech, kom­plet­nie nie sły­sząc tego, co mówi Bel­la. – Na­praw­dę, na­wet je­śli nic nie do­sta­niesz ze spad­ku, to... to będzie ci to obo­jęt­ne? Gdzie wów­czas będziesz miesz­kać? I na co, na Boga, będzie ci wte­dy po­trzeb­ny ogrod­nik?

Bel­la skrzy­żo­wa­ła ra­mio­na na klat­ce pier­sio­wej, za­my­śliw­szy się nad sło­wa­mi Fran­ki.

– Nie martw się na za­pas, ko­cha­na – po­wie­dzia­ła z pew­no­ścią sie­bie w gło­sie. – To pierw­sza za­sa­da ko­bie­ty ufa­jącej ży­ciu.

Roz­dział 3

Tego mo­żna było się spo­dzie­wać – po­my­śla­ła Bel­la, wcho­dząc do bu­dyn­ku, w któ­rym urzędo­wał za­przy­ja­źnio­ny z ro­dzi­ną Wal­te­rów no­ta­riusz. Wszyst­kie jej dzie­ci ubra­ne były, jak to się zwy­kło ma­wiać, „na ga­lo­wo” i na­praw­dę nie­wie­le bra­ko­wa­ło, aby i ona się od nich nie od­ró­żnia­ła, wło­żyw­szy jed­ną ze swo­ich grzecz­nych su­kie­nek.

– Dzień do­bry – po­wie­dzia­ła od pro­gu, uśmiech­nąw­szy się pro­mien­nie w na­dziei, że roz­ła­du­je nie­co na­pi­ętą sy­tu­ację, wszak twa­rze jej po­ciech i to­wa­rzy­szących im osób po­kry­te były zdzi­wie­niem po­łączo­nym z nie­chęcią.

Ma­rian­na za­ci­snęła usta w wąską kre­skę, do­bit­nie da­jąc wy­raz znie­sma­cze­niu, ja­kie wy­wo­ła­ła w niej pat­chwor­ko­wa ko­lo­ro­wa suk­nia te­ścio­wej.

– Całe ży­cie no­si­łam nud­ne, prze­wi­dy­wal­ne gar­son­ki, Ma­niu – po­wie­dzia­ła Bel­la, nie spusz­cza­jąc z niej wzro­ku.

– Nie uwa­żam, aby ża­ło­ba po two­im mężu nie­bosz­czy­ku, mamo, była do­brym mo­men­tem na mo­do­we sza­le­ństwa – od­gry­zła się Ma­rian­na, nie­wąt­pli­wie zy­sku­jąc apro­ba­tę oto­cze­nia.

Je­den zero dla niej – przy­zna­ła w du­chu Bel­la, za­kła­da­jąc nogę na nogę. Jej pu­dro­wa­na la­ta­mi zło­śli­wo­ść przy­pi­sy­wa­na lu­dziom in­te­li­gent­nym te­raz ze­rwa­ła się ze smy­czy, na­ka­zu­jąc swej wła­ści­ciel­ce wy­jęcie z to­reb­ki szmin­ki w ko­lo­rze fuk­sji, by na oczach zde­gu­sto­wa­nych dzie­ci po­pra­wić so­bie ma­ki­jaż.

– Mar­cin­ku, ona po­trze­bu­je fa­cho­wej po­mo­cy – wy­szep­ta­ła Le­ty­cja pro­sto do ucha skrzy­wio­ne­go męża. Sie­dział z ręka­mi skrzy­żo­wa­ny­mi na klat­ce pier­sio­wej i ner­wo­wo po­dry­gi­wał nogą, wpa­tru­jąc się w mat­kę przy­mru­żo­ny­mi ocza­mi.

Bel­la wie­dzia­ła, o czym my­śli jej za­kom­plek­sio­ny syn, i zro­bi­ło się jej go żal. Nie­do­ce­nie­nie przez świ­ętej pa­mi­ęci Edwar­da wci­ąż cza­iło się w oczach tego już do­ro­słe­go mężczy­zny, pró­bu­jące­go w spo­sób ko­micz­ny kon­tro­lo­wać całe oto­cze­nie. Nic dziw­ne­go, że Ane­ta ode­szła. Była za mądra, by stać się jego ofia­rą.

– Też masz pro­blem z tym, jak wy­glądam, Mar­ci­nie? – rzu­ci­ła pro­wo­ka­cyj­nie Bel­la, za­dzior­nie prze­no­sząc wzrok na Le­ty­cję.

Dru­ga żona jej syna spu­ści­ła gło­wę, co mo­gło ozna­czać ni mniej, ni wi­ęcej, tyl­ko że sie­dzi pod bu­tem Mar­cin­ka i na­wet gdy­by uzna­ła pat­chwor­ko­wą suk­nię z je­dwa­biu za ostat­ni krzyk mody, nie od­wa­ży­ła­by się te­raz otwo­rzyć ust. Bo...

– Wy­glądasz, jak­byś ze­rwa­ła się z balu klow­nów – syk­nął gło­śno Mar­cin. – Po­trze­bu­jesz po­mo­cy i wszy­scy tu sie­dzący na pew­no my­ślą tak samo.

To­wa­rzy­stwo kiw­nęło nie­mo gło­wa­mi.

Bel­la wes­tchnęła gło­śno, będąc pew­ną, że Edward prze­wra­ca się te­raz w gro­bie. Jak mo­gli nie za­uwa­żyć, że wy­cho­wa­li dzie­ci na nie­to­le­ran­cyj­nych ma­te­ria­li­stów, tak bar­dzo żąd­nych spad­ku i wi­ążących się z nim ko­rzy­ści, że go­to­wi byli na­wet z wła­snej mat­ki zro­bić wa­riat­kę.

– A może trze­ba było naj­pierw uzy­skać opi­nię psy­chia­try, że ona ma nie­rów­no pod su­fi­tem, nie sądzisz, Mar­ci­nek? – Le­ty­cja szep­ta­ła mężo­wi do ucha, pre­zen­tu­jąc swo­je na­pom­po­wa­ne ry­bie war­gi. – Co, jak fak­tycz­nie twój oj­ciec na sta­ro­ść też po­stra­dał zmy­sły i... no wiesz... wte­dy nici z na­szych wa­ka­cji na Ka­ra­ibach, a ja już bi­ki­ni od Guc­cie­go za­mó­wi­łam. I co ja te­raz zro­bię? – la­men­to­wa­ła.

Mar­cin ści­snął dłoń żony, uspo­ka­ja­jąco kiw­nąw­szy gło­wą.

– Nic się nie martw, my dar­ling – rzu­cił coś tam po an­giel­sku, po­czuw­szy się wa­żnym i świa­to­wym.

Pan Ka­rol i pani Ma­rian­na Wal­te­ro­wie

Pan Mar­cin i pani Le­ty­cja Wal­te­ro­wie

Pan Do­mi­nik Wal­ter

Pani Edy­ta Wal­ter

Pani Iza­bel­le Wal­ter

No­ta­riusz od­czy­tał li­stę po­ten­cjal­nych spad­ko­bier­ców, po czym od­ha­czył ich obec­no­ść i za­pro­sił wszyst­kich do sali kon­fe­ren­cyj­nej.

– Ma­muś, faj­na ta kiec­ka, ale nie uwa­żasz, że li­sto­pad to śred­ni czas na tego typu wdzian­ka? – po­wie­dzia­ła Edy­ta tak, aby nikt z ro­dze­ństwa jej nie sły­szał.

Bel­la ob­jęła je­dy­ną cór­kę ra­mie­niem.

– Zo­bacz, ja­kie mam buty. Wi­dzia­łaś? – Wy­su­nęła sto­pę, pre­zen­tu­jąc z dumą zro­bio­ne na za­mó­wie­nie sne­aker­sy z wi­ze­run­ka­mi okła­dek ksi­ążek ulu­bio­nych pi­sa­rzy.

Edy­ta nie mo­gła uwie­rzyć wła­snym oczom. Po­ło­ży­ła dłoń na ustach i po­kręci­ła gło­wą zszo­ko­wa­na.

– Do tego trze­ba doj­rzeć, cór­ciu – za­chi­cho­ta­ła Bel­la. – Do tego zwy­czaj­nie trze­ba doj­rzeć.

Wszy­scy po­ten­cjal­ni spad­ko­bier­cy za­jęli miej­sca, od­ru­cho­wo zo­sta­wia­jąc mat­ce to znaj­du­jące się na szczy­cie sto­łu. No­ta­riusz do­pe­łnił wszel­kich for­mal­no­ści, a na­stęp­nie, czu­jąc się ośmie­lo­ny z ra­cji tego, że znał ro­dzi­nę, do­dał, iż od­czy­ta­nie ostat­niej woli zma­rłe­go nie po­trwa dłu­go, gdyż...

– Co to ozna­cza, że nie po­trwa dłu­go? – zbul­wer­so­wał się Mar­ci­nek.

No­ta­riusz od­chrząk­nął, otwo­rzył ko­per­tę zło­żo­ną mu oso­bi­ście przez Edwar­da Wal­te­ra za cza­sów jego ży­cia i na­braw­szy w płu­ca po­wie­trza, prze­czy­tał jed­no zda­nie:

Wszyst­ko, co po­sia­dam, czy­li nie­ru­cho­mo­ści, fun­du­sze, ro­do­wą bi­żu­te­rię, an­tycz­ne me­ble, go­tów­kę i pie­ni­ądze po­zo­sta­jące na moim oso­bi­stym i wspól­nym z ma­łżon­ką kon­cie, zo­sta­wiam Iza­bel­li Wal­ter – ko­bie­cie, bez któ­rej by­łbym ni­kim. To moja ostat­nia wola i bia­da temu, kto od­wa­ży się jej nie re­spek­to­wać.

W sali roz­le­gł się szmer. Ma­rian­na po­bla­dła. Wbi­ła Ka­ro­lo­wi ło­kieć w bok, in­for­mu­jąc, że po­trze­bu­je na­pić się wody.

– Moje per­ły! – za­łka­ła hi­ste­rycz­nie, gdy wy­chy­li­ła po­da­ną jej przez męża szklan­kę.

Ka­rol gła­skał ją po ple­cach, będąc nie mniej niż ona zszo­ko­wa­nym.

– Mie­li­śmy po­le­cieć na Ka­ra­iby. Mar­ci­nek, zrób coś! – skom­la­ła Le­ty­cja po dru­giej stro­nie sto­łu, szar­pi­ąc męża za rękaw ma­ry­nar­ki.

Po­licz­ki Mar­ci­na zla­ły się ko­lo­rem z ob­ra­zem ma­ków za jego ple­ca­mi. Za­ci­snął pi­ęści w zło­ści. Ta bez­rad­no­ść roz­dzie­ra­ła go od środ­ka i nie po­tra­fił so­bie z nią po­ra­dzić.

– No, ale jaja, i co te­raz? – zwró­ci­ła się Edzia do Do­mi­ni­ka. – Wy­gląda na to, że wy­li­cze­nia na­sze­go bra­cisz­ka Ka­rol­ka, eko­no­mi­sty psia mać, mo­że­my so­bie w dupę wsa­dzić. Ka­żdy miał przy­jąć Bel­lę na dwa i pół mie­si­ąca, a po­tem mie­li­śmy się zrzu­cać na wa­ka­cje dla niej, tym­cza­sem...

– Tym­cza­sem zrzu­cić to może mat­ka reszt­ki na­szych kla­mo­tów ze swo­je­go bal­ko­nu – za­chi­cho­tał Do­mi­nik, któ­ry już wcze­śniej po­dej­rze­wał, że dzie­le­nie skó­ry na nie­dźwie­dziu jest na­zbyt ry­zy­kow­ne.

Fran­ka onie­mia­ła. Nie była zdol­na do tego, aby co­kol­wiek z sie­bie wy­krztu­sić. Nie wie­dzia­ła już, co dzi­wi ją bar­dziej. To, że świ­ętej pa­mi­ęci mąż nie­bosz­czyk pani Bel­li w spad­ku zo­sta­wił jej wszyst­ko, czy to, że pani Bel­la opo­wia­da o wy­da­rze­niach sprzed po­łud­nia tak, jak­by sto­sun­ki mi­ędzy nimi dwie­ma wy­kra­cza­ły da­le­ko poza gra­ni­cę czy­sto słu­żbo­wej re­la­cji.

– Do­le­jesz mi her­bat­ki? – zwró­ci­ła się Bel­la do go­spo­si, uśmie­cha­jąc się przy tym przy­ja­źnie.

Fran­ka rzu­ci­ła się na por­ce­la­no­we bo­le­sła­wiec­kie fi­li­żan­ki, chcąc jak naj­szyb­ciej spe­łnić ży­cze­nie wdo­wy, i o mało nie ob­la­ła się przy tym wrząt­kiem. Od środ­ka skręca­ło ją z cie­ka­wo­ści. Chcia­ła za­dać mnó­stwo py­tań o to, co te­raz będzie. Była pew­na, że dzie­ci jej pra­co­daw­czy­ni nie od­pusz­czą i będą chcia­ły pod­wa­żyć ostat­nią wolę swo­je­go ojca.

– Roz­ma­wia­łam z Za­lew­skim – po­wie­dzia­ła Bel­la, jak­by czy­ta­ła w my­ślach Fran­ki.

– Za­lew­skim? – Go­spo­sia zmarsz­czy­ła brwi.

Bel­la, chcąc do­dać roz­mo­wie na­pi­ęcia, le­ni­wie wło­ży­ła do ust ma­śla­ny, ob­sy­pa­ny cu­krem her­bat­nik.

– Z Jó­ze­fem Za­lew­skim, no­ta­riu­szem – wy­ja­śni­ła. – Moje dzie­ci nie są w sta­nie w ża­den spo­sób prze­jąć ma­jąt­ku, chy­ba że...

– Chy­ba że co? – Go­spo­sia się za­nie­po­ko­iła.

– Chy­ba że ja sama się na to zgo­dzę i roz­dzie­lę ma­jątek tak, aby... – Za­trzy­ma­ła się w pół sło­wa, nie do­ko­ńczyw­szy zda­nia. Jak­kol­wiek by po­stąpi­ła, mia­ła świa­do­mo­ść, że trud­no będzie za­do­wo­lić wszyst­kie dzie­ci. Po­trze­bo­wa­ła cza­su, aby to wszyst­ko po­ukła­dać so­bie w gło­wie. Cza­su, ja­kie­go ni­g­dy do­tąd so­bie nie po­da­ro­wa­ła. Prze­łk­nęła ostat­ni kęs her­bat­ni­ka, sły­sząc w gło­wie ja­kiś dziw­ny głos: „To two­ja ostat­nia szan­sa, Bel­lo, do­brze ją wy­ko­rzy­staj”. Wes­tchnęła gło­śno. – Nic się nie bój, Fran­ko – po­wie­dzia­ła, prze­bu­dziw­szy się z za­my­śle­nia, i po raz któ­ryś z rzędu uspo­ko­iła go­spo­się. – Mam wszyst­ko pod kon­tro­lą. Pro­szę cię tyl­ko o prze­strze­ga­nie pew­nej za­sa­dy.

– Za­sa­dy? – Fran­ka wy­ba­łu­szy­ła oczy.

Bel­la za­bro­ni­ła wpusz­cza­nia do domu któ­re­go­kol­wiek ze swo­ich dzie­ci i ich naj­bli­ższych. Wy­jątek sta­no­wi­ła je­dy­nie wnucz­ka Zu­zia.

– Ale co ja im po­wiem, jak na­gle sta­ną przed drzwia­mi? Prze­cież go­to­wi po­my­śleć, że...

– ...że zwa­rio­wa­łam, wiem. – Bel­la ro­ze­śmia­ła się, będąc pew­ną, że jej po­tom­stwo do­zna szo­ku, gdyż całe ży­cie mie­li mat­kę na wy­ci­ągni­ęcie ręki.

W domu Ka­ro­la i Ma­rian­ny Wal­te­rów ze­bra­ło się ko­lej­ne od śmier­ci se­nio­ra rodu ro­dzin­ne po­sie­dze­nie.

Te­mat – Po­skro­mie­nie Iza­bel­li! Wszak go­to­wa roz­trwo­nić cały ro­do­wy ma­jątek, w po­cie czo­ła gro­ma­dzo­ny la­ta­mi przez przod­ków.

– Nie ro­zu­miem, jak twój oj­ciec mógł do tego do­pu­ścić, Ka­ro­lu. A wy­da­wał się taki świa­tły, taki oby­ty – zrzędzi­ła roz­go­ry­czo­na Ma­rian­na.

Zu­zan­na przy­pa­try­wa­ła się ciot­ce z nie­sma­kiem. Była zda­nia, że dzia­dek wie­dział, co robi, zo­sta­wia­jąc wszyst­ko bab­ci. Ogar­niał ją śmiech, gdy słu­cha­ła la­men­tów tej smut­nej, skon­cen­tro­wa­nej na ma­jąt­ku ro­dzi­ny. Ro­do­we per­ły i za­pla­no­wa­na wy­ciecz­ka na Ka­ra­iby dla wszyst­kich były wa­żniej­sze od sa­mo­po­czu­cia bab­ci Bel­li.

Ka­rol do­lał so­bie whi­sky, usia­dł przy żo­nie i za­czął gła­dzić ją po de­li­kat­nej skó­rze twa­rzy. Szep­tał po­cie­sza­jąco, że z mat­ką da się ja­koś do­ga­dać, gdyż całe ży­cie prze­cież o wszyst­kim de­cy­do­wa­li za nią inni. Dla Bel­li za­rządza­nie ma­jąt­kiem to też na pew­no udręka. Oj­ciec mu­siał mieć za­ćmie­nie umy­słu, zrzu­ca­jąc go na bar­ki tej nie­ogar­ni­ętej ko­bie­ty. Jak mógł jej to zro­bić? Jak mógł im to zro­bić? – du­mał eko­no­mi­sta, jed­no­cze­śnie wci­ąż po­cie­sza­jąc ma­łżon­kę.

Ma­rian­na wście­kłym ru­chem ode­pchnęła dłoń męża.

– Prze­stań mnie smy­rać – syk­nęła. – Zrób coś.

– Niby co, Ma­niecz­ko?

– Nie wiem i nie na­zy­waj mnie Ma­niecz­ką. Wy­my­śl coś! Wszy­scy wy­my­śl­cie! – wrza­snęła. – Prze­cież Bel­la nie ma po­jęcia o ży­ciu. Wasz oj­ciec ją nia­ńczył, od­su­wał od wszyst­kie­go, ona nic nie po­tra­fi! Nic, sły­szy­cie? Tyl­ko błysz­czeć na sa­lo­nach i uśmie­chać się głu­pa­wo.

– To coś jed­nak po­tra­fi – za­uwa­ży­ła Zuza.

Ciot­ka ob­rzu­ci­ła ją wro­gim, na­ka­zu­jącym mil­cze­nie wzro­kiem.

Z dru­gie­go ko­ńca sa­lo­nu ode­zwa­ła się na­gle Le­ty­cja.

– Po­roz­ma­wiaj­my z Bel­lą na spo­koj­nie. Ner­wy nic tu nie po­mo­gą, praw­da, dar­ling? – Ob­da­rzy­ła Mar­cin­ka słod­kim spoj­rze­niem.

Od wczo­raj, czy­li od od­czy­ta­nia te­sta­men­tu, nie ode­zwał się do ni­ko­go sło­wem. Szcze­rze li­czył na ma­jątek ojca. W wy­obra­źni upi­ęk­szał swo­ją nad­gry­zio­ną zębem cza­su re­stau­ra­cyj­kę, któ­rą za­rządzał od kil­ku lat. Chciał wy­jść z pu­de­łka przy­zwy­cza­jeń, w któ­rym ugrzązł, i ro­bić coś wi­ęcej niż tyl­ko scha­bo­we, go­łąb­ki i pa­nie­ro­wa­ne­go dor­sza. Ma­rzy­ły mu się ku­chen­ne re­wo­lu­cje, fry­ka­sy, wy­gi­ba­sy, ale... nie­ste­ty. Do tego, aby po­da­wać bar­dziej wy­kwint­ne da­nia, w swo­jej oce­nie po­trze­bo­wał pie­ni­ędzy. Du­uuużo pie­ni­ędzy. Oj­cow­skich pie­ni­ędzy.